Samotne kobiety - Victor Lavalle - ebook + książka

Samotne kobiety ebook

Victor Lavalle

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

NAJLEPSZA KSIĄŻKA ROKU WEDŁUG „The New York Times Book Review”, “Time”, National Public Radio, “Los Angeles Times”, “The Washington Post”, “Esquire”, “Vulture”, Chicago Public Library, “Kirkus Reviews”, “Library Journal”.

Adelaide Henry wszędzie wozi ze sobą olbrzymi kufer podróżny. Skrzynia jest zawsze zamknięta na kłódkę. Ponieważ, kiedy się ją otwiera, ludzie wokół Adelaide zaczynają znikać.

Rok 1915. Adelaide jest w poważnych kłopotach. Przez jej grzeszny sekret stracili życie jej rodzice, a ona musiała uciekać z Kalifornii przed płomieniami piekieł. Ostatecznie dociera do Montany, by tam zostać osadniczką. Wlokąc ze sobą kufer, staje się jedną z „samotnych kobiet”, które korzystają z oferty rządu przekazującego na własność ziemię tym, którzy umieją ją poskromić. Tyle, że Adelaide nie jest samotna. A sekret, który tak rozpaczliwie stara się ukrywać, będzie być może jedyną rzeczą, jaka pozwoli jej przetrwać na tych srogich, bezwzględnych terenach.

„Samotne kobiety”, dzieło współczesnego mistrza suspensu, to błyskotliwa proza i niezapomniane bohaterki, które w surowej Montanie przeżywają horror i znajdują siostrzeństwo. To także wyjątkowy obraz Ameryki z początków dwudziestego wieku. A przede wszystkim to porywająca opowieść o kobiecie, która za wszelką cenę pragnie pochować swoją przeszłość – albo przywrócić jej cześć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 324

Oceny
3,6 (25 ocen)
3
10
12
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
viollaesz

Całkiem niezła

scena w operze 🤯🤯🤯
00
Maraxad

Dobrze spędzony czas

„Zała­twia­my spra­wy w usta­lony spo­sób. Na­bo­je kosz­tują, a stry­czek jest za darmo.” Chciałam czegoś innego, byłam zafascynowana opisem, warsztat autor ma świetny, ale … niestety wynudziłam się jak mops. Tak mogłabym podsumować moje pierwsze spotkanie z mistrzem suspensu. Według mnie Samotne kobiety są i jednocześnie nie są tym co obiecuje nam opis z tyłu okładki. Niewątpliwie jest to „wyjątkowy obraz Ameryki z początków dwudziestego wieku” - tak, znowu googlowałam nazwy własne, żeby zgłębić tło powieści. Tutaj autor mistrzowsko opisuje warunki życia osadników w nieprzystępnej Montanie w 1915 roku. Skrupulatnie buduje więzi między bohaterkami, które, pomimo różnych charakterów, jako najbliższe sąsiadki są na siebie skazane. Pokazuje trudniejsze i łatwiejsze relacje w małej, częściowo odizolowanej społeczności. Prowadzi nas za rękę przez znoje osadniczego życia i nieludzkie kompromisy wymuszone przez ziemię. Część tej stosunkowo krótkiej historii to bardzo dobrze ubrane w słow...
00
Jaryba

Dobrze spędzony czas

3,5 gwiazdki. Zarysowana tu hostoria trochę daje do myślenia, a element lekko fantastyczny dodaje jej smaku.
00
SzyStan

Dobrze spędzony czas

Dobra książka, ale niektóre wątki możnaby bardziej rozwinąć.
00
Nika19

Dobrze spędzony czas

intrygująca historia, z feministycznym zacięciem
01

Popularność




Rozdział pierwszy

1

Ist­nieją na tym świe­cie dwa rodzaje ludzi: ci, któ­rzy żyją okryci wsty­dem, i ci, któ­rzy ze wstydu umie­rają. We wto­rek Ade­la­ide Henry zali­czy­łaby sie­bie do tych pierw­szych, ale w środę nie była już tego taka pewna. Jeśli usi­ło­wała żyć, to dla­czego na swo­jej rodzin­nej far­mie cho­dziła po domu z wiel­kim sło­jem ben­zyny i roz­le­wała ją na pod­łogę w kuchni, na stół w jadalni, oble­wała nią kanapę w pokoju? A gdy opróż­niła cały pierw­szy słój, dla­czego wró­ciła do kuchni po kolejny, a potem weszła po scho­dach na pię­tro, wsłu­chu­jąc się w chlu­sta­nie ben­zyny roz­le­wa­nej na każdy sto­pień scho­dów? Zamie­rzała wtedy żyć czy pró­bo­wała umrzeć?

W 1915 roku w kali­for­nij­skiej doli­nie Lucerne z uprawy ziemi żyło dwa­dzie­ścia sie­dem czar­nych rodzin. Ade­la­ide i jej rodzice byli jedną z nich. Następ­nego dnia tych rodzin miało być tylko dwa­dzie­ścia sześć.

Ade­la­ide dotarła do pię­tra. Już pra­wie nie czuła odoru ben­zyny. Jej dło­nie pokryte były świe­żymi ranami, ale nie odczu­wała bólu. Na pię­trze znaj­do­wały się dwie sypial­nie: jej i rodzi­ców.

Ojca i matkę Ade­la­ide zwa­biła na zachód obiet­nica ziemi w tej doli­nie. Rząd fede­ralny zachę­cał Ame­ry­ka­nów do przej­mo­wa­nia ziem upraw­nych w Kali­for­nii. Popu­la­cja rdzen­nych miesz­kań­ców była już zdzie­siąt­ko­wana, wyru­go­wana z tych tere­nów. Nad­szedł czas, by zacząć je roz­da­wać. Zapro­sze­nie od rządu było jed­nym z nie­wielu, jakie Stany Zjed­no­czone wysto­so­wały rów­nież do swo­ich murzyń­skich oby­wa­teli, a po 1866 roku Towa­rzy­stwo Afry­kań­skie nawo­ły­wało do „kolo­ni­zo­wa­nia” połu­dnio­wej Kali­for­nii. Rodzina Hen­rych była jedną z kil­ku­set, które się tu prze­nio­sły. W Arkan­sas nie dano by im żad­nej szansy, to na pewno. Rząd fede­ralny nazy­wał to „zasie­dla­niem”.

Gle­nville i Ele­anor Henry ucie­kli do Kali­for­nii i upra­wiali lucernę oraz trawę, które sprze­da­wali wła­ści­cie­lom bydła. Gle­nville uważ­nie czy­tał dzieła Luthera Bur­banka i w 1908 roku zaczął hodo­wać śliwki japoń­skie. Dla Ade­la­ide miały smak cukru i samo­za­par­cia. Ade­la­ide pra­co­wała u boku ojca w sadach i na polach, odkąd skoń­czyła dwa­na­ście lat, a w kuchni i w obo­rze haro­wała razem z matką nawet dłu­żej. Trzy­dzie­ści jeden lat życia na tej far­mie. Trzy­dzie­ści jeden.

A teraz miała to wszystko spa­lić.

– Pro­szę pani?

Ade­la­ide zasko­czył głos woź­nicy.

– Na miłość boską, co tak cuch­nie?

Woź­nica stał w drzwiach wej­ścio­wych, od wnę­trza oddzie­lały go drzwiczki z siatką i nic wię­cej. Ade­la­ide stała na pię­trze, na progu sypialni rodzi­ców. W poło­wie pełny słój zachy­bo­tał w jej dło­niach. Odwró­ciła się i zawo­łała ku scho­dom.

– Panie Cole, będę na dole za pięć minut!

Nie widziała go, ale sły­szała. Sar­ka­nie sta­rego czar­nego czło­wieka, ledwo sły­szalne, ale mimo to gło­śne jak grzmot burzy. Przy­po­mi­nało jej ojca.

– Tak pani mówiła pięć minut temu!

Ade­la­ide usły­szała skrzy­pie­nie zawia­sów drzwi­czek z siatką. W wyobraźni mignął jej taki obraz: pan Cole pod­cho­dzi do stóp scho­dów, a ona wylewa resztkę ben­zyny pro­sto na jego głowę. Potem sięga do kie­szeni po zapałki. Zapala jedną i upusz­cza na pana Cole’a. A potem – zapłon.

Ale nie chciała go zabić, star­szego czło­wieka, zawo­łała więc:

– Zała­do­wał już pan mój kufer na wóz?

Cisza. Cisza.

Potem słaby odgłos pusz­cza­nych wolno drzwi­czek z siatką. Woź­nica nie wszedł za próg. Zawo­łał do niej ponow­nie z werandy.

– Pró­bo­wa­łem! – odkrzyk­nął. – Ale ten kloc waży, cho­lera, wię­cej niż mój koń. Co pani napchała do środka?

Moje całe życie, pomy­ślała. Wszystko, co jesz­cze coś zna­czy.

