Samotny mężczyzna - Isherwood	 Christopher - ebook

Samotny mężczyzna ebook

Isherwood Christopher

4,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Jak wypełnić pustkę po odejściu ukochanej osoby?

Głośna powieść psychologiczno-obyczajowa o wielkiej miłości i stracie.

Christopher Isherwood, autor "Pożegnania z Berlinem" (na kanwie którego powstał słynny film "Kabaret"), kreśli wnikliwy portret George'a, profesora uniwersytetu w Los Angeles. Starzejący się mężczyzna po śmierci ukochanego, młodego Jima, nie może poradzić sobie ani ze sobą, ani z otaczającą go rzeczywistością...

Obraz "innej" miłości, ale przede wszystkim poruszające studium tragedii i samotności.

Na podstawie książki powstał film pod tym samym tytułem. Colin Firth, odtwórca głównej roli, zdobył za nią nagrodę dla najlepszego aktora na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuA SINGLE MAN

Redakcja technicznaAgnieszka Gąsior

KorektaElżbieta JaroszukAlicja Chylińska

Copyright © 1964 by Christopher IsherwoodAll rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Jan Zielinski

Wydrukowano na specjalne zamówienieWydawnictwa Zwierciadło Sp. z o.o.

Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.

00-324 Warszawa, ul. Karowa 3latek: 22 312 37 12fax: 22 312 37 21www.zwierciadlo.pl

Druk i oprawaEU

ISBN 978-83-247-2559-5Nr 8255

Warszawa 2011

Przebudzenie zaczyna się od powiedzenia jestem i teraz. Przebudzone coś leży wówczas przez jakiś czas, wpatrując się najpierw w sufit, potem patrząc na siebie, aż rozpozna swoje ja i wyciągnie wnioski: ja jestem, ja jestem teraz. Dopiero potem przychodzi tutaj, dodając, choćby pośrednio, odwagi: ponieważ coś spodziewało się, że tego ranka będzie tutaj, inaczej mówiąc – w domu.

Ale teraz to nie tylko teraz. Teraz jest też przypomnieniem: oto cały jeden dzień upłynął od wczoraj, oto cały jeden rok upłynął od zeszłego roku. Każde teraz jest opatrzone nalepką z datą, unieważnia wszelkie poprzednie teraz do czasu, gdy prędzej lub później, może, nie może, z całą pewnością i ono przeminie.

Nerw błędny skręca się z przerażenia. Niezdrowy skurcz na myśl o tym, co nas czeka gdzieś tam, w perspektywie śmierci.

Tymczasem szare komórki, ten ponury stróż porządku, obejmują kontrolę nad głównymi organami i zaczynają je sprawdzać, jeden po drugim: nogi się wyciągają, krzyż wygina, palce zaciskają i rozprostowują. Następnie przez cały system wewnętrznej komunikacji przechodzi pierwszy ogólny rozkaz dnia: WSTAWAĆ.

Ciało posłusznie dźwiga się z łóżka – wzdrygając się z powodu rwania w zreumatyzowanych kciukach i w lewym kolanie, czując lekkie mdłości wskutek skurczu odźwiernika – i wlecze się do łazienki, gdzie opróżnia pęcherz i daje się zważyć: wciąż trochę powyżej siedemdziesięciu kilo, mimo wyczerpujących ćwiczeń w sali gimnastycznej! Potem do lustra.

Widzi tam nie tyle twarz, ile raczej świadectwo prawdy. Oto, co ze sobą zrobiło, oto cały śmietnik, jaki wkradł się tu w ciągu pięćdziesięciu ośmiu lat, zawarty w otępiałym, zasmuconym wzroku, w zwyczajnym nosie, w kącikach ust wykrzywionych w grymasie, jakby od kwasu własnych toksyn, w policzkach, zwisających na zaczepach mięśni, w zwiotczałej brodzie, z pomarszczonymi fałdami. Zasmucony wzrok jest spojrzeniem krańcowo wyczerpanego pływaka lub biegacza – nie ma wszakże mowy o odpoczynku. Osoba, którą obserwujemy, będzie walczyła, póki nie padnie. Nie żeby była bohaterem. Po prostu nie umie sobie wyobrazić innego wyjścia.

