29,90 zł
"Raki pustelniki" to kontynuacja losów rodziny Neshov, którą czytelnik poznał w bestsellerowej powieści "Ziemia kłamstw".
Po burzliwych wydarzeniach, które mieliśmy okazję śledzić w "Ziemi kłamstw", rodzina Neshov staje przed nowymi dylematami. Po śmierci matki Tor nadal prowadzi rodzinne gospodarstwo w Byneset niesiędaleko Trondheim. Jego córka, Torunn, cieszy się z tego, że w końcu odzyskała kontakt z ojcem, ale ma swoje życie w Oslo i nie potrafi zdecydować się na przeprowadzkę na rodzinną farmę. Margido, właściciel niewielkiego domu pogrzebowego, próbuje w końcu ułożyć sobie życie osobiste, ale pojawiają się na tej drodze pewne przeszkody, Najmłodszy z braci, Erlend, razem ze swoim partnerem również stają w obliczu ważnych wyborów.
Ragde napisała powieść, w której stawia do góry nogami życie swoich bohaterów. Czy więzy krwi okażą się wystarczające, aby rodzinie udało się przetrwać razem niełatwe chwile? Jak silna jest więź między ludźmi, którzy tak naprawdę ledwo się znają? Czym jest dla siebie rodzina - podporą czy obciążeniem?
Tytuł książki nawiązuje do jednej z figurek ze zbiorów Erlenda. Rak pustelnik rodzi się nagi, pozbawiony ochrony przed światem. Musi znaleźć muszlę, która stanie się dla niego osłoną i domem. Gdy urośnie, wyrusza na poszukiwanie kolejnego schronienia...
Książka zdobyła The Norwegian Booksellers Prize (2005) oraz The Norwegian Readers Prize (2005). Razem z "Ziemią kłamstw" została sprzedana w nakładzie ponad 500 tysięcy egzemplarzy.
Framenty recenzji:
"Piękna, choć czasem soczyście nieprzyzwoita, zabawna, a jednocześnie smutna książka... Raki pustelniki Ragde dadzą ci okazję do uśmiechu, czas na refleksję i z pewnością wzbudzą chęć na ciąg dalszy!"
Berit Kobro, VG
"Piękna, choć czasem soczyście nieprzyzwoita, zabawna, a jednocześnie smutna książka... Raki pustelniki Ragde dadzą ci okazję do uśmiechu, czas na refleksję i z pewnością wzbudzą chęć na ciąg dalszy!"
Berit Kobro, VG
"Ci, którym spodobała się poprzednia książka, pokochają również i tę. Ragde jest jak zawsze absolutnie i wyjątkowo precyzyjna w tworzeniu scenografii".
Bjorn Gabrielsen
"Ragde nie dopuszcza, aby akcja zdominowała urok książki. Przeciwnie, ma właśnie taką umiejętność zauważania zjawisk, która odróżnia wybitnego powieściopisarza od przeciętnego. Zaraz po przeczytaniu ostatniej strony czytelnik jest gotów na ciąg dalszy".
Mie Hindle, Stavanger Aftenblad
"Mocna, wzbudzająca prawdziwe emocje saga rodzinna. Ragde napisała powieść zachwycającą, niesamowitą, a zarazem pouczającą i pełną współczucia".
"Andresseavisen"
"Powieść Anne B. Ragde zdobyła nie tylko rzesze czytelników, ale też uznanie krytyki i jurorów prestiżowych nagród. Ragde napisała wspaniałą wielowątkową powieść o postępującym rozpadzie dysfunkcjonalnej rodziny i nieudolnych próbach walki z chorymi emocjami. Dowiodła, że „popularna saga norweska” wcale nie musi być określeniem pejoratywnym."
Grzegorz Wysocki, „Tygodnik Powszechny”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 359
Zazwyczaj nie budziła się tak wcześnie. Leżała teraz w mroku sypialni z szeroko otwartymi oczami i nadsłuchiwała jego odgłosów. Najpierw uporczywego dzwonienia budzika, które zostało od razu stłumione, musiał leżeć i czekać na ten dźwięk. Wiedziała, że jest wpół do siódmej. Przez krótką chwilę panowała zupełna cisza, a potem usłyszała, jak jego drzwi cicho się otwierają, aby zostać zamknięte równie spokojnie. Te same odgłosy poprowadziły ją od drzwi do łazienki. Był świadomy, że nocują u niego obcy ludzie, i nie chciał hałasować, bo chyba tak właśnie ich traktował? Jak obcych, którzy nie mają z tym miejscem nic wspólnego, a przyjechali tylko przeszkadzać i się wtrącać. Zakłócać lata spokojnej rutyny i bezpieczeństwa.
Nie znała swojego ojca. Nie miała pojęcia, kim on jest. Jak wyglądał, kiedy był młody, jak w dzieciństwie albo gdy był w jej wieku. W gospodarstwie nie było ani jednego albumu ze zdjęciami. Wszystko sprawiało wrażenie historii, której częścią nigdy nie była, a teraz nagle znalazła się w samym jej środku. Ale dziś już miała wyjeżdżać, żeby powrócić do swojej historii. Leżąc w ciemności, myślała właśnie o tym, że pojedzie stąd, zanim w ogóle go pozna. Znała tylko gospodarza hodującego świnie; kogoś, kto cieszył się z każdego wejścia do chlewu; czyj głos stawał się śpiewny i żywy, gdy opowiadał o różnych osobliwościach macior, o psotach prosiąt, o wielkich miotach i szybkim przyroście wagi u młodych. W chlewie dostrzegała go wyraźnie, w chlewie istniał, gdy stał tam w brudnym kombinezonie i pochylał się nad boksem, by poczochrać za uchem ćwierćtonową maciorę, uśmiechając się przy tym szeroko do zwierzęcia, z lekkim, jasnym spojrzeniem.
Usłyszała, jak oddaje mocz, w sam środek muszli, tego już nie zdołałby zmienić bez względu na to, ilu gości spałoby wokół niego. Słuchała, jak strząsa ostatnie krople, jak potem spuszcza wodę. Nie dotarł do niej odgłos wody w umywalce, tylko drzwi, które ponownie zostały otwarte i zamknięte, zanim powoli zszedł po schodach do kuchni. Usłyszała, jak tam nalewa wody do dzbanka na kawę, prawdopodobnie na stare fusy z wczoraj, a potem zapadła cisza.
W ciszy tej intensywnie próbowała przywołać w myślach obraz swojego mieszkania w Oslo; rysunki na ścianach, książki na półkach, mały szklany pojemnik z błękitnymi kulkami do kąpieli na brzegu umywalki, odkurzacz w bardzo ciasnej szafie w korytarzu, automatyczna sekretarka migająca, gdy wracała do domu z pracy, kosz na brudną bieliznę, stos starych gazet tuż przy drzwiach wejściowych, zabytkowa puszka, do której zawsze pamiętała, żeby włożyć żytnie ciasteczka, tablica korkowa z rozdartymi biletami z kina oraz zdjęciami psów i ich właścicieli. Starała się zobaczyć przed sobą to wszystko i jej się udało. Cieszyła się na powrót. Ale nie wiedziała, kim on jest. Nie wiedziała, kogo tu opuszcza. Lepiej znała jego świnie niż jego samego.