Spoj­rzała na drzwi sypialni rodzi­ców, a potem odkrzyk­nęła jesz­cze raz:

– Pięć minut, pro­szę pana. Zała­du­jemy kufer wspól­nymi siłami!

Kolejne sark­nię­cie, ale nie prze­klął jej, nie usły­szała też tur­kotu kół odjeż­dża­ją­cej fur­manki. Dla czło­wieka w rodzaju pana Cole’a była to odpo­wiedź naj­bliż­sza stwier­dze­niu „w porządku”, nie mogła liczyć na wię­cej.

Naprawdę zdo­by­łaby się na to, żeby go pod­pa­lić? Nie znała odpo­wie­dzi. Ale ludzie w akcie despe­ra­cji potra­fią robić zdu­mie­wa­jące rze­czy.

Ade­la­ide Henry prze­krę­ciła gałkę drzwi do sypialni rodzi­ców, weszła do środka, zamknęła drzwi za sobą i w mil­cze­niu sta­nęła w ciem­nym pokoju. Cięż­kie kotary były szczel­nie zacią­gnięte. Sama je zacią­gnęła o świ­cie. Po tym, jak przy­tasz­czyła do sypialni ciała Gle­nville’a i Ele­anor i zło­żyła je na łóżku.

Leżeli teraz razem w swoim mał­żeń­skim łożu. W tym samym, w któ­rym poczęli Ade­la­ide. Byli już tylko kształ­tami, bo przy­kryła ciała prze­ście­ra­dłem. Nasią­kło ich krwią. Widać było czer­wone zarysy ich syl­we­tek.

Pode­szła do łóżka od strony ojca. Płótno przy­lgnęło do jego skóry, do zakrze­płej krwi. Wcze­śniej zakryła prze­ście­ra­dłem rów­nież jego głowę. Nie chciała patrzeć na to, co z niego zostało. Polała trupa ben­zyną, od czoła po stopy.

Teraz obe­szła łóżko i sta­nęła po stro­nie matki.

Wcze­śniej nacią­gnęła prze­ście­ra­dło na Ele­anor tylko do wyso­ko­ści pod­bródka, ukry­wa­jąc pod płót­nem rany zadane na szyi. Nie potra­fiła się zmu­sić do przy­kry­cia prze­ście­ra­dłem całej matki. Dziwna sen­ty­men­tal­ność, bo prze­cież na ciele Ele­anor było wiele innych ran. Ade­la­ide prze­chy­liła słój nad głową matki, ale odkryła, że nie potrafi wylać na nią resz­tek ben­zyny. Trzy­mała naczy­nie nad Ele­anor i wpa­try­wała się w jej otwarte, puste oczy.

Nie umiała się do tego zmu­sić. Posta­wiła słój i kuc­nęła przy łóżku. Wyszep­tała mar­twej Ele­anor na ucho:

– Trzy­ma­łaś zbyt wiele w sekre­cie. Popatrz tylko, jaką cenę zapła­ci­łaś.

Potem wstała i się­gnęła do kie­szeni. Na pudełku zapa­łek wid­niał sym­bol Towa­rzy­stwa Afry­kań­skiego, syl­wetka czar­nego czło­wieka pro­wa­dzą­cego pług. Potarła zapałkę i patrzyła, jak pło­nie. Rzu­ciła ją na łóżko, pło­nące dre­wienko upa­dło na jej ojca.

Ade­la­ide szybko się odwró­ciła, żeby nie patrzeć, jak ciała stają w pło­mie­niach, ale wszystko sły­szała – jakby cały pokój wziął głę­boki oddech. Chwilę póź­niej poczuła falę gorąca na gło­wie i szyi, ale kiedy wyszła z pokoju, pło­mie­nie cią­gle lizały jej skórę. Wtedy zdała sobie sprawę, że to nie ogień ją trawi, a poczu­cie winy.

Na pode­ście scho­dów prawe kolano ugięło się pod nią i nie­mal się prze­wró­ciła. Klę­czała z dło­nią na porę­czy. Zro­biła, co zamie­rzała. Za tymi drzwiami pło­nęli jej rodzice. Może powinna z nimi zostać? Roz­wa­żała to. Dość ben­zyny roz­lało się na jej dło­nie, na sukienkę, wystar­czyłby uła­mek chwili, by zajęła się ogniem. Powinna wró­cić do sypialni, klęk­nąć w nogach łóżka i dać się ogar­nąć pło­mie­niom. Prze­rwać linię rodu. Na to zasłu­gi­wała. Jaką trzeba być córką, żeby dopu­ścić się tego wszyst­kiego, co robiła przez ostat­nie dwa­dzie­ścia cztery godziny? Podłą i straszną.

Po chwili Ade­la­ide pod­nio­sła się z kolan, ale z tru­dem zda­wała sobie z tego sprawę. Zupeł­nie jakby jej ciało życzyło sobie, by prze­żyła, choć jej dusza pra­gnęła cze­goś innego. Wstała i zro­biła krok naprzód. Potem następny. Wyglą­dało na to, że miała jed­nak stąd wyje­chać. Kto tak posta­no­wił? – zasta­na­wiała się, nawet kiedy już trzy­mała się porę­czy i scho­dziła po scho­dach.

– No, jest pani wresz­cie – przy­wi­tał ją pan Cole, kiedy wyszła przez drzwiczki z siatką. Spoj­rzał na dom. Widział już dym? Sły­szał, jak w sypialni na pię­trze pękają z trza­skiem ściany?

Jego odkryty wóz stał przy weran­dzie. Zaprzę­gnięty do niego koń był pra­wie tak samo nie­do­ży­wiony jak woź­nica. Ade­la­ide była od pana Cole’a o sześć cali wyż­sza i o czter­dzie­ści fun­tów cięż­sza. Nic dziw­nego, że nie dał rady zała­do­wać kufra.

Skrzy­nia podróżna Sewarda miała z obu stron uchwyty. Ade­la­ide ujęła ją z jed­nego boku, a pan Cole z dru­giego. Ugięła kolana i pode­rwała cię­żar. Pan Cole ciężko stęk­nął z wysiłku.

– Szybko – powie­dział. Cho­ciaż to ona dźwi­gała wię­cej, z lubo­ścią wyda­wał pole­ce­nia.

Ade­la­ide szarp­nęła kufer w stronę wozu, a z kufrem pocią­gnęła pana Cole’a.

Dotarli do celu i ostat­nim wysił­kiem zała­do­wali skrzy­nię na nie­wielką pakę. Wóz osiadł kilka cali i każde z czte­rech drew­nia­nych kół stęk­nęło. Koń pana Cole’a prze­szedł krok do przodu, jakby pró­bo­wał uciec przed cię­ża­rem. Kiedy pan Cole i Ade­la­ide się wypro­sto­wali, obojgu bra­ko­wało tchu.

Ade­la­ide wspięła się na wóz. Jedy­nym, co zabie­rała – oprócz kufra – była jej torba podróżna. Stała już zapa­ko­wana tuż przy drzwiach przed pro­giem. Pan Cole usiadł obok Ade­la­ide na sprę­ży­no­wym sie­dzi­sku.

Spoj­rzał w stronę domu.

– A gdzie pani krewni? – zapy­tał.

– Moi rodzice – powie­działa cicho.

– Nie wyszli pani poże­gnać?

Ade­la­ide rów­nież spoj­rzała na dom. Sypial­nie znaj­do­wały się z tyłu. Nawet jeśli wydo­by­wał się z nich dym, praw­do­po­dob­nie jesz­cze przez jakiś czas nie będzie go widać od frontu. Może miała jesz­cze parę minut, zanim pożar sta­nie się widoczny.

– Odpo­czy­wają – odparła.

Pan Cole nie zada­wał już wię­cej pytań. Ujął lejce i cmok­nął dwa razy, a jego biedny koń naprę­żał się i naprę­żał, aż w końcu wóz ruszył.

Opusz­cza­jąc Kali­for­nię, Ade­la­ide miała sto pięć­dzie­siąt cztery dolary, dużą sumę pie­nię­dzy, a jed­nak nie­wy­star­cza­jącą, aby zacząć życie zupeł­nie od nowa. Ale to było wszystko, co miała. Te pie­nią­dze, torbę podróżną i kufer.

Farma się spali. Sąsie­dzi – naj­bliż­sze gospo­dar­stwo leżało bli­sko milę dalej – w końcu zauważą. Prze­szu­kają zglisz­cza i znajdą w środku tylko dwa ciała. Będą zacho­dzić w głowę, gdzie się podziała córka Gle­nville’a i Ele­anor.

We wto­rek Ade­la­ide Henry była far­merką.

W środę była zbie­giem.

2

– Znam was.

Ade­la­ide i pan Cole jechali wozem już godzinę, zanim się w końcu ode­zwał. Były to pierw­sze słowa, jakie padły mię­dzy nimi, odkąd dom i farma Ade­la­ide znik­nęły za zakrę­tem drogi. Nie prze­szka­dzało jej to mil­cze­nie.

