Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rzeka, której nie ma, może (nie) istnieć na wiele sposobów. Może to być rzeka, która wysycha okresowo albo wyschła ostatecznie. Może to być rzeka pojawiająca się jedynie w historycznych opisach. Zamieniona w ściek, wciśnięta w kanał, zasypana piachem, zabetonowana lub zanieczyszczona tak bardzo, że trudno rozpoznać w niej rzekę. Może to być rzeka wymyślona. Rzeka zapomniana, której ślady znajdujemy w nazwach ulic czy niespodziewanych nierównościach terenu. Rzeki znikają od zawsze, ale jeszcze nigdy nie znikały tak szybko jak dziś. Zostawiają po sobie dotkliwy brak, pustkę, melancholię i widmo nieuniknionej katastrofy.
Maciej Robert poszukuje zagubionych rzek w swoim mieście, ale jego pasja nie ogranicza się do Łodzi. W każdym zakątku Polski, w którym się znajdzie, brodzi w rzekach tak małych, że nie mają nawet imienia, w potokach, strumieniach, strugach i rowach wypełnionych błotem. Snuje się także nad brzegami Wisły, Renu, Cisy czy Dunaju, tropi rzeki opisywane przez innych.
Niektóre z rzecznych bohaterek tej książki niosą w sobie pamięć tragedii, których były świadkami. Inne szemrzą cicho swoje historie i przepowiadają przyszłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Tomasz Stańczak / Agencja Wyborcza.pl
Copyright © by Maciej Robert, 2023
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Anastazja Oleśkiewicz
Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapy Piotr Urbański
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-748-3
Lubczynie – niech płynie!
Pod rozmaitymi imionami was tylko sławiłem, rzeki!
Czesław Miłosz, Rzeki
„Co ciekawego widzisz w tej rzece?” Oto pytanie założycielskie. Pytanie nad pytaniami. Z opowiadania Stanisława Czycza, autora Nad rzeką, której nie ma.
Nad rzeką, której nie ma, jest ich dwóch – Primavera i ten drugi, zwany Admirałem. Ich młodzieńcza codzienność to małe miasteczko (nazywane dla niepoznaki Miasteczkiem) i wielkie marzenia o wyrwaniu się w świat. Potrzeba przygody, inności oraz zmiany perspektywy każe Admirałowi i Primaverze podjąć nocną eskapadę w kierunku odległej o dwadzieścia kilometrów Wisły. Po to, by „tę Wisłę – znaną dotąd, widzianą, najwyżej w miastach, większych lub mniejszych, ale taką jakby oswojoną – zobaczyć nagle płynącą przez zupełnie dzikie lasy”. I ta dzikość, to inne spojrzenie, wreszcie ta przygoda – wszystko tu jest, wyostrzone jeszcze przez letnią noc, bo nagle okazuje się, że znany pejzaż ulega modyfikującym krajobraz zmianom, za Miasteczkiem rozciąga się dżungla, przez którą trzeba się mozolnie przedzierać, co chwila wpadając w liczne strumyki. Być może są tu nawet tygrysy – przynajmniej chłopacka wrażliwość chciałaby, żeby była jakaś dzika zwierzyna. Ale nad ranem okazuje się, że Admirał i Primavera kręcili się w kółko, nie wiadomo ile razy przeprawiając się przez jeden i ten sam strumyk. Nad Wisłę, tę nieoswojoną, nie dotarli. Opowiadanie kończy się dialogiem, w którym obaj bohaterowie wyrażają chęć powtórzenia wyprawy i dojścia nad Wisłę albo „choćby znowu nad jakąś rzekę, której nie ma; to może nawet ciekawiej”.
Nad rzeką, której nie ma, może być nawet ciekawiej. Tym bardziej że rzeka, której nie ma, może (nie) istnieć na wiele sposobów. Na przykład jako starorzecze – odnoga odcięta od meandrującej rzeki – w formie jeziorka lub zarastającego zielskiem koryta, pokrytego namułami dzikiego i grząskiego terenu, który czasem jednak wysycha na wiór i zmienia się w dolinę. Może to być rzeka znikająca, jakby zapadła się pod ziemię, lub taka, która wysycha okresowo albo wyschła ostatecznie. Może to być rzeka obecna jedynie w historycznych opisach. Może to być rzeka broniąca do siebie dostępu, ale też rzeka, do której dostępu broni ktoś inny. Może to być rzeka zamieniona w ściek, wciśnięta w kanał, zasypana piachem, zabetonowana lub zanieczyszczona w takim stopniu, że trudno wciąż mówić o niej jak o rzece. Może to być rzeka podziemna. Może to być rzeka wyśniona, którą projektujemy sobie jako ideał mający zastąpić nieciekawy oryginał. Może to być rzeka tak niewielka, że aż nieistotna dla hydrologów i kartografów. Może to być każdy ciek wodny, w którym na własny użytek zechcemy widzieć rzekę. Może to być rzeka wymyślona, rzeka literacka. Co ciekawego widać nad rzeką, której nie ma? Przede wszystkim fantazję, fikcję i dawno zapomnianą świetność. Lubię chodzić nad takie rzeki-nierzeki, lubię o nich czytać, ale też lubię je czytać. Każda rzeka jest bowiem opowieścią, ale rzeka, której nie ma, jest opowieścią szczególną, bo tutaj wyobraźnia musi pracować na wysokich obrotach, tutaj trzeba czytać między wierszami.
Nad rzeką, której nie ma, może być nawet ciekawiej. Tak trzeba sobie powtarzać, gdy się jest z Łodzi, miasta leżącego na głównym polskim dziale wodnym, czyli wododziale rzędu pierwszego. Co ten hydrologiczny termin oznacza w praktyce? Ni mniej, ni więcej, tylko to, że przez teren miasta biegnie umowna granica między sąsiednimi dorzeczami dwóch głównych polskich rzek, czyli Wisły i Odry – obie rzeki wpadają do Morza Bałtyckiego, więc jest to wododział pierwszego rzędu, w odróżnieniu od wododziału kontynentalnego (najważniejszego w hierarchii, a zatem pozbawionego numeracji), który niemalże pokrywa się z południową granicą Polski, biegnąc wzdłuż szczytowych partii Sudetów i Karpat i rozdzielając zlewiska Morza Bałtyckiego, Morza Północnego i Atlantyku od zlewisk Morza Czarnego, Morza Adriatyckiego i Morza Śródziemnego. Gwoli ścisłości – rzeki płynące, choćby fragmentarycznie, przez terytorium Polski w 99,7 procent znajdują się w zlewisku Bałtyku.