Teraz słychać było dźwięk otwieranych drzwi zewnętrznych i jego kroków na ganku, wymacała palcami telefon na nocnym stoliku i nacisnęła, dochodziła za dziesięć siódma. Ale najpierw czekała na odgłos zatrzaskujących się za nim drzwi do chlewu, a potem wyskoczyła spod kołdry w lodowaty pokój, schwyciła ubrania i wyszła do łazienki, żeby je włożyć. Tak samo jak on, przemykała się cicho. Z tą różnicą, że robiła to szybko jak błyskawica, a nie jak stary człowiek. W łazience poczuła resztki zapachu, jaki po nim pozostał. Pomieszczenie było zimne, jedyne źródło ciepła stanowiło małe zardzewiałe słoneczko, zamontowane na ścianie nad lustrem. Myjąc ręce, uważnie przyglądała się swojej twarzy, nie miała siły brać prysznica, wolała z tym poczekać, aż znajdzie się u siebie w domu, gdzie nie będzie musiała stać na końcu śliskiej wanny, gapiąc się na płyty z plastikowej imitacji marmuru, między którymi fugi były spęczniałe od wilgoci, a później wycierać się ręcznikiem tak zużytym, że prawie przezroczystym. Dziś wieczorem będzie stała w swojej własnej, wygodnej kabinie prysznicowej, z podgrzewaną podłogą pod ceramicznymi kaflami.
Wymknęła się do korytarza i nadsłuchiwała przez chwilę, a potem ostrożnie nacisnęła klamkę do jego sypialni.
Pokój był nieco większy od tego, w którym spała, a który tak naprawdę był dawnym pokojem Erlenda.
Zapaliła górne światło, nie zauważyłby tego, okno wychodziło na stronę przeciwną do podwórza, na fiord, tak samo jak jej okno.
Ściany pomalowane na jasnozielono dziesiątki lat temu. Podłoga kiedyś pociągnięta szarą farbą, teraz była wytarta do gołego drewna w półokręgu przed drzwiami i przed łóżkiem, tam gdzie jego stopy stykały się z podłogą, gdy wstawał i gdy się kładł. Na szybach mróz namalował kwieciste wzory, wyraziście białe na tle zimowego mroku na zewnątrz, fantazyjne koła i inne kształty.
Kwiaty na szybach były jedynym pięknym elementem w całym pokoju.
Ani jednego obrazka na ścianie. Łóżko, stolik nocny, szmaciany dywanik, kredens pod jedną ze ścian. Podeszła do kredensu i otworzyła drzwi. Pusto. Stał tutaj tylko jako mebel podpierający ścianę. Ale w górnej szufladzie leżało kilka szydełkowych obrusów, ułożonych jeden na drugim, w identyczny wzór, różniący się tylko kolorem błyszczącej bawełnianej nici. Zaczęła marznąć, prawdopodobnie okno zostało zamknięte dopiero wtedy, gdy wstał.
Prześcieradło pod skotłowaną kołdrą było brudne, głównie w nogach, a tu i ówdzie leżały kłaczki wełny, może kładł się do łóżka w wełnianych skarpetach. Właściwie po co tu przyszła, tutaj przecież też nie mogła go poznać. To było jego miejsce odpoczynku, tutaj był nikim; nikt nie był kimś szczególnym w czasie snu i wytchnienia. Ale kto wie, przez ile wieczorów wcale się tutaj nie kładł, tylko patrzył w mrok i rozmyślał. Czy myślał o niej? Tęsknił za nią? Czy cierpiał, nie wiedząc, kim ona jest?
W pokoju unosił się ciężki i mocny zapach, ciała i chlewu, i zimnych ścian.
Szafa. Wpasowana w ścianę tak, że trudno było ją od razu dojrzeć, z malutkimi gałkami służącymi do otwierania drzwi. Kilka flanelowych koszul z przetartymi kołnierzykami i mankietami, para spodni na samym dnie, półka ze skarpetkami i majtkami, najwyżej po trzy–cztery pary, krawat zapakowany w folię, podniosła go, w środku leżała wyblakła kartka świąteczna. Krawat był od rzeźni w Eidsmo, odłożyła go ostrożnie na miejsce.
Stanęła, nadsłuchując. Ale on oczywiście nie wrócił, po co miałby to robić, był pewnie w połowie roboty w chlewie, a ona w tym czasie przeszukiwała jego pokój, nie wiedząc nawet, czego szuka. Każde kolejne spojrzenie na cokolwiek przyprawiało ją o smutek. Rozpad. U siebie w domu miała szerokie na sto dwadzieścia centymetrów łóżko z grubym materacem, jej ojciec spał w łóżku, które miało najwyżej osiemdziesiąt centymetrów szerokości, na kawałku pianki. W środku łóżka widoczne było głębokie wklęśnięcie, prześcieradło marszczyło się i przyklejało do tej dziury, wezgłowie i nogi łóżka były z wyblakłego drewna, szczyt mebla miał na środku jaśniejszą plamę, gdzie przez te wszystkie lata najwyraźniej opierał głowę, zanim wyłączył lampkę do czytania. A dziś miała stąd wyjechać, daleko o pięćdziesiąt mil[1], a on już dziś wieczorem miał położyć się do tego łóżka. Tutaj miał kłaść się ciągle i ciągle od nowa, nakręcać budzik i próbować zasnąć za swoimi kwiatami na szybie.
Otworzyła szufladę w nocnym stoliku. Z fotografii uśmiechnęło się do niej prosię, to była jubileuszowa broszura norweskiego związku hodowców świń, podniosła ją, żeby obejrzeć. Pod spodem leżało dwadzieścia banknotów tysiąckoronowych, ach tak, a więc to tutaj je ukrył. Pod banknotami znajdowała się książka, wyjęła ją bardzo ostrożnie.
Raport Kinseya. Zachowania seksualne kobiet. Stała zupełnie nieruchomo z książką w rękach. Raport Kinseya, coś jej się kołatało w głowie z programu usłyszanego w radio, że ten Kinsey jakieś wieki temu przeprowadzał wywiady z amerykańskimi kobietami i mężczyznami na temat ich zwyczajów seksualnych, zdaje się, że to spowodowało duże zamieszanie w USA. Książka sprawiała wrażenie mocno zużytej, rogi miała pozaginane.
Chciała ją przekartkować kciukiem wspak, ale jej palec natychmiast zatrzymał się na czymś twardym wewnątrz tylnej okładki, otworzyła książkę w tym miejscu. Biblioteka Publiczna w Trondheim, napisane było na pieczęci, przybitej na wąskiej kieszonce z żółtawą, staroświecką kartą wypożyczeń wetkniętą do środka, takie karty pamiętała ze swoich wizyt bibliotecznych w dzieciństwie. Wyciągnęła kartę. Książka miała zostać oddana najpóźniej dziesiątego listopada tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku.
Szybko odłożyła książkę z powrotem pod banknoty. Raport Kinseya i materac z pianki nie szerszy niż osiemdziesiąt centymetrów. Wymknęła się z pokoju.
[1] Mila norweska – około 10 kilometrów (przyp. tłum.).
Trochę tylko po tobie posprzątam. Zanim pojedziesz.
Torunn nie usłyszała, że ojciec wyszedł za nią na podwórko, świeży śnieg stłumił wszelkie odgłosy.
– No, ale czyż nie jest miło posiedzieć przy kuchennym oknie i popatrzeć na nie? – powiedziała. – A przecież nie przylecą, jeśli w karmniku będzie pusto.
– My zazwyczaj owijamy tylko kawałkiem sznurka trochę starej słoniny i tu wieszamy. Ale teraz przez pewien czas miały biedę. Zazwyczaj... takimi rzeczami zajmowała się matka.