– Dzi­wacy – cią­gnął pan Cole. – Tak ludzie mówią o Hen­rych.

Koń pana Cole’a przy­wykł już do cią­gnię­tego cię­żaru. Nie polu­bił go, ale przy­wykł. Paka wozu nie była duża, co ozna­czało, że kufer nie mógł się po niej zbyt mocno prze­su­wać, nawet kiedy droga wio­dła pod górę albo w dół. Drobna ulga dla konia. Ade­la­ide zasta­na­wiało jej wła­sne współ­czu­cie dla tego zwie­rzę­cia, pod­czas gdy dla sie­bie samej miała go tak nie­wiele.

– O, tak – cią­gnął pan Cole, czu­jąc się nieco pew­niej. Zer­k­nął na Ade­la­ide. – I to nie tylko w oko­licy. Znają was w Vic­to­rville i w Allen­sworth.

Wyna­jęła tego czło­wieka, żeby zawiózł ją do portu Los Ange­les. Dwa­dzie­ścia cztery mile na połu­dnie. A tam miała zamiar wsiąść na sta­tek. Zga­dy­wała, że cze­kało ich jesz­cze pięć godzin podróży. Pięć godzin takiego cze­goś. Ode­zwała się ze znu­że­nia, bo na pewno nie z cie­ka­wo­ści.

– A co oni tam wie­dzą? – zapy­tała obo­jęt­nie.

Pan Cole uśmiech­nął się sze­roko i zaczął wymie­niać:

– Trzy­ma­cie się swo­jej farmy. Nie odwie­dza­cie innych. W kościele nie odzy­wa­cie się ani sło­wem.

– Co nie­dzielę przy­wo­zimy śliwki – zauwa­żyła Ade­la­ide.

Pan Cole wydął usta, ale osta­tecz­nie kiw­nął głową.

– Tak, to wam przy­znam.

Ade­la­ide pomy­ślała, że ojcu byłoby miło. Widać było, że pan Cole nie należy do ludzi, któ­rzy bez­in­te­re­sow­nie wyra­żają uzna­nie dla innych.

Spoj­rzała na swoje ręce. Ska­le­cze­nia bie­gły przez wnę­trza dłoni i więk­szość pal­ców. Nie­które roz­cię­cia były cał­kiem głę­bo­kie. Prze­stały już krwa­wić, ale ich nie oban­da­żo­wała. Jej dło­nie musiały wyglą­dać upior­nie. Odwró­ciła je wnę­trzem do dołu, kiedy zorien­to­wała się, że pan Cole na nią zerka. Miną całe dni, nim rany się zagoją. Oczy­wi­ście dosko­nale wie­działa, skąd się wzięły, ale każde nacię­cie albo zadra­pa­nie od razu wyma­zy­wała z pamięci. Wie­działa, że jadła wczo­raj kola­cję i że o świ­cie wstało słońce. Czas pomię­dzy jed­nym a dru­gim gdzieś znik­nął. Jakby zma­te­ria­li­zo­wała się w kuchni z pora­nio­nymi dłońmi, a na kuchen­nym bla­cie stały już dwa słoje z ben­zyną. Nawet nie pamię­tała, kiedy je napeł­niała.

Spa­li­łam dowody.

Ade­la­ide dosłow­nie zakryła usta dło­nią. Przez chwilę myślała, że powie­działa te słowa na głos. Ale nie, nie powie­działa, bo pan Cole na­dal sie­dział obok i roz­pra­wiał o jej rodzi­nie i o repu­ta­cji Hen­rych w doli­nie Lucerne. Jego wargi się poru­szały – bez wąt­pie­nia wła­śnie śmiało obra­żał jej rodzi­ców – ale ona go nie sły­szała. Sły­szała tylko sie­bie. Aby wszelki język wyznał1.

Nie ode­rwała dłoni od ust, bo nie była pewna, co może się z nich wydo­stać. Słowa czy ostatni posi­łek, który zale­gał w żołądku?

– Nie­do­brze pani? – zapy­tał pan Cole.

Kiw­nęła głową i spoj­rzała na niego, słabo uśmie­cha­jąc się przez zaci­śnięte wargi.

– Cóż, jeśli coś podej­dzie do gar­dła – powie­dział, wbi­ja­jąc wzrok w dal – pro­szę wymio­to­wać na zewnątrz, nad drzwicz­kami. Dbam o czy­stość wozu.

***

Prze­by­cie dwu­dzie­stu czte­rech mil zajęło pół dnia. Pół dnia z panem Cole’em. Wyobraź­cie sobie tę mono­to­nię. A potem pomnóż­cie przez dwa. Zabawne, co się zaczyna dziać, kiedy męż­czy­zna myśli, że ma towa­rzy­stwo kobiety tylko dla sie­bie. Może odsło­nić przed nią swoją twarz, którą by ukry­wał, gdyby miał za świadka choć jedną inną osobę. Przez męż­czy­znę prze­ma­wia wtedy jego sekretne Ja.

Mimo że Ade­la­ide nale­żała do rodziny żyją­cej we względ­nej samot­no­ści, jeź­dziła prze­cież czę­sto do Vic­to­rville i Allen­sworth, ze śliw­kami na sprze­daż. Na tar­gach i w dro­dze spo­ty­kała wielu męż­czyzn. Jakimi oni sło­wami się do niej zwra­cali! Odkąd zaczęła jeź­dzić sama, nie powta­rzała tych słów rodzi­com. Słowa męż­czyzn stały się wtedy jakby worecz­kiem z kamie­niami, który musiała nosić w dłoni. Kło­po­tem. Zawra­ca­niem głowy. Utrud­niały nie­zbędne zaję­cia, te małe i te duże. Obie­rała dłuż­sze trasy tylko po to, żeby uni­kać pew­nych dróg. A teraz pan Cole przez więk­szość podróży wie­szał psy na jej rodzi­nie, i to w dodatku zupeł­nie bez­kar­nie, bo kto miałby go zawsty­dzić?

Z upły­wem czasu Ade­la­ide zaczęła się zasta­na­wiać, jakie to byłoby uczu­cie, gdyby sta­ru­cha wal­nąć w głowę worecz­kiem z kamie­niami. W czwar­tej godzi­nie jazdy zaczęła dla zabi­cia czasu wyobra­żać sobie, na jakie spo­soby mogłaby gbura zamor­do­wać. Na przy­kład teraz, jedno mocne pchnię­cie, a spadłby z wozu i skrę­cił kark. Przy­glą­dała mu się i uśmie­chała do swo­ich myśli.

Ale wtedy pan Cole spoj­rzał jej pro­sto w oczy i zapy­tał:

– Co się pani tak uśmie­cha?

I wizja pry­sła.

Ade­la­ide już drugi raz roz­my­ślała, jak by go tu zabić. Nie­któ­rzy surowo osą­dzi­liby ją za takie myśli. Ale dla niej mogli spie­przać.

Wóz jechał dalej.

Tuż pod samym Los Ange­les wyni­kło pewne nie­po­ro­zu­mie­nie. Oka­zało się, że port Los Ange­les znaj­duje się w mie­ście zwa­nym San Pedro. Pan Cole dowie­dział się tego, gdy po dro­dze kupo­wał obrok dla konia. Odparł: „No, na nie­złego dur­nia wysze­dłem”.

Gdyby drzwi do składu z paszą nie były otwarte, Ade­la­ide nie pod­słu­cha­łaby, że doszło do pomyłki. Pan Cole wsiadł do wozu i uda­wał, że nie popeł­nił żad­nego błędu. Jak widać, nie każdy język wyzna.

Pan Cole pół godziny wra­cał tą samą drogą, a nie­długo potem odna­lazł wła­ściwą trasę. Ade­la­ide nic nie powie­działa. Dla niej naj­waż­niej­sze było, żeby dotrzeć do portu. Musiała wsiąść na sta­tek i teraz oba­wiała się, że nie zdąży.

Kiedy w końcu doje­chali do San Pedro, w mie­ście nagle jakby się skur­czyli. Oboje czuli się malutcy. Na Beacon Street minęli gmach Banku San Pedro, któ­rego wieża zega­rowa miała wyso­kość trzech pię­ter. Rzu­cała cień w poprzek ulicy. Może się to wydać nie­mą­dre, ale kiedy prze­jeż­dżali przez ten cień, Ade­la­ide zadrżała. Nawet pan Cole prze­stał pero­ro­wać. Ade­la­ide widziała już wcze­śniej wiele ogrom­nych silo­sów na zboże, ale ni­gdy zegara tej wiel­ko­ści.