Łódzki wododział natomiast wyznacza granicę nie zlewisk, ale zlewni – Warty (dorzecze Odry) oraz Bzury i Pilicy (dorzecze Wisły). Można zatem powiedzieć, że właśnie przez teren Łodzi biegnie hydrologiczne pęknięcie, które dzieli Polskę na pół. Łódź można wręcz nazwać królową rzek à rebours – choć jest matką wielu rzek (mówimy oczywiście o „rzekach”, bowiem ich wielkość trzeba wziąć w cudzysłów), wszystkie od niej uciekają. Mają tu swoje źródła, lecz płyną gdzie indziej – do kolejnych, większych rzek, a potem nieodmiennie do Bałtyku. Najkrótszą, czyli najbardziej bezpośrednią drogę spośród łódzkich rzek ma doń Bzura – wpada bowiem prosto do Wisły. Najdłuższą zaś – Zimna Woda, której wody, zanim dotrą do Bałtyku, zasilą trzy kolejne rzeki, oraz Czerniawka, która uchodzi do Dzierżąznej, ta do Moszczenicy, a ta do Bzury, choć kartografowie nie mogą się zdecydować, czy to Czerniawka wpada do Dzierżąznej, czy odwrotnie (na dodatek w tej hydrologiczno-nazewniczej bitwie bierze jeszcze udział Ciosenka). Ten galimatias to zwykła rzecz na terenach nizinnych leżących w pobliżu wododziału – tutejsze rzeczki i cieki wodne, nierzadko bezimienne, często się łączą (w naturalny bądź sztuczny sposób) lub rozdzielają, a że ponadto zdarza im się okresowo zanikać, uchwycenie ich biegu i wytyczenie jakichkolwiek arbitralnych granic jest bardzo trudne. Jedno jest pewne – na terenie Łodzi płynie od dwudziestu do trzydziestu rzek, strumieni oraz cieków. Przy czym liczba ta może się w każdej chwili nieznacznie zwiększyć – wszystko zależy od tego, czy granice miasta nie przesuną się choćby o kilkadziesiąt metrów. Powtórzmy: dwadzieścia kilka łódzkich rzek, z czego przytłaczająca większość ma w Łodzi początek swojego biegu (do Łodzi wpływają tylko Gadka i Dobrzynka, ale ledwie na chwilę, bo zaraz wpadają do Neru) – a więc wiele rzek z tego miasta wypływa, lecz żadna rzeka przez Łódź nie przepływa. Nie jest zatem Łódź miastem nadrzecznym także w tym sensie, że nie ma swojej rzeki tranzytowej. Jest niczym górskie zbocze – rodzi wiele strumieni, jednak nie doświadcza obecności wielkiej rzeki.
Nad rzeką, której nie ma, liczy się fantazja. Dlatego myśląc o Łodzi jako o paradoksalnej „królowej rzek”, mam przed oczami obraz Wilhelma Sasnala Bug, Odra, Wisła. Na białym płótnie – na tyle cienkim, że aż przezroczystym, co pozwala dostrzec konstrukcję drewnianego stelażu złożonego z czterech drewnianych deszczułek stanowiących kwadratową ramę oraz dwóch ułożonych na krzyż i precyzyjnie wskazujących tym samym środek obrazu – widać trzy pofalowane niebieskie linie. To przedstawione umownie trzy tytułowe rzeki, o tyle istotne, że wyznaczające symbolicznie granice Polski (Bug i Odra) oraz jej oś pionową (Wisła). Tyle że u Sasnala wszystkie trzy rzeki spotykają się w centralnym miejscu obrazu (a może wszystkie trzy z niego wypływają?), dzieląc ten wyobrażony, symetryczny kraj na trzy mniej więcej równe części, trzy wodne zabory, których trójstykiem staje się ni mniej, ni więcej, tylko Łódź. Kreśląc tę kartograficzną fantazję, Sasnal najprawdopodobniej nie myślał o tym, jak trafnie i ironicznie zabieg ten podkreśla sytuację Łodzi – miasta tęskniącego za prawdziwą rzeką.
Nad rzeką, której nie ma, trudno znaleźć mieszkańca mającego mgliste choćby pojęcie o tych rzekach, które mimo wszystko tu płyną. Nic w tym dziwnego – większość z tych rzek to bowiem ledwie cieki wodne, strugi, strumienie, rowy okresowo wypełniające się deszczówką, niekiedy wręcz kanały ściekowe. To także rzeki podziemne, które przez większą część swego biegu płyną pod centralną częścią miasta, oraz strużki tak malutkich rozmiarów, że większość kartografów nie nanosi ich nawet na plan miasta (choć dumnie noszą one swoje zwyczajowe rzeczne nazwy). Są także byty historyczne, spisane ze starych map i dokumentów, a dziś będące ledwie szemrzącym wspomnieniem, ukrytym gdzieś w bebechach miasta kanalikiem. I to właśnie historyczne myślenie symboliczne, mające swoje źródło w tradycji i w ważnej roli dawnych rzek w rozwoju przemysłowego miasta, sprawia, że mówimy o nich jako o rzekach, choć zgodnie z obowiązującymi w hydrologii kryteriami oceny wielkości rzek – na które składają się długość rzeki, powierzchnia jej dorzecza oraz średni roczny przepływ – tylko dwie łódzkie rzeki zasługują na miano „małej rzeki”, mianowicie Bzura i Ner (zajmujące odpowiednio dwudzieste piąte i czterdzieste pierwsze miejsce wśród polskich rzek pod względem długości). Problem w tym, że na terenie Łodzi znajdują się tylko ich źródła i początkowe odcinki biegu o zawrotnej długości sześciu i pół kilometra (Bzura) oraz – to już nie byle co – dwadzieścia dwa kilometry wypływającego i na powrót wpływającego do Łodzi Neru. Królowa łódzkich rzek, czyli Łódka, której łączna długość wynosi dwadzieścia kilometrów, z czego piętnaście to odcinek łódzki, jest, lekko licząc, pięcio-, sześciokrotnie mniejsza od ustawowej małej rzeki. Oto prawdziwa rzeka, której nie ma!
Dlatego zżymam się i niemożebnie frustruję – skręcony przy tym z zazdrości – gdy czytam w tekście Adama Robińskiego Pamiętaj o rzekach (opublikowanym w „Dwutygodniku”): „Wszyscy jesteśmy znad rzeki: nadwiślańscy, nadodrzańscy, nadbużańscy, nadnoteccy”. Aha. A co ma powiedzieć łodzianin – że jest nadolechówkowy? Postanawiam skonsultować to z autorem.
– Co z Łodzią? – pytam.
– Ha, właśnie nie wiem. Słabo znam Łódź, prawie wcale, tyle tylko, że schowaliście wszystkie rzeki pod ziemię. Ale Warta to chyba prawie o was zahacza – żartuje Robiński.
Dobre sobie, „zahacza”! Warta płynie pięćdziesiąt pięć kilometrów od zachodniej granicy miasta. Godzina drogi samochodem.
– Tak mam napisać? – dopytuję.
– Pewnie. Napisz, że jesteście adoptowani przez Wartę.
Przez Wartę? To już bardziej chyba przez Pilicę, bo to między innymi od niej czerpaliśmy przez lata wodę pitną (ujęcia w Tomaszowie Mazowieckim i Bronisławowie). Ale to też ponad pięćdziesiąt kilometrów, tylko w drugą stronę.