Właśnie wróciła ze sklepu, gdzie robiła ostatnie zakupy przed wyjazdem. Ona, Erlend i Krumme wyjeżdżali dziś, ona do Oslo, a Erlend i Krumme do siebie do Kopenhagi. Chciała, żeby w domu zostało jakieś dobre jedzenie, takie, na którego zakup ojciec nigdy by sobie nie mógł pozwolić. Erlend obiecał za wszystko zapłacić. Carte blanche, wyszeptał jej do ucha, gdy odjeżdżała do spółdzielni w Spongdal, i to ją ucieszyło, bo na jej koncie pozostała już tylko suma wystarczająca na pokrycie styczniowych rachunków, mimo że była współwłaścicielką kliniki dla małych zwierząt. Wujek Erlend, pomyślała, dziwnie było nagle mieć wujka starszego od siebie o zaledwie trzy lata. Młodszy brat ojca, który opuścił gospodarstwo w gniewnym uniesieniu dwadzieścia lat wcześniej i który, zdaje się, nigdy nie pomyślał, że powróci tutaj po tak długim czasie, by spędzić święta, w dodatku razem ze swoim partnerem życiowym. Wszystko wskazywało na to, że to właśnie Erlend, syn marnotrawny, najlepiej spośród wszystkich trzech braci poradził sobie w życiu. Erlend był szczęśliwy, kochał i był kochany, i do tego bardzo dobrze ustawił się finansowo. Opowiedział jej, że Krumme jest jednym z tych mężczyzn w Danii, których nazywa się bogolami, a on, Erlend, uwielbiał to słowo.
Margida, chociaż był jej wujem, nie potrafiła tak nazywać. Może to z powodu wykonywanej pracy wydawał się aż tak niedostępny, musiał mieć przecież cały czas pod kontrolą wszystkie uczucia. Stały kontakt z żałobnikami, organizacja doskonałych pochówków, wszystko to na pewno przyczyniało się do tego, że nauczył się żyć sam ze swoimi myślami. Wszak od tylu już lat wiedział, jak mają się sprawy w Neshov, że tyle rzeczy zostało zbudowanych na kłamstwie, że ten, którego nazywają ojcem, wcale nim nie jest. Margido o tym wiedział i nie powiedział niczego ani Torowi, ani Erlendowi. Zamiast tego wycofał się z kontaktów z nimi, postanowił po prostu zignorować tę część rzeczywistości. Aż do świąt, kiedy został zmuszony do tego, by jej sprostać.
Idąc między półkami w sklepie spółdzielczym i pchając przed sobą wózek, myślała o nich wszystkich i próbowała sobie przypomnieć, co zostało w lodówce. Myślała o ciszy, jaka zapadła po tym wszystkim. Pierwszy dzień świąt, który sama odebrała jako rozpaczliwe próby przywrócenia normalności. Rozmowy o pogodzie i o temperaturze na dworze! To wtedy zrozumiała, że właśnie w ten sposób wszyscy tutaj jakoś przeżyli, omijając starannie wszystko i tworząc własną rzeczywistość. To, o czym się nie mówiło, nie istniało. Jej ojciec nadal nazywał staruszka ojcem, a ona sama poddała się temu i myślała o nim jako o dziadku. A dziadek niczemu się nie sprzeciwiał, czuł zapewne, że on powiedział już swoje, prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu.
Napełniła wózek jedzeniem i pomyślała o napełnieniu również po brzegi karmnika dla ptaków. Zobaczyła w wyobraźni ojca, który już za kilka godzin będzie siedział sam przy stole kuchennym, wyglądając na podwórko znad brzegu białej, nylonowej firanki.
Kupiła cztery kule karmy dla ptaków zapakowane w zieloną plastikową siatkę i kilka torebek ziaren zapakowanych w ten sam sposób. Teraz stała i mocowała kule do drzewa na podwórku za pomocą kawałka sznurka i kredki, palce już miała zdrętwiałe z zimna. Na podłodze karmnika ułożyła małą piramidę ze starego chleba.
– Pamiętaj, żeby dołożyć chleba, jak zrobi się pusto. Wróble wolą jeść w pozycji stojącej, tylko sikorki lubią zwisać głową w dół i zajadać jednocześnie!
Zaśmiała się, sama słysząc, że śmiech wypadł nie w porę. Miała jechać do domu, do domu w Oslo i do swojej pracy, opuścić to gospodarstwo na przedmieściach Trondheim, gdzie do tej chwili przed czternastoma dniami nie miała nic do roboty. Inne życie, inny czas prawie. A pojutrze był sylwester, Nowy Rok i nowe plany.
– Chyba zadzwonisz – powiedział stłumionym nagle głosem, słyszała doskonale, że nic już go nie obchodzą sprawy ptaków. Nie odwracając się, wiedziała, że stoi tam, kopiąc w śniegu jednym drewniakiem, prawdopodobnie prawym, świeży śnieg osiadał leciutko na szarych wełnianych skarpetach, które zawsze wkładał do drewniaków i butów roboczych.
Wcisnęła ostatnią kredkę, nagle skojarzyło jej się to z zabijaniem drzew przez wciskanie im w pnie miedzianych kołków, wtedy ginęły od zatrucia. Może w kredkach też jest trochę miedzi, wtedy wyszłoby na to, że stoi i zabija główne drzewo podwórkowe w Neshov, a przy okazji duszka gospodarstwa, bo mieszkał on pod tym drzewem i na pewno zginie, jeśli drzewo umrze.
– Jasne, że zadzwonię. Od razu jak przyjadę do domu – rzekła, chociaż doskonale wiedziała, że zupełnie nie o to mu chodziło.
– Podobno ma być paskudna pogoda. A ty masz lecieć samolotem – powiedział.
– Wszystko będzie dobrze. Bądź spokojny.
Kule ptasiej karmy wisiały ciche i zielone tuż przy pniu podwórkowego drzewa, nie było już czym zająć rąk, musiała się odwrócić, a on stał tam dokładnie tak, jak sądziła, wokół prawego drewniaka zaznaczało się półkole odkopanego śniegu, ręce miał wetknięte w kieszenie czegoś, co wyglądało jak wełniane spodnie w kratę, sweter zwisał luźno i niedbale na chudym ciele, ciele, które za cztery lata skończy sześćdziesiąt lat, na jej ojcu, to było trudne do pojęcia.
– Leciałeś kiedyś samolotem?
– A, tak – odpowiedział.
Podszedł i zaczął jeszcze bardziej rozkruszać chleb w karmniku, okruszki spadały w śnieg i znikały, zostawiając po sobie malutkie, błękitnobiałe dziurki. Łokcie wystawały mu ostro spod swetra, który był szeroki z przodu i krótki z tyłu, wełna na łokciach była przetarta i odsłaniała kraciastą flanelową koszulę pod spodem. Sweter, a może powinna zrobić dla niego na drutach dobry wełniany sweter i nalegać, żeby używał go na co dzień. Tylko na co by się zdały jej najgorętsze nalegania przez telefon z Oslo, pomyślała, tutaj w gospodarstwie i tak wszystko, co dobre, było chowane i oszczędzane na dni, które nigdy nie nadejdą.
On zostanie tak strasznie sam, tylko w towarzystwie starego człowieka siedzącego w salonie z telewizorem. Ale przecież miał jeszcze świnie w chlewie. Miał przecież je, pomyślała. Musiała jakoś skierować jego myśli w tę stronę, że stoją tam w zagrodzie i czekają na niego.
– Latałem przecież do północnej Norwegii i z powrotem, gdy byłem w wojsku – rzekł.
Przestał grzebać w chlebie, otrzepał ręce i wetknął je ponownie do kieszeni, rzucił okiem na niebo.
– Zapomniałam o tym. Oczywiście, że wtedy musiałeś latać – powiedziała.
