Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NAJLEPSZA KSIĄŻKA ROKU WEDŁUG „The New York Times Book Review”, “Time”, National Public Radio, “Los Angeles Times”, “The Washington Post”, “Esquire”, “Vulture”, Chicago Public Library, “Kirkus Reviews”, “Library Journal”.
Adelaide Henry wszędzie wozi ze sobą olbrzymi kufer podróżny. Skrzynia jest zawsze zamknięta na kłódkę. Ponieważ, kiedy się ją otwiera, ludzie wokół Adelaide zaczynają znikać.
Rok 1915. Adelaide jest w poważnych kłopotach. Przez jej grzeszny sekret stracili życie jej rodzice, a ona musiała uciekać z Kalifornii przed płomieniami piekieł. Ostatecznie dociera do Montany, by tam zostać osadniczką. Wlokąc ze sobą kufer, staje się jedną z „samotnych kobiet”, które korzystają z oferty rządu przekazującego na własność ziemię tym, którzy umieją ją poskromić. Tyle, że Adelaide nie jest samotna. A sekret, który tak rozpaczliwie stara się ukrywać, będzie być może jedyną rzeczą, jaka pozwoli jej przetrwać na tych srogich, bezwzględnych terenach.
„Samotne kobiety”, dzieło współczesnego mistrza suspensu, to błyskotliwa proza i niezapomniane bohaterki, które w surowej Montanie przeżywają horror i znajdują siostrzeństwo. To także wyjątkowy obraz Ameryki z początków dwudziestego wieku. A przede wszystkim to porywająca opowieść o kobiecie, która za wszelką cenę pragnie pochować swoją przeszłość – albo przywrócić jej cześć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Istnieją na tym świecie dwa rodzaje ludzi: ci, którzy żyją okryci wstydem, i ci, którzy ze wstydu umierają. We wtorek Adelaide Henry zaliczyłaby siebie do tych pierwszych, ale w środę nie była już tego taka pewna. Jeśli usiłowała żyć, to dlaczego na swojej rodzinnej farmie chodziła po domu z wielkim słojem benzyny i rozlewała ją na podłogę w kuchni, na stół w jadalni, oblewała nią kanapę w pokoju? A gdy opróżniła cały pierwszy słój, dlaczego wróciła do kuchni po kolejny, a potem weszła po schodach na piętro, wsłuchując się w chlustanie benzyny rozlewanej na każdy stopień schodów? Zamierzała wtedy żyć czy próbowała umrzeć?
W 1915 roku w kalifornijskiej dolinie Lucerne z uprawy ziemi żyło dwadzieścia siedem czarnych rodzin. Adelaide i jej rodzice byli jedną z nich. Następnego dnia tych rodzin miało być tylko dwadzieścia sześć.
Adelaide dotarła do piętra. Już prawie nie czuła odoru benzyny. Jej dłonie pokryte były świeżymi ranami, ale nie odczuwała bólu. Na piętrze znajdowały się dwie sypialnie: jej i rodziców.
Ojca i matkę Adelaide zwabiła na zachód obietnica ziemi w tej dolinie. Rząd federalny zachęcał Amerykanów do przejmowania ziem uprawnych w Kalifornii. Populacja rdzennych mieszkańców była już zdziesiątkowana, wyrugowana z tych terenów. Nadszedł czas, by zacząć je rozdawać. Zaproszenie od rządu było jednym z niewielu, jakie Stany Zjednoczone wystosowały również do swoich murzyńskich obywateli, a po 1866 roku Towarzystwo Afrykańskie nawoływało do „kolonizowania” południowej Kalifornii. Rodzina Henrych była jedną z kilkuset, które się tu przeniosły. W Arkansas nie dano by im żadnej szansy, to na pewno. Rząd federalny nazywał to „zasiedlaniem”.
Glenville i Eleanor Henry uciekli do Kalifornii i uprawiali lucernę oraz trawę, które sprzedawali właścicielom bydła. Glenville uważnie czytał dzieła Luthera Burbanka i w 1908 roku zaczął hodować śliwki japońskie. Dla Adelaide miały smak cukru i samozaparcia. Adelaide pracowała u boku ojca w sadach i na polach, odkąd skończyła dwanaście lat, a w kuchni i w oborze harowała razem z matką nawet dłużej. Trzydzieści jeden lat życia na tej farmie. Trzydzieści jeden.
A teraz miała to wszystko spalić.
– Proszę pani?
Adelaide zaskoczył głos woźnicy.
– Na miłość boską, co tak cuchnie?
Woźnica stał w drzwiach wejściowych, od wnętrza oddzielały go drzwiczki z siatką i nic więcej. Adelaide stała na piętrze, na progu sypialni rodziców. W połowie pełny słój zachybotał w jej dłoniach. Odwróciła się i zawołała ku schodom.
– Panie Cole, będę na dole za pięć minut!
Nie widziała go, ale słyszała. Sarkanie starego czarnego człowieka, ledwo słyszalne, ale mimo to głośne jak grzmot burzy. Przypominało jej ojca.
– Tak pani mówiła pięć minut temu!
Adelaide usłyszała skrzypienie zawiasów drzwiczek z siatką. W wyobraźni mignął jej taki obraz: pan Cole podchodzi do stóp schodów, a ona wylewa resztkę benzyny prosto na jego głowę. Potem sięga do kieszeni po zapałki. Zapala jedną i upuszcza na pana Cole’a. A potem – zapłon.
Ale nie chciała go zabić, starszego człowieka, zawołała więc:
– Załadował już pan mój kufer na wóz?
Cisza. Cisza.
Potem słaby odgłos puszczanych wolno drzwiczek z siatką. Woźnica nie wszedł za próg. Zawołał do niej ponownie z werandy.
– Próbowałem! – odkrzyknął. – Ale ten kloc waży, cholera, więcej niż mój koń. Co pani napchała do środka?
Moje całe życie, pomyślała. Wszystko, co jeszcze coś znaczy.
Spojrzała na drzwi sypialni rodziców, a potem odkrzyknęła jeszcze raz:
– Pięć minut, proszę pana. Załadujemy kufer wspólnymi siłami!
Kolejne sarknięcie, ale nie przeklął jej, nie usłyszała też turkotu kół odjeżdżającej furmanki. Dla człowieka w rodzaju pana Cole’a była to odpowiedź najbliższa stwierdzeniu „w porządku”, nie mogła liczyć na więcej.
Naprawdę zdobyłaby się na to, żeby go podpalić? Nie znała odpowiedzi. Ale ludzie w akcie desperacji potrafią robić zdumiewające rzeczy.
Adelaide Henry przekręciła gałkę drzwi do sypialni rodziców, weszła do środka, zamknęła drzwi za sobą i w milczeniu stanęła w ciemnym pokoju. Ciężkie kotary były szczelnie zaciągnięte. Sama je zaciągnęła o świcie. Po tym, jak przytaszczyła do sypialni ciała Glenville’a i Eleanor i złożyła je na łóżku.
Leżeli teraz razem w swoim małżeńskim łożu. W tym samym, w którym poczęli Adelaide. Byli już tylko kształtami, bo przykryła ciała prześcieradłem. Nasiąkło ich krwią. Widać było czerwone zarysy ich sylwetek.