Wpatrując się w lustro, dostrzega w swojej twarzy wiele innych twarzy – twarz dziecka, chłopca, młodzieńca, niezbyt już młodego mężczyzny – wszystkie nadal obecne, zachowane jak skamieliny w nałożonych na nie warstwach, i jak skamieliny martwe. Ich przesianie dla tej umierającej za życia osoby brzmi: popatrz na nas, myśmy umarły, czego się bać?

Odpowiedź brzmi: ale to się dokonywało stopniowo, łagodnie. A JA SIĘ LĘKAM POŚPIECHU.

Ciało patrzy i patrzy, wargi się rozchylają. Zaczyna oddychać przez usta. Wreszcie szare komórki beznamiętnie każą mu umyć się, ogolić, uczesać. Trzeba okryć jego nagość. Trzeba włożyć ubranie, ponieważ wychodzi z domu, idzie w świat innych ludzi, a ci inni powinni umieć je zidentyfikować. Jego zachowanie musi być dla nich do przyjęcia.

Posłuszne, myje się, goli i czesze, ponieważ uznaje swoje obowiązki względem innych. Nawet się cieszy, że ma wśród nich swoje miejsce. Wie, czego się od niego oczekuje.

Zna swoje imię. Na imię mu George.

Skoro już się ubrało, stało się nim, stało się mniej lub bardziej George’em – chociaż jeszcze nie całym George’em, jakiego ludzie oczekują i jakiego skłonni są rozpoznawać. Ci, co dzwonią do niego o tej wczesnej godzinie, zdziwiliby się, a może nawet przestraszyli, gdyby się zorientowali, że mówią do istoty w trzech czwartych tylko ludzkiej. Ale oczywiście się nie zorientują – tak doskonale naśladuje ona głos ich George’a. Nawet Charlotte daje się nabierać.

Tylko dwa albo może trzy razy wyczula coś osobliwego i spytała:

– Geo, czy z tobą wszystko w porządku?

Przemierza pierwszy pokój, który nazywa swoim gabinetem, i schodzi po schodach. Schody są kręte, stopnie mają wąskie i strome. Schodząc, można łokciami dotykać obu barierek i trzeba pochylić głowę, nawet jeśli – jak George – ma się tylko metr siedemdziesiąt. To mały, przemyślnie zaplanowany domek. Jego niewielkie rozmiary działają opiekuńczo: nie ma tu nawet dość miejsca na to, by czuć się człowiekiem samotnym.

Niemniej jednak...

Jeśli pomyśleć o dwóch osobach, które mieszkają razem dzień w dzień, rok w rok, w tej małej przestrzeni, stojąc łokieć w łokieć, gotując na jednej małej kuchence, mijając się z trudem na wąskich schodach, goląc się w łazience przed tym samym małym lustrem, ciągle wchodząc, wpadając na siebie, potrącając się przypadkiem lub rozmyślnie – zmysłowo, agresywnie, niezręcznie, niecierpliwie, w złości lub w miłości – pomyśleć, jak głębokie, choć niewidoczne ślady musieli wszędzie po sobie zostawić! Drzwi do kuchni zaplanowano zbyt wąskie. Dwie osoby, które się śpieszą, z talerzami w ręku, wciąż się tutaj ze sobą zderzały. I właśnie tutaj, niemal każdego ranka, George, doszedłszy do podstawy schodów, ma wrażenie, że nagle znalazł się na ostrej, brutalnie odciętej, stromej krawędzi, tak jakby ścieżka nagle opadała w urwisko. Tu zatrzymuje się raptownie i wie, z obezwładniającym poczuciem nowości, niemal jakby to było po raz pierwszy: Jim nie żyje. Nie żyje.

Stoi bez ruchu, bez słowa, czasem najwyżej wydając krótki zwierzęcy pomruk, i czeka, aż minie spazm. Potem wchodzi do kuchni. Te poranne spazmy są zbyt bolesne, by je traktować sentymentalnie. Kiedy miną, czuje ulgę, tylko tyle. Tak jak wtedy, kiedy mija silny atak kurczu.

Dziś więcej mrówek niż zwykle wędruje kolumnami przez podłogę, wspinając się na zlew i atakując szafkę, w której trzyma dżem i miód. Niszczy je systematycznie rozpylaczem Flita i nagle widzi się przy tej czynności: uparty, złośliwy staruch, narzucający swą wolę tym pouczającym, cudownym owadom. Życie, które niszczy inne życie przed widownią złożoną z przedmiotów – garnków i patelni, noży i widelców, puszek i butelek – które nie biorą udziału w królestwie ewolucji. Dlaczego? Po co? Czy jakiś kosmiczny wróg, jakiś arcytyran usiłuje zasłonić przed naszymi oczyma swoje istnienie, rzucając nas na naszych naturalnych sojuszników, współmęczenników jego tyranii? Niestety, zanim George o tym pomyślał, mrówki już nie żyły – starte mokrą szmatką spłynęły w otwór zlewu.

Robi sobie jajka w koszulkach, bekon, grzanki i kawę i siada przy kuchennym stole, żeby to zjeść. Tymczasem po głowie krąży mu dziecinna piosenka, jaką śpiewała mu niańka, kiedy jako dziecko mieszkał w Anglii, przed tylu, tylu laty:

„Jajka na grzance to rzecz znakomita... ”.

Widzi ją wciąż tak wyraźnie, siwą, z mysimi oczyma, niską pulchną sylwetkę, z tacą z dziecinnym śniadaniem w ręku, zadyszaną od wspinania się po schodach. Utyskiwała na ich stromiznę, nazywała je „drewnianymi górami” – to jedna z magicznych nazw jego dzieciństwa.

„Jajka na grzance to rzecz znakomita,

Kto ich raz spróbuje, zawsze o nie pyta!”.

Ach, ta dramatycznie ulotna przytulność owych dziecięcych przyjemności! Panicz George pałaszujący jajka na grzance, niania, która patrzy na niego i uśmiecha się dla potwierdzenia, jak bezpiecznie jest w ich kochanym małym, skazanym na zagładę świecie!

Śniadanie z Jimem należało do najlepszych momentów ich dnia. Wtedy właśnie, pijąc drugą i trzecią filiżankę kawy, toczyli najlepsze rozmowy. Rozmawiali o wszystkim, co im przyszło do głowy – nie pomijając oczywiście śmierci i kwestii, czy istnieje życie pozagrobowe, a jeśli istnieje, to co obejmuje. Rozważali nawet zalety i wady nagiej śmierci oraz świadomości tego, że się ma zaraz umrzeć. Ale teraz George za żadne skarby świata nie może sobie przypomnieć, jakie było zdanie Jima w tej kwestii. Podobne pytania trudno traktować poważnie. Są zbyt akademickie.

Załóżmy że zmarli mogą nawiedzać żywych. Że coś, co w przybliżeniu będzie odpowiadać opisowi Jima, powróci, żeby się przekonać, jak George sobie radzi. Czy takie spotkanie przyniesie im satysfakcję? Czy warte będzie zachodu? W najlepszym razie odbędzie się coś w rodzaju przelotnej wizyty obserwatora z innego kraju, któremu wolno zerknąć przez chwilę z rozległych przestrzeni swojej wolności i ujrzeć w oddali, przez szybę, tę postać, która siedzi samotnie przy małym stole w wąskim pomieszczeniu, pokornie i ospale jedząc jajka w koszulkach, jak dożywotni więzień.

Salon jest ciemny ma niski sufit i półki z książkami wzdłuż całej ściany vis-a-vis okien. Książki nie uczyniły George’a szlachetniejszym, lepszym, ani naprawdę mądrym. Tyle że lubi wsłuchiwać się w ich głosy takie lub inne, zależnie od nastroju. Całkiem bezwzględnie używa ich niezgodnie z przeznaczeniem – wbrew szacunkowi, z jakim musi o nich mówić publicznie – do zasypiania, do odwracania uwagi od biegu wskazówek zegara, do złagodzenia dokuczliwego skurczu odźwiernika, do rozpraszania poczucia melancholii, do niwelowania odruchów warunkowych zwieracza.

Bierze teraz jedną z nich do ręki i mówi do niego Ruskin:

„...jako uczniowie szkolni lubiliście wasze pukawki; strzelby i armstrongi są tylko ich ulepszonym wydaniem; co gorsza, to, co dla was, chłopców, było zabawą, nie było nią zgoła dla wróbli; podobnie dziś, to, co jest dla was rozrywką, nie jest rozrywką dla drobnego ptactwa naszego kraju; jeśli zaś chodzi o czarne orły, jakoś nie kwapicie się do nich strzelać, o ile się dobrze orientuję”.

Nieznośny stary Ruskin, zawsze bezwzględnie sprawiedliwy, przy tym szalony, wiecznie niezadowolony, ze swymi bokobrodami, rugający Anglików – dziś jest doskonałym towarzyszem pięciu minut w ubikacji. Odczuwając przyjemną naglącą potrzebę, George z książką w ręku śpieszy po schodach do łazienki.

Siedząc na tronie może wyglądać przez okno. (Z drugiej strony ulicy widać jego głowę i plecy, ale nie widać, co robi). Jest szary, łagodnie zimowy kalifornijski poranek, z niskim niebem i luźną mgłą znad Pacyfiku. W dole, na wybrzeżu, ocean i niebo są na pewno jedną szarą i smutną masą. Palmy stoją bez ruchu, a krzewy oleandrów ociekają rosą.

Ulica nazywa się Camphor Tree Lane. Może rosły tu kiedyś drzewa kamforowe – teraz nie ma ich wcale. Przypuszczalnie wybrali tę nazwę, ze względu na jej malowniczość, pierwsi uciekinierzy z brudnego śródmieścia Los Angeles i ze snobistycznej Pasadeny, którzy dotarli aż tutaj i założyli to osiedle na początku lat dwudziestych. Ozdobione sztukaterią domki i drewniane chaty zwali willami i nadawali im wymyślne nazwy, w rodzaju „Forkasztel” albo „Dość Wysoko”. Oni też ponazywali ulice „alejami”, „drogami” i „dróżkami”, żeby pasowały do leśnej atmosfery, jaką pragnęli stworzyć. Ich utopijnym marzeniem była tropikalna angielska wioska z obyczajami Montmartre’u: zaciszny zakątek, w którym można sobie trochę pomalować, trochę popisać i zdrowo popić. Widzieli w sobie indywidualistów tylnej straży, broniących ostatnich okopów przed dwudziestym wiekiem. Od rana do wieczora zanosili dzięki, że udało im się uniknąć zgubnego dla duszy komercjalizmu wielkiego miasta. Byli niemodni, weseli – wyzywająca cyganeria, wścibska, jeśli chodzi o postępowanie sąsiadów, a przy tym bezgranicznie tolerancyjna. Kiedy walczyli, to na pięści, butelki i krzesła, a nie przy pomocy adwokatów. Niemal wszyscy mieli to szczęście, że pomarli przed Wielką Zmianą.

Zmiana zaczęła się pod koniec lat czterdziestych, kiedy weterani drugiej wojny światowej wyroili się ze wschodu ze świeżo poślubionymi żonami, w poszukiwaniu nowych, lepszych terenów lęgowych w słonecznej krainie południa, którą pamiętali jako ostatni, nostalgiczny widok na ojczyznę przed przeprawą przez Pacyfik. A jakiż lepszy teren lęgowy można sobie wyobrazić niż ta wzgórzysta okolica, z plażą o pięć minut spacerem, bez przelotowego ruchu, który by dziesiątkował przyszłe szczenięta? Tak więc wille, w których dotąd kąpano się w dżinie i recytowano wiersze Harta Crane’a, jedna po drugiej wpadały w ręce armii okupacyjnej pijających colę telewidzów.

Sami weterani bez wątpienia świetnie by się przystosowali do pierwotnej cygańskiej utopii; być może niektórzy zabraliby się nawet do malowania albo do pisania w przerwach między katzenjammerami. Ale żony wytłumaczyły im na samym początku, i to bardzo dobitnie, że wychowywanie potomstwa i cyganeria nie idą w parze. Pierwsze wymaga stałej pracy, hipoteki, kredytów, ubezpieczenia. I żebyś się nie ośmielił umrzeć, póki przyszłość rodziny nie będzie zabezpieczona.

Więc pojawiły się szczenięta, miot po miocie. Mała stara szkółka rozrosła się w zestaw nowych, przestronnych budynków. Stragan na skraju urwiska zastąpiono dużym sklepem wielobranżowym. A na Camphor Tree Lane zawieszono dwie tablice. Pierwsza przestrzegała przed jedzeniem rukwi wodnej, rosnącej nad potokiem, ponieważ woda jest zatruta. (Pierwsi osadnicy jedli rukiew latami; George i Jim spróbowali jej raz, była pyszna i nic im się nie stało). Drugi znak – złowrogie czarne sylwetki na żółtym tle – powiadał: UWAGA – DZIECI.

George i Jim zobaczyli, rzecz prosta, ten żółty znak, jak tylko się tu po raz pierwszy zjawili w poszukiwaniu domu. Zlekceważyli go jednak, ponieważ od pierwszego wejrzenia zakochali się w tym domu. A pokochali go dlatego, że można się do niego dostać tylko przez mostek nad potokiem; rząd drzew i stroma, porośnięta krzakami skała z tyłu sprawiają, że przypomina dom na leśnej polanie.

Jakbyśmy byli na własnej wyspie – powiedział wtedy George.

Brodzili po kolana w uschłych jaworowych liściach (wieczne utrapienie); postanowili, że odtąd wszystko im się będzie podobać. Zaglądając przez okno do niskiego i mrocznego salonu, ustalali, jak przyjemnie będzie tu przesiadywać wieczorami przy kominku. Garaż obrośnięty był wielką splątaną czapą bluszczu, zielonego i uschłego, który czynił go dwa razy większym; w środku stał mały ford, zbudowany jeszcze w czasach modelu T. Jim pomyślał, że można tu będzie hodować jakieś zwierzęta. Ich samochody były i tak za duże na ten garaż, ale mogą je parkować na mostku. Zauważyli, że mostek trochę osiada.

Och, mam nadzieję, że nas przeżyje – powiedział Jim.

Okoliczne dzieci bez wątpienia postrzegały dom tak, jak jawił się on George’owi i Jimowi za pierwszym razem. Zarośnięty bluszczem, mroczny i tajemniczy, był idealną kryjówką dla jakiegoś wstrętnego potwora ze staromodnej bajki. George stwierdził, że tę właśnie rolę przychodzi mu w coraz większym stopniu odgrywać, odkąd pozostał sam. Uwalnia to tę część jego charakteru, którą wołał kryć przed Jimem. Co by Jim powiedział, gdyby go ujrzał, jak macha rękoma i drze się jak opętany przez okno, kiedy Benny pani Strunk i Joe pani Garfein prowokują go, biegając tam i sam po mostku? (Jim zawsze świetnie sobie z nimi radził. Pozwalał im głaskać skunksy i szopy pracze oraz przemawiać do azjatyckiego szpaka – a zresztą przy nim nigdy samowolnie nie przekraczali mostka).

Pani Strunk, która mieszka naprzeciw, ruga czasami swoje dzieci, każąc im zostawić go w spokoju, tłumacząc, że jest profesorem i dlatego musi tyle pracować. Ale nawet pani Strunk, przy całej swej dobroduszności – zrodzonej ze zmęczenia, wynikającego z codziennej domowej krzątaniny i z tęsknoty za dniami, w których śpiewała w radio; musiała poświęcić karierę, żeby dać panu Strunkowi pięciu chłopców i dwie dziewczynki – otóż nawet i ona nie mogła się powstrzymać i powiedziała George’owi, z uśmiechem matczynego pobłażania i leciutkim odcieniem aprobaty, że jej Benny (najmłodszy) nazywa go obecnie „tym człowiekiem”, odkąd George pędzi go z podwórka, z mostka i przyległej ulicy (chłopiec walił młotem w drzwi domku).

George wstydzi się swoich wrzasków, ponieważ nie są udawane. Naprawdę traci panowanie i potem czuje się upokorzony i dostaje mdłości. Równocześnie świetnie zdaje sobie sprawę, że chłopcy chcą, żeby się tak właśnie zachowywał. Naprawdę tego od niego oczekują. Gdyby nagle odmówił odgrywania roli potwora i gdyby nie udało im się go znów sprowokować, musieliby rozejrzeć się za jakąś namiastką. Nigdy nie zadawali sobie pytania „czy on udaje, czy też naprawdę nas nienawidzi?”. Jest im idealnie obojętny, wyjąwszy rolę, jaką gra w ich mitologii. To tylko George się przejmuje. Tym bardziej wstydzi się chwili słabości: bodajże przed miesiącem kupił paczkę cukierków i poczęstował ich na ulicy. Chłopcy przyjęli bez słowa podziękowania, patrząc na niego ze zdziwieniem i spod oka; może w tej właśnie chwili odebrali pierwszą w życiu lekcję pogardy.

Ruskin tymczasem całkiem zszedł z piedestału. „Smak jest JEDYNĄ moralnością!” – woła, grożąc George’owi palcem. Staje się nudny, więc George przerywa mu w pół zdania, zamykając książkę. Wciąż siedząc na tronie, wygląda przez okno.

Jest spokojny ranek. Prawie wszystkie dzieci poszły do szkoły – jeszcze parę tygodni do przerwy bożonarodzeniowej. (Na myśl o Bożym Narodzeniu George popada w rozpacz. Może zdobędzie się na drakoński krok, poleci do Mexico City, albo będzie pił przez tydzień, albo ruszy w tango po okolicznych barach. Nie zrobisz tego, już nigdy – mówi znudzony nim głos wewnętrzny).

Ale otóż i Benny, z młotkiem w ręce. Buszuje w pojemnikach na śmieci, przygotowanych na chodniku do wywiezienia, wreszcie wyciąga popsutą wagę łazienkową. Podczas gdy George patrzy, Benny zaczyna rozwalać wagę młotkiem, wydając przy tym krzyki – udaje, że to przyrząd krzyczy z bólu. Pomyśleć tylko, że pani Strunk, matka dumna ze swej pociechy, pytała czasami Jima, z dreszczem obrzydzenia, jak może dotykać tych niewinnych młodych węży królewskich! Ale oto i pani Strunk wychodzi na ganek, w chwili gdy Benny skończył znęcać się nad wagą i wpatruje się w jej poszarpane bebechy.

– Wrzuć to z powrotem! – woła matka. – Z powrotem do kubła! Wrzuć ją z powrotem, natychmiast! Z powrotem! Wrzuć ją! Wrzuć do kubła!