– Latałem herculesem. Co za cholerny hałas jest w takiej maszynie. Poza tym zamarzaliśmy z zimna. Leciał tak wolno, że miałem wrażenie, że spadniemy prosto na ziemię.
Akurat na ten temat mogła coś więcej powiedzieć, coś o tym, że tam na północy zrobił ją na przepustce w Tromsø, wspólnie z dziewczyną, która miała na imię Cissi i która później, ciężarna, przebyła długą drogę do Neshov tylko po to, żeby usłyszeć, jak kobieta, która – jak sądziła – miała zostać jej teściową, każe jej wracać z powrotem do domu.
– Kupiłam dużo dobrego jedzenia również dla was obu, nie tylko dla ptaków – rzekła.
Przez chwilę milczał. Stali razem. Gapili się każde w swoją stronę, wciągnęła powietrze głęboko do płuc, przedpołudniowe światło spowijało góry i fiord od strony południowej, słońce ukrywało się za różowobłękitną zasłoną z mrozu. Chciałaby teraz siedzieć w samochodzie, mając swoje rzeczy na tylnym siedzeniu, w drodze na lotnisko do Værnes, potem na Gardermoen i do Stovner.
– Szkoda, że jedziesz. Styczeń jest zawsze długi i okropny. W tym roku będzie szczególnie długi.
– To dotyczy nie tylko ciebie. Nikt nie lubi stycznia – powiedziała.
– Rachunki, rozliczenia roczne i podobne gówna. Nawet jeśli Erlend i Duńczyk... Ech, że też to musi być konieczne.
Erlend i Krumme dali mu pieniądze, nieomal zmusili go do przyjęcia ich, chociaż opierał się dziko i zrobił się prawie zły. To miało miejsce wieczorem pierwszego dnia po świętach, po pogrzebie, a Erlend wypił za dużo piwa i powiedział, że chciałby zostawić tutaj dwadzieścia tysięcy. Mógł poczekać do następnego dnia, ale u Erlenda to, co w głowie, od razu było też na języku, i przecież chciał dobrze. To dopiero Krumme wypowiedział te wyzwalające słowa, że pieniądze nie są dla ludzi w gospodarstwie, tylko dla gospodarstwa. Tor miał jedynie dobrze je rozdysponować.
– Pomyśl, że chodzi tu przecież o gospodarstwo – rzekła. – Dokładnie tak, jak powiedział Krumme. Wszystko będzie dobrze. Możesz wiosną pomalować stodołę, wymienić rozbite okna.
– Niby tak. Te pieniądze wylądują raczej w składzie zbożowym i u Røstada.
– U Røstada?
– Weterynarza. Zazwyczaj teraz korzystam z jego pomocy. Muszę pokryć maciory i wykastrować prosiaki. I za chwilę muszę też mieć więcej paszy.
– Na trochę farby chyba ci starczy. A ja przecież zadzwonię. Będzie wspaniale mieć znowu małe prosięta, patrzeć jak rosną. Będzie mi brakowało twoich świń.
– Naprawdę?
– Tak, wyobraź sobie.
– Chyba masz dość zwierząt wokół siebie w pracy.
– To nie jest całkiem to samo – powiedziała. – Chore koty i psy, papugi i żółwie. Nic nie może się równać z podrapaniem Siri za uchem. Naprawdę nabrałam szacunku dla świń. To zupełnie coś innego niż świnki morskie i niesforne szczeniaki.
Nie mówiła tego po to, by sprawić mu przyjemność, naprawdę tak myślała, polubiła te jego wielkie, ćwierćtonowe maciory hodowlane, ciepło i nastrój panujące w chlewie, kontakt ze zwierzętami, które tyle dawały, chcąc w zamian jedynie pożywienia, ciepła i opieki. I takie były mądre, ze swoimi wszystkimi indywidualnymi cechami, swoim uporem i pogodnym usposobieniem. A nowo narodzone prosięta były tak słodkie, że trudno było pojąć, iż w chwilę potem staną się stukilowymi potworami.
Potrząsnął głową, uśmiechnął się słabo i wciągnął powietrze przez nos.
– No tak, świnki morskie. Nigdy w życiu nie widziałem żywej świnki morskiej. Dziwne są te rzeczy, które opowiadasz o swojej pracy – rzekł. – Pomyśleć, że ludzie wydają pieniądze, żeby zoperować świnkę morską.
– Kochają je. Szczególnie dzieci. Jeśli muszą oddać do uśpienia swoją świnkę albo szczura, płaczą rozdzierająco.
– I jeszcze do tego szczura! Niepojęte, żeby ludzie dobrowolnie... No tak, rozumiem, że małe dzieci... Samemu udało mi się oswoić wiewiórkę, gdy miałem osiem–dziesięć lat. Utonęła potem w gnojówce. Wtedy nie czułem się najlepiej. No i psy też. Pamiętam, jak opowiadałaś o tym gościu, który wydał prawie trzydzieści tysięcy na leczenie psa. Jeździł tam i z powrotem do Szwecji i operował go... nowe biodra, czy o to chodziło?
– A, tak. Nowe biodra. Suka miała dysplazję stawów biodrowych. Bez tego zostałaby uśpiona, a miała tylko trzy lata.
– Ale trzydzieści tysięcy! Na psa, który nie zarabia dla człowieka ani grosza!
– Wiesz, zwierzęta domowe to coś innego niż zwierzęta w gospodarstwie. Ty też właściwie powinieneś mieć psa. Pies świetnie dotrzymuje towarzystwa. Chodziłby za tobą krok w krok i...
– Nie ma mowy. Nie, wystarczą mi świnie. Mam w nich dość towarzystwa – rzekł.
– Ale rozumiesz, co mam na myśli. Że będzie ci tutaj samotnie. Tobie i... twojemu ojcu.
– On, ach tak.
Pociągnął nosem i wierzchem dłoni otarł z nosa wiszącą kroplę.
– Rozmawialiście o tym? – zapytała. – Po tym jak... po Wigilii? Ty i on?
– Nie.
– Ale gospodarstwo zostanie teraz ostatecznie przepisane na ciebie. On nie ma nic przeciwko temu?
– Ależ nie.
– Może, jak już zostaniecie we dwóch, uda wam się...
– To nie jest Oslo. Tutaj nie mówi się o takich rzeczach. Sprawa jest zakończona – rzekł twardo.
– Chciałam tylko powiedzieć, że...
– Ech, lepiej nie, zimno tak stać na dworze – powiedział i jego głos znów był zwyczajny. – Zdążymy chyba wypić łyk kawy, zanim pojedziecie.
W godzinę później mały samochód z wypożyczalni wypełniony był po same brzegi. To był golf, Krumme wypożyczył go na lotnisku Værnes i tam też trzeba było go zwrócić. Torunn, już ubrana w kurtkę i buty, pobiegła spiesznie do dziadka do salonu z telewizorem, sprawiała wrażenie, że teraz bardzo im się spieszy, długo odkładała pożegnanie, udawała, że piją taką sobie zwyczajną kawę, mimo że Erlend chaotycznie miotał się z góry na dół i do samochodu na podwórku, nosząc wszystko, co w ostatniej chwili zdecydował się zabrać ze sobą.
