Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klara, znakomita lekarka, i przedsiębiorczy architekt, Jacek, są właściwie udanym małżeństwem, któremu nic nie brakuje do szczęścia. Nagle z przerażeniem odkrywają, że ich partnerski związek znalazł się na granicy rozpadu. Mimo wzajemnej miłości i szacunku nie bardzo potrafią sobie z tym poradzić. Ich przyjaciele — niepracująca Joanna i zaangażowany politycznie Marek — żyją w zupełnie innym, tradycyjnym modelu wielodzietnej rodziny. Oni także przechodzą kryzys. Nie pomaga im w jego rozwiązaniu ani głęboka religijność, ani odpowiedzialność za dzieci. Książka Manueli Gretkowskiej jest wnikliwym studium kryzysu związku mocno osadzonym w dzisiejszej Polsce.
Z opowieści o kilkorgu ludziach i dwóch całkiem różnych modelach „bycia razem”, które pękają od środka bez względu na wyznawane zasady, powstaje współczesny, egzystencjalny dramat we współczesnej Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
Copyright © Manuela Gretkowska
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
Warszawa 2023
ISBN 978-83-8341-055-5
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
– Proszę podpisać – prosiła Klara zwijającego się z bólu pacjenta. Była prawie pewna, że to krwawiący wrzód. Jeszcze raz przejrzała papiery chorego.
– Panie Darku, za tydzień ma pan urodziny, trzydzieste piąte.
Była czwarta rano, jej druga noc na izbie przyjęć. Mówienie sprawiało jej tyle trudu, co jemu słuchanie:
– Będzie pan balował, wszystko się zagoi.
Otarła mu z twarzy pot. Otworzył usta, zdążyła odskoczyć, zanim splunął krwią. Sanitariusz wbił mu w zaciśniętą pięść długopis.
– Tutaj – podsunął zgodę na operację. – Niech pan słucha lekarza.
Chory rzucił długopisem w okno. Szczupły, prawie chłopięcy, miał kilkudniowy zarost i popękane od wysiłku żyłki w oczach.
– Gdzie jest jego żona? Był ktoś w domu? – Klara dostała wyniki z laboratorium.
Wykrwawiał się, trzeba było podłączyć natychmiast kroplówkę.
– Jego żona nie mogła przyjechać... – Lekarz z karetki szykował się do następnego wezwania.
– Coś gadał, że się pokłócili – przypomniał sobie sanitariusz.
– Dlaczego on jest w garniturze na gołe ciało? – Pomogła pielęgniarce rozebrać go z czarnej, odświętnej marynarki.
– Sam się tak wystroił – sanitariusz wzruszył ramionami.
Klara już nie namawiała chorego. Sala operacyjna powinna zrobić wystarczające wrażenie. Metaliczny szczęk narzędzi chirurgicznych był dowodem szermierki ze śmiercią.
Do końca dyżuru zostały trzy godziny. Przyjmowała rutynowe zgłoszenia; zatrucia, złamania. Miała zapytać, jak idzie na operacyjnym, gdy przyszedł anestezjolog.
– Odpał zupełny. Klara, on się nie zgadza, nie, bo nie.
– Jeszcze go...?
– Ciągle przytomny skurczybyk.
– O co chodzi? Jehowa?
– Nie, uparł się. Wezwaliśmy psychiatrę.
– Zostań, pięć minut. – Wskoczyła do otwierającej się właśnie windy z wózkami.
Kiedy go przywieźli, miała za mało czasu. Bała się, że postawi złą diagnozę. Czytając wywiad, pytała go, czy pił. Ale ludzie się mylą w kłamstwach, on też się mylił, że nie podpisze. Umiała przekonać najnieznośniejszych pacjentów; zramolałych staruszków i rozwrzeszczane dzieci. W ich uporze znajdowała szczelinę, przez którą przetaczała zdrowy rozsądek.
Pacjent leżał odwrócony do ściany, drżał z bólu i osłabienia.
– Panie Darku – wzięła go przyjacielsko za rękę, sprawdziła słaby puls. – Pomogę panu. Proszę mi też pomóc i powiedzieć dlaczego.
Zamknął oczy, popłynęły mu łzy.
– Słyszy mnie pan?
Odwracał się coraz bardziej do ściany.
– Ma pan krwotok... krwawienie z przewodu pokarmowego – potarła mu kartką siną rękę. – Skazujesz się na śmierć. Tego nie wolno, to eutanazja.
– Eeeu, euta, ta, a w dupie mam, na co umrę – prawie wrzasnął, zamieniając ból we wściekłość.
– No to do cholery nie umieraj, jak ci nie zależy! – sądziła, że dotrze do niego krzykiem.
Więcej się nie odezwał. Wmurował milczeniem w ścianę.
– Zawzięty facet – powiedział w dyżurce chirurg. – Takich przywożą z więzienia po połyku.
– Byłem u niego, normalny człowiek. – Lekarz z karetki tak jak Klara skończył nocny dyżur.
Obydwoje zostali solidarnie z dzienną zmianą, wspierając kolegów.
– Rozumiem, ze strachu ludzie różne rzeczy robią, ale jego tak boli, że każdy normalny wołałby pod nóż. Wariat? Po kiego dzwonił na pogotowie? – Anestezjolog chodził wokół stołu.
– On umiera na złość żonie, odeszła od niego – odezwał się psychiatra. – Ubrał się elegancko, dał jej ostatnią szansę.
– Obyczajowa, no taak. Baba nie przyjedzie, nie przekona go. Lepiej być wdową niż rozwódką, przyzwoiciej – denerwował się chirurg.
Klara miała wrócić ze szpitala do przesiąkniętego lekarstwami mieszkania, gdzie czekała zrakowaciała po mózg matka. I nie mogła podmienić końcówki jej życia, wydawanej z niego boleśnie reszty, na to dogorywające za ścianą sali operacyjnej. Po czterech godzinach wykrwawiania chory zaczął bredzić, psychiatra mógł wreszcie zezwolić na spóźniony zabieg. Pacjent umarł podczas operacji. W przechowalni leżał jego czarny garnitur i zarzygane lakierki, czarne, bez sznurówek.
Spacerowała korytarzem, przyglądając się porannemu słońcu, które przepalało w niej nocny koszmar.
– Dzień dobry, moja droga – usłyszała serdeczny głos profesora Kaweckiego.
Przeszedł wolno koło niej ze swoim nieodłącznym skórzanym kuferkiem. W drodze do sali operacyjnej zdjął płaszcz i rozwijał się z szala. Uważano go za dziwaka i fantastę wynajdującego w najzwyklejszych chorobach zbyt wiele przyczyn. Po tym jak założył studium akupunktury, dobrowolnie skazał się na przedemerytalne wygnanie z grona poważnych lekarzy. Wzywano go do przypadków beznadziejnych, by zapewnić chorym ostatnią szpitalną posługę, a Kaweckiemu udowodnić nieskuteczność jego metod. Pracowała z nim rok na chirurgii, potem zajął się swoją chińszczyzną. Przy każdym przypadkowym spotkaniu w szpitalu proponował jej asystenturę. Klarę zastanawiało, dlaczego uparł się na nią.
Tym razem uśmiechnął się porozumiewawczo, nic nie mówiąc.
– Zgadzam się, panie profesorze! – zawołała za nim. – Ale pod jednym warunkiem, proszę powiedzieć, dlaczego ja?
– Bo mi się pani podoba. – Nie odwrócił się.
Od kiedy pamięta, zawsze chciała być lekarzem. W dzieciństwie wybrała specjalizację, rysując na lalkach czerwoną kredką ślady po operacji. Mając dwadzieścia siedem lat, była chirurgiem. Powołanie zamieniło się w zwykłe wołanie do pracy na zastępstwa i nagłe wypadki, gdy zachorowała jej matka. Klara poświęcała jej cały swój czas, wiedząc, że z tą diagnozą zostało pół roku nie życia, ale umierania. Matka, póki była przytomna, chciała ulżyć córce i prosiła o miejsce w hospicjum. Po przerzutach do płuc i mózgu spadała z łóżka. Jakby instynktownie chciała już znaleźć się bliżej ziemi i mniej cierpieć. Klara wstrzykiwała jej maksymalne dawki morfiny. Ból był zrostem między ciałem i duszą, rozrywanym przed śmiercią z każdej tkanki.
Przenosząc się do pogotowia, miałaby mniej pracy i mogła lepiej zająć się matką. Wyleczenie było niemożliwe, tego nikt oprócz szarlatanów nawet by nie próbował. Zadręczała się więc analizowaniem niewyłapanych na czas symptomów poprzedzających chorobę; kłucia, zawroty głowy, nudności.