Jej głos wznosi się i opada w przemyślnie zaaranżowanej melodii. Nigdy nie krzyczy na swoje dzieci. Przeczytała wszystkie książki o psychologii. Wie, że Benny, zgodnie z programem, przechodzi fazę agresji, jest po prostu okazem zdrowia i normalności. Pani Strunk świetnie zdaje sobie sprawę, że jej głos słychać na całej ulicy. Ale ma do tego prawo, ponieważ to jest Godzina Matek. Kiedy Benny w końcu wrzuca kilka części wagi do kubła, jego matka odśpiewuje „Dzielny chłopak!” i z uśmiechem wycofuje się do domu.

Tymczasem Benny spotyka trójkę znacznie młodszych szczeniaków, dwóch chłopców i dziewczynkę, którzy próbują wykopać dziurę na dziewiczym terenie między Strunkami i Garfeinami. (Oba ich domy stoją frontem do ulicy, w ostrym kontraście do ubocznej intymności kryjówki George’a).

Na ziemi niczyjej, pod dużym starym eukaliptusem, Benny obejmuje komendę nad kopaniem. Ściąga wiatrówkę i daje ją dziewczynce do potrzymania; następnie pluje na dłonie i sięga po łopatę. Jest teraz tym albo innym bohaterem telewizyjnym, który szuka zakopanego skarbu. Te szczeniaki są mieszaniną takich naśladownictw. Jak tylko nauczą się mówić, zaczynają powtarzać śpiewane reklamy.

Ale nagle jeden z młodszych chłopców – zapewne znudzony komendami Benny’ego, tak jak harcerskie zapędy pani Strunk nudzą Benny’ego – odchodzi na bok i zaczyna strzelać z karbidowej armatki. George był już u pani Strunk w związku z tą armatką, błagając ją, żeby wytłumaczyła matce chłopca, iż te strzały doprowadzają go powoli do szaleństwa. Ale pani Strunk nie miała najmniejszego zamiaru burzyć przyrodzonej anarchii. Z wymijającym uśmiechem powiedziała George’owi:

Ja nigdy nie słyszę hałasu, jaki robią dzieci – dopóki jest to szczęśliwy hałas.

Godzina pani Strunk i władza macierzyńska będą trwały do południa, kiedy to starsi chłopcy i starsze dziewczęta wrócą ze szkoły. Przychodzą w mieszanych grupach, od których jednak niemal wszyscy chłopcy odłączają się zaraz, żeby wziąć udział w męskiej godzinie gry w piłkę nożną. Pokrzykują na siebie głośno i zaczepnie, kopią się, szturchają i łapią się z bezczelnym wdziękiem. Kiedy piłka wyląduje na czyimś podwórku, depczą kwiaty, rujnują skalne ogródki, wpadają na patio i nawet im nie przyjdzie do głowy powiedzieć „przepraszam”. Jeśli jakiś samochód zapuści się w tę uliczkę, musi stanąć i czekać, aż zechcą go przepuścić – znają przysługujące im prawa. A teraz matki muszą trzymać swe szczenięta w domu, dla bezpieczeństwa. Dziewczęta siedzą na gankach, chichocząc między sobą. Spoglądają bez przerwy na chłopców i zrobiłyby największe dziwactwo, żeby tylko zwrócić na siebie ich uwagę: na przykład córki Codych wachlują swojego wiekowego czarnego pudla, jakby to była Kleopatra nad brzegiem Nilu. Są mimo to roztargnione, nawet w obecności swoich chłopaków; ich godzina jeszcze nie nadeszła. W tej chwili chcą z nimi rozmawiać tylko ci chłopcy, którzy mówią cicho i nieśmiało, jak ładny, panienkowaty synek doktora, który wiąże pudlowi kokardy.