Dziadek siedział z kubkiem kawy przed sobą, kubek był bez spodeczka, wokół na stole i na kolanach leżały okruchy z kawałka ciasta, które mu wcześniej dała. Sztuczną szczękę miał na miejscu, zarówno górną, jak i dolną. Telewizor nie był włączony, rzuciła szybkie spojrzenie na rośliny doniczkowe na parapetach, kupione przez Erlenda, wiedząc z niezachwianą pewnością, że za czternaście dni będą martwe. Albo zasuszone, albo zalane. Wiedziała również, że długi czas upłynie, zanim dziadek znów się ogoli. Albo zmieni majtki. Jak oni sobie tu poradzą, pomyślała, a ja tak po prostu jadę w swoją stronę. Ale już następna myśl była taka, że przecież Erlend też jedzie, a on w końcu był im w gruncie rzeczy znacznie bliższy, jeśli w ogóle dało się to tak stopniować. Erlend był młodszym bratem Tora, a ona jego córką, kto więc powinien mieć więcej wyrzutów sumienia? A Margido mieszkał tuż za następną górką, powinien teraz zrobić coś dla swojej rodziny w Neshov. Będzie do tego zmuszony, jest w końcu bratem. Pytanie brzmiało raczej, jak temu sprosta, i czy Tor pozwoli mu to zrobić po tym, jak trzymał się z dala od gospodarstwa przez siedem lat.
– Wyjeżdżacie? – zapytał dziadek. Sztuczna szczęka kliknęła.
– Tak.
Pochyliła się i przytuliła twarz do jego policzka. Był kłujący. Pachniał starym człowiekiem, starymi ubraniami i starym domem, a z ust – ciastem i kawą. Po raz pierwszy uścisnęła go, ledwo zdążył podnieść jedną rękę do jej twarzy.
– Miej się dobrze – wyszeptała. Co innego mogła powiedzieć, nic przecież nie mogła mu obiecać. – Miej się jak najlepiej.
– Chcę do domu opieki – szepnął.
– Co?
Wyprostowała się.
– Chcę do domu opieki. Ktoś to musi załatwić. Nie wiem, co Tor powie na ten temat, ale ja tego chcę.
– To wobec tego musisz porozmawiać z Margidem – rzekła. Dlaczego czekał aż do teraz z taką informacją, pomyślała, przecież ja nie mogę nic w tej sprawie zrobić.
– Możesz zadzwonić do Margida sama. I powiedzieć mu to – odparł.
Spojrzała na pomarszczoną twarz, w oczy za okularami, widząc całe jego życie, i miała chęć płakać, płakać, aż osiągnie stan całkowitej pustki ze smutku nad zmarnowanym życiem tego człowieka. Skinęła głową, wytrzymując jego spojrzenie, udało się jej jakoś powstrzymać od płaczu.
– Porozmawiam z Margidem – wyszeptała. – Zadzwonię do niego jutro.
Położyła mu dłoń na policzku, trzymała ją tam na kłującym zaroście, zobaczyła, jak jego oczy stają się puste, a potem odwróciła się i poszła, przez pustą kuchnię, gdzie piec na drewno szumiał i śpiewał pełen polan i płomieni, i na podwórko, gdzie z tylnego siedzenia samochodu wystawał kawałek Erlenda i gdzie Krumme wyciągał dłoń w stronę jej ojca, aby się pożegnać.
– Dzięki za ten raz, Tor. Było... naprawdę miło – rzekł Krumme.
Mały, gruby Duńczyk musiał odchylać głowę do tyłu, aby spojrzeć na gospodarza z Neshov. Duńczyk, który zupełnie nie był mile widziany, gdy kilka dni wcześniej przed Wigilią zajechał na podwórko wypożyczonym samochodem. Tor wówczas położył się do łóżka z głębokim poczuciem krzywdy i obrzydzenia z powodu krótkiej chwili, kiedy był świadkiem, jak dłoń Erlenda spoczywała pod stołem kuchennym na udzie Krumme.
– Zapraszam ponownie – powiedział ojciec, patrząc w drugą stronę. – Może latem. Wtedy tutaj jest pięknie.
– Kto wie – rzekł Krumme i wielokrotnie skinął głową, rozumiejąc, z jakiej głębi pochodzą te właśnie słowa.
– Gdybym chociaż miał papierową tubę! – wykrzyknął Erlend ze środka samochodu. – On będzie całkiem pognieciony! – Co takiego? – zapytała.
– Ten plakat! Zabrałem go ze sobą! Właśnie mi to przyszło do głowy, że chciałbym go zabrać.
– Ten plakat Aladdina Sane, który wisiał w twoim chłopięcym pokoju? Przecież on był całkiem pożółkły – stwierdziła.
– Ja też to mówiłem – dodał Krumme.
– Ale ja chcę go zabrać! Nagle tak poczułem! Ale on się zupełnie...
– Teraz już ruszamy – powiedział Krumme. – Chcesz siedzieć z przodu, Torunn?
– Torunn ma przecież prowadzić – zawołał Erlend.
– Naprawdę? – zdziwiła się.
– Oczywiście! Mój Boże, że też Krumme zdołał dojechać całkiem sam z Værnes do Byneset w jednym kawałku, to po prostu cud. Cud świąteczny. On nie umie prowadzić samochodu, a już szczególnie zimą.
– W zasadzie mam prawo jazdy – powiedział Krumme. – Więc uważam, że teraz trochę przesadzasz.
– I do czego go używasz? – zapytał Erlend. – Do wskakiwania i wyskakiwania z taksówek w Kopenhadze. Torunn prowadzi.
– Dobra – rzekła. – Ale ty musisz siedzieć z tyłu, Erlendzie. Skoro w ogóle nie masz prawa jazdy.
Nie zawahała się ani chwili przed uściśnięciem ojca. Puściła go równie szybko i wsiadła do samochodu, schwyciła kluczyk, który już był włożony do stacyjki, i przekręciła. Erlend wcisnął się na tylne siedzenie, gdzie z trudem starczało miejsca dla niego i wszystkich bagaży, chwilę miotał się dziko ze zwiniętym w rulon plakatem, który został koniec końców obwiązany pośrodku jedynie zwykłą gumką, i ostatecznie postanowił trzymać go przed sobą w powietrzu.
Opuściła szybę i zamachała, wyjeżdżając jednocześnie z podwórka. – Musisz teraz odśnieżyć, tato! Gospodarstwo za chwilę całkiem zasypie! Do zobaczenia!
Odpowiedział coś, czego nie usłyszała, ale wiedziała, że zaraz po ich wyjeździe siądzie na traktor i zacznie odśnieżać. Bardzo lubił to robić, a przy okazji nie będzie musiał od razu wchodzić do środka.
– Boże święty, jedź! – rzekł Erlend. – Teraz ruszamy.
Wszyscy troje machali gwałtownie, małe i niezgrabne ruchy rąk w ciasnym wnętrzu, Torunn trąbiła klaksonem, zjechali w dół klonową aleją, i wtedy zaczęła płakać. Łkała głośno i urywanie, nie udawało jej się powstrzymać tego dźwięku. Erlend pochylił się do przodu i przytulił ją od tyłu, Krumme położył dłoń na jej jednej ręce, która leżała na kierownicy. Zjechała na pobocze, gdy zdała sobie sprawę, że już nie widać ich z domu.
Płakała i płakała, a szyby pokrywały się parą i ogrzewanie chodziło pełną mocą, nikt przez długą chwilę nie mówił ani słowa, głaskali ją tylko po włosach i ściskali za ramiona. Znalazła w kieszeni kurtki stary kawałek papieru i wydmuchała nos, ale zaraz potem znowu zaczęła płakać.
– Może jednak ja poprowadzę – powiedział Krumme.
Potrząsnęła głową i jeszcze raz wydmuchała nos.
– Zaraz się wezmę w garść – rzekła. – Ja tylko... To po prostu jakoś niemożliwe do wyobrażenia, że ci dwaj dadzą radę...