A zatem nie jesteśmy prawowitymi dziećmi rzeki. Nas, łodzian (proszę wybaczyć to „my” lub zaprotestować), rzeka nijak nie określa. Więcej nawet – rzeka (a raczej brak rzeki) jest naszym głównym powodem wstydu. Robiński jest jak mieszkaniec miasta P. ze staroświeckiej powieści dla młodzieży Wspomnienia niebieskiego mundurka autorstwa Wiktora Gomulickiego, książki wydanej w 1906 roku, ale uroczo jeszcze pozytywistycznej. „Gdyby mieszkańcowi P. powiedział kto, że są miasta pozbawione rzek, leżące nad wąskimi, błotnistymi strugami, lub nawet zmuszone czerpać wodę wyłącznie ze studzien – nie uwierzyłby; uwierzywszy zaś – przeraziłby się” – pisze Gomulicki, przeciwstawiając apokaliptyczną wizję bezrzecza szczęśliwemu, mazowieckiemu bądź co bądź Pułtuskowi, położonemu nad Narwią i czerpiącemu z tego położenia pełnymi garściami. Ów abstrakcyjny horror odarcia z rzek Gomulicki, którego uwielbienie dla Narwi ujawnia się w większości jego utworów, opisuje następująco:
Czy można żyć bez sąsiedztwa rzeki? Nie widzieć wspaniałych zachodów słońca, odbijających się w wodzie; nie słyszeć rytmicznego plusku fal; nie czuć tchnień świeżych, idących od chłodnej toni; nie móc pływać łodzią, kąpać się o każdej porze dnia, rzucać na fale wianków i gonić wzrokiem za odpływającymi, aż w dali błękitnej przepadną – ach! To okropne!
Równe siedemdziesiąt lat później Tadeusz Nowak pisał w Półbaśniach: „Kto nie urodził się nad rzeką […], ten nie wie, co to kołyska, co to lustro, nie wie też, co to jest życie”. Nad rzeką lepiej się śpi, lepiej je, lepiej tańczy. Ludzie urodzeni nad rzeką lepiej się ubierają, potoczyściej snują opowieści. Zasadniczo – nad rzeką wszystko jest lepsze. Współcześnie wtóruje Gomulickiemu i Nowakowi, ostatecznie druzgocąc łodzian, nadodrzański Tomasz Różycki, który w tomie esejów Próba ognia. Błędna kartografia Europy najpierw pięknie pisze o koegzystencji miast i rzek (a raczej rzek i miast, wszak rzeki zawsze były wcześniej), nazywając ich współistnienie małżeństwem i zaznaczając, że w większości są to małżeństwa udane, zawarte z miłości i trwające całe życie. Są też, rzecz jasna, małżeństwa trudne – tu Różycki zalicza między innymi związek Warszawy z Wisłą czy Bratysławy z Dunajem – no i zdarzają się jednostki skazane na wieczną samotność. Jak zatem nazwać taką samotną Łódź? Różycki nadaje miastom pozostającym w rzecznym stanie wolnym miano „półmiast”. A może się nie ograniczajmy i pójdźmy o krok dalej, nazywając miasta bez rzeki (z rzekami ukrytymi, z rzekami nieistotnymi) „nie-miastami” (tak jak Marc Augé wyróżnił nie-miejsca jako odwrotność miejsc)? Na stronie Terrible Maps, zbierającej najbardziej interesujące, ale też najbardziej kuriozalne ciekawostki geograficzne, zamieszczono ongiś niezwykle dowcipną rysunkową Mapę Każdego Europejskiego Miasta (The Map of Every European City). Nietrudno zgadnąć, że oprócz rynku z pomnikiem, muzeum, kościoła, parku, hotelu, dworca i modnych kafejek znajduje się tam, płynąca oczywiście przez centrum, rzeka – najlepiej duża albo chociaż średnia. Z jakiegoś powodu jest to Rzeka o Jednosylabowej Nazwie. Rozumiem: Ren, Tybr, Tag, Pad, nawet Tamizę i Sekwanę, które w oryginalnym brzmieniu rzeczywiście są jednosylabowe, ale ze względu na do cna europejski, dwusylabowy (w nazwie łacińskiej trzy-, a w rumuńskiej nawet czterosylabowy) Dunaj, nie wspominając o dziesiątkach innych rzek, ten dowcip jakoś mnie mało śmieszy. A jeszcze mniej śmieszy mnie fakt, że takiej Łodzi odmówiono niniejszym miana europejskiego miasta – a kto wie, może miasta w ogóle? Miasta bezrzeczne byłyby wtedy czymś w rodzaju przestrzeni poza czasem (ma to sens, wszak płynąca rzeka to najlepsza metafora upływu czasu), przestrzeni przejściowej, z którą nie jesteśmy związani emocjonalnie – ot, nasze istnienie tutaj jest tylko pozorne, bierzemy po prostu na przeczekanie, by wreszcie przenieść się w miejsce prawdziwe i wymarzone, czyli gdziekolwiek indziej, byle była tam rzeka. Nie mamy się – my, bezrzeczni – z czym/kim związać, nie mamy czego/kogo doglądać. Jak bowiem pisze Robiński: „Jak się człowiek urodził i wychował na Mazowszu, to doglądanie tutejszych rzek jest czymś na kształt obowiązku”. A jak się człowiek urodził i wychował na sąsiadującej z Mazowszem Ziemi Łódzkiej, to co – chyba tylko pętla na szyję? Dla takiego ubogiego duchem człowieka z bezrzecznej ziemi rzeka często jest dziwactwem, ewenementem, fanaberią, zbytkiem. Taki człowiek rzeki nie zauważa, nie jest mu ona potrzebna. Albo wręcz przeciwnie – znam to z autopsji – paranoicznie wręcz wypatruje rzek, wygląda ich i pożąda. W każdym mieście i miasteczku, w każdej przestrzeni szuka dolinnego zagłębienia terenu zapowiadającego rzekę, w którą można się wgapiać, nad którą można się włóczyć, w którą się można wsłuchiwać, do której można wejść i w której można popływać. Najmniejsza nawet rzeka – na którą kto inny nawet nie zwróciłby uwagi – urasta do miana niemalże Amazonki. Andrzej Sosnowski pisał w jednym z wczesnych wierszy: „Tu jest mała Kamionka, w której można się utopić./ Kamioneczka też rzeka, rzeka to radość człowieka”. W Łodzi jesteśmy skazani na same takie Kamioneczki, choć w większości z nich utopić się można tylko symbolicznie. Tak więc człowiek bezrzeczny zachowuje się w myśl zasady „na bezrybiu i rak ryba”, zachwycając się nawet potokami po topniejącym śniegu, co jest akurat widokiem coraz rzadszym.