A potem, w całej okazałości, mężczyźni będą wracać z pracy. To ich godzina – piłka musi pójść w odstawkę. Bo nerwom pana Strunka nie wyszły na dobre wielogodzinne starania, by sprzedać kawałek gruntu bogatej wdowie o ptasim móżdżku, humor zaś pana Garfeina pozostawia wiele do życzenia po spięciach w jego firmie, budującej baseny. Oni i ich sąsiedzi-ojcowie nie tolerują teraz hałasu. (W niedzielę pan Strunk grywa w piłkę ze swoimi synami, ale to tylko jego kolejny pomysł z zakresu wychowania fizycznego, gra z obowiązku, poważna, bez prawdziwej uciechy).

W każdy weekend odbywają się zabawy. Nastolatkom pozwala się wyjść z domu, tańczyć i obściskiwać się, nawet jeśli nie odrobili lekcji – ponieważ w wieku dorastania ma się potrzebę odprężenia – bez nadzoru. Tymczasem pani Strunk z panią Garfein przygotowują w kuchni sałatki, a pan Strunk uruchamia na patio ruszt, podczas gdy pan Garfein, przemierzając ziemię niczyją z tacą zastawioną butelkami i mikserem, oznajmia radośnie, w stylu marynarskim:

Pora na Martuuuuni!

Po dwóch albo trzech godzinach, po toastach i salwach śmiechu, po zdumiewająco nieprzyzwoitych opowieściach, po mniej lub bardziej zawoalowanym podszczypywaniu tyłków cudzych żon, po kotletach i cieście, kiedy dziewczęta – jak pani Strunk i jej sąsiadki wciąż się nazywają, jakby miały dożyć dziewięćdziesiątki – biorą się do zmywania, ich mężowie gadają i śmieją się na ganku, ze szklankami w ręku, rozprawiając podniesionymi głosami. Zapomnieli w tej chwili o kłopotach w pracy. Są dumni i zadowoleni. Bo nawet najmniej ważny pośród nich jest współwłaścicielem amerykańskiej utopii, królestwa dobrego życia na tym świecie – utopii, którą Rosjanie starają się małpować, której Chińczycy nienawidzą, a jedni i drudzy gotowi są przez całe pokolenia poddawać się czystkom i cierpieć głód, w beznadziejnej nadziei, że ją odziedziczą. Zaprawdę, panowie Strunk i Garfein są dumni ze swego królestwa. Dlaczego zatem ich głosy przypominają głosy chłopców, nawołujących się przy penetrowaniu mrocznej, obcej jaskini – coraz głośniejsze i głośniejsze, coraz to śmielsze i śmielsze? Czy wiedzą, czego się boją? Nie. Ale boją się bardzo.

Czegóż się boją?

Boją się tego, co – wiedzą o tym – tkwi gdzieś w otaczającym ich mroku, co może każdej chwili pojawić się w niewątpliwym świetle latarek, tak że nie będzie tego można zignorować, wytłumaczyć. Boją się wroga, którego nie da się ująć statystycznie, gorgony, która odmawia chirurgii plastycznej, wampira pijącego krew z niegrzecznym, nietaktownym siorbaniem, brzydko pachnącej bestii, co nie używa dezodorantów, niewymownego, co wbrew ich uciszaniom nalega, by wymówić jego imię.

Pośród wielu odmian potworów, powiada George, boją się małego mnie.

Pan Strunk, przypuszcza George, próbuje przyszpilić go słowem. Niewątpliwie burczy: „Pedał!”. Ponieważ jednak mamy w końcu rok 1962, nawet i od niego można oczekiwać, że doda: „Nic mnie nie obchodzi, co robi, dopóki trzyma się ode mnie z dala”. Nawet psychologowie nie są zgodni, jakie wnioski można wyciągnąć na temat panów Strunków tego świata na podstawie takiej uwagi. Pozostaje faktem, że sam pan Strunk, jeśli sądzić po fotografii w kostiumie piłkarskim, zrobionej w czasie studiów, był tym, co nazywa się „chłopak jak róża”.