Erlend przerwał jej:
– Nikt nie mógłby zrobić więcej niż ty. Nawet mnie udało ci się zmusić do przyjechania tutaj... Boże święty, Torunn, byłaś przecież po prostu fantastyczna. Spisałaś się doskonale, chociaż wcześniej twoja noga nawet nie postała w tym gospodarstwie. Ale teraz jedziemy. Chcę do domu i zrobić przyjęcie sylwestrowe. Wszystko się zakończyło.
Nie, pomyślała Torunn, mylisz się, teraz dopiero wszystko się zaczyna.
Tor nie potrafił zapomnieć, że Margido wybrał najdroższą trumnę. Oczywiście dostał ją po kosztach bezpośrednio z fabryki, ale zawsze. Że też tak zrobił. Pokazał wszystkim, którzy przyszli do kościoła, że oto leży tutaj osoba, która była ważna i kochana.
Po wyjeździe Torunn stał przez chwilę przy traktorze i jeszcze raz to wszystko przetrawiał. Teraz trzeba było myśleć o wszystkim innym, tylko nie o tym, że Torunn za kilka godzin będzie znajdowała się o pięćdziesiąt mil od niego. Droga trumna z ciemnego, mahoniowego drewna, z uchwytem z kutego żelaza, wolał zamiast tego myśleć o tym. Gdyby matka mogła to wiedzieć, że tyle pieniędzy wydano na nią po śmierci! Sprzeciwiłaby się temu stanowczo, pomyślał Tor i musiał się uśmiechnąć na myśl o zdumieniu, jakie okazałaby matka. Droga trumna, która miała zostać złożona w ziemi i tam zgnić, nie, były na pewno inne rzeczy, na które warto wydawać pieniądze, powiedziałaby.
Byłoby dobrze, gdyby Margido mógł przyjechać na kawę dziś wieczorem, wiedział, kiedy Torunn, Erlend i Duńczyk wyjeżdżają. Ale Margido był dziwakiem. Już poprzedniego dnia powiedział im do widzenia przez telefon. Jednakże Tor będzie mu na wieki wdzięczny za pogrzeb, tak wspaniale go przygotował. I chociaż pogrzeby stanowiły codzienną pracę Margida, to chyba wszystko było inaczej, gdy dotyczyło własnej matki. Ten piękny śpiewnik, który czekał na nich w kościele, z fotografią gospodarstwa na pierwszej stronie. Nie było to zwyczajne, ale słuszne. Matka nie miała innych zdjęć niż stare zdjęcie paszportowe z czasów, gdy była młoda. Margido miał dużo gotowych wzorów, z których można było wybierać, tak opowiadał, małe rysunki kwiatów i motywów przyrodniczych, rzeczy w tym stylu, ale kiedy usłyszał pogłoski o tym, że towarzystwo historyczne w Byneset sfotografowało wszystkie gospodarstwa w Spongdal i Rye z myślą o przyszłej książce, zdobył od nich kopię zdjęcia gospodarstwa w Neshov.
Siedzieć w ławce kościelnej, całkiem z przodu, patrząc z góry na budynki w gospodarstwie, tak, w tym była wielka pociecha. Gospodarstwo było matką pod wieloma względami. A zdjęcie zostało zrobione w słoneczny, letni dzień, gdy ściany domów jaśniały bielą, a naparstnice przytulały się do przepychu zieleni krzaków rosnących w górę wzdłuż klonowej alei. Przepych, tak to wyglądało. Po prostu przepych. Nikt nie wpadłby na to, że te ściany potrzebują farby, światło samo pomalowało je najlepiej, jak można.
Później Tor dostał niewykorzystane śpiewniki, było ich zaskakująco mało. Przyjemnie będzie móc je znowu wyciągnąć, zarówno dobrze, jak i boleśnie będzie przeczytać strofy z psalmów, które śpiewali, Cudowna jest ziemia, wspaniałe Boże niebo, widzieć jej imię ponad datami. Dziwnie było przeczytać jej imię, dla niego była po prostu Matką, a nie Anną. Pierwszą kołysankę, jaką usłyszałem, śpiewała mi matka nad kołyską... Dobrze, że Margido wziął pod uwagę tę pieśń, i pomyśleć, że mimo wszystko to zrobił. I nie było to też wcale zwyczajne. Tor nie pamiętał dokładnie chwili, w której śpiewali tę pieśń, sam nie dał rady wydać z siebie głosu, ale nigdy nie zapomni, jak kościelna przestrzeń uniosła pieśń, a kwiaty uginały się pod własnym ciężarem wokół tej wspaniałej trumny. I pomyśleć, że tylu ludzi przyszło! Osoby, których nie widział od lat. Po wszystkim każdy przyszedł złożyć kondolencje, stali rzędem, każdy podawał rękę, to robiło wrażenie, dzięki temu zrozumiał, że chociaż każdy na co dzień chodzi i zajmuje się swoim życiem i znojem we własnym gospodarstwie – to w chwili, gdy coś się stało, byli razem, byli jedną wioską. On też zamierzał od tej pory trochę bardziej śledzić wydarzenia, kto ze starszych umarł, ubierać się elegancko i zachodzić do kościoła. Ostatnie pożegnanie, tak się to nazywało, i wystarczyło przyjść, usiąść tam i śpiewać, a potem złożyć kondolencje. Chyba sobie z tym poradzi, skoro inni ludzie dają radę.
Podciągnął się na siedzenie w traktorze, zapalił silnik i zaczął odśnieżać. Najpierw podwórko, potem aleję w dół aż do głównej drogi. Odśnieżał długo i starannie, musiało przecież wyglądać porządnie. Denerwowało go zawsze, gdy widział drogi dojazdowe do gospodarstw, które zimą były prawie o połowę węższe niż latem. Lenistwo! A odśnieżając, myślał o dniach, które miały nadejść. Przed chorobą matki myśl o świętach i dniach okołoświątecznych wydawała się taka prosta, wszystko tak jak zawsze koncentrowało się tylko wokół świń. Teraz tyle innych rzeczy działo się w głowie. Ale musiał się skupić i zrobić wszystko tak, jak planował. Zabrać młode od Mari i Miry, doprowadzić je do rui, pokryć, zacząć coś robić, termin dla świń wypadał pierwszego stycznia, po tym dniu Sarę trzeba będzie wysłać na rzeź, musiał teraz myśleć o pracy ze świniami, a nie o wszystkim innym, nie miał na to siły. Gdzieś tam w salonie z telewizorem siedział ten stary człowiek z okruchami ciasta na kolanach i był jego starszym bratem. Nie było co tego rozważać, dopuszczać do siebie. Bo wtedy nadciągały okropne myśli, o matce i dziadku Tallaku również, a one nie powinny mieć dostępu. W krótkich przebłyskach, tuż przed zaśnięciem, obrazy wciskały mu się pod powieki w tych ostatnich świątecznych dniach, wizje matki jako młodej dziewczyny, razem z roześmianym dziadkiem Tallakiem. Podczas gdy robili to ze sobą. I zapewniali gospodarstwu potomka, ponieważ najstarszy dziedzic nie był w stanie tego zrobić. W takich momentach Tor odpychał wszystkie obrazy, zaciskał oczy w ciemnościach i żądał, aby sen nadszedł natychmiast. Chciał zająć się codziennością, a na starego człowieka w salonie z telewizorem nie miał siły patrzeć w inny sposób niż do tej pory. W tym jedynym obrazie świata, jaki był możliwy, był on jego ojcem. Zdecydował się na to i tak miało być. A Torunn sądziła, że oni powinni porozmawiać! Dziewczyna z miasta. Co ona mogła z tego rozumieć.