Człowiek bezrzeczny – jeśli tylko jest świadomy swojej bezrzeczności i wynikających z tego ograniczeń – to człowiek na głodzie. W poszukiwaniu nurtu zadowoli się byle czym, byle co uwzniośli. Aby to zrozumieć, warto udać się na łódzkie osiedle im. Józefa Montwiłła-Mireckiego, wybudowany na początku lat trzydziestych XX wieku nowoczesny kompleks bloków mieszkalnych (obecnie osiedle jest wpisane do rejestru zabytków), założony zgodnie z koncepcją miasta ogrodu. W tamtych latach Łódka płynęła tu jeszcze odkrytym korytem – przepływała pod mostem na ulicy Srebrzyńskiej, a nieco w górę rzeki (choć to akurat był jeszcze wiek XIX) napędzała młyn Mania. Osiedle Mireckiego miało być w zamierzeniu robotnicze, ale luksusowe jak na owe czasy warunki (elektryczność, bieżąca woda, dostęp do kanalizacji) sprawiły, że czynsze okazały się dla robotników zbyt wysokie. Zamiast nich pojawili się tam więc inteligenci i przedstawiciele łódzkiej elity. A także artyści. Katarzyna Kobro i Władysław Strzemiński, którzy przeprowadzili się tu w roku 1933 i zamieszkali pod adresem Srebrzyńska 75 (gdzie przebywali w latach 1933–1935, 1937–1939 oraz po wojnie), mieli jeszcze okazję obserwować Łódkę przepływającą w najbliższym sąsiedztwie osiedla, nim zamknięto ją w podziemnym kanale. Ci, którzy mieszkali na osiedlu Mireckiego kilka dekad później, nie mieli już takiego szczęścia. Nie chodzili na spacery wzdłuż brzegów Łódki, ale deptali ziemię, która Łódkę przykryła. Mogli jedynie odczuwać coś, co można określić – jakże istotnym dla Łodzi i jej hydrosystemu – terminem „pamięć rzeki”. U tych osieroconych przez rzekę osób poczucie bezrzeczności dorównywało więc łódzkim standardom. Wśród nich był autor o najbardziej rzecznym spośród znanych mi pisarskich nazwisk, mianowicie Grzegorz Strumyk (rocznik 1958, pisarz, malarz i fotograf, autor pamiętnych Łez, jednej z najbardziej przejmujących powieści napisanych w Polsce po roku 1989), mieszkaniec ogołoconego już z wody osiedla Mireckiego. Być może właśnie dlatego typowy dla łodzianina fantomowy ból jest u tego pisarza tak silny, jakkolwiek, co może wydawać się paradoksalne, motyw rzeki nie występuje u Strumyka zbyt często. Kiedy jednak już się pojawia, jest to scena na tyle istotna, że zostaje w pamięci na zawsze („Niewiele kobiet miałem w życiu./ Może dlatego żadna nie była nieważna” – pisał w jednym z wierszy Jacek Podsiadło; łodzianin może to samo powiedzieć o rzekach).
We wstrząsającym finale wspomnianych Łez para bezdomnych bohaterów udaje się w podróż do łaźni (tyleż realnej, ile symbolicznej – przestrzeni zaświatów, w których rządzi Jaśniutki Pan). Bo właśnie wody brakuje im najbardziej. Poza jedzeniem, ciepłem, kątem do mieszkania i – rzecz jasna – godnością. Ale to brak wody i brak możliwości oczyszczenia jest w tym mieście bez rzeki okrutnie dojmujący. Idą więc ku wodzie przez płaskie miasto, w którym „ulice biegły jak po stole. Nie zbiegały doliną do rzeki, jak w miastach, do których chce się wracać”. Podczas tej piekielnej pielgrzymki mężczyzna o anielskim imieniu Gabriel monologuje:
Wiesz, wody nie można zamknąć […]. Niby można zamknąć w butelce, w naczyniu. Ale woda zamknięta to już nie woda. To naczynie z wodą. Znajdzie ujście albo zaśmierdnie. Umrze. Woda jest do płynięcia, do uwodzenia wszystkiego, co żyje. Woda jak powietrze zabiera martwe i przenosi na nowe miejsce. Można brać ją do ręki. I przepływa.
Piękny pean na cześć wody, na cześć rzeki. A zarazem oskarżenie miasta, które swoje rzeki zamknęło w podziemiach. Ale w moim osobistym rankingu rzecznych i okołorzecznych świadectw literackich pierwsze miejsce nieodmiennie zajmuje króciutki opis z początku trzeciego rozdziału wcześniejszej powieści Strumyka, Kino-lino. Dwa zdania – nie tyle rzeczne, ile bezrzeczne. Dwa zdania, choć wystarczyłoby tylko jedno. „W nocy spadł deszcz. Ulicami płynęły strumyki w zagłębieniach szyn tramwajowych”. Jest to wyznanie najbardziej wzruszające i najsmutniejsze – w całej swojej nędzy, w tęsknocie, w poczuciu braku, w osieroceniu. W uporze powtarzalności, w krótkotrwałym błysku. Nagłe olśnienie, jasna chwila. Strumień brudnej wody płynący w wyżłobieniu tramwajowej szyny. Jak to było u Robińskiego? „Nam, bywalcom wytrawnych krajobrazów środkowoeuropejskiego niżu, pozostają rzeczułki”. Chylimy czoła. Nam pozostaje deszczówka płynąca w szynie. Pozostają nam puste, wyschnięte koryta, które – jak mawia poeta – nie są niczym innym jak dowodem zbrodni. Wojciech Bonowicz pisze w Pieśni ostatecznej z tomu Wielkie rzeczy: „Krzyk pobitego to wyschła rzeka z której nikt nie pije/ Idziesz korytem tego krzyku lecz tylko przez chwilę tam jesteś”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tej odwróconej personifikacji kryje się los łodzian i wszystkich innych bezrzecznych.
W nieoczekiwany sukurs przychodzi nam jednak Olga Tokarczuk, u której w opisie dorzecza odnajdujemy naszą tęsknotę za wodą w jakiejkolwiek postaci:
Dorzecze to przecież to wszystko, co jest pod stopami: każda kropla rosy, kałuża, potoczek deszczowej wody oraz wszystkie te podziemne rzeczki, które w nocy podobno nie dają spać, wszystkie małe łąkowe źródełka, które wysychają latem – one też tworzą rzekę.
A więc brudna deszczówka w zagłębieniu tramwajowej szyny to też rzeka! „Z przystanku odjeżdżała czerwona trójka, rozpryskując na boki małe strumienie. Woda zbierała się z kropli, kropelek i znów płynęła szynami, póki nie nadjechał następny tramwaj”. Doskonale rozumiem ten ustęp ze Strumyka – ja, puszczający (w osiemdziesiątym ósmym? dziewiątym?) zapałki w strumieniu ze stopniałego śniegu przykrywającego hałdę błota na rogu ulic Dzierżyńskiego i Marchlewskiego (dziś jest to róg Armii Krajowej i Wyszyńskiego; w miejscu hałdy błota, przy której przez lata ku uciesze okolicznej dzieciarni rozbijał się cyrk, od jakiegoś czasu stoi Lidl). A trójka od dawna nie jeździ Srebrzyńską na Złotno, tory rozebrano – choć pewnie w dużej mierze rozkradziono – w dziewięćdziesiątym drugim. Strumyk nie ma którędy płynąć.
Sięgnijmy raz jeszcze do Czycza. W opublikowanym w 2001 roku w Wydawnictwie Literackim wyborze wierszy i prozy tego autora, którego twórczość w tym właśnie okresie próbowano odkryć na nowo (czego przykładem był organizowany przez redaktorów „Ha!artu” festiwal Czyczujemy), dwa opowiadania z motywem rzeki zostały umiejscowione obok siebie, choć w wydanym po raz pierwszy w roku 1968 tomie Nim zajdzie księżyc takiego sąsiedztwa nie znajdziemy. Nie sądzę, by redaktorzy WL, projektując układ swojego wyboru, kierowali się akurat tym tropem, który ja – głodny wszelkich wzmianek o rzekach – dostrzegłem od razu. Mnie bowiem sąsiedztwo tych dwóch „rzecznych” opowiadań wydaje się symptomatyczne i symboliczne. Otóż ledwie zdążymy oswoić się z myślą, że nad rzeką, której nie ma, może być ciekawiej (to zdanie kończące opowiadanie Nad rzeką, której nie ma), to od razu w pierwszej scenie następnego opowiadania o obezwładniającym tytule Gdy nocą pachnie kwiat magnolii piękna dziewczyna („każdy od razu ocenił że ona jest wyżej jego szans”) nieoczekiwanie podchodzi do wgapiającego się w płynącą wodę Admirała i zadaje mu fundamentalne pytanie: „Co ciekawego widzisz w tej rzece?”. Dla chłopaka jest to chwila uniesienia i grozy. To zagajenie nie jest bowiem banalnym początkiem small talku, lecz kwestią o wielu podtekstach, z których towarzyski – w tej chwili dla Admirała najważniejszy – nie musi być wcale najbardziej istotny. Odpowiedź na tak, zdawałoby się, niewinne pytanie, jest zagadnieniem kluczowym i może znacząco wpłynąć na dalsze losy bohaterów. Dla mnie pytanie „Co ciekawego widzisz w tej rzece?” jest równie istotne. I tak samo trudne jak dla Admirała. Bo co można odpowiedzieć – najwyżej bełkotać jakieś frazesy o życiodajności, sile napędowej cywilizacji, filozoficznych i kulturowych odniesieniach, o literackich motywach. Dajcie spokój. Dla mnie jest to pytanie bolesne nie dlatego, że trudno na nie odpowiedzieć, nie popadając w banał, ale dlatego, że odnosi się – i to literalnie – do bólu. Do bólu fantomowego.
Zanim to wytłumaczę, przenieśmy się do Łodzi mojego dzieciństwa. Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, wielkie blokowisko na obrzeżach miasta, wybudowane raptem kilka lat wcześniej. Pobliska góra odpadów budowlanych – gruz, bloki betonu, piach zmieszany z ziemią, ale też to, co zostało po jednym z bloków po wybuchu gazu – szybko porosła trawą, a z czasem i rachitycznymi drzewkami. U podnóża tej góry – zwanej przez nas wysypiskiem lub górką śmieciową – w niewielkim zagłębieniu wypełnionym połamanymi płytami ażurowymi zebrała się woda, tworząc mały stawik, a nawet kilka. (Skąd stawiki akurat w tym miejscu, zrozumiałem dopiero niedawno, wgryzając się mozolnie w hydrologiczną historię Łodzi – ale o tym na razie sza…). W tych stawikach był cały mikrokosmos – traszki, pijawki, cierniki, żółtobrzeżki. To był mój uniwersytet, moje ucieczki, moja wsobność i moja wrażliwość. W ten sposób, dziecko betonowej pustyni, w pełni wypełniałem swoją potrzebę obcowania z wodnym światem. Przez długi czas występująca w naturze woda była dla mnie wodą stojącą; morze – zaledwie lekko falujące, ale przecież nie płynące, irytujące przy tym usypiającą rytmiką pływów – nad które w dzieciństwie kilka razy pojechałem z rodzicami na wakacje, tylko ten typ postrzegania potęgowało. Przepływ był wtedy dla mnie nie tylko bezzasadny, był wręcz – przy obserwacji hydrologicznych mikrokosmosów – niepożądany jako coś, co niepotrzebnie zamazuje obraz i utrudnia namysł. Z całą pewnością nie byłem w dzieciństwie naturą heraklitejską. Interesowała mnie raczej statyka. Z czasem dopiero nabrałem zaufania do nurtu. Jednak przez dość długi czas rzeki dla mnie nie istniały, jak na prawdziwego łodzianina przystało. Więcej nawet – nie powinny istnieć. Takiego przekonania nabrałem, gdy wraz z kumplami wybraliśmy się kiedyś w przeciwnym do wysypiska kierunku – do lasku, który znajdował się po drugiej stronie osiedla i był pożałowania godną pozostałością po rozciągającej się tu wieki temu Puszczy Łódzkiej. Za laskiem rozpościerała się łąka, a pośrodku niej – cóż, coś w rodzaju rzeki. Należało to zbadać. Żeby to zrobić, trzeba było przedrzeć się przez wysokie pokrzywy, utaplać się trochę w podejrzanie pośmierdującym błocku, wreszcie wejść na porośnięty lichą roślinnością niewielki wał. Za nim znajdował się wyłożony betonowymi płytami rów, którego środkiem płynęło – czy raczej starało się płynąć – coś obrzydliwego. Ściek był szeroki na góra pół metra, a mazista i spieniona woda miała zaskakującą barwę – był to opalizujący odcień purpury, ciemniejącego oranżu i zgniłej zieleni. Nie trzeba dodawać, że śmierdziało okrutnie. Unoszących się na powierzchni zdechłych szczurów co prawda nie widzieliśmy, ale kiedy jeden z nas pośliznął się i zjechał w tę breję po pokrytym szlamem betonie, krzyczeliśmy, jakby nas obdzierano ze skóry. To właśnie była moja rzeka dzieciństwa. Od tamtej pory wracałem nad nią jako chłopak wiele razy – zawsze w tym samym miejscu, jakbym nie podejrzewał, że akurat tutaj, na granicy Łodzi i Konstantynowa Łódzkiego, ma ona za sobą podróż przez całe centrum miasta. Rzeczka była po prostu tutejsza. I śmierdziała. Dlatego nazwaliśmy ją Smródką, nie wiedząc nawet, jak blisko byliśmy prawdy. Łódka śmierdziała też zimą, a nawet parowała. Na tle śniegu – który jednak bał się do niej podejść bliżej niż na kilka metrów – mieniła się różnobarwnie. Zimowe oblicze rzeki (w tym akurat wypadku Widawy, ale – jak się okazuje – również wielu innych) najtrafniej opisał w jednym z wierszy Konrad Góra: „Widawa zawsze wygląda jak wysikana w śnieg”. Łódka też tak wyglądała, ale nie odstraszało nas to od uznania ją za naszą rzekę.
Nie mam pojęcia, kiedy następuje moment uznania rzeki za swoją. Być może dopełnia się on na tej samej zasadzie, na jakiej ptaki biorą za rodzica pierwszy poruszający się w zasięgu kształt, co tak wzruszająco opisali etologowie, ale równie dobrze może to być sprawa całkiem dorosłego przywiązania, które sprawia, że widok rzeki (z okna pokoju lub w czasie spaceru) staje się niezbędny, kojący i terapeutyczny
– pisze Olga Tokarczuk w urzekającym osobistym szkicu o swojej Odrze. I jeśli ma rację – a pewnie ma – że tą najważniejszą rzeką, rzeką prymarną, rzeką dzieciństwa (a kto wie, może i całego życia), zostaje ta, którą zobaczyliśmy jako pierwszą, której widok wrył nam się w pamięć, to nie mam wyjścia. Jestem skazany na Łódkę, na tamto pierwsze nasze spotkanie, które do najmilszych nie należało. Była to – i jest nadal – trudna miłość, burzliwa, pełna zwątpień i afektów. Łódka towarzyszyła mi przez całe późne dzieciństwo i przez całą młodość. Potem wyprowadziłem się pod nowy adres, jeszcze później – pod kolejny. Za każdym jednak razem jakaś rzeka (quasi-rzeka) była w zasięgu kilkunastominutowego spaceru. W mieście ponad dwudziestu rzek, o których mało kto słyszał, jest o to nietrudno. Poruszałem się w obrębie Łodzi i jej obrzeży, zawsze byłem typem osiadłym, w jakiś przedziwny sposób przywiązanym do miejsca. Jak Fleischman, bohater powieści Jaroslava Rudiša Grandhotel, który nie jest w stanie (fizycznie i psychicznie) przekroczyć granic rodzinnego Liberca leżącego nad Nysą Łużycką. Ale on wolał gapić się na chmury, zamiast wpatrywać się w rzekę. A ja zawsze wgapiałem się w wodę, w nurt, najpierw, zatykając nos, w brudną, choć kolorową (czy to nie sprzeczność?) Łódkę, potem w Olechówkę, wreszcie w malutką Lubczynę, do której mam obecnie najbliżej, oraz w wody równie mi bliskiego Neru – i to już za Łodzią, choć w granicach łódzkiej aglomeracji, w miejscu, gdzie jest on już rzeką co się zowie. Im jestem starszy, tym większe są moje rzeki – chciałbym w tym dorastaniu do rzek widzieć coś symbolicznego. Jak również w tym, że przesiaduję teraz nad Nerem, spory kawałek za miejscem, gdzie uchodzi do niego Łódka. W ponurych wodach Neru, mojego „dorosłego przeznaczenia”, usiłuję dostrzec tamtą rzekę dzieciństwa – rzekę, której nie ma.
Z tym bólem fantomowym jest tak, że boli nas to, czego nie ma. Ale przecież kiedyś było. Tak nas przynajmniej uczono. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy odkryliśmy Smródkę, miła nauczycielka z podstawówki opowiadała nam niestworzone rzeczy o historii naszego miasta, które rozwinęło się – trochę jak w wierszu znanego łodzianina: najpierw powoli, jak żółw ociężale – nad rzeką. To zresztą przypadek większości (wszystkich?) miast, wszystkich ludzkich osad – bliskość wody generuje życie. Łódź rozsiadła się nad Łódką, która wcześniej była nazywana Strugą, Ostrogą, Rzeką Starowiejską lub Starą Rzeką, a potem podzieliła się ze swoją rzeką nazwą, wziętą najprawdopodobniej od podłużnego kształtu nadrzecznej osady, który kojarzył się ówczesnym mieszkańcom z łodzią. Ale to tylko jedna z wersji etymologii nazwy miasta i rzeki – idąca zresztą pod prąd powszechnie panującemu przekonaniu, że to rzeka dała nazwę miastu. Pozostałe wskazują na ród założycieli posługujących się herbem Łodzia (hipoteza Jana Karola Kochanowskiego), na łozę (łodzię), czyli gatunek nadrzecznej wierzby (hipoteza Andrzeja Zanda), na imię jednego z pierwszych osadników, Włodzisława (hipoteza Maksymiliana Barucha) czy na obecne w europejskiej toponimii i podobne do polskiego „łódź” staroceltyckie słowo „lug”, które oznaczało ‘wodę’ i/lub ‘wzgórze’ (hipoteza francuskiego językoznawcy Georges’a Richarda Wipfa). Dziś obie nazwy – i Łódź, i Łódka – mogą się wydawać nieco absurdalne, zważywszy na fakt, że w Łodzi i okolicach w zasadzie trudno cokolwiek zwodować. Uczyliśmy się więc o Łódce, która nigdy nie była rzeką dużą, ale kilka wieków temu na tyle wartką, by budować nad nią młyny, na tyle czystą, by łowić w niej ryby, na tyle istotną, by stała się motorem industrialnego rozwoju miasta. To właśnie Łódka – tu przenosimy się już do XIX wieku – zaopatrywała w wodę śródmiejskie obiekty przemysłowe w rejonie Starego Miasta: od 1823 roku farbiarnię Sängera, a później mydlarnię, rzeźnię, a także powstałą w miejscu dawnego folusza przędzalnię wełny. To właśnie w pobliżu Łódki ulokowane zostały faktorie i przedsiębiorstwa najznamienitszych łódzkich fabrykantów: fabryka wełny Roberta Biedermanna, fabryka bawełny Izraela Poznańskiego, przędzalnia Abrahama Prussaka i browar Karola Anstadta. Dzięki Łódce umacniała się fabrykancka i przemysłowa ranga dziewiętnastowiecznej Łodzi, która w ciągu zaledwie kilku dekad przedzierzgnęła się z malutkiej osady w metropolię (wydana w 1827 roku Tabella Miast, Wsi, Osad, Królestwa Polskiego, z wyrażeniem ich położenia i ludności podaje, że Łódź liczy 97 domów i 939 mieszkańców; w 1830 roku mieszkańców było już 4 tysiące, w 1865 – 40 tysięcy, w 1900 – 300 tysięcy, w 1914, przed wybuchem wojny – 500 tysięcy; rok później liczba mieszkańców wzrosła już do 600 tysięcy, co akurat wiązało się z przyłączeniem do miasta Bałut, obecnie łódzkiej dzielnicy, a do 1915 roku największej – liczącej 100 tysięcy mieszkańców! – wsi w Europie). Rosnące miasto w dużej mierze zależne było od Łódki, tej łódzkiej rzeki matki, prarzeki. To Łódka stała za potęgą Łodzi – mówiła nam nauczycielka tonem, w którym lokalna duma mieszała się z nostalgią i ze smutkiem. Dzisiaj nie ma już Łódki – spuentowała nauczycielka i tym samym odfajkowaliśmy temat. Ale przecież powiedziała chyba: „nie ma już tamtej Łódki”, na co wtedy, jako dzieci zaprzątnięte przede wszystkim wszechobecnym tu i teraz, nie zwróciliśmy uwagi. Była rzeczka i znikła – co w tym (dla dziecka) dziwnego?
Jakiś czas później musieliśmy, czy też raczej musiałem – najprawdopodobniej wchodząc w nigdy niezakończony etap życia naznaczony fascynacją mapami – dokonać jednak tego zaskakującego odkrycia: nasza Smródka to przecież Łódka! Nazwa nadana przez nas naprędce i sformułowana z potrzeby chwili okazała się zadziwiająco zbieżna z właściwą. Podstawienie jednej odpowiedniej litery w miejsce trzech nieodpowiednich okazało się gestem, który nędznemu ściekowi przywrócił nagle pozostałość dawnej rzecznej potęgi. A więc jednak istnieje! – można by zakrzyknąć. Jednak jej byt nie jest wyłącznie przeszłością! Bo przecież tak zwykło się myśleć o Łódce i o innych rzekach Łodzi. Jakże symptomatyczne jest, że łódzki Zakład Wodociągów i Kanalizacji (ZWiK), publikując mapę łódzkich rzek, nadał jej tytuł Tu płynęła rzeka. Ciekawe, płynęła, ale już nie płynie? Prawda leży jak zwykle pośrodku, a wzmiankowany tytuł można owszem odnieść jeden do jednego, ale wyłącznie do rzek, które płyną przez – choć lepiej byłoby powiedzieć: pod – centrum Łodzi. Połowa z 15,6 kilometra Łódki na terenie Łodzi to bieg podziemny, ukryty w kanałach. Na powierzchni nie zobaczymy – w całości lub w większej części – w zasadzie żadnego z dopływów Łódki: Stoczanki, Ostrogi, Łodzi (w mianowniku: Łodzia) i Bałutki (choć ta w dolnym biegu jest odkrytym kanalikiem). Podobnie rzecz się ma z innymi rzekami śródmiejskiej Łodzi: Jasieniem, Dąbrówką, Wólką, Karolewką czy Lamusem. Jedynie rzeki (a w zasadzie rzeczki, rzeczułki, cieki, strużki) z obrzeży miasta można obserwować niemal w całości. W północnej części miasta są to: Bzura, Sokołówka, Zimna Woda, Łagiewniczanka, Aniołówka i Wrząca, w części zachodniej Jasieniec, we wschodniej pierwociny Miazgi, na południu Olechówka, Augustówka i Ner z jego dopływami: Gadką i Dobrzynką. W zasadzie można uznać, że najważniejszą rzeką Łodzi – najdłuższą spośród tych, które w całości płyną na terenie miasta, odkrytą na całej długości i tworzącą liczne stawy będące ważnymi punktami na rekreacyjnej mapie Łodzi (Kowalszczyzna, Olechów, Młynek, Stawy Jana) – jest Olechówka. Nie historyczna Łódka, nie najpotężniejszy w miejskich granicach Ner, nie najdłuższa (w całym, rzecz jasna biegu, a nie w Łodzi) Bzura, a właśnie Olechówka – niby niepozorna, a zdolna do nagłych porywów: w 1997 roku (tym samym, w którym Odra zalała Wrocław) Olechówka wystąpiła z betonowych brzegów, zalała okoliczne pola i uliczki, podtopiła domy, a nawet zerwała drewniany most przy Stawach Jana. I to wszystko było widać jak na dłoni.
Tak, Olechówkę i jej wyczyny widać jak na dłoni. Ale w Łodzi więcej jest takich rzek, które – w całości lub we fragmentach – płyną pod ziemią. Dotyczy to przede wszystkim terenu najgęściej zabudowanego śródmieścia, gdzie na pewnym etapie rozwoju miasta rzeki (a raczej ścieki) zaczęły po prostu przeszkadzać mieszkańcom, więc podjęto decyzję o ich zakopaniu. Ale miasto przechowuje w sobie pamięć o tych rzekach, choć dostrzec je, a raczej umieć je sobie zwizualizować, nie jest łatwo. Na pewno trzeba postępować inaczej niż w zamiejskim terenie otwartym – czyli w tak zwanych okolicznościach przyrody – gdzie rzekę, choćby tę najmniejszą, dostrzec nietrudno. Nawet jeśli nie zobaczymy z oddali samego nurtu, płynącej wody – co w płaskim terenie, gdzie dolina rzeczna jest słabo wypiętrzona, możliwe jest w zasadzie dopiero wtedy, gdy staniemy nad samą rzeką – z łatwością rozpoznamy wszelkie znaki rzecznej obecności. Bez problemu wskażemy dolinę, czyli obustronne obniżenie terenu, w którego zagłębieniu najpewniej coś płynie. Nasze podejrzenie może wzmóc widok wijącego się w nieoczywisty sposób nieregularnego szpaleru drzew. Najbliższym sąsiedztwem większych rzek są natomiast lasy łęgowe i nadrzeczne łąki. Naprowadzić na rzekę mogą nas także zwierzęta oraz wydeptane przez nie ścieżki. W mieście natomiast z rzeką jest już większy problem. W wielkich metropoliach o gęstej i wysokiej zabudowie rzeki w zasadzie z daleka nie ujrzymy. Nierzadko, jeśli jesteśmy w danym mieście po raz pierwszy i nic o nim nie wiemy, podczas spaceru widok rzeki może nas zaskoczyć – pojawia się ona znienacka, za rogiem, między jedną ulicą a drugą, czasami w nieoczywistym miejscu. Natomiast w miastach, w których pomniejsze rzeczki są ukryte w rurach i kanałach, wydawać się może, że o ich podziemnym istnieniu nie świadczą żadne znaki na powierzchni. Nic bardziej błędnego – trzeba jedynie wiedzieć, jak zabrać się do tropienia takich rzek.
Sposoby są trzy. Pierwszym zawsze powinno być uważne przestudiowanie planu miasta i zwrócenie szczególnej uwagi na nazwy ulic, placów, parków czy nawet całych dzielnic – albowiem miasto pamięta. Warto tutaj zestawić Łódź z angielską stolicą. Peter Ackroyd, autor Londynu podziemnego, swoistego apendyksu do sążnistego dzieła Londyn. Biografia, zauważa, że kilkanaście londyńskich „rzek ukrytych” istnieje w setkach toponimów, o których pochodzeniu wie niewielu mieszkańców. Większość z nich jest łatwa do przyporządkowania – nazwa Tyburn Road pochodzi od rzeki Tyburn, kościół Saint Stephen upon Walbrook zachował w swej nazwie pamięć o rzece, nad którą go przed wiekami postawiono – ale sporo lost rivers, jak zwykło się je nazywać w Londynie, manifestuje swe minione lub ukryte istnienie w bardziej zakamuflowany sposób. Choćby w kształcie podziału administracyjnego. Londyn składa się z dwudziestu pięciu okręgów (wards), których granice zdają się arbitralnie wytyczone i naniesione na plan miasta zgodnie z odgórnymi ustaleniami. Tyle tylko, że znaczna część tych granic odzwierciedla dawny bieg londyńskich rzek. „Ich niewidzialna obecność do dzisiaj wyznacza różnice w atmosferze pomiędzy sąsiadującymi ze sobą dzielnicami miasta” – zauważa Ackroyd. Lub inny przykład – Knightsbridge, ekskluzywna londyńska dzielnica. Znajduje się w pewnym oddaleniu od Tamizy i nie ma tutaj mostów. Ale był – most Rycerski nad rzeką Westbourne, której widzialną pozostałością jest obecnie leżący w dawnym korycie rzeki staw Serpentine w Hyde Parku. Łódzkim odpowiednikiem Knightsbridge – jeśli chodzi o etymologię – byłby Księży Młyn, osiedle przyfabrycznych famuł (może nie są to okazałe wiktoriańskie domy, ale niewątpliwie stanowią atrakcję turystyczną) powstałe w miejscu dawnej osady młyńskiej nad rzeką Jasień, która płynie obecnie na tym odcinku pod ziemią. Jeśli przyjrzymy się uważnie mapie Łodzi, bez trudu znajdziemy inne nazwy odsłaniające nam rzeczną prehistorię miasta. Nieopodal Księżego Młyna znajduje się ulica Wodna wraz z Wodnym Rynkiem, a także park Źródliska – wszystkie zawdzięczają swoje nazwy ukrytej pod nimi rzece Jasień i jego równie nieobecnemu dopływowi, Lamusowi. Z kolei ulica Źródłowa biegnie w okolicach zbiegu Stoczanki i Łódki, która właśnie począwszy od ulicy Źródłowej zaczyna swoją podziemną podróż przez centrum miasta. Jest jeszcze choćby ulica Podrzeczna, która odchodzi od Starego Rynku i wyznacza fragment północnej granicy parku Staromiejskiego, zwanego potocznie parkiem Śledzia (od mieszczącego się nieopodal dawnego targu rybnego, którego pamięć pozostała także w nazwie nieodległej ulicy Rybnej). Ta jedna z najstarszych łódzkich ulic, położona na prawym brzegu Łódki, nazywała się początkowo Nad Rzeką (była też wersja Nad Łódką), następnie zmieniła nazwę na Nadrzeczną, a wreszcie Podrzeczną. Tyle że Łódki nie widać w tym miejscu od 1918 roku, kiedy zesłano ją do podziemnego kanału (od 2015 roku można ją podejrzeć przez zamontowany w ziemi szklany wizjer nazwany Okiem Śledzia). Są też nazwy mniej bezpośrednie, związane ze wschodnią, najwyżej położoną częścią Łodzi, skąd wypływa większość łódzkich rzek. Nazwa osiedla Doły tłumaczy jego usytuowanie w dolinie rzecznej (a nawet w obrębie dwóch dolin – Łódki i Stoczanki). Nazwa Sikawa świadczy o tym, że – jak pisał Stanisław Staszic – w tym właśnie miejscu „niezliczone trzyszczą źródła” (a przynajmniej trzyszczały jeszcze dwieście lat temu). Podobnie zresztą Stoki. Choć powszechnie słowo „stok” kojarzy się tylko ze zboczem (współczesny Słownik języka polskiego PWN jako jedyną jego definicję podaje „pochyłą powierzchnię wzniesienia lub wklęsłości ziemi”), w staropolszczyźnie oznaczało także, jeśli nie przede wszystkim, źródło, wodę wypływającą z ziemi – jak w świętokrzyskiej poezji chłopskiej: „Jest i złoty stocek, w którem pełno wody,/ Bo go doł Pan Jezus dla ludzkiej wygody”.
Nazwy pozostały, rzeka jest ukryta. Ale jest coś jeszcze, co da się – przy pewnym wysiłku i z pomocą sporej dawki wyobraźni – dojrzeć gołym okiem. To sposób numer dwa, jeśli chodzi o tropienie rzek: należy zwrócić uwagę na ukształtowanie terenu oraz układ urbanistyczny. Renata Mikielewicz uważa, że „układ przestrzenny Łodzi »rolniczej« do dziś możliwy jest do odczytania w tkance miejskiej”: Stare Miasto założono na łagodnym stoku doliny Łódki, co umożliwiało łatwy dostęp do wody, górujący zaś nad okolicą kościół (wzniesiony prawdopodobnie w XIV wieku kościół Najświętszej Maryi Panny) posadowiono na wyniosłości wododziału. Jeśli ktoś tego nie zauważa, może to po prostu poczuć w mięśniach. Gdy podczas licealnych wakacji dorabiałem sobie jako rikszarz, już po paru dniach doskonale pojąłem to, na co zazwyczaj nie zwraca się uwagi – dające się we znaki przewyższenia terenu w płaskim na pozór mieście zazwyczaj są pozostałością dolin opadających ku brzegom rzek. Można je bez trudu dostrzec. Wystarczy choćby stanąć na chodniku przy ulicy Zachodniej, najlepiej na wysokości skrzyżowania z ulicą Więckowskiego, i odwrócić się w stronę północy, by zobaczyć, jak Zachodnia najpierw lekko opada, tworząc małe zagłębienie między ulicami Próchnika a Legionów (płynie tu wpadający do Łódki bezimienny podziemny strumień, nazywany „ciekiem od Piotrkowskiej”), by później opaść już dużo wyraźniej, osiągnąć najniższy punkt na wysokości obecnej Manufaktury, po czym wspiąć się ku ulicy Drewnowskiej. To dolina płynącej tu – oczywiście w podziemnym kanale – Łódki. (Takie przykłady można by mnożyć – w zasadzie każda łódzka rzeczka, każdy, choćby nawet niepozorny ciek pozostawił po sobie mniej lub bardziej widoczne rynnowe zagłębienie w wielkomiejskiej tkance. Chodząc i jeżdżąc po niemal niezauważalnie pofalowanej Łodzi, mogę – cicerone w piekle nieobecnych rzek – wskazywać te doliny palcem i szeptać pod nosem litanijne zaklęcie: Stoczanka, Dąbrówka, Ostroga, Wólka, Lamus). Będące łagodnym zboczem dawnej doliny Łódki obniżenie terenu wymusiło między innymi specyficzne rozwiązanie budowlane pałacu Poznańskiego – piwniczne okna jego pierzei przy ulicy Zachodniej „opadają” wraz z chodnikiem, stając się coraz większe. Różnica poziomu między jedną a drugą stroną budynku wynosi co najmniej trzy metry. Łódka wymusiła także pewne rozwiązania urbanistyczne – ulica Podrzeczna jest króciutka i prosta. Ale już ulice będące jej przedłużeniem są łukowato wygięte. Gdy wytyczano ulice odchodzące od terenu wokół Starego Rynku, dostosowano się po prostu do biegu Łódki, lekko w tym miejscu meandrującej, oraz do istniejących na niej stawów – dlatego ulica Wolborska (na wschód od Rynku) naśladuje dawny bieg Łódki i także lekko meandruje. Podobnie odchodząca na zachód ulica Drewnowska, której obecny kształt jest niemal na całej jej trzykilometrowej długości zbieżny z dawnym biegiem Łódki. Niby nie ma w tym nic dziwnego, łukowato wygięte ulice wielu miast zachowują w sobie pamięć dawnych rzecznych koryt lub fos, wyschniętych lub zasypanych – przykładem niech będzie ulica Dietla w Krakowie, biegnąca śladem Starej Wisły – ale w centrum Łodzi, z jej prostokątnym, szachownicowym, „amerykańskim” układem arterii, nieco frywolny kształt obu ulic wydaje się jednak pewną fanaberią.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I