Przez całe mia­sto bie­gły kable, które dopro­wa­dzały prąd. Z tur­ko­tem kół przez skrzy­żo­wa­nie prze­jeż­dżał tram­waj, wio­ząc dwa­dzie­ścia pięć osób, a może nawet wię­cej. Ade­la­ide i pan Cole przy­glą­dali się z wozu, jak tram­waj gło­śno ich mija. Kil­koro pasa­że­rów patrzyło na Ade­la­ide tak, jakby była prze­zro­czy­sta. Nie znali jej. Nie znali jej rodziny. Była obca. Nie­któ­rym taka myśl może wydać się straszna, ale w tam­tej chwili Ade­la­ide Henry po raz pierw­szy zdała sobie sprawę, że ucieczka jest moż­liwa. A gdyby daro­wała sobie resztę podróży i osie­dliła się tutaj?

Ale sześć godzin od doliny Lucerne to zbyt mały dystans. Poza tym pan Cole, gada­tliwy sta­ruch, wie­działby, gdzie zamiesz­kała. Taki czło­wiek jak on delek­to­wał się plot­kami, podob­nie jak inni delek­to­wali się sma­kiem śli­wek jej ojca. Gdy tram­waj już prze­je­chał, pan Cole spoj­rzał na nią.

– Jedziemy dalej? – zapy­tał.

Dla niego dolina Lucerne była przy­ja­zna i gościnna. Czy ona sama kie­dy­kol­wiek tak myślała?

– Już nie­da­leko. – Ade­la­ide wska­zała ręką naprzód. – Jedźmy.

Pan Cole uważ­nie wpa­try­wał się w jej twarz, jakby chciał coś zapa­mię­tać.

Cmok­nął na konia, który par­sk­nął i prze­szedł dwa kroki do przodu.

Koła wozu zaskrzy­piały. Kufer prze­su­nął się tyle, ile mógł na nie­wiel­kiej pace za sie­dzi­skiem. Ade­la­ide się­gnęła do tyłu i poło­żyła dłoń na skrzyni, jakby oba­wiała się, że bagaż zesko­czy i uciek­nie. Jakby jej dotyk mógł go uspo­koić.

3

Port Los Ange­les był jed­nym wiel­kim hała­śli­wym bez­ła­dem, choć inni nazy­wali to postę­pem.

W por­cie prze­mysł rósł w oczach. Parowce i frach­towce stały zacu­mo­wane tak bli­sko sie­bie, że można by prze­sko­czyć z pokładu na pokład bez obawy, że się wpad­nie do wody. Parowce wypusz­czały kłęby dymu, podob­nie jak loko­mo­tywy pocią­gów. Tory kole­jowe okrą­żały doki, two­rząc wokół nich jakby żela­zne obrę­cze kaj­dan.

Gdy tylko przy­byli, Ade­la­ide poczuła na skó­rze cienką war­stwę sadzy. Miała wra­że­nie, jakby całe życie nie oddy­chała wyłącz­nie czy­stym powie­trzem odlud­nej doliny Lucerne – dokąd już miała ni­gdy nie wró­cić.

Wóz pana Cole’a nie był jedy­nym kon­nym pojaz­dem w por­cie, ale z pew­no­ścią pan Cole pro­wa­dził swój naj­ostroż­niej. Wokół nich krę­ciły się inne wozy i śpie­szyli prze­chod­nie. Cię­ża­rówki parowe gro­ziły, że ich z impe­tem prze­jadą.

Aby dostać się do kas, musieli prze­je­chać przez dwie linie torów kole­jo­wych, a pan Cole gło­śno się modlił, kiedy koła pod­ska­ki­wały na szy­nach. Ade­la­ide popro­siła go, żeby zacze­kał, gdy ona pój­dzie do kasy bile­to­wej. Jak powie­działa, będzie potem potrze­bo­wała jego pomocy, żeby zawiózł ją na nabrzeże pod sta­tek, skąd miała dostać się na pokład. Pan Cole zażą­dał, żeby zapła­ciła mu, zanim zsią­dzie z wozu. Ura­ziło ją to – naprawdę myślał, że zostawi swój kufer i uciek­nie? – ale nie powie­działa ani słowa, tylko wrę­czyła mu zapłatę. Pięć dola­rów.

Kupiła bilet do Seat­tle na pokła­dzie parowca „Queen”. Osiem dola­rów i trzy­dzie­ści pięć cen­tów w jedną stronę, co pokry­wało opłatę za kuszetkę i posi­łek. Sta­tek odpły­wał z nabrzeża dzie­wią­tego o godzi­nie czwar­tej. Ponie­waż pan Cole wcze­śniej pomy­lił drogę, przy­je­chali do portu zale­d­wie dwa­dzie­ścia minut przed cza­sem.

Kiedy wyszła z kasy, zoba­czyła, że pan Cole zrzuca jej kufer z wozu. Ponie­waż nie miał siły go wycią­gnąć, chwy­cił jeden uchwyt i stur­lał skrzy­nię z paki na zie­mię. Skrzy­nia upa­dła dnem do góry z takim hukiem, że rumor sły­chać było nawet przez gwizdy prze­jeż­dża­ją­cych w pobliżu pocią­gów.

– Panie Cole! – krzyk­nęła, bie­gnąc ku niemu.

Teraz już mogłaby go zabić. Bez żad­nej ben­zyny, bez meta­fo­rycz­nego worka kamieni, po pro­stu gołymi rękami. Udu­si­łaby ste­try­cza­łego skur­wiela na oczach wszyst­kich. A niech­by nawet poszła za kraty, byleby mogła z zado­wo­le­niem patrzeć, jak ten Judasz wydaje ostat­nie tchnie­nie. Już ona by…

Ale zanim dobie­gła do kufra, woź­nica odje­chał. Z wozem lżej­szym o Ade­la­ide i jej bagaż cha­beta wyrwała do przodu jak strzała. Pan Cole nie obej­rzał się ani razu, nawet po to, by trium­fo­wać. Po pro­stu zosta­wił ją z cięż­kim w cho­lerę kufrem.

Fala wście­kło­ści i szoku napły­nęła i opa­dła. Dopiero potem Ade­la­ide przy­szło na myśl, żeby spraw­dzić, czy kufer nie pękł przy upadku. Sama skrzy­nia była nie­na­ru­szona. Obej­rzała też mosiężną klamrę zamka. Trzy­mała się. Ade­la­ide zaparła się o naj­wy­żej poło­żoną kra­wędź kufra i naj­ostroż­niej, jak tylko się dało, obró­ciła go wła­ściwą stroną do góry, tak że znowu sta­nął pła­sko na swo­jej pod­sta­wie.

Poszu­kała nabrzeża dzie­wią­tego, znaj­du­ją­cego się – na szczę­ście – zale­d­wie dwa­dzie­ścia jar­dów dalej. Dostrze­gła kon­tro­lera por­to­wego, który spraw­dzał nazwi­ska dwójki pasa­że­rów z listy, a potem zapro­sił ich gestem, by weszli po ram­pie na pokład. Kon­tro­ler zauwa­żył ją i zanim odwró­cił wzrok, Ade­la­ide do niego poma­chała.

Zmarsz­czył brwi. Co mu chciała powie­dzieć?

Trzy­ma­jąc wysoko bilet, wska­zała sta­tek. On pole­cił jej gestem, by pode­szła. Prze­cież nie pod­pro­wa­dzi statku do niej. Ade­la­ide poka­zała ręką kufer i teraz chyba zro­zu­miał, ale tylko wzru­szył ramio­nami, wska­zał miej­sce obok sie­bie, odwró­cił wzrok. I tyle.

Ty i twój kufer musi­cie zja­wić się tutaj.

A teraz miała już tylko kwa­drans.

Naj­wy­raź­niej szar­manc­ko­ści nie można zwy­czaj­nie ocze­ki­wać. Szar­manc­kość jest darem, któ­rego ani jeden męż­czy­zna nie miał jej do zaofia­ro­wa­nia, była więc zmu­szona sama mozol­nie prze­cią­gnąć kufer te dwa­dzie­ścia jar­dów, aż do stóp kon­tro­lera. A kiedy już sta­nęła przed nim zasa­pana, z czo­łem swę­dzą­cym od potu, kon­tro­ler rzu­cił tylko:

– Pra­wie się pani spóź­niła.

I nie powie­dział nic wię­cej.

Potem, gdy spraw­dził jej bilet, przy­wo­łał gestem ste­warda, który pole­cił swoim ludziom wnieść bagaż Ade­la­ide na pokład. Zeszło dwóch tra­ga­rzy, ale nawet wspól­nymi siłami nie dali rady kufra podźwi­gnąć. Musieli zawo­łać trze­ciego. Ade­la­ide słu­chała, jak stę­kają, patrzyła, jak z drże­niem mię­śni powoli dźwi­gają skrzy­nię po ram­pie, i spra­wiało jej to pewną przy­jem­ność. W poło­wie drogi zatrzy­mali się i spoj­rzeli na nią, jakby zacho­dzili w głowę, jakim cudem ona sama zdo­łała ruszyć ten kufer z miej­sca o wię­cej niż cal.

Z despe­ra­cji, to pro­ste. I dzięki temu, że całe życie haro­wała na far­mie.

Weszła na pokład parowca „Queen”, pra­gnąc tylko scho­wać się na swo­jej kuszetce i nie wysta­wiać głowy aż do Seat­tle. Ale już na statku ste­ward oznaj­mił jej, że sprze­dano za dużo bile­tów. Dla­tego będzie miała co prawda zapew­nione posiłki, ale nie ma już wol­nych kabin ani miejsc do spa­nia. Całą podróż będzie musiała spę­dzić na głów­nym pokła­dzie.

Ste­ward powie­dział to tak swo­bod­nie, że pew­nie wła­śnie jego ton roz­zło­ścił ją naj­bar­dziej. Cho­ciaż nie, zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej roz­gnie­wało ją, że zapła­ciła za kajutę, któ­rej osta­tecz­nie nie dostała. Ale trudno jej było prze­łknąć rów­nież ten obo­jętny spo­sób, w jaki ste­ward jej to zako­mu­ni­ko­wał, tonem nawet nie prze­pra­sza­ją­cym. Ale co mogła zro­bić? Już pod­no­szono kotwicę, mor­ska woda pie­niła się przy tym jak szam­pan z otwar­tej butelki.

Pasa­że­ro­wie zebrali się przy bur­tach, by patrzeć, jak paro­wiec odbija od nabrzeża. Ade­la­ide pode­szła wraz z innymi, nie zna­jąc nikogo i nie patrząc nikomu w oczy. Była chyba jedyną Murzynką na tym statku. A z pew­no­ścią jedyną wśród pasa­że­rów. Dostrze­gła dwóch męż­czyzn sto­ją­cych obok sie­bie przy relingu, zaję­tych roz­mową. Nie byli biali. Ni­gdy wcze­śniej nie widziała Japoń­czy­ków. Nie­mniej poczuła zazdrość, że mieli sie­bie nawza­jem.

Zna­la­zła leżak i z torby podróż­nej wyjęła książkę. Loka­torkę Wild­fell Hall Anne Brontë. Czy­tała ją już tyle razy, że okładka nie­mal się roz­pa­dła. Ta książka i kilka innych, które spa­ko­wała, miały być jej jedy­nymi towa­rzysz­kami.

Gdy sta­tek wypły­nął na otwarte wody, nie poczuła się spo­koj­niej ani bez­piecz­niej. Cze­kała ją znacz­nie dłuż­sza podróż, zanim będzie mogła naprawdę znik­nąć.

4

„Kobieta to wół robo­czy”. Tak powta­rzała jej matka. Wła­ści­wie to mogły być pierw­sze słowa, jakie Ele­anor Henry kie­dy­kol­wiek skie­ro­wała do córki. A jeśli nie, to na pewno były jed­nymi z naj­czę­ściej przez matkę wypo­wia­da­nych.

„Kobieta to wół robo­czy”.

Tak wła­śnie Ele­anor wyja­śniała powsze­dni znój życia – wsta­wa­nie z Gle­nville’em przed świ­tem, harówkę w domu, kiedy on obsie­wał albo orał zie­mię. Prace w polu, gdy zacho­dziła potrzeba, robotę do późna w nocy, żeby przy­go­to­wać wszystko na kolejny dzień mozol­nej pracy, nawet kiedy Gle­nville już padł do łóżka. Ele­anor chciała przy­go­to­wać córkę, wypra­co­wać w niej wytrzy­ma­łość i pokorę.

„Moje cię­żary staną się two­imi. Jestem wołem robo­czym i ty też będziesz wołem”.

Ade­la­ide była sumienną córką – jaki miała wybór? – ale to wszystko wyczer­py­wało czło­wieka. Nagrodą za poświę­ce­nia były po pro­stu kolejne poświę­ce­nia.

Nie powinno więc aż tak dzi­wić, że odkąd tylko Ade­la­ide była dość duża, aby rozu­mieć, że ist­nieje wielki świat, do któ­rego można uciec, bar­dzo chciała się wyrwać. Zawsze miała szcze­gólny sen­ty­ment do Mon­tany. Na przy­kład obie obcho­dziły uro­dziny tego samego dnia, ósmego listo­pada. Cho­ciaż Ade­la­ide uro­dziła się w 1883 roku, więc tak naprawdę była sześć lat star­sza niż Mon­tana. Matkę bar­dzo ten fakt roz­ba­wił.

Na dźwięk głosu matki Ade­la­ide pod­nio­sła się wypro­sto­wana na leżaku. Pły­nęli przez otwarty ocean, ale miała wra­że­nie, że Ele­anor sie­dzi tuż obok i szep­cze jej do ucha.

Ile czasu minęło? Słońce już nie­mal zacho­dziło.

Teraz Ade­la­ide znowu to sły­szała: chlu­sta­nie ben­zyny wyle­wa­nej na drew­nianą pod­łogę farmy; szept płynu wsią­ka­ją­cego w prze­ście­ra­dło, któ­rym przy­kryty był ojciec. Widziała oczy matki wbite w sufit, gar­dło matki roze­rwane, by nie mogła już wię­cej powie­dzieć ani słowa.

„Kobieta to wół robo­czy”.

Ade­la­ide wyszep­tała pod nosem te cztery słowa, jakby mat­czyna man­tra mogła jej teraz pomóc roz­wiać wspo­mnie­nie krwa­wej jatki w Kali­for­nii.

Wół umie kopać w tył i w bok.

Ade­la­ide pod­nio­sła się z leżaka, spa­ko­wała torbę podróżną i zeszła scho­dami pod pokład, do wewnętrz­nej czę­ści statku. Zbli­żała się pora kola­cji, ale na razie nie była głodna. Jakim sło­wem okre­ślić, jak się czuła? Porzu­cona? Nie, to nie mia­łoby sensu, bo prze­cież to ona sama ucie­kła.

Pozo­sta­wiona sama sobie. Zapo­mniana.

Osa­mot­niona.

Tak.

Ade­la­ide ruszyła labi­ryn­tem kory­ta­rzy pod pokła­dem aż do miej­sca, gdzie stał jej kufer. Pano­wał tu mrok. Szła wzdłuż rzę­dów bagaży i towa­rów, szu­ka­jąc jedy­nej rze­czy, która nale­żała do niej: skrzyni Sewarda. Stało tu dużo innych kufrów, ale swój roz­po­znała po wiel­kiej mosięż­nej klam­rze zamka, i może po zapa­chu. Pach­niał doliną Lucerne. Przy­naj­mniej tak jej się wyda­wało. Klamrę zamka otwie­rał tylko jeden klu­czyk, nosiła go na sznurku zawie­szo­nym na szyi.

Ade­la­ide zamie­rzała pły­nąć stat­kiem aż do Seat­tle. Tam chciała wsiąść w pociąg na wschód, do Mon­tany. Miała przed sobą jesz­cze długą drogę. Usia­dła w ciem­no­ści przy swoim kufrze. Opie­rała się o niego ple­cami i to poczu­cie dotyku było naj­bliż­szą namiastką czu­łych objęć, jaka miała być jej dana.

Gdyby jakiś czło­nek załogi zszedł teraz na dół, zoba­czyłby dziwny obraz: Murzynkę sie­dzącą w ciem­no­ści. Już samo to było, ow­szem, nie­zwy­czajne, ale gdyby stał bez ruchu i uspo­koił oddech, mógłby zauwa­żyć coś jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kłego: sie­dząca w mroku Murzynka, z policz­kiem przy­ci­śnię­tym do kufra, chyba się modliła. Albo coś szep­tała.

5

Zale­d­wie dwa lata wcze­śniej, w 1913 roku, kobieta nazwi­skiem Mat­tie T. Cra­mer zyskała roz­głos, kiedy jej list wydru­ko­wano w „Biu­le­ty­nie” Wiel­kiej Kolei Pół­noc­nej. Wyzna­nia miesz­kanki Mon­tany opu­bli­ko­wano pod tytu­łem: „Suk­ces «samot­nej» kobiety”. Ade­la­ide miała egzem­plarz tego pisma. Gdy wró­ciła do domu, jak małe dziecko skrzęt­nie scho­wała go pod mate­ra­cem.

W swoim liście Cra­mer opi­sy­wała, jak ze swoim małym syn­kiem wyje­chała z Iowa City w sta­nie Iowa i prze­pro­wa­dziła się do Mon­tany, w oko­lice mia­sta Malta, dokąd przy­była czwar­tego maja 1908 roku. Mat­tie zde­cy­do­wała się na ten krok, ponie­waż rząd fede­ralny roz­da­wał pod zasie­dle­nie działki o powierzchni trzy­stu dwu­dzie­stu akrów i wyma­gał tylko, by „osoba” – słowo bar­dzo ogólne, co było tutaj klu­czowe – miesz­kała na obra­nej działce przez okres trzech lat, upra­wiała zie­mię i zbie­rała plony. Jeśli przez trzy lata „osoba” speł­niała te warunki, po upły­wie tego czasu zie­mia prze­cho­dziła na jej wła­sność. Pomyślne zakoń­cze­nie tego pro­cesu nazy­wano „wyka­za­niem się”.

Mat­tie T. Cra­mer przy­była do Malty wła­śnie z takim zamia­rem.

Gdy wyjeż­dżała, miała przy duszy nie­całe sto dola­rów. Ale do czasu publi­ka­cji jej listu w roku 1913 Mat­tie zdą­żyła już zbu­do­wać na swo­jej pose­sji pię­trowy drew­niany dom. A także – jak pisała – „posta­wi­łam oborę, kur­nik, wyko­pa­łam stud­nię, ogro­dzi­łam całą zie­mię i obsia­łam 21 akrów. Oprócz tego naby­łam w mie­ście dwie działki budow­lane i posta­wi­łam mniej­szy pię­cio­po­ko­jowy domek, który wynaj­muję. Według mnie w Ame­ryce ist­nieją nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści”.

Sta­tek wpły­wał do Seat­tle, a Ade­la­ide, sku­lona pod pokła­dem, powta­rzała w ciem­no­ści dwa ostat­nie słowa.

– Nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści. Nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści.

Spę­dziła w Seat­tle trzy dni i trzy noce, tyle czasu zajęło jej wyszu­ka­nie agenta nie­ru­cho­mo­ści, który zapro­po­no­wałby korzystną cenę za jakąś opusz­czoną zie­mię.

Do ściany w jego kan­ce­la­rii była przy­pięta mapa Mon­tany. A obok niej – mapy Wyoming i Dakoty Pół­noc­nej. Każde rosz­cze­nie do tytułu wła­sno­ści, które repre­zen­to­wał, zazna­czał na mapie gwoź­dziem. Było ich czter­dzie­ści dzie­więć, roz­rzu­co­nych po trzech sta­nach.

Mat­tie Cra­mer wybrała Mon­tanę, zatem Ade­la­ide rów­nież.

– Ten – powie­działa, wska­zu­jąc rejon bli­sko gra­nicy z Kanadą. Tylko jeden gwóźdź, daleko od reszty.

– Dosyć pusto, nic tam nie ma – zauwa­żył agent.

– Nie prze­szka­dza mi to – odparła Ade­la­ide.

– Jest tam chyba w oko­licy jakieś mia­sto. Big Sandy. Ale to mała mie­ścina, nawet jak na Mon­tanę.

Myślał, że takie słowa ją prze­rażą, ale Ade­la­ide nie dała się wystra­szyć.

– Nikt pani nie przyj­dzie na ratu­nek, jeśli wpad­nie pani w kło­poty. – Powie­dział to z takim naci­skiem, że pomy­ślała, że może się o nią oba­wia.

– I jeśli tam pani umrze, zanim się zdąży wyka­zać – dodał – działka wraca do mnie.

Ade­la­ide kiw­nęła głową i uśmiech­nęła się na te słowa. Dla niego to był tylko inte­res, nie miała z tym pro­blemu. Dotknęła jesz­cze raz samot­nego gwoź­dzia.

– Ten.

Agent teatral­nym gestem wyjął z szu­flady biurka mło­tek z niklo­wa­nym obu­chem i rączką pocią­gniętą czarną bejcą. Pozwo­lił, żeby sama wycią­gnęła gwóźdź z mapy. Użyła do tego takiej siły, że wycią­gnięty gwóźdź przy­po­mi­nał haczyk na ryby. Agent upu­ścił go na jej dłoń.

– Poprzedni osad­nik posta­wił na pose­sji skromną chatę i wyko­pał dzia­ła­jącą stud­nię – poin­for­mo­wał ją. – To będzie panią kosz­to­wało sto dola­rów, płatne teraz. Kwota wydaje się duża, ale zapew­niam, że to spore uła­twie­nie. Nie będzie się pani musiała mar­twić o posta­wie­nie domu ani o wodę pitną.

Mówił prawdę? A jeśli na miej­scu okaże się, że chatę już roze­brano? Albo że jakieś dzi­kie stwo­rze­nie urzą­dziło sobie w niej lego­wi­sko? Przez chwilę czuła silną potrzebę zasię­gnię­cia w tej spra­wie rady u matki.

Co by jej pora­dziła Ele­onor?

Już teraz nic.

Ade­la­ide zapła­ciła agen­towi nie­ru­cho­mo­ści sto dola­rów. W zamian podał jej numer rosz­cze­nia i współ­rzędne działki. Wpi­sał jej imię i nazwi­sko na kontr­ak­cie i dopiero kiedy zoba­czyła je napi­sane czar­nym atra­men­tem, uświa­do­miła sobie, że popeł­niła pierw­szy błąd. Mogła podać mu dowolne nazwi­sko. Czemu posta­no­wiła być uczciwa? Tak już została wycho­wana. Zamiast jed­nak roz­wo­dzić się nad swoim potknię­ciem, opu­ściła biuro agenta i zajęła się naj­bar­dziej palącą potrzebą: kup­nem biletu na pociąg do Mon­tany.

Gdy już umie­ściła skrzy­nię Sewarda w wago­nie baga­żo­wym, wsia­dła do pociągu jadą­cego na wschód w kie­runku Big Sandy. Kiedy pociąg w kłę­bach pary wyto­czył się ze sta­cji King Street, ow­szem, poczuła smu­tek, nie­po­kój i prze­raź­liwą nie­pew­ność, ale czy to grzech, że jed­no­cze­śnie nie­cier­pli­wie wycze­ki­wała życia w tym nowym miej­scu? Że czuła eks­cy­ta­cję?

Jak będzie odbie­rać to mia­sto? I jak ją tam przyjmą?

„Nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści”, powtó­rzyła w duchu.

6

Fred Harn­den zja­wił się wcze­śniej, żeby przy­wi­tać nad­jeż­dża­jący pociąg. Pra­co­wał dla „Bear Paw Moun­ta­ineer”, miej­sco­wej gazety czy­ta­nej w Big Sandy i oko­li­cach. Wycho­dze­nie na pociąg nale­żało do jego obo­wiąz­ków, ale on sam odczu­wał to jako coś głęb­szego, jako powo­ła­nie. Uwa­żał się za amba­sa­dora. To jego twarz, twarz czło­wieka stąd, wielu nowych przy­by­szy miało zoba­czyć jako pierw­szą. Nie miał znie­wa­la­ją­cego uśmie­chu i dobrze o tym wie­dział, ale przy spo­tka­niach z ludźmi zdo­by­wał ich sym­pa­tię zapa­łem i werwą.

Nie był jedy­nym, który cze­kał na pociąg przy­jeż­dża­jący o trze­ciej z Seat­tle. Razem z nim na skład Wiel­kiej Kolei Pół­noc­nej ocze­ki­wało kil­ka­na­ście innych osób. Ale więk­szość z nich wyszła ode­brać ze sta­cji krew­nych albo przy­wi­tać nowego pra­cow­nika w imie­niu firmy. Fred czuł, że ma szczyt­niej­szy cel. I wycho­dził na sta­cję codzien­nie, z note­sem i ołów­kiem w pra­wej kie­szeni płasz­cza. Tylko jedna inna osoba przy­cho­dziła na przy­jazd pociągu rów­nie czę­sto.

Dzi­siaj pociąg miał około dwóch godzin opóź­nie­nia, ale nikogo to nie zaska­ki­wało. Po pocią­gach można się było spo­dzie­wać tylko dwóch rze­czy: że będą gło­śne i że się spóź­nią. Ludzie lubili zga­dy­wać ewen­tu­alne przy­czyny opóź­nie­nia. Była to gra, którą miej­scowi zabi­jali czas ocze­ki­wa­nia.

Raz pewien pociąg był opóź­niony o pięć godzin, bo stado upar­tych owiec nie chciało zejść z torów. Pro­blem mogły sta­no­wić rów­nież anty­lopy2, cho­ciaż one były bar­dziej pło­chliwe.

– A pan co obsta­wia?

Freda Harn­dena zasko­czył ten głos. Myślał, że nikt go nie widzi, i z lubo­ścią obser­wo­wał pozo­sta­łych. Kiedy zata­piał się w myślach, łatwo zapo­mi­nał, że on rów­nież ma ciało i zaj­muje prze­strzeń. Odwró­cił się i zoba­czył, że stoi koło niego jedna z jego ulu­bio­nych miesz­ka­nek mia­sta.

– Pani Reed – przy­wi­tał ją cie­pło, jakby witał się z uko­chaną ciotką.