Napomniała go, żeby brał prysznic nieco częściej i zmieniał ubranie na czyste. Łatwo było powiedzieć. Choć miała też i rację, że nigdy nie korzystał z pralki, nie miał nawet pojęcia, do czego służą te wszystkie przyciski albo gdzie wsypuje się proszek. Matka załatwiała takie sprawy. Ostatecznie to Erlend pokazał mu, jak działa pralka, po prostu wciągnął go ze sobą do łazienki i nawet napisał na odwrocie kartki świątecznej otrzymanej od związku osób cierpiących na choroby serca i płuc, w jaki sposób przyciski mają być włączone, gdy zamierza prać ręczniki, pościel i bieliznę, a w jaki, jeśli będzie prał spodnie, koszulki, koszule i skarpety. Erlend zaznaczył również, że ubranie z chlewu trzeba prać osobno, ponieważ tego zapachu nigdy nie da się pozbyć, w przeciwnym wypadku przejdzie on na inne ubrania w pralce. Erlend zawsze marudził z powodu tego zapachu chlewu, uważał go najwidoczniej za obrzydliwość tego świata, chociaż pochodził od zwierząt, z których Tor w gruncie rzeczy żył. Poza tym nie pamiętał, kiedy ostatnio prał swoje ubrania używane w chlewie, po co było to robić, skoro zaraz potem znowu były brudne. Kombinezony robocze miały być suche i całe, i to musiało wystarczyć. Matka też nigdy nie czepiała się o to aż tak bardzo, nigdy tych ubrań nie oglądała, wisiały zazwyczaj w chlewie. Byle tylko nie wchodził w nich do domu, to już jej w zupełności wystarczało. Jedyne istoty, które je oglądały, to świnie, a ich raczej nie obchodziło, czy kombinezon jest brudny. Ale może mógłby zapytać w składzie zboża o nowy.
W końcu radził sobie nieźle, kiedy matka leżała chora, robił wszystko sam w kuchni i gotował jedzenie, które zanosił jej na górę. Aż do dnia, w którym musiała pojechać do szpitala, a on został zmuszony do powiadomienia braci i Torunn. Ech, nie, że też musiała ich opuścić, a taka była przecież poza tym zdrowa. Osiemdziesiąt lat, ale zwinna jak łania, no ale zaczęło się krwawienie w mózgu. Mały wyciek krwi wystarczy, jak powiedział lekarz. A potem serce jej nie wytrzymało, no i ta woda w płucach. Poczuł ciepłą wilgoć w oczach i głęboko pociągnął nosem. Szum silnika zagłuszał wszystko, mógłby teraz łkać i szlochać, i robić co tylko zechce, wiedział o tym, ale już nie chciał. Już wystarczy. Pojechali, teraz trzeba z powrotem wejść w swoją codzienność i robić to, co do człowieka należy. A te dwadzieścia tysięcy ekstra naprawdę się przyda, właściwie ciągle nie mógł w to do końca uwierzyć. Dwadzieścia banknotów tysiąckoronowych, świeżych, pobranych w gotówce z banku Fokus w Heimdal. Dobrzy byli, Erlend i Duńczyk. To chyba Duńczyk zarabiał najwięcej, w sumie dobrze, że na odjezdnym zaprosił ich ponownie tutaj. Erlend będzie robił oczywiście to, co sam będzie chciał, zawsze tak było, ale dobrze, że Tor sam powiedział to Duńczykowi. Ujął jego dłoń i to wyrzekł. Lepiej, żeby o pozostałych sprawach z tym związanych na razie nie myślał, o tym, co na pewno robią ze sobą, już od kilku dni udawało mu się o tym zapomnieć.
Margido chyba z nimi rozmawiał, bo nigdy więcej nie widział, żeby trzymali sobie ręce na udach. Ale kiedy kładli się spać... Co wieczór musiał trochę o tym myśleć i wyobrażać sobie najbardziej drastyczne rzeczy, ale później mówił sam do siebie, że na pewno śpią, przecież tacy mężczyźni potrzebują nocnego snu tak samo jak inni ludzie. No i Duńczyk dobrze gotował. Sam też od jedzenia nie stronił, był w końcu okrągłym grubasem. Mówił, że w Danii nie je się po to, aby żyć, ale żyje po to, aby jeść. Sam w każdym razie był tego doskonałym przykładem. Duńczyk i Erlend byli razem od dwunastu lat, mieszkali ze sobą. Dziwnie było o tym myśleć, dwóch mężczyzn żyjących jak mąż i żona, dzielących łoże i stół. Dziwaczne i niepojęte, ale Torunn pewnie miała rację, mówiąc mu wczoraj w chlewie, że Erlend absolutnie potrzebuje kogoś, kto go będzie choć trochę trzymał w ryzach.
Gdy schodził z traktora po zakończeniu pracy, fiord rozciągał się obok w swojej zimowoczarnej szacie. Na ląd nacierały małe szczyty fal. Śnieg już nie padał, zaczęło wiać. Będą mieli niespokojny lot, tak sądził. Zamierzał posłuchać w wiadomościach, jaka pogoda jest teraz w Oslo. Ale pewnie nie powiedzą nic o Stovner, raczej o lotnisku w Gardermoen. Oglądał Stovner w telewizji, jacyś młodzieńcy z Pakistanu strzelali do siebie z jadących samochodów. I bloki mieszkalne, potworne domy, w których całe świerki rosły w skrzynkach przypominających przecięte betonowe rury.
Torunn. Jego córka w kombinezonie roboczym, chodząca pomiędzy świniami z wiadrami paszy, które opróżniała przed głodnymi ryjami, z zadowoloną, ożywioną twarzą. Położył ręce na masce traktora i pozwolił, aby resztki ciepła przepłynęły mu przez skórę dłoni. Torunn Breiseth. Nie Neshov. Bo jej matce nie pozwolono tu wówczas przyjechać i zostać jego żoną. Zbierało mu się na wymioty, gdy myślał o tym, o wszystkich tych latach straconych możliwości. Podniósł wzrok na ścianę stodoły. Tutaj stał, tutaj było jego miejsce. Torunn wyjechała. Tam, gdzie mieszkała, młodzi Pakistańczycy strzelali do siebie, nagle przypomniało mu się również, jak opowiadała o tym, że wpakowali szczeniaka do worka, zawiązali i grali nim w piłkę nożną. Co prawda to był pitbull, ale zawsze. Jednak zwierzę. Wielka była przepaść między czymś takim a wydawaniem trzydziestu tysięcy koron, żeby suce zoperować biodra. Ale jej było tam dobrze. Trochę daleko od centrum, jak powiedziała, ale blisko do pracy i do lasu, gdzie chodziła na długie spacery ze swoimi podopiecznymi – psami.
Terapeuta behawioralny. Zupełnie jakby chodziło o ludzi. Ale ani razu przez te wszystkie lata, kiedy miał z nią jedynie telefoniczny kontakt, nie powiedział złego słowa o tym, z czego ona żyła, trochę się śmiał tylko z nadwrażliwych właścicieli zwierząt oraz weterynarzy, którzy nie proponowali uśpienia zwierzęcia, chociaż nie było już sensu utrzymywać go przy życiu. Ona przecież nie była weterynarzem, ale została współwłaścicielką tej kliniki dla małych zwierząt, bo zajmowała się przywoływaniem do porządku psów, które się źle zachowują.