Podeszła do łóżka od strony ojca. Płótno przylgnęło do jego skóry, do zakrzepłej krwi. Wcześniej zakryła prześcieradłem również jego głowę. Nie chciała patrzeć na to, co z niego zostało. Polała trupa benzyną, od czoła po stopy.
Teraz obeszła łóżko i stanęła po stronie matki.
Wcześniej naciągnęła prześcieradło na Eleanor tylko do wysokości podbródka, ukrywając pod płótnem rany zadane na szyi. Nie potrafiła się zmusić do przykrycia prześcieradłem całej matki. Dziwna sentymentalność, bo przecież na ciele Eleanor było wiele innych ran. Adelaide przechyliła słój nad głową matki, ale odkryła, że nie potrafi wylać na nią resztek benzyny. Trzymała naczynie nad Eleanor i wpatrywała się w jej otwarte, puste oczy.
Nie umiała się do tego zmusić. Postawiła słój i kucnęła przy łóżku. Wyszeptała martwej Eleanor na ucho:
– Trzymałaś zbyt wiele w sekrecie. Popatrz tylko, jaką cenę zapłaciłaś.
Potem wstała i sięgnęła do kieszeni. Na pudełku zapałek widniał symbol Towarzystwa Afrykańskiego, sylwetka czarnego człowieka prowadzącego pług. Potarła zapałkę i patrzyła, jak płonie. Rzuciła ją na łóżko, płonące drewienko upadło na jej ojca.
Adelaide szybko się odwróciła, żeby nie patrzeć, jak ciała stają w płomieniach, ale wszystko słyszała – jakby cały pokój wziął głęboki oddech. Chwilę później poczuła falę gorąca na głowie i szyi, ale kiedy wyszła z pokoju, płomienie ciągle lizały jej skórę. Wtedy zdała sobie sprawę, że to nie ogień ją trawi, a poczucie winy.
Na podeście schodów prawe kolano ugięło się pod nią i niemal się przewróciła. Klęczała z dłonią na poręczy. Zrobiła, co zamierzała. Za tymi drzwiami płonęli jej rodzice. Może powinna z nimi zostać? Rozważała to. Dość benzyny rozlało się na jej dłonie, na sukienkę, wystarczyłby ułamek chwili, by zajęła się ogniem. Powinna wrócić do sypialni, klęknąć w nogach łóżka i dać się ogarnąć płomieniom. Przerwać linię rodu. Na to zasługiwała. Jaką trzeba być córką, żeby dopuścić się tego wszystkiego, co robiła przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny? Podłą i straszną.
Po chwili Adelaide podniosła się z kolan, ale z trudem zdawała sobie z tego sprawę. Zupełnie jakby jej ciało życzyło sobie, by przeżyła, choć jej dusza pragnęła czegoś innego. Wstała i zrobiła krok naprzód. Potem następny. Wyglądało na to, że miała jednak stąd wyjechać. Kto tak postanowił? – zastanawiała się, nawet kiedy już trzymała się poręczy i schodziła po schodach.
– No, jest pani wreszcie – przywitał ją pan Cole, kiedy wyszła przez drzwiczki z siatką. Spojrzał na dom. Widział już dym? Słyszał, jak w sypialni na piętrze pękają z trzaskiem ściany?
Jego odkryty wóz stał przy werandzie. Zaprzęgnięty do niego koń był prawie tak samo niedożywiony jak woźnica. Adelaide była od pana Cole’a o sześć cali wyższa i o czterdzieści funtów cięższa. Nic dziwnego, że nie dał rady załadować kufra.
Skrzynia podróżna Sewarda miała z obu stron uchwyty. Adelaide ujęła ją z jednego boku, a pan Cole z drugiego. Ugięła kolana i poderwała ciężar. Pan Cole ciężko stęknął z wysiłku.
– Szybko – powiedział. Chociaż to ona dźwigała więcej, z lubością wydawał polecenia.
Adelaide szarpnęła kufer w stronę wozu, a z kufrem pociągnęła pana Cole’a.
Dotarli do celu i ostatnim wysiłkiem załadowali skrzynię na niewielką pakę. Wóz osiadł kilka cali i każde z czterech drewnianych kół stęknęło. Koń pana Cole’a przeszedł krok do przodu, jakby próbował uciec przed ciężarem. Kiedy pan Cole i Adelaide się wyprostowali, obojgu brakowało tchu.
Adelaide wspięła się na wóz. Jedynym, co zabierała – oprócz kufra – była jej torba podróżna. Stała już zapakowana tuż przy drzwiach przed progiem. Pan Cole usiadł obok Adelaide na sprężynowym siedzisku.
Spojrzał w stronę domu.
– A gdzie pani krewni? – zapytał.
– Moi rodzice – powiedziała cicho.
– Nie wyszli pani pożegnać?
Adelaide również spojrzała na dom. Sypialnie znajdowały się z tyłu. Nawet jeśli wydobywał się z nich dym, prawdopodobnie jeszcze przez jakiś czas nie będzie go widać od frontu. Może miała jeszcze parę minut, zanim pożar stanie się widoczny.
– Odpoczywają – odparła.
Pan Cole nie zadawał już więcej pytań. Ujął lejce i cmoknął dwa razy, a jego biedny koń naprężał się i naprężał, aż w końcu wóz ruszył.
Opuszczając Kalifornię, Adelaide miała sto pięćdziesiąt cztery dolary, dużą sumę pieniędzy, a jednak niewystarczającą, aby zacząć życie zupełnie od nowa. Ale to było wszystko, co miała. Te pieniądze, torbę podróżną i kufer.
Farma się spali. Sąsiedzi – najbliższe gospodarstwo leżało blisko milę dalej – w końcu zauważą. Przeszukają zgliszcza i znajdą w środku tylko dwa ciała. Będą zachodzić w głowę, gdzie się podziała córka Glenville’a i Eleanor.
We wtorek Adelaide Henry była farmerką.
W środę była zbiegiem.
– Znam was.
Adelaide i pan Cole jechali wozem już godzinę, zanim się w końcu odezwał. Były to pierwsze słowa, jakie padły między nimi, odkąd dom i farma Adelaide zniknęły za zakrętem drogi. Nie przeszkadzało jej to milczenie.
– Dziwacy – ciągnął pan Cole. – Tak ludzie mówią o Henrych.
Koń pana Cole’a przywykł już do ciągniętego ciężaru. Nie polubił go, ale przywykł. Paka wozu nie była duża, co oznaczało, że kufer nie mógł się po niej zbyt mocno przesuwać, nawet kiedy droga wiodła pod górę albo w dół. Drobna ulga dla konia. Adelaide zastanawiało jej własne współczucie dla tego zwierzęcia, podczas gdy dla siebie samej miała go tak niewiele.
– O, tak – ciągnął pan Cole, czując się nieco pewniej. Zerknął na Adelaide. – I to nie tylko w okolicy. Znają was w Victorville i w Allensworth.