Pani Jer­rine Reed, żona Jacka Reeda, cho­ciaż sama ni­gdy by się tak nie przed­sta­wiła. Prze­wod­ni­cząca miej­sco­wej kapi­tuły Pra­co­wi­tych Psz­czó­łek oraz Sto­wa­rzy­sze­nia Sufra­ży­stek Big Sandy – takie obec­nie spra­wo­wała funk­cje.

Czu­bek jej głowy się­gał Fre­dowi do ramie­nia, a Fred nie był czło­wie­kiem góru­ją­cym wzro­stem nad innymi. Pani Reed w kla­pie płasz­cza nosiła wpiętą nie­bie­ską przy­pinkę z droz­dem, na szczę­ście i dobry humor, a czarne nakry­cie głowy miała takie samo, jakie nosiła Mary Pick­ford. Była drugą naj­le­piej ubraną kobietą w mie­ście.

– Owce – odparł Fred. – Sta­wiam na owce.

Pani Reed szturch­nęła go kar­cąco w ramię.

– Żad­nych wia­ry­god­nych przy­pusz­czeń, pro­szę. To zbyt nudne. Przyj­muję tylko te naj­mniej praw­do­po­dobne.

– W takim razie – odparł Fred, prze­chy­la­jąc głowę, jakby z nieba spa­dały pomy­sły, a on chciał spraw­nie schwy­tać lep­szy – Idaho wypo­wie­działo Mon­ta­nie wojnę. A pociąg zatrzy­mano jako łup wojenny.

Uśmiech znik­nął z twa­rzy pani Reed i Fred zorien­to­wał się, że popeł­nił błąd.

– Idaho przy­znało kobie­tom prawo głosu już w 1896 roku, sza­nowny panie. Osiem­na­ście lat wcze­śniej, niż uznali to za sto­sowne oby­wa­tele Mon­tany. Nie pozwolę na żarty z tego wspa­nia­łego stanu.

Fred wbił wzrok w buty. O pani Reed warto było wie­dzieć jesz­cze jedno: ona i jej mąż byli naj­bo­gat­szymi miesz­kań­cami Big Sandy. Co roku prze­ka­zy­wali dota­cje na „Bear Paw Moun­ta­ineer” i wypra­wiali przy­ję­cia dla wydawcy pisma. Kiedy Fred przy­jął pracę w gaze­cie, kupili mu maszynę do pisa­nia marki Oli­ver Batwing, któ­rej uży­wał do dzi­siaj.

– Nie mia­łem na myśli… – zaczął, pod­no­sząc wzrok na przy­pinkę z droz­dem.

– Och, pro­szę spoj­rzeć – powie­działa, zanim zdo­łał wybą­kać dal­szy ciąg prze­pro­sin. – Jedzie pociąg.

Fred spoj­rzał na nią, a ona wydęła usta. „Patrz tam, nie na mnie”, zabawna mina. Wtedy prze­niósł wzrok na pociąg i natych­miast poczuł się lepiej. Pociąg wje­chał na sta­cję o pią­tej.

Sto­jąca tuż obok pani Reed rów­nież cie­szyła się z przy­jazdu. To ona była tą drugą osobą, która wycho­dziła na sta­cję kole­jową każ­dego dnia, gdy przy­jeż­dżał pociąg. O ile Fred Harn­den czuł się jak amba­sa­dor Big Sandy, panią Reed można było bez prze­sady nazwać miej­scową kró­lową.

Gdy wagony zwal­niały, a w końcu cał­kiem się zatrzy­mały, Fred ukła­dał w myślach treść arty­kułu, który napi­sze do jutrzej­szego wyda­nia gazety:

„J. P. Smith z Fla­xton w Dako­cie Pół­noc­nej aktu­al­nie odwie­dza Freda Cur­tisa spod Vir­gelle, a przy oka­zji pomaga mu w napra­wie jego sil­nika ben­zy­no­wego.

L. R. McKen­zie, daw­niej chło­pak z Big Sandy, a obec­nie miesz­ka­niec Havre, przy­je­chał w sobotę z krótką wizytą – w prze­rwie mię­dzy kolej­nymi podró­żami – w spra­wie zwią­za­nej z budową nowego ele­wa­tora Clack”.

Fred Harn­den co tydzień zapi­sy­wał dwa­dzie­ścia czy trzy­dzie­ści takich nowin do gazety – witał przy­jezd­nych, tych nowo przy­by­łych i tych, któ­rzy powra­cali do mia­sta, i noto­wał uzy­skane od nich infor­ma­cje. Dla czy­tel­ni­ków „Moun­ta­ine­era” było to rów­nie wia­ry­godne źró­dło wia­do­mo­ści jak oso­bi­ste odwie­dziny u sąsia­dów.

Kiedy tra­ga­rze poma­gali pasa­że­rom wysiąść z pociągu, Fred wyjął swój notes i ołó­wek.

– Zabie­ram się do pracy – oznaj­mił pani Reed i pod­szedł dwa kroki ku wysia­da­ją­cym pasa­że­rom, ale potem z powro­tem odwró­cił się do niej.

Z namasz­cze­niem prze­rzu­cał karty notesu i teatral­nie ujął ołó­wek pal­cami.

– Zdaję sobie sprawę, sza­nowna pani, że zawsze wita pani nowo przy­by­łych, lecz mimo to zapy­tam: czy dzi­siaj ma pani nadzieję powi­tać kogoś szcze­gól­nego?

– Nie kogoś, Fred. Coś – odparła pani Reed. – Przy­je­chały organy.

– Do opery?

– Do opery – potwier­dziła pani Reed.

Fred zano­to­wał to, czu­jąc zupeł­nie nowy rodzaj eks­cy­ta­cji. Organy do opery.

Pani Reed dała mu znak, aby szedł już do pasa­że­rów wysia­da­ją­cych na peron. Chciała go odpra­wić czy był prze­wraż­li­wiony? Pew­nie jedno i dru­gie. Tak czy owak nic nie mógł na to pora­dzić. Ruszył do pociągu.

Natych­miast poznał dwoje miesz­kań­ców Big Sandy, powra­ca­ją­cych do mia­sta: Bern­harta Sonk­sona i jego matkę. Chło­piec zła­mał rękę przy upadku z dachu i teraz z dumą pre­zen­to­wał ramię usztyw­nione gip­sem mode­lar­skim. Po co wcho­dził na dach? – zapy­tał Harn­den, a chło­piec popa­trzył na niego z zasko­cze­niem, wręcz z odrazą. Jakby Harn­den był mało roz­gar­nięty, skoro nie wie, że zada­niem każ­dego chłopca jest zdo­by­cie dostępu do dachów.

Harn­den prze­pro­wa­dzał wywiady z przy­by­łymi do mia­sta przez kolejną godzinę. W pew­nym momen­cie napo­tkał wysoką Murzynkę, która zapy­tała go, gdzie może nająć wóz. Harn­den śpie­szył się, by zdą­żyć poroz­ma­wiać jesz­cze z trzema miesz­kań­cami Big Sandy, któ­rzy także przy­je­chali tym pocią­giem. Zwró­cił się do tej wyso­kiej murzyń­skiej kobiety i szybko wska­zał w stronę mia­sta. Nie przy­szło mu do głowy zapy­tać, jak się nazywa. Uznał, że to pew­nie słu­żąca, która przy­je­chała do pracy u jed­nej z miej­sco­wych rodzin.

Witaj w Mon­ta­nie, Ade­la­ide.

7

Big Sandy.

Około pię­ciu­set miesz­kań­ców. Połowa z nich miesz­kała w samym mie­ście, a druga połowa za mia­stem, na rów­ni­nach, na poła­ciach ziemi, którą mieli nadzieję osta­tecz­nie zasie­dlić. Ale nawet tych pię­ciu­set dalece prze­wyż­szało liczbę miesz­kań­ców, do któ­rej Ade­la­ide przy­wy­kła w doli­nie Lucerne. We względ­nym sąsiedz­twie jej rodzin­nej farmy miesz­kało pięć rodzin. Po zli­cze­niu wszyst­kich dzieci i ich rodzi­ców wycho­dziło około czter­dzie­stu osób. Już wię­cej było bydła i trzody niż ludzi, i to dzie­się­cio­krot­nie. Stąd nawet przy licz­bie miesz­kań­ców Big Sandy Ade­la­ide czuła się mała, podob­nie jak w San Pedro, nie mówiąc już o krót­kim poby­cie w Seat­tle.

Kiedy jed­nak szła ze sta­cji kole­jo­wej w stronę Main Street, która była tak naprawdę jedyną ulicą w mie­ście, wyda­wało się, że pra­wie nie ma tam żad­nego mia­sta. I to nie była wina tego miej­sca. To przez niebo. Naj­więk­szy hotel, jedyny hotel, Greg­son Springs – który w oczach Ade­la­ide był wręcz pała­cem – nie­mal nic nie zna­czył na linii hory­zontu. Pięć­dzie­siąt mil na wschód wzno­siły się góry Bear Paw, ale stąd spra­wiały wra­że­nie zale­d­wie małych pagór­ków. Pła­ski bez­kres Mon­tany zdu­miał Ade­la­ide i zachwy­cił ją już w pociągu, kiedy przy­glą­dała się przez szybę oko­li­com. Ale teraz, kiedy miała przed sobą całe mia­sto, poczuła maje­stat tej pła­skiej ziemi. Może wła­śnie tak czuł się Moj­żesz, kiedy roz­stą­piło się przed nim Morze Czer­wone, a on kro­czył środ­kiem mię­dzy dwiema ścia­nami wody. Ujrzał Boga.

Wła­śnie dla­tego szybko zapo­mniała urazę, jaką zosta­wiła w niej krótka roz­mowa z tym nie­wy­so­kim bia­łym czło­wie­kiem, któ­rego minęła na pero­nie. Widziała, jak trak­to­wał każ­dego zagad­nię­tego pasa­żera. Wymie­niali kilka słów, potem wyj­mo­wał zeszy­cik i zapi­sy­wał słowa roz­mówcy, a następ­nie pod­cho­dził do kolej­nej osoby. Ale każdy, z kim roz­ma­wiał, odcho­dził od niego z miłym poczu­ciem, szedł wyraź­nie innym kro­kiem. Dla­tego kiedy pode­szła do tego czło­wieka i zapy­tała, gdzie może zna­leźć wozaka, spo­dzie­wała się, że zapyta: „A pani skąd do nas przy­je­chała?”. Ale nie zapy­tał. Wska­zał tylko ręką i pośpiesz­nie odszedł, żeby przy­po­chle­biać się swoją aten­cją komuś innemu.

Naj­dziw­niej­sze, że Ade­la­ide Henry przy­je­chała w te strony w nadziei, że znik­nie. Nie chciała być odna­le­ziona, chciała się ukryć, gdyby więc ten czło­wiek zapy­tał, jak się nazywa, co wtedy? Może by skła­mała, choć ni­gdy nie była w tym dobra. A może popeł­ni­łaby błąd, podała praw­dziwe nazwi­sko i powie­działa, skąd pocho­dzi? A wtedy musia­łaby znowu ucie­kać, na pół­noc do Kanady albo gdzieś indziej. Tylko że Kanada nie pozwa­lała samot­nym kobie­tom na posia­da­nie ziemi, a już na pewno nie Murzyn­kom, więc co by jej z tego przy­szło? Cho­dzi jed­nak po pro­stu o to, że ten biały nie­wy­soki męż­czy­zna ją zlek­ce­wa­żył. Co prawda to było naj­lep­sze, co się mogło stać, ale jed­no­cze­śnie raniło jej uczu­cia.

Szła więc teraz ku mia­stu, zasta­na­wia­jąc się, czy wszy­scy woź­nice byli tacy sami. Gdyby miała spo­tkać kolejną wer­sję pana Cole’a – wścib­skiego i wstręt­nego – musia­łaby się uzbroić w cier­pli­wość na cały następny odci­nek drogi. Przy­go­to­wać na te wszyst­kie pyta­nia i na raniące słowa.

Ale stało się ina­czej. Jesz­cze zanim porząd­nie zabrała się do szu­ka­nia wozaka, poczuła, że ktoś cią­gnie ją za płaszcz. Uśmie­chała się do niej drobna kobieta. Miała przy­pinkę z droz­dem i kape­lusz, który chyba miał być sty­lowy, cho­ciaż Ade­la­ide ni­gdy nie miała oka do takich spraw.

– Tak, pro­szę pani? – zapy­tała Ade­la­ide.

Kobieta nie puściła jej płasz­cza. Zupeł­nie jakby chciała powstrzy­mać ją od wej­ścia do mia­sta. Zabro­nić jej wstępu. Jesz­cze jedna prze­szkoda w podróży, która i tak była już ich pełna. Ale wtedy kobieta się do niej ode­zwała.

– Szuka pani woź­nicy? – zapy­tała.

Ade­la­ide przy­glą­dała się jej z rezerwą.

– Pro­szę mi wyba­czyć – dodała kobieta. – Nazy­wam się Jer­rine Reed. Witamy w Big Sandy.

Trudno prze­ce­nić wagę tych słów dla Ade­la­ide Henry. Nie­zna­joma uro­sła w jej oczach pro­por­cjo­nal­nie do szczo­dro­ści jej serca, Ade­la­ide miała wręcz wra­że­nie, że kobieta dorów­nuje jej wzro­stem.

– Niech pani zapyta o pana Olsena – pora­dziła nie­zna­joma. – To jedyny uczciwy prze­woź­nik w naszym mie­ście. – Rozej­rzała się w prawo i w lewo z kon­spi­ra­cyj­nym uśmie­chem. – Tylko pro­szę nie mówić innym woź­ni­com, że tak powie­dzia­łam.

I odda­liła się w stronę pociągu. Potem sta­nęła na pero­nie, jakby na coś cze­ka­jąc, a Ade­la­ide nie odry­wała od niej wzroku. Pani Reed unio­sła ręce i – jakby na ten znak – sze­ściu męż­czyzn z wiel­kim wysił­kiem wynio­sło na peron ogromny przed­miot ukryty w skrzyni. Pani Reed wska­zała skrzy­nię i zacze­kała, aż jeden z ludzi pobie­gnie po łom, a kiedy wró­cił, pole­ciła mu pod­wa­żyć wieko. Każdy pasa­żer, każdy miesz­ka­niec, nawet zwie­rzęta – wszy­scy zamarli w bez­ru­chu i przy­glą­dali się w sku­pie­niu pani Reed.

Boki skrzyni ode­rwano, a wtedy tylna ścianka sama odpa­dła i oto na pero­nie sta­nął model 190 Wur­lit­zera. Organy teatralne zbu­do­wane przez Rudolph Wur­lit­zer Com­pany z North Tona­wanda w sta­nie Nowy Jork, a następ­nie prze­wie­zione pocią­giem aż do Mon­tany. Sze­ro­kie na pięt­na­ście stóp, głę­bo­kie na czter­na­ście. Pięć­set osiem­dzie­siąt cztery pisz­czałki upo­rząd­ko­wane w ośmiu rzę­dach. Nie­mal czte­ry­sta fun­tów wagi. Dwie kolejne więk­sze skrzy­nie na­dal stały w wago­nie towa­ro­wym, znaj­do­wały się w nich pisz­czałki i trak­tura orga­nów. Pani Reed miała na pero­nie doko­nać prze­glądu każ­dego ele­mentu, co miało zająć wiele godzin, ale lepiej zro­bić to tutaj, niż kazać to wszystko wieźć do opery i dopiero potem odkryć jakieś uszko­dze­nia. Pani Reed pode­szła do orga­nów i poło­żyła dłoń na jed­nej z kla­wia­tur instru­mentu. Pod tym bez­kre­snym nie­bem spra­wiało to wra­że­nie, jakby zamie­rzała zagrać melo­die dla Boga. Potem kla­snęła i dała znak robot­ni­kom, by brali się do pracy.

Ade­la­ide w końcu odwró­ciła wzrok od tego wido­wi­ska z panią Reed w roli głów­nej i zagłę­biła się w mia­sto, które leżało zale­d­wie dzie­sięć jar­dów od peronu kole­jo­wego. Krę­ciło się tam kilku prze­woź­ni­ków przed swo­imi wozami, każdy zara­biał na życie, wożąc nowych, peł­nych nadziei osad­ni­ków do ich sie­dlisk. Ale Ade­la­ide już powie­dziano, kogo kon­kret­nie ma odszu­kać – pana Olsena. Cho­dziła od woź­nicy do woź­nicy, aż w końcu go zna­la­zła.

To był dopiero wielki jego­mość. A jeśli Ade­la­ide Henry tak pomy­ślała, to już coś zna­czyło, bo przy jej potęż­nej postu­rze kar­lała więk­szość kobiet i męż­czyzn. Gdy miała go teraz przed sobą, wyda­wał się wielki jak te góry Bear Paw w oddali. Tylko że on miał cie­pły uśmiech. A wie­cie, kto jesz­cze miał ładny uśmiech? Jej ojciec, Gle­nville. Cho­ciaż kilka zębów miał uła­ma­nych, poka­zy­wał je każ­dej napo­tka­nej oso­bie. Bez skrę­po­wa­nia. Być może wła­śnie uśmiech był naj­lep­szym, co miał do zaofe­ro­wa­nia, oprócz tych śli­wek japoń­skich.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Flp 2,11 – ten i kolejne cytaty z Pisma Świę­tego za Biblią Tysiąc­le­cia (przyp. tłum.). [wróć]

2. Anty­lopy widło­ro­gie (dzi­siaj nazy­wane widło­ro­gami) – gatu­nek wystę­pu­jący w Ame­ryce Pół­noc­nej (przyp. tłum.). [wróć]