Nigdy ani razu nic o tym nie powiedział. On załatwiłby to krótko. Jakiś bezczelny, nieposłuszny kundel, takiego brało się po prostu za stodołę i dawało mu poczuć siłę siekiery na głowie.
Teraz znowu miała wrócić do zajmowania się tymi szmatławymi psami, chociaż tak świetnie radziła sobie z jego świniami. Lepiej byłoby, gdyby pracowała jako zmienniczka w chlewie, znakomicie dawała sobie z tym radę. Zdolni zmiennicy nie rośli w końcu na drzewach. Była dobra w obsłudze zwierząt, dostrzegała je, dokładnie tak, jak on sam. Widziała ich godność i odmienność każdej maciory. Rozumiała ich potrzeby i wiedziała, jak bardzo zwierzęta są zależne od opiekujących się nimi ludzi, którzy w dodatku muszą z nich żyć. No cóż, zaraz żyć, Kwiatuszku. Nazwałby to raczej przeżyciem.
Wszedł do środka i odwiesił kurtkę na kołek, obtupał drewniaki ze śniegu. Trzeba było zrobić jakiś obiad, zanim pójdzie znów do chlewu. Ojciec włączył telewizor w salonie, siedział i oglądał powtórkę programu o życiu zwierząt na równinie Hardanger. Otworzył lodówkę i przejrzał uginające się pod ciężarem jedzenia półki. Wielki Boże, pierwsza myśl, jaka mu przyszła do głowy: nie dadzą rady zjeść tego wszystkiego przed upływem terminu ważności. Ale po dokładniejszych oględzinach zauważył, że spora część jedzenia była w hermetycznych puszkach, które w ogóle nie musiały stać w lodówce. Pamiętał, jak opowiadał Torunn, że gdy chce znaleźć coś do jedzenia, chodzi zawsze do lodówki, a nie do spiżarni. A więc o tym nie zapomniała. Wyjął puszkę z groszkiem, mięsem i słoniną, rozpruł ją i wyrzucił zawartość do garnka. Do tego chleb, świeży kupny chleb. A w chlebaku leżał również jeden rozmrażający się bochenek domowego wypieku, wyjęty z zamrażarki, nawet o tym zdążyła pomyśleć przed wyjazdem. Chleb kupowany w sklepie składał się z samego powietrza, razowy chleb pieczony przez matkę to było prawdziwe jedzenie. Ciekawe, ile bochenków zostało jeszcze w zamrażarce, pewnie pięć–sześć, trzeba je będzie oszczędzać. Ten, kto zostawia na jutro, karmi myszy, powiedział Erlend. Czasami naprawdę opowiadał głupoty.
– Zrobię coś do jedzenia – rzekł do szpary w drzwiach.
Ojciec spojrzał na niego. Teraz byli tu tylko we dwóch. Tor z niechęcią uchwycił jego wzrok. Tam siedział jego brat... Nie, nie było sensu o tym myśleć. Gwałtownie zamieszał w rondlu, kilka groszków wypadło na blat kuchenny.
– Zrobię dla nas obu – powiedział Tor.
W chwili gdy rondel i półmiski stały już na stole ze sztucznego marmuru, a Tor zabrał z niego czerwoną, świąteczną serwetę, złożył ją starannie i schował głęboko, było już zbyt ciemno, żeby w karmniku mogły być ptaki. Siedzieli jednak obaj ze wzrokiem skierowanym w okno, na stodołę i drzewo na podwórku, od czasu do czasu rzucając szybkie spojrzenie na posiłek i łyżkę.
– Dobre – rzekł ojciec.
– Chcesz papierową serwetkę?
– Nie – odparł i zamiast tego wyciągnął ostrożnie z kieszeni spodni chusteczkę i przeciągnął nią po podbródku i ustach, a potem wydmuchał nos, skoro miał ją już w rękach.
Papierowe serwetki w pudełku ze świątecznym motywem stały na parapecie okiennym, trzy różnokolorowe stosiki złożone ciasno razem, czerwone, zielone, a w środku białe. Serwetki do użytku codziennego, jak nazwał je Erlend. Zanim matka zachorowała i wszyscy tu przyjechali, używali po prostu kilku złożonych listków papieru toaletowego, jeśli była taka potrzeba, papier równie dobrze się do tego nadawał, o ile tylko nie było się nadmiernie wrażliwym. Teraz grube serwetki świąteczne leżały i kurzyły się w kredensie w zamkniętym salonie kominkowym, serwetki do użytku codziennego stały na parapecie, rolka kuchenna na blacie, a papier toaletowy w łazience.
– Chyba będziemy je oszczędzać – powiedział Tor wskazując głową serwetki. – Nie kupimy nowych. Tylko bałagan, i papier wszędzie. Miastowi.
– Tak – odrzekł ojciec.
Tor usłyszał w tym jednym słowie ulgę. Byli zgodni. Należało rozmawiać o serwetkach, a nie o innych sprawach.
Zadzwoniła tuż przed jego wyjściem do chlewu. Nie zdążył pobiec do biura i tam odebrać telefonu, musiał zrobić to w kuchni, a ojciec siedział w salonie i słuchał.
Właśnie otworzyła drzwi do domu, jak powiedziała.
Do domu.
– Ach, tak. A my jedliśmy dobry obiad. Należy ci się podziękowanie, Torunn. Naprawdę za dużo tego wszystkiego.
O tym miał nie myśleć, chciała, żeby mieli coś dobrego do jedzenia. Nie usłyszała chyba ukrytej krytyki, jaka zawierała się w tym stwierdzeniu, zupełnie jakby przed inwazją kuchenną dokonaną przez nią, przez Erlenda i Duńczyka nigdy nie jedli dobrze.
– A jak lot? – zapytał i mocno odchrząknął.
Było sporo turbulencji, tak, i jedna pani tuż za nią zwymiotowała. Strasznie śmierdziało, powiedziała i się zaśmiała.
– Czy samolot Erlenda i Duńczyka odlatywał w tym samym czasie?
Nie, bezpośredni lot do Kopenhagi był pół godziny później, ale wszystkie samoloty odleciały planowo.
– To odpocznij sobie teraz.
Jeszcze dziś wieczorem mogła to zrobić, ale już jutro i w sylwestra musiała pracować, na pewno powstały zaległości i zebrały się różne bieżące sprawy, poza tym w połowie stycznia organizowali nowy kurs tresury, nie można było położyć się na sofie i zrobić sobie wolnego. Miała zadowolony głos, w tle słychać było różne odgłosy, dźwięk szkła i krzątania się.
– Jest ktoś u ciebie?
Koleżanka Margrete, która mieszka po drugiej stronie korytarza, właśnie weszła do niej z kawą, ciastem i koniakiem, jeszcze zanim zdążyła zdjąć z siebie kurtkę, rzekła i znów się zaśmiała.
– To dobrze, że nie jesteś sama. Idę teraz do chlewu. Myślę, czy nie zabrać dziś młodych od Mari i Miry.
Powiedziała, że żałuje, że jej przy tym nie ma, ale że na pewno opowie Margrete, jakie to jest widowisko.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Eremittkrepsene
Copyright © 2005 Forlaget Oktober A/S
Copyright © 2011 for the Polish edition by Smak Słowa
Copyright © for the Polish translation by Ewa M. Bilińska
This translation has been published
with the financial support of NORLA
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Wydanie drugie.
Edytor: Anna Świtajska
Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz
Projekt graficzny: Agnieszka Karmolińska
Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska
Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Piter 1977 / istockphoto
ISBN 978-83-65731-07-4
Smak Słowa
ul. Sobieskiego 26/4,
81-781 Sopot
Tel. 507-030-045
Szukaj nas także na
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl