Sceny z życia pozamałżeńskiego - Manuela Gretkowska,Piotr Pietucha - ebook + audiobook

Sceny z życia pozamałżeńskiego ebook i audiobook

Manuela Gretkowska, Piotr Pietucha

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sceny z życia pozamałżeńskiego to dwie minipowieści, historie miłości, namiętności i obsesji. 

 

W pierwszej, autorstwa Manueli Gretkowskiej, światowej sławy malarz, który w chwili kryzysu chroni się do klasztoru buddyjskiego na południu Francji, nawiązuje znajomość z młodą mniszką, a flirt szybko zamienia się we wzajemną perwersyjną namiętność. 

 

Akcja drugiej, autorstwa Piotra Pietuchy, toczy się w Warszawie: czterdziestoparoletni humanista, poczciwy ojciec rodziny, zakochuje się w zakręconej studentce. Ich romans to rodzaj obsesyjnej gry, w której liczy się tylko tu i teraz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,1 (21 ocen)
8
8
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FROSIA

Dobrze spędzony czas

Samo życie,troszkę doprawione seksem, ale podobne historie na pewno się zdarzają. Warto przeczytać.
00
evicia49a

Dobrze spędzony czas

Warta uwagi.. dobrze się czyta..
00

Popularność




Projekt okładki: XAUDIO

Copyright © Manuela Gretkowska

Copyright © Piotr Pietucha

Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

Warszawa, 2023

ISBN 978-83-8341-065-4

Wydawca:

XAUDIO Sp. z o.o.

e-mail: [email protected]

www.xaudio.pl

Manuela Gretkowska BELLADONNA

I

1

Moją zaletą jest wolność. Żaden patos, etos i kutas – Kamil obudził się z krótkiego, lękliwego snu, przypominając sobie kim jest. Leżał nieruchomo, czekając aż wróci mu ból prawej ręki, trafi językiem w dziury po wyrwanych zębach mądrości. Będzie wreszcie u siebie, w swoim pokiereszowanym, prawie pięćdziesięcioletnim ciele, posłusznie napinającym mięśnie nóg. Stawiającym go na podłodze i z przyzwyczajenia sięgającym ręką do przełącznika lampy.

Szybko jednak wyłączył światło. Czekał na świt, chciał się przekonać, co jest za oknem. Która pora roku. Uważał, że jest ich tyle, ile się wyczuwa, nawet codziennie inna, jeśli dni różnią się od siebie. Tylko w szkole dzielą kalendarz na wiosnę, lato, zimę. Uczą też prostacko oddzielać: życie i śmierć, bez żadnych niuansów.

Usłyszał kasłanie. Ktoś czaił się za drzwiami.

– Wejść – nie odwrócił się od okna. Palcem obrysowywał szare kontury drzew na szybie.

– Ostatnie śniadanie... – z jaskrawo oświetlonego korytarza wepchnęła się do pokoju niedogolona twarz.

– Już? – Kamil drżącą ręką zmazał rysunek. – Przed egzekucją lepiej pasuje papieros.

– Życzę panu ostatniej egzekucji u nas – młody lekarz, zmęczony nocnym dyżurem, próbował się uśmiechnąć. Jego homoseksualny wdzięk nie zdołał się przebić przez maskę depresji.

– Już idę, doktorze.

2

Puszysta, jasna wykładzina wygłuszała kroki. Sprawiała wrażenie opatrunku chroniącego przed światem. Luksus tej prywatnej kliniki odwykowej pozwalał wytwornie ukryć rozplatane szaleństwem mózgi. Ciała zatapiane alkoholem, ale dryfujące jeszcze godnie z kieliszkiem aperitifu w zakurczonej dłoni. Kamil nie potrzebował pomocy. Chciał sobie po prostu odpuścić i zdać się na innych. Na ich wykalkulowaną troskę. Pił dużo, przez ostatni rok coraz więcej. Czasami zdawało mu się, że jest wypełnionym po brzegi kieliszkiem bursztynowej whisky. Nigdy jednak nie dolał ostatniej kropli przelewającej się w rzewny alkoholizm. Miesiąc w klinice był dla niego rodzajem medytacji.

Kiedyś na studiach w krakowskiej ASP praktykował zen, zmuszając się do pozycji lotosu i niemyślenia. Towarzyskie nasiadówki wyznawców modnej religii bolących nóg. Kilkudniowe wyjazdy medytacyjne, gdzie można było poderwać piękne dziewczyny z metafizycznymi ambicjami. Najłatwiej na dyskusje o buddyjskiej pustce zamiast o zwykłym wszystkim i niczym. Teraz, po latach, zamknięty w ekskluzywnej odwykówce, wracał do pustki. Nie widział przed sobą celu. Był sprzedawcą pięknych powierzchni. Przestał widzieć ich lśnienie, zachwalane przez znawców wyrafinowanie drogiej sztuki.

– Znowu bezsenna noc? – lekarz uchylił drzwi gabinetu.

Na stoliku wyciosanym z pnia egzotycznego drzewa czekało śniadanie. Poranny kanon do spożycia: kawa, rogalik, sok.

– A zna pan takich, co bez prochów? – Kamil usiadł w fotelu.

– Kiedyś ludzie sobie radzili.

– Żyli krócej. Może gdybym zdechł dwadzieścia lat temu...

– Niezłe plany. I to są skutki całej terapii? – ironizował lekarz.

– Już o niczym nie marzę. W porządku? – nalał sobie kawy i zatkał usta rogalikiem.

Sprężysta skóra granatowych foteli, szorstka wełna wykładziny i stół pachnący jeszcze kadzidlaną, tropikalną żywicą. Kamil był pewien, że te starannie dobrane meble i kolory są nie tylko gejowską paradą gustów psychiatry. Miały zwabić zmysły pacjentów. Wyciągnąć je ze ślimaczego letargu. Przymilną powierzchnią, zapachem oderwać od zajoba zatrzaśniętego w obolałej głowie. Wędrującego w kółko po antypodach rozumu.

– Bezsenność to drobiazg – lekarz potrząsnął buteleczką tabletek uspokajających jak grzechotką dla dorosłych – Ale z kim ja będę rano rozmawiał, Mistrzu.

– Chyba jesteśmy za inteligentni, żeby sobie prawić komplementy – nie znosił łaszącej się adoracji – Dostałem Legię Honorową i delirium, jestem utalentowanym pijakiem.

– Pan... akurat w pana przypadku – stukał słów, starając się powiedzieć na pożegnanie coś wartego zapamiętania. Zmrużył podsinione zmęczeniem oczy – Nie musi pan wypłukiwać talentu alkoholem.

– Pan też nie umie tak na żywca, dlatego włóczy się nocami po klinice, bo... – przerwał.

Pulchny doktor, rozparty w swoim fotelu, zaczął się kurczyć. Jego połyskliwe sztruksowe spodnie i kamizelka były sierścią zwierzaka skulonego ze strachu przed wypatroszeniem z tajemnic.

Kamil uwielbiał polować na cudze słabości, zrezygnował jednak z celności, jaką ma każde okrucieństwo.

– Dlatego... tak dobrze się nam rozmawiało – dokończył.

Wstał, podał lekarzowi rękę. Przytrzymał jego spoconą dłoń, poklepując go po ramieniu. Był to bardziej gest współczującego porozumienia niż pożegnania.

3

Za bramą pałacyku-kliniki, na podjeździe otoczonym dębami, Dominique parkowała już swój wóz.

Kamil, przebrany w czystą białą koszulę i nowe dżinsy, szedł do jej samochodu niosąc małą walizkę. Wjazd wiśniowego kabrioletu do zroszonego parku był drapnięciem lakierowanego paznokcia po jeszcze wilgotnej zieleni.

Okulary słoneczne, dopasowane do pociągłej twarzy Dominique, kolorem zlewały się z jej ciemną karnacją. Delikatność opalonych ramion podkreślał metaliczny połysk karoserii i mięsiste fałdy odsuniętego skórzanego dachu.

Przy pewnej minimalnej wielkości biustu – pomyślał Kamil, widząc płaskie popiersie nieruchomo czekającej na niego w wozie Dominique – można mówić już tylko o pięknie sutek.

– Jesteś – pochylił się nad nią cmokając w policzek.

Pocałunek skruszył jej chłodną perfekcyjność. Objęła go za szyję.

– A właściwie kiedy cię nie było? – złośliwie dodał wyczuwając w niej przypływ stęsknionej czułości.

On prowadził ten kulawy taniec miłosny: dla kaprysu zamiast obok niej usiadł z tyłu, walizkę rzucił na przednie siedzenie. Nie zapiął pasów, wiedząc, że ją to drażni. Dawno przestała im przygrywać ckliwa melodyjka zakochanych. Rytm wyznaczał teraz monotonnie czas.

Poznali się pod koniec lat osiemdziesiątych w łóżku. Byli gośćmi markiza czy vicomte’a de Sroutoutou, jak Kamil nazywał arystokratów zajmujących się głównie pozowaniem do kronik towarzyskich.

Fotogenicznie poprzetykani gwiazdami show-biznesu, niby obcymi genami w łańcuchu rodowych koligacji, zajmowali należną im pozycję. W rządku, ściśnięci kadrem, imitowali zbiorową kopulację na stojaka z fleszem orgazmu w oczach.

Kamil, malarz z biednej, dzielnej Polski, zaczął być wtedy modny i bywał tam, gdzie mógł się stać jeszcze modniejszy. Pojechał na wernisaż młodego arystokraty architekta, który w swoim podparyskim zameczku urządził galerię. Na parterze kazał wyburzyć wszystkie ściany. Gotycki strop olbrzymiej sali wzmocniono przezroczystymi wspornikami. W kolumny plastikowego szkła wtopiono zawartość rodzinnych grobowców właściciela. Trochę spróchniałych desek, szkieletów, kilka mumii z resztkami włosów i koronkowych żabotów. Przodkowie otoczeni krystalicznymi kolumnami wyglądali na zamarzniętych w bryłach czasu. Sorbet z trupów.

Kamil zapalił haszowego skręta grubszego od cygara, szybko się upił i wyszedł, gdy truchła zaczęły się do niego zbyt zalotnie uśmiechać. Pomylił pokoje gościnne. Wszedł tam, skąd najbardziej pachniało trawą. W nie swoim łóżku zastał śpiącą długowłosą brunetkę. Pomyślał, że to jedna z uwodzących go na przyjęciu dziewczyn, z którą może się umówił. Kiedy włożył jej głowę między nogi, usłyszał o facecie w łazience. Uznał to za poradę, żeby się pospieszyć. Oboje byli tak nawaleni, że nie próbowali udawać podniecenia. Gdy nareszcie zaczął jej rosnąć w ustach, otworzyły się drzwi i z łazienki rzeczywiście wyszedł półnagi olbrzym w niebieskich ogrodniczkach. Przeszedł cicho obok łóżka, nie zwracając na nich uwagi. Dyskretnie zamknął za sobą drzwi na korytarz, gdzie dudnił imprezowy Eurythmics.

– Chyba nie jest zazdrosny – ucieszył się Kamil – Albo duch, co? Pierdolisz się z duchami?

– To był hydraulik – dostała głupawki i śmiała się, podskakując mu pupą tuż przed nosem.

– Nocą? – przełożył ją pod siebie.

– Stać ich na służbę. Ktoś wrzucił do kibla nadmuchaną prezerwatywę i zatkał się pion. Rano pływalibyśmy w gównie. Właśnie, masz gumkę? – wychyliła mu się spod pępka.

Stanowczo za dużo mówiła, za rozsądnie. Mogła wytrzeźwieć i go wyrzucić. A on miał ochotę zasnąć. Spać do końca życia obok dziewczęcych piersi z nosem w ciemnej przegródce tyłka. Nie widzieć, jak z płaskiego brzucha robi się babski bebech.

W dzieciństwie straszyły go ze ścian pokoju rodziców obrazy Malczewskiego. Wypchane grochówą i kartoflami cielska, kurhany kobiecości. Pod obrazami skrzyżowane szable po pradziadkach – powstańczych świrach, tracących rozum i majątek. Ojciec był z nich, szlachetnie nie do życia. Kamil w półmroku rodzicielskiej sypialni, pod tymi wisiorami cyców posiniaczonych fioletem, wyjmował chłopięcego fiutka i boleśnie, heroicznie targał nim do pierwszych łez młodzieńczego wytrysku.

Francuzka mądrzyła się i wierciła. Wgryzł się ustami w jej pąsową, nabrzmiałą pretensjami cipę.

– Nie chcę lizaka – wyrwała mu się.

– Tym nie, bez gumy nie, no to czym?

– Włożysz jeden – possała mu palce i wśliznęła w siebie – Potem drugi i powoli wszystkie, wtedy zaciśnij pięść.

Kamilowi wydawało się to niemożliwe, ale zabawne.

– Ostrożnie i poowooolii – pouczała.

Zanim zdążył włożyć całą rękę, rozgryzła mu podbrzusze. Najpierw poczuł jej drobne ząbki. Toczył się po nich jak po kole ruletki, aż nagle trafił w swoją przegródkę, numerek orgazmu, który obstawiał. Koniec, już więcej nie da rady tej nocy. W ruletce też ogłaszają rien ne va plus.

– Pardonsik – ziewnął.

– Jesteś Polakiem?

– Bo co?

– Powiedziałeś „o Jezu”.

– Musiałem nieźle odjechać. Mówisz po polsku?

– Rozumiem, ale mówię kiepsko. Moi rodzice są Polakami.

– A ty?

– Dominique.

Była bardziej podhajcowana gadaniem niż zaćpanymi pieszczotami. Opowiedziała mu polskie dzieciństwo u dziadków pod Lille. Rodzice, urzędnicy, dostali awans i nie mieli czasu zajmować się nią w Paryżu. Dziadek, emerytowany górnik, w swojej zagrodzie przypominającej mu rodzinne Kujawy hodował kury, świnie, gęsi. Hodowali z babcią i ją.

Dorabiali, tucząc gąski na foies gras. Wtykali im lejek w gardło, a Dominique małym paluszkiem popychała karmę w wąską rurkę ostrożnie i powoli. Dziadkowie sprzedawali te „żabie przysmaki” na Gwiazdkę. Sami zajadali się gęsim kremem, tak nazywali smalec. Trzymali go w szafce koło drewnianego łoża. Nawet latem okrywali się pierzyną z gęsiego puchu. Ułożeni do snu, słuchając w ciemnościach Wolnej Europy, nie zauważali Dominique, podkradającej się do szafki ze smalcem. Nieraz po wyłączeniu radia słyszała babcię wzdychającą: „O Jezu! O Jezu!” – na przemian ze skrzypiącym łóżkiem. Dominique czuła wtedy jeszcze większe wyrzuty sumienia za swoje obżarstwo i do wieczornej modlitwy dodawała takie samo „O Jezu! O Jezu!”

Polska miała dla niej zapach gęsiego smalcu i pierza. W szkole pełnej polonijnych dzieci udawała, że rozumie tylko francuski. Po francusku zaczęła mówić do dziadków, gdy za kieszonkowe na pierwsze podpaski kupiła sobie tanie perfumy. Zamiast chleba ze smalcem poprosiła o bagietkę z foies gras. Wtedy odesłali ją do rodziców, do Paryża. Tam skończyła college, celująco zdała maturę i właśnie napisała pracę dyplomową z ekonomii zarządzania. W zamku znalazła się przypadkiem. Przywiozła ją znajoma, adwokatka broniąca arystokratę przed konserwatorami sztuki. Wytoczyli mu proces o niszczenie zabytków. On uważał, że mógłby ze swoich przodków zrobić dżem i nic nikomu do tego.

Dominique napędzana koką miała słowotok. Kamil zasnuwał się kokonem haszowego snu. Rozłupała go rano waleniem obcasików o kamienną posadzkę, metalicznym zgrzytem suwaka podróżnej torby. Spakowana, w czarnym kostiumiku ze złotymi guzikami, uczesana gładko w kok, była gotowa do drogi. Z rozkraczonej nocą panienki zamieniła się w zapiętą pod szyję damulkę. Podejrzewał, że nabrzmiały srom też przylgnął jej do dziewiczo zaróżowionej dziurki.

Kamil, teraz wypoczęty, chętnie by w niej pogrzebał, ale wytrzeźwiała Dominique najwyraźniej kończyła ich znajomość. Poprawiała sobie w barokowym lustrze makijaż. Przypudrowała perkaty, polski nos. Wtarła we włosy i w szyję perfumy. Strzepnęła z ramion pyłki, a jemu wydawało się, że gęsi puch. Żeby nikt nie zauważył, skąd jest, nie poczuł emigranckiego zapachu strachu i ambicji. Zwłaszcza tutaj, w zamku, gdzie nonszalancko wyciągnięto na widok kilkanaście pokoleń rodowitych trupów. Może w łożu, gdzie tej nocy baraszkowali, spierdolono całą dynastię.

Zszedł za milczącą Dominique do pustej sali balowej. Pomachał jej na pożegnanie i skacowany powędrował między stołami w poszukiwaniu niedopitych butelek. Zmęczony wyciągnął się na ławie. Wróciła Dominique.

– Muszę być za trzy godziny w Paryżu – stała nad nim i nerwowo ściskała kuferek. – Mam spotkanie... od tego zależy moja praca, muszę – panikowała.

– I nie ma kto cię odwieźć?

– Wszyscy śpią... moja przyjaciółka jest w ogóle nieprzytomna i...

– Zadzwoń po taksówkę – usiadł. Oparł się o chłodny, wilgotny mur. Uznał, że gotyckie sklepienia są fatalne na pękający łeb. Ostrymi tukami tną dźwięki w hałas.

– Tu nie ma telefonu. Ten maniak chce żyć w średniowieczu... a najbliższa wioska z pięć kilometrów – mówiła takim tonem jak w nocy, gdy prosiła go o absurdalną pomoc w zrobieniu sobie dobrze.

– Zgoda. Prowadzisz, ja się nie nadaję.

– Nie mam prawa jazdy.

– W tym świecie na wszystko trzeba mieć prawo jazdy, kotku. Ale jeździć umiesz? – podał jej kluczyki do swojego starego forda.

– Nie... ja nigdy...

– Nie szkodzi, to automat. Nauczysz się na autostradzie.

Bawiło go podpatrywanie jej desperacji. Zanim usiadła za kierownicą, cofała się, potrząsała głową w rozmowie z sobą samą. Porwać się na coś, co groziło śmiercią, właściwie karą śmierci za wykroczenie przeciw prawu i rozsądkowi... Ale gdyby zrezygnowała... Zostać bez pracy to zostać nie wiadomo po co przy życiu, na które trzeba zapracować. W jej sumieniu, uporządkowanym jak księgi parafialne podmiejskiego kościoła, gdzie ją ochrzczono, a potem wędzono w katolickim kadzidle coniedzielnych mszy, nie było miejsca na chaos nieprzewidywalnego. W decyzji, czy przyjąć propozycję Kamila, grzeczna dziewczynka walczyła z dziewczynką odważną. Żadna z nich nie była mądra. Ta grzeczna powtarzała bardzo trudną zasadę gramatyczną: il faut (trzeba), po której następował powykręcany, storturowany czasownik naginany do obowiązku. Używali go poprawnie tylko nieliczni, wytresowani w konwenansach Francuzi. Ale przecież Dominique, tuczona przaśnym patriotyzmem dziadków wtykanym w gardło słowami sz, cz, ź, wyrwała się z polskiej zagrody. Do chanelowskiego kostiumiku ze złotymi guzikami – tymi błyszczącymi odznakami francuskiej przeciętności. W nagrodę za odwagę czekała na nią w Paryżu praca dyplomowanej księgowej.

Więc odważna dziewczynka wsiadła do wozu i posłuszna wskazówkom Kamila wyjechała na wiejską drogę. Nauczyła się przyspieszać i hamować. Nie musiała umieć cofać czy precyzyjnie skręcać. Na autostradzie wystarczyło trzymać się najwolniejszego pasa. Kamil z tylnego siedzenia przypatrywał się jej szaleństwu rozpędzonemu do 150 km/godz. Był już trzeźwy i wiedział, co ryzykują, ale nie pozwolił jej stanąć. Całą drogę robiła, co kazał. Słuchała pouczeń z pilnością zakładnika bojącego się egzekucji za najdrobniejsze nieposłuszeństwo. Jednak to ona wbrew sobie była porywaczem. Fascynowała go ta podwójna gra. Podniecało oddanie swojego przeznaczenia w ręce pięknej i obcej dziewczyny. Imponowało mu opanowanie Dominique, ekscytowało przerażenie. Wyobrażał ją sobie nagą, widział wtedy dwie żywe, osobne istoty: wytwornie uczesaną kobietę dosiadającą na samochodowym fotelu włochatą pizdę. Rozgniatającą ją tyłkiem, żeby nie wyśliznęła się spomiędzy zaciśniętych ud. Kobieta ze strachu trzymała się kierownicy, meduza rozwierała jej nogi.

W ciągu tej godziny wspólnej jazdy zajrzał w Dominique przez jej rozszerzone napięciem oczy. Samochodowe lusterko wykrawało je z twarzy do wiwisekcji. Kamil wiedział już, skąd wydobywa się u niej każdy krótki, niemal chrapliwy oddech, kropelka potu. Zdawało mu się, że czule przylgnął do spoconych pleców. Dominique miała odtąd dźwigać na sobie garb mężczyzny i karmić nim zachłanną meduzę wrośniętą w krocze. Tak powinien namalować wtedy ich podwójny portret. Ale gdy zastanawia! się po latach, dlaczego zostali razem, przypomniał mu się inny obraz. Zdjęcie z gazety: wymęczona, brudna dziewczyna trzyma się kurczowo faceta obwieszonego bronią. Tytuł: „Sztokholmski syndrom”. Zakładniczka z ambasady amerykańskiej w Sztokholmie i brodaty terrorysta zakochują się w sobie, w swojej sadomasochistycznej grze.

Kamil przesiadł się za kierownicę, gdy dojeżdżali do Paryża. Dominique zdążyła, dostała swoją wymarzoną pracę. Zaproponował jej kwaterę u siebie w domu z ogródkiem niedaleko metra Gambetta. Zaniedbana, dziewiętnastowieczna chałupka w spokojnej, niemal prowincjonalnej jak na Paryż dzielnicy. Dominique zaczęła tam od generalnych porządków, później zarządziła remont fasady i odgruzowanie ogrodu. Zajęła się papierami Kamila, spłacaniem kredytu za dom. Orientując się szybko w finansowych szwindlach galerników, skutecznie ściągała od nich należności. Nieczuła na artystyczne snobizmy i epatowanie nazwiskami, była w tym lepsza od zawodowego rewindykatora.

– Bardzo się cieszę, że DeBuffet i ten malutki Matisse są na tej samej ścianie, co Kamil Bak, ale...

Została agentem Kamila, najlepszym z możliwych, bo w życiu i sztuce istniał dla niej tylko on.

Po roku zrezygnowała bez żalu z pracy w biurze, chociaż obiecano jej awans. Powoli musiała też zrezygnować z wyłączności na uczucia Kamila. Ledwo naszkicowane kobiety w jego notatniku zaczęły obrastać ciałem. Pospieszne kreski rysowane piórkiem przypominały powyginany, osmalony ruszt, na który nadziewano smakowite kawałki coraz to nowych bioder, piersi. Obtoczone panierką kolorów, zarumienione światłocieniem stawały się apetycznym kąskiem. Tak wyraźne i zmysłowe przestawały być iluzją. Zostawiały po sobie ślady: szminki, perfum, zgubionej w pośpiechu bielizny.

– O co ci chodzi? To są tylko modelki: nogi, ręce.

– Śpisz z nimi.

– Maluję.

– U ciebie to jedno i to samo.

– No właśnie.

Jego praca była najważniejsza. Dominique musiała na to przystać, w końcu był to jedyny pretekst dla wspólnego życia. Pretekst, a nie powód, spinający wbrew rozsądkowi, ale w imię zasad niedobrane małżeństwa. W ich związku nie było już żadnych wspólnych zasad oprócz pieniędzy. One wymagały uczciwości od zarządzającej nimi Dominique i pracowitości Kamila. Wymuszały wierność obojga. Dominique przekonała się o tym, próbując odejść. Zakochała się w swoim psychoterapeucie, tłumaczącym jej co tydzień, dlaczego trzeba zostać w dotychczasowym chorym układzie. Powinna przepracować problemy, a nie ratować się nawykowo ucieczką, powielając tym swój schemat nieudanych związków. Ale jej nie interesował już dawny związek. Chciała być w nowym i udanym z psychoterapeutą o pobrudzonych fajkowym tytoniem palcach i niebieskich, zamglonych od słuchania oczach. Przygotowała ucieczkę kunsztownymi argumentami, prowadzącymi z domu Kamila do gabinetu terapeuty. Musiała przekonać ich obu.

– To nie ma sensu – Kamil odciął jednym zdaniem jej drogi odwrotu. Doradzał z przekonaniem fachowca ostrzegającego przed złą inwestycją. – Masz trzydzieści lat i co, pójdziesz do biura? Na stażystkę? – nalewał sobie kawy, mieszał spokojnie cukier.

– Żartujesz. Jestem dobrym agentem... – siedziała sztywno przy kuchennym stole, gotowa zaraz wyjść. Starannie spakowane walizki stały już przy drzwiach.

– I zaharujesz się dla kilkunastu pacykarzy.

– Jeśli będę musiała...

– Dominique, zrobisz, jak zechcesz... wiesz, że zawsze... – zobaczył swój głos, spływający nagle łzawą plamą wzruszenia.

– Co zawsze? Twoje panienki... twoje historie – Dominique nie przewidziała w tej rozmowie emocji. Argumenty, dowody, nawet dochodzenie, kto ma rację, ale nie wyznania, mogące zaraz się rozpaść z hukiem w krzyk albo żałośnie rozpełzać.

– Popatrz na mnie, no popatrz – ukląkł przy niej i wziął jej twarz w swoje pobrudzone farbą dłonie – Zdarzały mi się głupstwa, tobie też. Nie odwracaj oczu – przytrzymał ją, przyciskając prawie do swojej niedogolonej brody – No, gdzie są te „panienki”, ci twoi... Jesteśmy sami, w naszym domu. Tylko my jesteśmy ważni. Dominique, bez ciebie... Nie wyobrażam sobie... jest coś takiego, lojalność, i my w tym jesteśmy dobrzy.

– Szantaż lojalności?

– Nazwij to, jak chcesz, mnie nazwij, jak chcesz... rób, co chcesz – czuł w dłoniach jej opór. Przestała na niego patrzeć, pierwszy raz przestała go słuchać – W porządkują odejdę. Należy ci się ten dom.

– A gdzie ty pójdziesz?

– Leczyć się.

– Na co?

– Wyleczyć z siebie. Z picia, z panienek, z czego chcesz. Żeby było normalnie – licytował sam siebie. Nie mógł wyłożyć więcej.

– Ja też muszę coś zrozumieć – wstała i w przedpokoju potknęła się o bagaże – Skoro już się spakowałam... pojadę do Polski.

– Przecież tam jest dzika komuna.

– Właśnie dlatego. Nie jadę podziwiać krajobrazów, nie jestem turystką. Mój... on mówi, że powinnam poznać swoje korzenie, archetypy. Może zrozumiem ciebie, od czego uciekłeś. Czemu jest, jak jest. Skąd ja... dla ciebie jestem księgową, nie?

– Zwariowałaś, w Polsce są czołgi, wojna..

– Ty też idziesz na wojnę, przeciw sobie. Zobaczymy, kto wygra.

To był pierwszy szpitalny odwyk Kamila. Nie chciał odtrucia, terapii. Nie leczył się, czekał. Wiedział, że wszystko, czego pragnie, przyniesie mu czas. Nieskończona rzeka czasu, wystarczy tylko oddychać. Nie płoszyć niepotrzebną krzątaniną tego, co unosiło się na powierzchni i było w zasięgu falujących nadzieją marzeń. Nauczył się tego w największym rozgardiaszu kilkudniowych imprez, demolowania po pijaku hotelowych pokoi. Nie pamiętał, z kim tam był, nie miał pojęcia, kogo przepraszać. Tłumaczenie się obcym ludziom, okłamywanie Dominique pogarszało sytuację. Lepiej było przeczekać. Zamykał się w pustym pokoju przy pracowni. Pił tylko herbatę zaparzaną w cennej japońskiej czarce. Zapalał kadzidełko, sam nie wiedział, czy sobie, czy kamiennemu Buddzie na parapecie. I wracał do pustki, biedy i samotności studenckich czasów, gdy boso, w hinduskiej koszuli medytował, skupiając się na oddechu.

Odgłosy paryskiego domu zaczynały wtedy powoli wpadać w^swój zwyczajny rytm podobny regularnością do wdechów i wydechów Kamila. Dominique przestawała brać tabletki nasenne i „nadzienne”, jak mówił ojej uspokajaczach, połykanych w kryzysowych momentach. Znowu energicznie wstawała rano. Szykowała sobie śniadanie, trzaskając zardzewiałą tostownicą. Potrząsała włoską kafetierą o kształcie dadaistycznej lokomotywy popluwającej parą. Te swojskie hałasy sprawiały wrażenie rozpychania się w kuchni za ciasnej dla Dominique, dla jej zamaszystej pewności siebie, że przebaczyła mu, ale nigdy więcej...

Jednak tym razem czekania nie przerwała niespodziewana wizyta w odwykówce ani telefon. Kamila już denerwowały lekarskie mądrości. Zgadzał się z nimi w jednym: Alkoholik jest zawsze od czegoś uzależniony. Teraz był wyschniętą mumią, ani kropli alkoholu. Sterczały mu tylko jądra, w których zgromadziła się cała obolała lepkość tęsknoty. Uzależnił się od Dominique, od jej spokoju i łagodnej siły. Zapachu domu, bezpieczeństwa wyszorowanego marsylskim mydłem. Solidnych orgazmów, dopychanych niekiedy palcem i wykrzyczanych mu w samo ucho jak raport z bilansu wszystkich pieszczot.

Zamiast Dominique zadzwonili do niego z ministerstwa spraw zagranicznych.

– Dowiedzieliśmy się, że została zatrzymana przez władze polskie – słowa urzędnika, wypowiedziane rzeczowo i płasko niby wydrukowane litery, wydawały się pokwitowaniem zakończonej sprawy, dokumentem podsuniętym do podpisu.

– Co to znaczy? – Kamilowi przemknął obraz Dominique uwięzionej w grudzie błota. Kolorowa, paryska ważka zatopiona na zawsze w polskim bursztynie gówna.

– Dokładnie nie wiemy, ale najprawdopodobniej przewoziła maszyny drukarskie. Przypadek czy ktoś ją zadenuncjował, w każdym razie zawrócono ją z przejścia granicznego. Mamy niewiele informacji.

Dopytywanie urzędnika nie miało sensu. Wyraźnie dano Kamilowi do zrozumienia, że tylko on może pomóc Dominique. Komunistom nie zależy na jakiejś Francuzce, Polce w drugim czy trzecim pokoleniu. Nie zrobili nawet zwyczajowo z jej zamknięcia afery: za pieniądze CIA przemycane są materiały wywrotowe. Sprawie nie nadano rozgłosu, bo chodzi im o Kamila. Ściągnięcie go do Polski, zorganizowanie wystaw pokazujących normalizację stosunków z Zachodem, powrót znanych emigrantów.

Wściekał się na siebie i na nią. Rozważna aż do znudzenia i dala się podpuścić? Chciała mu zaimponować? A on przez nią nie ma francuskiego obywatelstwa. Nie przypomniała mu o tym, nie dopilnowała. Brzydziła go faktura za prąd, a co dopiero kolekcjonowanie teczki kwitów do prefektury.

4

Był pewien – ze swoim paszportem bezpaństwowca nie wróci z polskiej ambasady. Znajomi czekali, przechadzając się po placu i przed budynkiem w razie gdyby... ale właściwie mieli tylko potwierdzić jego zniknięcie. Wymianę na Dominique. Dawna kochanka, dziennikarka z „Liberation”, odprowadzająca go pod bramę ambasady, obmyślała jutrzejszy tytuł, nekrolog Kamila: „Polski malarz oddał się komunistom, ratując swoją agentkę”. Oczywiście nie byłoby to tak głupie, ale tylu sylab doliczył się w stukaniu jej obcasów. Widział i słyszał o wiele wyraźniej. Zauważał każdy mleczny kamyczek placu Inwalidów, krople deszczu opłukujące ulicę. Wszystko miało znaczenie: i ten beret, i prochowiec dziennikarki, stąpającej na patykowatych nogach czapli. Przebrała się za działaczkę ruchu oporu. Nie, no przecież musiała się jakoś ubrać na jesienną ulewę – przekonywał sam siebie do normalności. Tu jest normalnie, czas płynie w dobrą stronę. Taka moda na długie płaszcze i czarne beretki. Dopiero w ambasadzie zacznie się torturowanie czasem, wybebeszanie przeszłości pytaniami, kto, kiedy. Cofnięcie do Polski, cofnięcie życia.

Nie zakuto go w kajdanki, nie uśpiono zastrzykiem. Wódka w kryształowych kieliszkach też nie była zatruta. Niby nie, ale skądś wiedzieli o jego odwyku; chcieli go złamać? Ambasador wypił z nim „na zdrowie!” i zostawił komuś ważniejszemu na zakąskę. Kamil został sam. Czekanie, ich stara metoda rozmiękczania. Co za różnica, czy w śmierdzącym areszcie z lampą w oczy, czy tutaj, w gabinecie, przy kinkietach Księstwa Warszawskiego i weneckim lustrze, zza którego był na pewno obserwowany. Albo kręcili dla dziennika jego serdeczne powitanie, tylko z kim? Bruderszaft zjaruzelem, Urbanem? Z jakimś komuchowym artystą, może Koniecznym, co ulepił Lenina-bałwana na pomnik w Nowej Hucie? A może to rozgrywka Kominternu i przyjdzie się z nim całować obleśny kacyk francuskich komuchów, Marchais?

Zrobi to dla niej. Z lojalności, tego ziarenka przyjaźni, zaufania. Bo do kogoś trzeba je mieć. Wbić w ten ziarenkowaty punkt cyrkiel i narysować horyzont. W szkole miał z matmy dwóje, byt jednak najlepszy z geometrii analitycznej.

– Udało ci się, Bąk, pierwszy rozwiązałeś, ale co ty za „ślaczki” mi rysujesz? – matematyk podnosił zeszyt Kamila ponad swoją łysą głowę, pokazując go klasie.

– Bo ja tak widzę, panie psorze, żółte koła, zielone kwadraty.

Figury pochodziły od szarego punktu. Kamil kochał się w jasnej, dającej się wyrysować logice geometrii. Jej początkiem, początkiem świata nie był ozdobny miłosny wywijas, lecz skromny, szary punkcik pewności. Teraz była nim Dominique, nierzucająca się w oczy, zawsze na swoim miejscu i podtrzymująca ich codzienność.

Czuł się też winny: do Polski pojechała przez niego. I dlatego miał teraz przywitać tajemniczego kogoś, kto mógł zajść go od tyłu, z przejścia ukrytego między półkami. Rozejrzał się po ścianach i suficie. Nawet stiuki, pozostałość z pałacyku Talleyranda, straciły tutaj ozdobną lekkość. Zamieniły się w skrofuły i polskie czyraki. Zadzierając głowę, nie zauważył wejścia niewielkiej osoby. Stanęła przed nim, patrząc mu prosto w oczy. Siedząc, był równego wzrostu z tą niemal karliczką o krótko, po męsku ostrzyżonych włosach. Podała mu rękę, jakby chciała przekazać impuls elektryczny, szybko i z trzaskiem kruchych palców. Zastanawiał się, kim jest ten nieprzyjemny kurdupel w brązowej garsonce. Strażniczką więzienia kobiecego tuż przed emeryturą? Chodzi między klatkami z elektryczną pałą? Wymamrotała tylko nazwisko, więc się nie przedstawiła, pochodząc z kraju, gdzie nie liczy się ludzka godność, ale funkcje i urzędy. Mogła zostać „miss komuna”, nijaka, w szarościach brązu, tej cywilnej odmianie urzędowej czerni. Rozłożyste chłopskie biodra i z braku inteligencji czujne chamstwo w świdrujących oczkach. Kamilowi zdawało się, że rozmawia z Wandą Wasilewską. Przerabia znowu biało- – czarny podręcznik historii, poprawnie kłamiąc w odpowiedziach na pytania wypisane pod czytanką. Nie dowiedział się niczego o Dominique. To nie był temat tej lekcji, niespodziewanie zakończonej propozycją spotkania na mieście. Interesowała ją sztuka. Przyniósł do kawiarni obraz. Nie odpakowała go, podniosła, ważąc w starczej ręce jego ciężar. Uśmiechała się, gdy pytał o Dominique. Klepała go po dłoni, niby lekarz obiecujący wyzdrowienie.

5

Dominique wróciła miesiąc później. Nigdy się nie dowiedział, czy dzięki wstawiennictwu Wasilewskiej, Francuzów, czy z kaprysu komuny. Traktowali ją dobrze. On też został potraktowany inaczej. Coś mu tu nie pasowało. Nie chcieli go porwać, zaszantażować i zniszczyć za karę. Wyłudzili obraz. Wzięła go Wasilewska, dla siebie. Rozkradanie komuny? Początek kapitalistycznego inwestowania? To był jego prywatny koniec Peerelu. Po upadku muru berlińskiego poznał rodowe nazwisko komunistycznej kolekcjonerki z polskiej ambasady: Nomenklatura.

Ale wtedy nie obchodziło go już nic, co było poza płótnem naciągniętym na blejtram. Picie traktował jak rozpuszczalnik duszy. Kobiety łagodziły przymus codzienności. Ocierając się o wąskie i śliskie tunele pochwy, szukał w nich przejścia przez labirynt. Każda była wilgotnym korytarzem, prowadzącym do kobiecości ukrytej między nogami. Czarnej i mokrej niby tropikalna noc, w której mógłby zasnąć nagi, wreszcie bezbronnie szczęśliwy.

Kołowrót tej samsary działał dość rytmicznie: Kamil malował obrazy sprzedawane w najdroższych galeriach, miał zamówienia na te, których jeszcze nie było. Dominique regulowała płatności za jego pobyty w klinikach, gdy ze sprawnego w miarę mechanizmu pracowitości, alkoholu i seksu nie dało się już nic wycisnąć na białe płótno.

Podejrzewał Dominique o odkładanie pieniędzy na ucieczkę. Nie mógł jej tego udowodnić. Przeczuwał pod wyrozumiałym uśmiechem zupełnie inne usta: zaciśnięte w wytrwałości i ćwiczące jedno zdanie, do którego nie była zdolna kilkanaście lat: Odchodzę, radź sobie sam.

Czekając na niego nocą, miewała koszmary: stworzył z wielu kobiet kobietę idealną. Wyprowadza ją z pracowni i sadza na tronie kuchennego krzesła. Ta egipska bogini, zrośnięta z różnych dziewczęcych piersi, zgrabnych nóg miała łepek kury z oczami Marilyn Monroe. Wydziobywała przez nos mózg Dominique. Pozbawiona w ten sposób rozumu, nie mogła sobie wyobrazić, co będzie dalej, i się budziła.

6

Ta noc była bez snów, równie pogodna co bezchmurne niebo. Dominique wstała wcześniej, musiała zdążyć na ósmą po Kamila. Odbierała go z podobnych, mniej lub bardziej renomowanych zakładów chyba dziesięć razy. Bezbłędnie oceniała skutki pobytu, ucieczki przed nią. Tym razem wyglądał na wypoczętego i w znakomitym humorze. „On poszedłby i do piekła odpocząć” – zauważyła jego opaleniznę.

– Dobrze, że jesteś – pocałował ją i rozsiadł się na tylnym siedzeniu – A właściwie kiedy cię nie było? – dodał czule, udając złośliwość.

Wrócili szybko do Paryża. Zanim dojechali do swojej dzielnicy, Kamil poprosił o podjechanie na uliczkę pachnącą drewnem i świeżym chlebem wypiekanym w wiejskich piecach. Wszedł do jednego ze sklepików. Dominique porządkowała w elektronicznym notesie godziny spotkań. Mieli wieczorem wywiad w telewizji przed wyjazdem na biennale do Wenecji. Kamil wrócił, rozpakowując z pudełka koniak. Oparł się o wóz, z rękawa wysunął butelkę wina.

– 2001 beaujolais. To był dla nas dobry rok, wziąłem na pamiątkę – rzucił butelkę na siedzenie.

Dominique zjechała z chodnika. Kamil, idąc za wozem, czytał złote etykietki na koniaku.

– Teraz już do domu? – spytała zirytowana. Kabriolet korkował wąską uliczkę.

– A wiesz, że nie.

– Zaczynamy nowe życie – z pogardą pokazała na butelkę.

– Kończymy stare – Kamil podszedł do niej.

– No to jak, wsiadasz?

Wziął walizkę i uśmiechając się, przecząco pokręcił głową. Dominique ostro ruszyła, poganiana klaksonami.

II

7

Alpes Maritimes, górskie szczyty łagodzone delikatnością morskiego wiatru. Fioletowe doliny, wyżłobione łoskotem potoków i parną śródziemnomorską ciszą. Do Caen, wzdłuż kamiennego muru otaczającego wiejską posiadłość, idzie, uginając się pod plecakiem, dziewczyna w dżinsowej kurtce. Długie blond włosy zebrane w kitkę wysuwają się pasemkami, opadając na lekko skośne, szare oczy. Stanęła przed drewnianą bramą. Pociągnęła za sznurek dzwonka. Przestraszony hałasem ptak uciekł z drzewa, zostawiając jej na kołnierzu białą kupę. Brama pękła ze skrzypieniem na pół. Otworzył ją młody Azjata w granatowym habicie. Dziewczyna podała mu kopertę z pieczęcią buddyjskiego klasztoru i napisem: Ewa Kowalska.

– Nie trzeba – chłopak odsunął list – Miałaś być, to jesteś – ukłonił się i zamknął za nią bramę.

Przeszli dziedzińcem między niskimi sosnami. Powyginane i okaleczone górskim wichrem, mogły być równie dobrze przerośniętymi bonzai. Roślinami tresowanymi do udawania liliputów z przystrzyżoną duszą.

Błyszczące kamienie ścieżki prowadziły do drewnianego budynku, krytego dachem z ceglanego łupku. W środku wąskie, ciemnowiśniowe korytarze sprawiały wrażenie wędrowania zakamarkami kredensu. Jego kryształowe szybki brzęczały przy byle podmuchu wiatru. Był to metaliczny dźwięk dzwonków feng shui, zawieszonych na rynnach w czterech rogach tego solidnego domostwa o pozornej lekkości japońskiego pawilonu.

– Rozgość się – chłopak wskazał Ewie otwarte drzwi małego pokoju kończącego się przeszkloną ścianą – Jeśli nie jesteś zmęczona, za godzinę na górze jest wykład – mówił po francusku z azjatyckim akcentem, siekającym sylaby. Nadawał im tym znaczenie osobnych słów, zapisanych z kaligraficzną starannością dalekowschodnich alfabetów. – Pralnia w piwnicy – spostrzegł, że Ewa stara się zetrzeć plamę z kołnierza kurtki.

– Eee, nic. Ptak mi narobił, na szczęście.

– To po co ścierać? – grzecznie się zdziwił, zostawiając ją samą z odpowiedzią.

8

Ewa, szukając sali wykładowej, trafiła do ciemnego schowka. Zaciekawiły ją starodawne okucia, skrzypiące drzwi. Weszła między półki, na których leżały starannie poskładane granatowe habity. Klasztor nasiąkł dymnym kolorem kadzidła. Tutaj był fiolet lawendy. Nagrzana słońcem prowansalska łąka. Lniane tkaniny układały się pod dłonią z uległą szorstkością traw. Słysząc dalekie odgłosy kroków, szelesty, wyobraziła sobie parawany ścian, za którymi buddyści zrzucają z siebie stare wcielenia i przebierają się w świetliście nowe.

– Szukasz czegoś dla siebie?

Odwróciła się zaskoczona. Stał za nią chudzielec w okularach. Oparł się o drzwi szafy-schowka. Przy jego bosych stopach położył się mały kundel.

– Wybrałaś indygo? I słusznie, wiesz, skąd wziął się ten kolor? Pustynny kolor wolności. Berberowie, rycerze Sahary, farbują nim swoje suknie. Mnisi buddyjscy też są rycerzami samsary, czyż nie? – pobrzmiewała w tym przemądrzałość próbująca sobie samej zaimponować – Dosiadają rumaków świadomości...

Pies podniósł się czujnie.

– Spokój, Bishop, spokój – chudzielec poklepał kundla – Najlepiej załóż pod spód biały t-shirt, tak tu robią – powiedział poufnie, jakby dzielili tę samą kabinę w przymierzalni – Będziesz miała prawie sutannę. Buddyzm nie jest religią, ale oni się przebierają za księży. Katolicka nostalgia za Watykanem, przenajświętszym tatusiem i niepokalaną mamusią.

Długowłosy chłopak widziany ze schowka przesunął się w lewo i zniknął z oświetlonej sceny korytarza. Po drugiej stronie zza kulis drzwi weszła tęga, siwowłosa kobieta w powłóczystej szacie. Trzymała stertę odprasowanych habitów.

– Na weekend? – spytała tonem sortującym rzeczy i ludzi.

– Na stałe do mistrza.

– Mhm... jesteś jego uczniem? – nie dowierzała Ewie, jak zmyślającemu dziecku.

– Tak.

– Świecki strój i włosy zostawia się za bramą. Klasztor ma regułę – dotknęła swoich, krótko przystrzyżonych – Przyjechałaś rano z Polski... nazywasz się...

– Ewa – wysunęła ręce z kieszeni. „Czyja muszę tak zawsze?”, denerwowała się. „Przestaję ściskać bochenki pięści i podaję ludziom kromki dłoni. Dzielę się sobą, mówiąc Ewa, czy co?”

– To twoje światowe imię, a prawdziwe?

– Kaite, przebudzenie świata.

– Jestem Tonga, łagodność wiatru. Wybierz swój rozmiar – podała jeszcze ciepłe od żelazka habity.

– Mam metr osiemdziesiąt.

– Widać. I dobry akcent.

– Studiuję francuski – Ewa rozłożyła podsunięty strój.

– Polacy dobrze mówią po francusku – Tonga zamknęła rozmowę i drzwi schowka.

Ewa poczuła się zatrzaśnięta w ciemnej szafie z tłumem cerujących Polaków. Rzuciła w nich ubraniem wybrudzonym podróżą. Wkładała habit. Zaplątała się pod jego granatowymi fałdami spływającymi po nagiej skórze. Nie mogła trafić w rękawy i rozcięcie na głowę. Zabrakło jej powietrza. Szamotała się chwilę i wreszcie przebiła na powierzchnię. To chrzest w wodach ciemności. Obłóczyny. Ten chłopak miał rację – zgodziła się z jego gadaniem o katolickim buddyzmie i poczuła się dziwnie. Wydawało się jej, że lęk był nie z niej, ale z mroku klaustrofobicznie ściśniętego w schowku. Szarpnęła drzwi. Gwałtownie się otworzyły, przewracając wiadro pomyj. Brudna woda z mydlinami zalała korytarz.

Mnisi idący do sali wykładowej omijali kałuże. Szli przy ścianie, unosząc długie suknie, albo podskakiwali. Kamil zapatrzył się na ten balet sandałów, wymyślne figury, łapiące równowagę nad strumieniem.

– Przepraszam bardzo – Ewa schyliła się po szmatę.

– O, nie, nie. Zabierasz mi moją praktykę – odsunął ją stanowczo od wiadra.

Przechodzący obok mnich spojrzał na nich karcąco.

– Pan mówi po polsku? – szepnęła Ewa.

– A ty rozumiesz? – nie było w tym zachęty do rozmowy. Kamil zamknął się w klasztorze, żeby nie musieć: myśleć, być, mówić. Kiedy trzeba było powiedzieć coś nieważnego, co wymagało tylko ludzkiego chrząknięcia, odzywał się po polsku. Ogradzał się w ten sposób regułą milczenia, zachowując pozory grzeczności.

– Spóźnisz się na wykład – zabrał Ewie ścierkę. Posłusznie odeszła za mnichami.

9

Wyżymając szmatę, chciał, żeby z wodą ściekło dotknięcie dziewczyny. Ta mała przypominała Dominique sprzed kilkunastu lat. Piękna, bezczelnie naiwna i zadała to samo pytanie: „Mówisz po polsku?” Haczyk zdania, od którego zaczęło się wyciąganie zwierzeń, wyznania, pretensje. Kłótnia trwająca do dziś.

Starł sękatą podłogę. Oparł się o szybę. Za oknem, nie zważając na deszcz, medytował stary Ogrodnik. Uprawiał swój skalny ogród. Układał kamienie według starodawnej sztuki japońskich mistrzów zen. Zastygał nad głazem albo kamykiem, myśląc, gdzie powinno być ich miejsce. Sam kamieniał na wiele godzin, wczuwając się w harmonię ogrodu. Powoli przenosił upatrzony skalny okruch. Szczotką zacierał po sobie ślady na żwirze. Znowu nieruchomiał, medytując. W kukajce wypłowiałej od deszczu i słońca miał kolor szarej skały. Kamilowi kojarzył się ze świętokrzyskim Pielgrzymem, malowanym na studenckim plenerze. Tamten też, wędrując pośród kamieni, zamienił się w jeden z nich albo miał dotrzeć do celu na koniec świata – Kamilowi mieszały się wspomnienia. Nie chciał w nich grzebać. Zalatywały mu psychiczną padliną. Przeszłość rozkładała się zbyt powoli w jego głowie, zamiast spłonąć.

Podziwiał Ogrodnika dopasowującego kamienie do własnego zbawienia. Kiedy uda mu się osiągnąć harmonię, trafić ostatnim kamykiem w golfowy dołek zen, stworzy dzieło doskonałe: swoje oświecenie. Coś na podobieństwo najlepszych obrazów Vermeera. U niego też każda plamka wielkości ziarna piasku jest niepodważalna.