Wynajęła tego człowieka, żeby zawiózł ją do portu Los Angeles. Dwadzieścia cztery mile na południe. A tam miała zamiar wsiąść na statek. Zgadywała, że czekało ich jeszcze pięć godzin podróży. Pięć godzin takiego czegoś. Odezwała się ze znużenia, bo na pewno nie z ciekawości.
– A co oni tam wiedzą? – zapytała obojętnie.
Pan Cole uśmiechnął się szeroko i zaczął wymieniać:
– Trzymacie się swojej farmy. Nie odwiedzacie innych. W kościele nie odzywacie się ani słowem.
– Co niedzielę przywozimy śliwki – zauważyła Adelaide.
Pan Cole wydął usta, ale ostatecznie kiwnął głową.
– Tak, to wam przyznam.
Adelaide pomyślała, że ojcu byłoby miło. Widać było, że pan Cole nie należy do ludzi, którzy bezinteresownie wyrażają uznanie dla innych.
Spojrzała na swoje ręce. Skaleczenia biegły przez wnętrza dłoni i większość palców. Niektóre rozcięcia były całkiem głębokie. Przestały już krwawić, ale ich nie obandażowała. Jej dłonie musiały wyglądać upiornie. Odwróciła je wnętrzem do dołu, kiedy zorientowała się, że pan Cole na nią zerka. Miną całe dni, nim rany się zagoją. Oczywiście doskonale wiedziała, skąd się wzięły, ale każde nacięcie albo zadrapanie od razu wymazywała z pamięci. Wiedziała, że jadła wczoraj kolację i że o świcie wstało słońce. Czas pomiędzy jednym a drugim gdzieś zniknął. Jakby zmaterializowała się w kuchni z poranionymi dłońmi, a na kuchennym blacie stały już dwa słoje z benzyną. Nawet nie pamiętała, kiedy je napełniała.
Spaliłam dowody.
Adelaide dosłownie zakryła usta dłonią. Przez chwilę myślała, że powiedziała te słowa na głos. Ale nie, nie powiedziała, bo pan Cole nadal siedział obok i rozprawiał o jej rodzinie i o reputacji Henrych w dolinie Lucerne. Jego wargi się poruszały – bez wątpienia właśnie śmiało obrażał jej rodziców – ale ona go nie słyszała. Słyszała tylko siebie. Aby wszelki język wyznał1.
Nie oderwała dłoni od ust, bo nie była pewna, co może się z nich wydostać. Słowa czy ostatni posiłek, który zalegał w żołądku?
– Niedobrze pani? – zapytał pan Cole.
Kiwnęła głową i spojrzała na niego, słabo uśmiechając się przez zaciśnięte wargi.
– Cóż, jeśli coś podejdzie do gardła – powiedział, wbijając wzrok w dal – proszę wymiotować na zewnątrz, nad drzwiczkami. Dbam o czystość wozu.
***
Przebycie dwudziestu czterech mil zajęło pół dnia. Pół dnia z panem Cole’em. Wyobraźcie sobie tę monotonię. A potem pomnóżcie przez dwa. Zabawne, co się zaczyna dziać, kiedy mężczyzna myśli, że ma towarzystwo kobiety tylko dla siebie. Może odsłonić przed nią swoją twarz, którą by ukrywał, gdyby miał za świadka choć jedną inną osobę. Przez mężczyznę przemawia wtedy jego sekretne Ja.
Mimo że Adelaide należała do rodziny żyjącej we względnej samotności, jeździła przecież często do Victorville i Allensworth, ze śliwkami na sprzedaż. Na targach i w drodze spotykała wielu mężczyzn. Jakimi oni słowami się do niej zwracali! Odkąd zaczęła jeździć sama, nie powtarzała tych słów rodzicom. Słowa mężczyzn stały się wtedy jakby woreczkiem z kamieniami, który musiała nosić w dłoni. Kłopotem. Zawracaniem głowy. Utrudniały niezbędne zajęcia, te małe i te duże. Obierała dłuższe trasy tylko po to, żeby unikać pewnych dróg. A teraz pan Cole przez większość podróży wieszał psy na jej rodzinie, i to w dodatku zupełnie bezkarnie, bo kto miałby go zawstydzić?
Z upływem czasu Adelaide zaczęła się zastanawiać, jakie to byłoby uczucie, gdyby starucha walnąć w głowę woreczkiem z kamieniami. W czwartej godzinie jazdy zaczęła dla zabicia czasu wyobrażać sobie, na jakie sposoby mogłaby gbura zamordować. Na przykład teraz, jedno mocne pchnięcie, a spadłby z wozu i skręcił kark. Przyglądała mu się i uśmiechała do swoich myśli.
Ale wtedy pan Cole spojrzał jej prosto w oczy i zapytał:
– Co się pani tak uśmiecha?
I wizja prysła.
Adelaide już drugi raz rozmyślała, jak by go tu zabić. Niektórzy surowo osądziliby ją za takie myśli. Ale dla niej mogli spieprzać.
Wóz jechał dalej.
Tuż pod samym Los Angeles wynikło pewne nieporozumienie. Okazało się, że port Los Angeles znajduje się w mieście zwanym San Pedro. Pan Cole dowiedział się tego, gdy po drodze kupował obrok dla konia. Odparł: „No, na niezłego durnia wyszedłem”.
Gdyby drzwi do składu z paszą nie były otwarte, Adelaide nie podsłuchałaby, że doszło do pomyłki. Pan Cole wsiadł do wozu i udawał, że nie popełnił żadnego błędu. Jak widać, nie każdy język wyzna.
Pan Cole pół godziny wracał tą samą drogą, a niedługo potem odnalazł właściwą trasę. Adelaide nic nie powiedziała. Dla niej najważniejsze było, żeby dotrzeć do portu. Musiała wsiąść na statek i teraz obawiała się, że nie zdąży.
Kiedy w końcu dojechali do San Pedro, w mieście nagle jakby się skurczyli. Oboje czuli się malutcy. Na Beacon Street minęli gmach Banku San Pedro, którego wieża zegarowa miała wysokość trzech pięter. Rzucała cień w poprzek ulicy. Może się to wydać niemądre, ale kiedy przejeżdżali przez ten cień, Adelaide zadrżała. Nawet pan Cole przestał perorować. Adelaide widziała już wcześniej wiele ogromnych silosów na zboże, ale nigdy zegara tej wielkości.
Przez całe miasto biegły kable, które doprowadzały prąd. Z turkotem kół przez skrzyżowanie przejeżdżał tramwaj, wioząc dwadzieścia pięć osób, a może nawet więcej. Adelaide i pan Cole przyglądali się z wozu, jak tramwaj głośno ich mija. Kilkoro pasażerów patrzyło na Adelaide tak, jakby była przezroczysta. Nie znali jej. Nie znali jej rodziny. Była obca. Niektórym taka myśl może wydać się straszna, ale w tamtej chwili Adelaide Henry po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że ucieczka jest możliwa. A gdyby darowała sobie resztę podróży i osiedliła się tutaj?
Ale sześć godzin od doliny Lucerne to zbyt mały dystans. Poza tym pan Cole, gadatliwy staruch, wiedziałby, gdzie zamieszkała. Taki człowiek jak on delektował się plotkami, podobnie jak inni delektowali się smakiem śliwek jej ojca. Gdy tramwaj już przejechał, pan Cole spojrzał na nią.
– Jedziemy dalej? – zapytał.
Dla niego dolina Lucerne była przyjazna i gościnna. Czy ona sama kiedykolwiek tak myślała?
– Już niedaleko. – Adelaide wskazała ręką naprzód. – Jedźmy.
Pan Cole uważnie wpatrywał się w jej twarz, jakby chciał coś zapamiętać.
Cmoknął na konia, który parsknął i przeszedł dwa kroki do przodu.
Koła wozu zaskrzypiały. Kufer przesunął się tyle, ile mógł na niewielkiej pace za siedziskiem. Adelaide sięgnęła do tyłu i położyła dłoń na skrzyni, jakby obawiała się, że bagaż zeskoczy i ucieknie. Jakby jej dotyk mógł go uspokoić.
Port Los Angeles był jednym wielkim hałaśliwym bezładem, choć inni nazywali to postępem.
W porcie przemysł rósł w oczach. Parowce i frachtowce stały zacumowane tak blisko siebie, że można by przeskoczyć z pokładu na pokład bez obawy, że się wpadnie do wody. Parowce wypuszczały kłęby dymu, podobnie jak lokomotywy pociągów. Tory kolejowe okrążały doki, tworząc wokół nich jakby żelazne obręcze kajdan.
Gdy tylko przybyli, Adelaide poczuła na skórze cienką warstwę sadzy. Miała wrażenie, jakby całe życie nie oddychała wyłącznie czystym powietrzem odludnej doliny Lucerne – dokąd już miała nigdy nie wrócić.
Wóz pana Cole’a nie był jedynym konnym pojazdem w porcie, ale z pewnością pan Cole prowadził swój najostrożniej. Wokół nich kręciły się inne wozy i śpieszyli przechodnie. Ciężarówki parowe groziły, że ich z impetem przejadą.
Aby dostać się do kas, musieli przejechać przez dwie linie torów kolejowych, a pan Cole głośno się modlił, kiedy koła podskakiwały na szynach. Adelaide poprosiła go, żeby zaczekał, gdy ona pójdzie do kasy biletowej. Jak powiedziała, będzie potem potrzebowała jego pomocy, żeby zawiózł ją na nabrzeże pod statek, skąd miała dostać się na pokład. Pan Cole zażądał, żeby zapłaciła mu, zanim zsiądzie z wozu. Uraziło ją to – naprawdę myślał, że zostawi swój kufer i ucieknie? – ale nie powiedziała ani słowa, tylko wręczyła mu zapłatę. Pięć dolarów.
Kupiła bilet do Seattle na pokładzie parowca „Queen”. Osiem dolarów i trzydzieści pięć centów w jedną stronę, co pokrywało opłatę za kuszetkę i posiłek. Statek odpływał z nabrzeża dziewiątego o godzinie czwartej. Ponieważ pan Cole wcześniej pomylił drogę, przyjechali do portu zaledwie dwadzieścia minut przed czasem.
Kiedy wyszła z kasy, zobaczyła, że pan Cole zrzuca jej kufer z wozu. Ponieważ nie miał siły go wyciągnąć, chwycił jeden uchwyt i sturlał skrzynię z paki na ziemię. Skrzynia upadła dnem do góry z takim hukiem, że rumor słychać było nawet przez gwizdy przejeżdżających w pobliżu pociągów.
– Panie Cole! – krzyknęła, biegnąc ku niemu.
Teraz już mogłaby go zabić. Bez żadnej benzyny, bez metaforycznego worka kamieni, po prostu gołymi rękami. Udusiłaby stetryczałego skurwiela na oczach wszystkich. A niechby nawet poszła za kraty, byleby mogła z zadowoleniem patrzeć, jak ten Judasz wydaje ostatnie tchnienie. Już ona by…
Ale zanim dobiegła do kufra, woźnica odjechał. Z wozem lżejszym o Adelaide i jej bagaż chabeta wyrwała do przodu jak strzała. Pan Cole nie obejrzał się ani razu, nawet po to, by triumfować. Po prostu zostawił ją z ciężkim w cholerę kufrem.
Fala wściekłości i szoku napłynęła i opadła. Dopiero potem Adelaide przyszło na myśl, żeby sprawdzić, czy kufer nie pękł przy upadku. Sama skrzynia była nienaruszona. Obejrzała też mosiężną klamrę zamka. Trzymała się. Adelaide zaparła się o najwyżej położoną krawędź kufra i najostrożniej, jak tylko się dało, obróciła go właściwą stroną do góry, tak że znowu stanął płasko na swojej podstawie.
Poszukała nabrzeża dziewiątego, znajdującego się – na szczęście – zaledwie dwadzieścia jardów dalej. Dostrzegła kontrolera portowego, który sprawdzał nazwiska dwójki pasażerów z listy, a potem zaprosił ich gestem, by weszli po rampie na pokład. Kontroler zauważył ją i zanim odwrócił wzrok, Adelaide do niego pomachała.
Zmarszczył brwi. Co mu chciała powiedzieć?
Trzymając wysoko bilet, wskazała statek. On polecił jej gestem, by podeszła. Przecież nie podprowadzi statku do niej. Adelaide pokazała ręką kufer i teraz chyba zrozumiał, ale tylko wzruszył ramionami, wskazał miejsce obok siebie, odwrócił wzrok. I tyle.
Ty i twój kufer musicie zjawić się tutaj.
A teraz miała już tylko kwadrans.
Najwyraźniej szarmanckości nie można zwyczajnie oczekiwać. Szarmanckość jest darem, którego ani jeden mężczyzna nie miał jej do zaofiarowania, była więc zmuszona sama mozolnie przeciągnąć kufer te dwadzieścia jardów, aż do stóp kontrolera. A kiedy już stanęła przed nim zasapana, z czołem swędzącym od potu, kontroler rzucił tylko:
– Prawie się pani spóźniła.
I nie powiedział nic więcej.
Potem, gdy sprawdził jej bilet, przywołał gestem stewarda, który polecił swoim ludziom wnieść bagaż Adelaide na pokład. Zeszło dwóch tragarzy, ale nawet wspólnymi siłami nie dali rady kufra podźwignąć. Musieli zawołać trzeciego. Adelaide słuchała, jak stękają, patrzyła, jak z drżeniem mięśni powoli dźwigają skrzynię po rampie, i sprawiało jej to pewną przyjemność. W połowie drogi zatrzymali się i spojrzeli na nią, jakby zachodzili w głowę, jakim cudem ona sama zdołała ruszyć ten kufer z miejsca o więcej niż cal.
Z desperacji, to proste. I dzięki temu, że całe życie harowała na farmie.
Weszła na pokład parowca „Queen”, pragnąc tylko schować się na swojej kuszetce i nie wystawiać głowy aż do Seattle. Ale już na statku steward oznajmił jej, że sprzedano za dużo biletów. Dlatego będzie miała co prawda zapewnione posiłki, ale nie ma już wolnych kabin ani miejsc do spania. Całą podróż będzie musiała spędzić na głównym pokładzie.
Steward powiedział to tak swobodnie, że pewnie właśnie jego ton rozzłościł ją najbardziej. Chociaż nie, zdecydowanie najbardziej rozgniewało ją, że zapłaciła za kajutę, której ostatecznie nie dostała. Ale trudno jej było przełknąć również ten obojętny sposób, w jaki steward jej to zakomunikował, tonem nawet nie przepraszającym. Ale co mogła zrobić? Już podnoszono kotwicę, morska woda pieniła się przy tym jak szampan z otwartej butelki.
Pasażerowie zebrali się przy burtach, by patrzeć, jak parowiec odbija od nabrzeża. Adelaide podeszła wraz z innymi, nie znając nikogo i nie patrząc nikomu w oczy. Była chyba jedyną Murzynką na tym statku. A z pewnością jedyną wśród pasażerów. Dostrzegła dwóch mężczyzn stojących obok siebie przy relingu, zajętych rozmową. Nie byli biali. Nigdy wcześniej nie widziała Japończyków. Niemniej poczuła zazdrość, że mieli siebie nawzajem.
Znalazła leżak i z torby podróżnej wyjęła książkę. Lokatorkę Wildfell Hall Anne Brontë. Czytała ją już tyle razy, że okładka niemal się rozpadła. Ta książka i kilka innych, które spakowała, miały być jej jedynymi towarzyszkami.
Gdy statek wypłynął na otwarte wody, nie poczuła się spokojniej ani bezpieczniej. Czekała ją znacznie dłuższa podróż, zanim będzie mogła naprawdę zniknąć.
„Kobieta to wół roboczy”. Tak powtarzała jej matka. Właściwie to mogły być pierwsze słowa, jakie Eleanor Henry kiedykolwiek skierowała do córki. A jeśli nie, to na pewno były jednymi z najczęściej przez matkę wypowiadanych.
„Kobieta to wół roboczy”.
Tak właśnie Eleanor wyjaśniała powszedni znój życia – wstawanie z Glenville’em przed świtem, harówkę w domu, kiedy on obsiewał albo orał ziemię. Prace w polu, gdy zachodziła potrzeba, robotę do późna w nocy, żeby przygotować wszystko na kolejny dzień mozolnej pracy, nawet kiedy Glenville już padł do łóżka. Eleanor chciała przygotować córkę, wypracować w niej wytrzymałość i pokorę.
„Moje ciężary staną się twoimi. Jestem wołem roboczym i ty też będziesz wołem”.
Adelaide była sumienną córką – jaki miała wybór? – ale to wszystko wyczerpywało człowieka. Nagrodą za poświęcenia były po prostu kolejne poświęcenia.
Nie powinno więc aż tak dziwić, że odkąd tylko Adelaide była dość duża, aby rozumieć, że istnieje wielki świat, do którego można uciec, bardzo chciała się wyrwać. Zawsze miała szczególny sentyment do Montany. Na przykład obie obchodziły urodziny tego samego dnia, ósmego listopada. Chociaż Adelaide urodziła się w 1883 roku, więc tak naprawdę była sześć lat starsza niż Montana. Matkę bardzo ten fakt rozbawił.
Na dźwięk głosu matki Adelaide podniosła się wyprostowana na leżaku. Płynęli przez otwarty ocean, ale miała wrażenie, że Eleanor siedzi tuż obok i szepcze jej do ucha.
Ile czasu minęło? Słońce już niemal zachodziło.
Teraz Adelaide znowu to słyszała: chlustanie benzyny wylewanej na drewnianą podłogę farmy; szept płynu wsiąkającego w prześcieradło, którym przykryty był ojciec. Widziała oczy matki wbite w sufit, gardło matki rozerwane, by nie mogła już więcej powiedzieć ani słowa.
„Kobieta to wół roboczy”.
Adelaide wyszeptała pod nosem te cztery słowa, jakby matczyna mantra mogła jej teraz pomóc rozwiać wspomnienie krwawej jatki w Kalifornii.
Wół umie kopać w tył i w bok.
Adelaide podniosła się z leżaka, spakowała torbę podróżną i zeszła schodami pod pokład, do wewnętrznej części statku. Zbliżała się pora kolacji, ale na razie nie była głodna. Jakim słowem określić, jak się czuła? Porzucona? Nie, to nie miałoby sensu, bo przecież to ona sama uciekła.
Pozostawiona sama sobie. Zapomniana.
Osamotniona.
Tak.
Adelaide ruszyła labiryntem korytarzy pod pokładem aż do miejsca, gdzie stał jej kufer. Panował tu mrok. Szła wzdłuż rzędów bagaży i towarów, szukając jedynej rzeczy, która należała do niej: skrzyni Sewarda. Stało tu dużo innych kufrów, ale swój rozpoznała po wielkiej mosiężnej klamrze zamka, i może po zapachu. Pachniał doliną Lucerne. Przynajmniej tak jej się wydawało. Klamrę zamka otwierał tylko jeden kluczyk, nosiła go na sznurku zawieszonym na szyi.
Adelaide zamierzała płynąć statkiem aż do Seattle. Tam chciała wsiąść w pociąg na wschód, do Montany. Miała przed sobą jeszcze długą drogę. Usiadła w ciemności przy swoim kufrze. Opierała się o niego plecami i to poczucie dotyku było najbliższą namiastką czułych objęć, jaka miała być jej dana.
Gdyby jakiś członek załogi zszedł teraz na dół, zobaczyłby dziwny obraz: Murzynkę siedzącą w ciemności. Już samo to było, owszem, niezwyczajne, ale gdyby stał bez ruchu i uspokoił oddech, mógłby zauważyć coś jeszcze bardziej niezwykłego: siedząca w mroku Murzynka, z policzkiem przyciśniętym do kufra, chyba się modliła. Albo coś szeptała.
Zaledwie dwa lata wcześniej, w 1913 roku, kobieta nazwiskiem Mattie T. Cramer zyskała rozgłos, kiedy jej list wydrukowano w „Biuletynie” Wielkiej Kolei Północnej. Wyznania mieszkanki Montany opublikowano pod tytułem: „Sukces «samotnej» kobiety”. Adelaide miała egzemplarz tego pisma. Gdy wróciła do domu, jak małe dziecko skrzętnie schowała go pod materacem.
W swoim liście Cramer opisywała, jak ze swoim małym synkiem wyjechała z Iowa City w stanie Iowa i przeprowadziła się do Montany, w okolice miasta Malta, dokąd przybyła czwartego maja 1908 roku. Mattie zdecydowała się na ten krok, ponieważ rząd federalny rozdawał pod zasiedlenie działki o powierzchni trzystu dwudziestu akrów i wymagał tylko, by „osoba” – słowo bardzo ogólne, co było tutaj kluczowe – mieszkała na obranej działce przez okres trzech lat, uprawiała ziemię i zbierała plony. Jeśli przez trzy lata „osoba” spełniała te warunki, po upływie tego czasu ziemia przechodziła na jej własność. Pomyślne zakończenie tego procesu nazywano „wykazaniem się”.
Mattie T. Cramer przybyła do Malty właśnie z takim zamiarem.
Gdy wyjeżdżała, miała przy duszy niecałe sto dolarów. Ale do czasu publikacji jej listu w roku 1913 Mattie zdążyła już zbudować na swojej posesji piętrowy drewniany dom. A także – jak pisała – „postawiłam oborę, kurnik, wykopałam studnię, ogrodziłam całą ziemię i obsiałam 21 akrów. Oprócz tego nabyłam w mieście dwie działki budowlane i postawiłam mniejszy pięciopokojowy domek, który wynajmuję. Według mnie w Ameryce istnieją nieograniczone możliwości”.
Statek wpływał do Seattle, a Adelaide, skulona pod pokładem, powtarzała w ciemności dwa ostatnie słowa.
– Nieograniczone możliwości. Nieograniczone możliwości.
Spędziła w Seattle trzy dni i trzy noce, tyle czasu zajęło jej wyszukanie agenta nieruchomości, który zaproponowałby korzystną cenę za jakąś opuszczoną ziemię.
Do ściany w jego kancelarii była przypięta mapa Montany. A obok niej – mapy Wyoming i Dakoty Północnej. Każde roszczenie do tytułu własności, które reprezentował, zaznaczał na mapie gwoździem. Było ich czterdzieści dziewięć, rozrzuconych po trzech stanach.
Mattie Cramer wybrała Montanę, zatem Adelaide również.
– Ten – powiedziała, wskazując rejon blisko granicy z Kanadą. Tylko jeden gwóźdź, daleko od reszty.
– Dosyć pusto, nic tam nie ma – zauważył agent.
– Nie przeszkadza mi to – odparła Adelaide.
– Jest tam chyba w okolicy jakieś miasto. Big Sandy. Ale to mała mieścina, nawet jak na Montanę.
Myślał, że takie słowa ją przerażą, ale Adelaide nie dała się wystraszyć.
– Nikt pani nie przyjdzie na ratunek, jeśli wpadnie pani w kłopoty. – Powiedział to z takim naciskiem, że pomyślała, że może się o nią obawia.
– I jeśli tam pani umrze, zanim się zdąży wykazać – dodał – działka wraca do mnie.
Adelaide kiwnęła głową i uśmiechnęła się na te słowa. Dla niego to był tylko interes, nie miała z tym problemu. Dotknęła jeszcze raz samotnego gwoździa.
– Ten.
Agent teatralnym gestem wyjął z szuflady biurka młotek z niklowanym obuchem i rączką pociągniętą czarną bejcą. Pozwolił, żeby sama wyciągnęła gwóźdź z mapy. Użyła do tego takiej siły, że wyciągnięty gwóźdź przypominał haczyk na ryby. Agent upuścił go na jej dłoń.
– Poprzedni osadnik postawił na posesji skromną chatę i wykopał działającą studnię – poinformował ją. – To będzie panią kosztowało sto dolarów, płatne teraz. Kwota wydaje się duża, ale zapewniam, że to spore ułatwienie. Nie będzie się pani musiała martwić o postawienie domu ani o wodę pitną.
Mówił prawdę? A jeśli na miejscu okaże się, że chatę już rozebrano? Albo że jakieś dzikie stworzenie urządziło sobie w niej legowisko? Przez chwilę czuła silną potrzebę zasięgnięcia w tej sprawie rady u matki.
Co by jej poradziła Eleonor?
Już teraz nic.
Adelaide zapłaciła agentowi nieruchomości sto dolarów. W zamian podał jej numer roszczenia i współrzędne działki. Wpisał jej imię i nazwisko na kontrakcie i dopiero kiedy zobaczyła je napisane czarnym atramentem, uświadomiła sobie, że popełniła pierwszy błąd. Mogła podać mu dowolne nazwisko. Czemu postanowiła być uczciwa? Tak już została wychowana. Zamiast jednak rozwodzić się nad swoim potknięciem, opuściła biuro agenta i zajęła się najbardziej palącą potrzebą: kupnem biletu na pociąg do Montany.
Gdy już umieściła skrzynię Sewarda w wagonie bagażowym, wsiadła do pociągu jadącego na wschód w kierunku Big Sandy. Kiedy pociąg w kłębach pary wytoczył się ze stacji King Street, owszem, poczuła smutek, niepokój i przeraźliwą niepewność, ale czy to grzech, że jednocześnie niecierpliwie wyczekiwała życia w tym nowym miejscu? Że czuła ekscytację?
Jak będzie odbierać to miasto? I jak ją tam przyjmą?
„Nieograniczone możliwości”, powtórzyła w duchu.
Fred Harnden zjawił się wcześniej, żeby przywitać nadjeżdżający pociąg. Pracował dla „Bear Paw Mountaineer”, miejscowej gazety czytanej w Big Sandy i okolicach. Wychodzenie na pociąg należało do jego obowiązków, ale on sam odczuwał to jako coś głębszego, jako powołanie. Uważał się za ambasadora. To jego twarz, twarz człowieka stąd, wielu nowych przybyszy miało zobaczyć jako pierwszą. Nie miał zniewalającego uśmiechu i dobrze o tym wiedział, ale przy spotkaniach z ludźmi zdobywał ich sympatię zapałem i werwą.
Nie był jedynym, który czekał na pociąg przyjeżdżający o trzeciej z Seattle. Razem z nim na skład Wielkiej Kolei Północnej oczekiwało kilkanaście innych osób. Ale większość z nich wyszła odebrać ze stacji krewnych albo przywitać nowego pracownika w imieniu firmy. Fred czuł, że ma szczytniejszy cel. I wychodził na stację codziennie, z notesem i ołówkiem w prawej kieszeni płaszcza. Tylko jedna inna osoba przychodziła na przyjazd pociągu równie często.
Dzisiaj pociąg miał około dwóch godzin opóźnienia, ale nikogo to nie zaskakiwało. Po pociągach można się było spodziewać tylko dwóch rzeczy: że będą głośne i że się spóźnią. Ludzie lubili zgadywać ewentualne przyczyny opóźnienia. Była to gra, którą miejscowi zabijali czas oczekiwania.
Raz pewien pociąg był opóźniony o pięć godzin, bo stado upartych owiec nie chciało zejść z torów. Problem mogły stanowić również antylopy2, chociaż one były bardziej płochliwe.
– A pan co obstawia?
Freda Harndena zaskoczył ten głos. Myślał, że nikt go nie widzi, i z lubością obserwował pozostałych. Kiedy zatapiał się w myślach, łatwo zapominał, że on również ma ciało i zajmuje przestrzeń. Odwrócił się i zobaczył, że stoi koło niego jedna z jego ulubionych mieszkanek miasta.
– Pani Reed – przywitał ją ciepło, jakby witał się z ukochaną ciotką.
Pani Jerrine Reed, żona Jacka Reeda, chociaż sama nigdy by się tak nie przedstawiła. Przewodnicząca miejscowej kapituły Pracowitych Pszczółek oraz Stowarzyszenia Sufrażystek Big Sandy – takie obecnie sprawowała funkcje.
Czubek jej głowy sięgał Fredowi do ramienia, a Fred nie był człowiekiem górującym wzrostem nad innymi. Pani Reed w klapie płaszcza nosiła wpiętą niebieską przypinkę z drozdem, na szczęście i dobry humor, a czarne nakrycie głowy miała takie samo, jakie nosiła Mary Pickford. Była drugą najlepiej ubraną kobietą w mieście.
– Owce – odparł Fred. – Stawiam na owce.
Pani Reed szturchnęła go karcąco w ramię.
– Żadnych wiarygodnych przypuszczeń, proszę. To zbyt nudne. Przyjmuję tylko te najmniej prawdopodobne.
– W takim razie – odparł Fred, przechylając głowę, jakby z nieba spadały pomysły, a on chciał sprawnie schwytać lepszy – Idaho wypowiedziało Montanie wojnę. A pociąg zatrzymano jako łup wojenny.
Uśmiech zniknął z twarzy pani Reed i Fred zorientował się, że popełnił błąd.
– Idaho przyznało kobietom prawo głosu już w 1896 roku, szanowny panie. Osiemnaście lat wcześniej, niż uznali to za stosowne obywatele Montany. Nie pozwolę na żarty z tego wspaniałego stanu.
Fred wbił wzrok w buty. O pani Reed warto było wiedzieć jeszcze jedno: ona i jej mąż byli najbogatszymi mieszkańcami Big Sandy. Co roku przekazywali dotacje na „Bear Paw Mountaineer” i wyprawiali przyjęcia dla wydawcy pisma. Kiedy Fred przyjął pracę w gazecie, kupili mu maszynę do pisania marki Oliver Batwing, której używał do dzisiaj.
– Nie miałem na myśli… – zaczął, podnosząc wzrok na przypinkę z drozdem.
– Och, proszę spojrzeć – powiedziała, zanim zdołał wybąkać dalszy ciąg przeprosin. – Jedzie pociąg.
Fred spojrzał na nią, a ona wydęła usta. „Patrz tam, nie na mnie”, zabawna mina. Wtedy przeniósł wzrok na pociąg i natychmiast poczuł się lepiej. Pociąg wjechał na stację o piątej.
Stojąca tuż obok pani Reed również cieszyła się z przyjazdu. To ona była tą drugą osobą, która wychodziła na stację kolejową każdego dnia, gdy przyjeżdżał pociąg. O ile Fred Harnden czuł się jak ambasador Big Sandy, panią Reed można było bez przesady nazwać miejscową królową.
Gdy wagony zwalniały, a w końcu całkiem się zatrzymały, Fred układał w myślach treść artykułu, który napisze do jutrzejszego wydania gazety:
„J. P. Smith z Flaxton w Dakocie Północnej aktualnie odwiedza Freda Curtisa spod Virgelle, a przy okazji pomaga mu w naprawie jego silnika benzynowego.
L. R. McKenzie, dawniej chłopak z Big Sandy, a obecnie mieszkaniec Havre, przyjechał w sobotę z krótką wizytą – w przerwie między kolejnymi podróżami – w sprawie związanej z budową nowego elewatora Clack”.
Fred Harnden co tydzień zapisywał dwadzieścia czy trzydzieści takich nowin do gazety – witał przyjezdnych, tych nowo przybyłych i tych, którzy powracali do miasta, i notował uzyskane od nich informacje. Dla czytelników „Mountaineera” było to równie wiarygodne źródło wiadomości jak osobiste odwiedziny u sąsiadów.
Kiedy tragarze pomagali pasażerom wysiąść z pociągu, Fred wyjął swój notes i ołówek.
– Zabieram się do pracy – oznajmił pani Reed i podszedł dwa kroki ku wysiadającym pasażerom, ale potem z powrotem odwrócił się do niej.
Z namaszczeniem przerzucał karty notesu i teatralnie ujął ołówek palcami.
– Zdaję sobie sprawę, szanowna pani, że zawsze wita pani nowo przybyłych, lecz mimo to zapytam: czy dzisiaj ma pani nadzieję powitać kogoś szczególnego?
– Nie kogoś, Fred. Coś – odparła pani Reed. – Przyjechały organy.
– Do opery?
– Do opery – potwierdziła pani Reed.
Fred zanotował to, czując zupełnie nowy rodzaj ekscytacji. Organy do opery.
Pani Reed dała mu znak, aby szedł już do pasażerów wysiadających na peron. Chciała go odprawić czy był przewrażliwiony? Pewnie jedno i drugie. Tak czy owak nic nie mógł na to poradzić. Ruszył do pociągu.
Natychmiast poznał dwoje mieszkańców Big Sandy, powracających do miasta: Bernharta Sonksona i jego matkę. Chłopiec złamał rękę przy upadku z dachu i teraz z dumą prezentował ramię usztywnione gipsem modelarskim. Po co wchodził na dach? – zapytał Harnden, a chłopiec popatrzył na niego z zaskoczeniem, wręcz z odrazą. Jakby Harnden był mało rozgarnięty, skoro nie wie, że zadaniem każdego chłopca jest zdobycie dostępu do dachów.
Harnden przeprowadzał wywiady z przybyłymi do miasta przez kolejną godzinę. W pewnym momencie napotkał wysoką Murzynkę, która zapytała go, gdzie może nająć wóz. Harnden śpieszył się, by zdążyć porozmawiać jeszcze z trzema mieszkańcami Big Sandy, którzy także przyjechali tym pociągiem. Zwrócił się do tej wysokiej murzyńskiej kobiety i szybko wskazał w stronę miasta. Nie przyszło mu do głowy zapytać, jak się nazywa. Uznał, że to pewnie służąca, która przyjechała do pracy u jednej z miejscowych rodzin.
Witaj w Montanie, Adelaide.
Big Sandy.
Około pięciuset mieszkańców. Połowa z nich mieszkała w samym mieście, a druga połowa za miastem, na równinach, na połaciach ziemi, którą mieli nadzieję ostatecznie zasiedlić. Ale nawet tych pięciuset dalece przewyższało liczbę mieszkańców, do której Adelaide przywykła w dolinie Lucerne. We względnym sąsiedztwie jej rodzinnej farmy mieszkało pięć rodzin. Po zliczeniu wszystkich dzieci i ich rodziców wychodziło około czterdziestu osób. Już więcej było bydła i trzody niż ludzi, i to dziesięciokrotnie. Stąd nawet przy liczbie mieszkańców Big Sandy Adelaide czuła się mała, podobnie jak w San Pedro, nie mówiąc już o krótkim pobycie w Seattle.
Kiedy jednak szła ze stacji kolejowej w stronę Main Street, która była tak naprawdę jedyną ulicą w mieście, wydawało się, że prawie nie ma tam żadnego miasta. I to nie była wina tego miejsca. To przez niebo. Największy hotel, jedyny hotel, Gregson Springs – który w oczach Adelaide był wręcz pałacem – niemal nic nie znaczył na linii horyzontu. Pięćdziesiąt mil na wschód wznosiły się góry Bear Paw, ale stąd sprawiały wrażenie zaledwie małych pagórków. Płaski bezkres Montany zdumiał Adelaide i zachwycił ją już w pociągu, kiedy przyglądała się przez szybę okolicom. Ale teraz, kiedy miała przed sobą całe miasto, poczuła majestat tej płaskiej ziemi. Może właśnie tak czuł się Mojżesz, kiedy rozstąpiło się przed nim Morze Czerwone, a on kroczył środkiem między dwiema ścianami wody. Ujrzał Boga.
Właśnie dlatego szybko zapomniała urazę, jaką zostawiła w niej krótka rozmowa z tym niewysokim białym człowiekiem, którego minęła na peronie. Widziała, jak traktował każdego zagadniętego pasażera. Wymieniali kilka słów, potem wyjmował zeszycik i zapisywał słowa rozmówcy, a następnie podchodził do kolejnej osoby. Ale każdy, z kim rozmawiał, odchodził od niego z miłym poczuciem, szedł wyraźnie innym krokiem. Dlatego kiedy podeszła do tego człowieka i zapytała, gdzie może znaleźć wozaka, spodziewała się, że zapyta: „A pani skąd do nas przyjechała?”. Ale nie zapytał. Wskazał tylko ręką i pośpiesznie odszedł, żeby przypochlebiać się swoją atencją komuś innemu.
Najdziwniejsze, że Adelaide Henry przyjechała w te strony w nadziei, że zniknie. Nie chciała być odnaleziona, chciała się ukryć, gdyby więc ten człowiek zapytał, jak się nazywa, co wtedy? Może by skłamała, choć nigdy nie była w tym dobra. A może popełniłaby błąd, podała prawdziwe nazwisko i powiedziała, skąd pochodzi? A wtedy musiałaby znowu uciekać, na północ do Kanady albo gdzieś indziej. Tylko że Kanada nie pozwalała samotnym kobietom na posiadanie ziemi, a już na pewno nie Murzynkom, więc co by jej z tego przyszło? Chodzi jednak po prostu o to, że ten biały niewysoki mężczyzna ją zlekceważył. Co prawda to było najlepsze, co się mogło stać, ale jednocześnie raniło jej uczucia.
Szła więc teraz ku miastu, zastanawiając się, czy wszyscy woźnice byli tacy sami. Gdyby miała spotkać kolejną wersję pana Cole’a – wścibskiego i wstrętnego – musiałaby się uzbroić w cierpliwość na cały następny odcinek drogi. Przygotować na te wszystkie pytania i na raniące słowa.
Ale stało się inaczej. Jeszcze zanim porządnie zabrała się do szukania wozaka, poczuła, że ktoś ciągnie ją za płaszcz. Uśmiechała się do niej drobna kobieta. Miała przypinkę z drozdem i kapelusz, który chyba miał być stylowy, chociaż Adelaide nigdy nie miała oka do takich spraw.
– Tak, proszę pani? – zapytała Adelaide.
Kobieta nie puściła jej płaszcza. Zupełnie jakby chciała powstrzymać ją od wejścia do miasta. Zabronić jej wstępu. Jeszcze jedna przeszkoda w podróży, która i tak była już ich pełna. Ale wtedy kobieta się do niej odezwała.
– Szuka pani woźnicy? – zapytała.
Adelaide przyglądała się jej z rezerwą.
– Proszę mi wybaczyć – dodała kobieta. – Nazywam się Jerrine Reed. Witamy w Big Sandy.
Trudno przecenić wagę tych słów dla Adelaide Henry. Nieznajoma urosła w jej oczach proporcjonalnie do szczodrości jej serca, Adelaide miała wręcz wrażenie, że kobieta dorównuje jej wzrostem.
– Niech pani zapyta o pana Olsena – poradziła nieznajoma. – To jedyny uczciwy przewoźnik w naszym mieście. – Rozejrzała się w prawo i w lewo z konspiracyjnym uśmiechem. – Tylko proszę nie mówić innym woźnicom, że tak powiedziałam.
I oddaliła się w stronę pociągu. Potem stanęła na peronie, jakby na coś czekając, a Adelaide nie odrywała od niej wzroku. Pani Reed uniosła ręce i – jakby na ten znak – sześciu mężczyzn z wielkim wysiłkiem wyniosło na peron ogromny przedmiot ukryty w skrzyni. Pani Reed wskazała skrzynię i zaczekała, aż jeden z ludzi pobiegnie po łom, a kiedy wrócił, poleciła mu podważyć wieko. Każdy pasażer, każdy mieszkaniec, nawet zwierzęta – wszyscy zamarli w bezruchu i przyglądali się w skupieniu pani Reed.
Boki skrzyni oderwano, a wtedy tylna ścianka sama odpadła i oto na peronie stanął model 190 Wurlitzera. Organy teatralne zbudowane przez Rudolph Wurlitzer Company z North Tonawanda w stanie Nowy Jork, a następnie przewiezione pociągiem aż do Montany. Szerokie na piętnaście stóp, głębokie na czternaście. Pięćset osiemdziesiąt cztery piszczałki uporządkowane w ośmiu rzędach. Niemal czterysta funtów wagi. Dwie kolejne większe skrzynie nadal stały w wagonie towarowym, znajdowały się w nich piszczałki i traktura organów. Pani Reed miała na peronie dokonać przeglądu każdego elementu, co miało zająć wiele godzin, ale lepiej zrobić to tutaj, niż kazać to wszystko wieźć do opery i dopiero potem odkryć jakieś uszkodzenia. Pani Reed podeszła do organów i położyła dłoń na jednej z klawiatur instrumentu. Pod tym bezkresnym niebem sprawiało to wrażenie, jakby zamierzała zagrać melodie dla Boga. Potem klasnęła i dała znak robotnikom, by brali się do pracy.
Adelaide w końcu odwróciła wzrok od tego widowiska z panią Reed w roli głównej i zagłębiła się w miasto, które leżało zaledwie dziesięć jardów od peronu kolejowego. Kręciło się tam kilku przewoźników przed swoimi wozami, każdy zarabiał na życie, wożąc nowych, pełnych nadziei osadników do ich siedlisk. Ale Adelaide już powiedziano, kogo konkretnie ma odszukać – pana Olsena. Chodziła od woźnicy do woźnicy, aż w końcu go znalazła.
To był dopiero wielki jegomość. A jeśli Adelaide Henry tak pomyślała, to już coś znaczyło, bo przy jej potężnej posturze karlała większość kobiet i mężczyzn. Gdy miała go teraz przed sobą, wydawał się wielki jak te góry Bear Paw w oddali. Tylko że on miał ciepły uśmiech. A wiecie, kto jeszcze miał ładny uśmiech? Jej ojciec, Glenville. Chociaż kilka zębów miał ułamanych, pokazywał je każdej napotkanej osobie. Bez skrępowania. Być może właśnie uśmiech był najlepszym, co miał do zaoferowania, oprócz tych śliwek japońskich.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Flp 2,11 – ten i kolejne cytaty z Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia (przyp. tłum.). [wróć]
2. Antylopy widłorogie (dzisiaj nazywane widłorogami) – gatunek występujący w Ameryce Północnej (przyp. tłum.). [wróć]