Natrętnie powracał do niej głos profesora Kaweckiego z jego mantrą: „Dla medycyny chorobą jest zaburzenie materii, niewydolność organu. Akupunktura zajmuje się tym, co chorobę poprzedza – zaburzeniem funkcji. Za późno leczyć chorobę w rozkwicie, mądrzej do niej nie dopuścić".
Nie żałowała porzucenia chirurgii. Napięta i skupiona podczas operacji, nie potrafiła wyhamować, rozluźnić się jak inni, pijąc. „Nie nadaję się. Jestem przemęczona", zdołała popatrzeć na siebie z boku, gdy przy wyrostku robaczkowym powstrzymywała się, by z tą samą fachowością nie wyciąć pacjentowi profilaktycznie reszty narządów. Pogotowie też ją męczyło, miała dość ciężko chorych i wypadków. Wydawało się jej, że przyjeżdża do nich ciągle za późno. Po pracy, przekręcając klucz w zardzewiałym zamku, też czuła się ciągle spóźniona. Nie mogła uratować własnej matki, nie uchroniła jej przed chorobą, po co więc była lekarzem?
Poszła do Kaweckiego, bo nie miała dokąd iść. Wycofując się coraz bardziej z medycyny, z chirurgii do pogotowia, potem do przychodni, może skończyłaby w firmie farmaceutycznej. Byłaby dobrze opłacanym, obwoźnym handlarzem pigułek. Znajomi lekarze, którzy już to robili, powtarzali w samoobronie: „Z czegoś trzeba żyć, nie?". W przypadku Klary to było pytanie: „Po co?". Przygotowywała się nim do śmierci matki.
– Panie profesorze, powie pan teraz, dlaczego zaproponował pracę u siebie? – Klara ćwiczyła odmierzanie grubością kciuka odległości na ciele pacjenta.
– Odpowiedź w pani rękach, od razu wiedziałem, że się nadają – podał srebrną igłę ze złotą nasadą. – Mnie zajęło rok, co pani trzy miesiące. Proszę zamknąć oczy – przyłożył jej dłoń do boku leczonego chłopca. – Przesunąć palcami, o tutaj, wyczuwa pani? – prowadził delikatnie.
– Tak. – Nie sądziła, że będzie od nowa uczyć się ludzkiego ciała, czytać je brajlem. – Punkty do nakłucia są... cieplejsze, minimalnie.
– Pół stopnia! Energia, ożywia nas energia! – Profesor uwielbiał mówić o nieuchwytnej energii przeszywającej świat skurczem życia.
Przy obcych maskował swój entuzjazm, zastępując „energię" słowem „funkcjonowanie". Wśród swoich uczniów, nie krępując się, szydził z zachodniej medycyny ślepej na meridiany: – Te subtelne ścieżki energii oplatające organizmy.
W przyciasnym fartuchu opinającym brzuch biegał wokół pacjenta, tłumacząc działanie akupunktury. Przypominał dziecko pochłonięte konstrukcją zabawki. Kilkunastocentymetrowe słupy wysokiego napięcia z igieł wbijał w cielesny krajobraz zagłębień i wzniesień. Czekał, aż popłynie między nimi prąd uzdrawiającej energii. Jej zaburzenie powodowało osłabienie narządów, słabe narządy jeszcze bardziej blokowały jej przepływ, prowadząc w rezultacie do chorób i śmierci.
Kilka dni po pogrzebie Klara zbierała z grobu zmarznięte bukiety i wieńce. Na ostrym wietrze powiewały szarfami: „Kochanej pani profesor – wychowankowie II LO", „Wychowawczyni, maturzyści 1985". Przystawała odpocząć, wytrzeć łzawiące oczy. W bocznej alejce od śmietnika stał dziwny biały pomnik. Zamiast imienia, nazwiska i dat wyryto wielkimi, czarnymi literami MAMA. Wszystkie inne groby ze swoimi zapisanymi od góry do dołu tablicami wydały się nagle wystającymi z ziemi kiszkami osobowymi. Klara usiadła na małej ławce przy stogu śmietnika, usypanym z wieńców i żałobnego brokatu. Przestała powstrzymywać łzy. Szlochając, zatykała usta zwiniętą rękawiczką, wtykała ją między zęby niby knebel choremu na padaczkę. Trzęsła się z płaczu i zimna. Jeśli w błysku światła zaczyna się padaczkowy atak, to ona miała atak smutku, w którym przeraźliwie jasno zobaczyła swoje położenie: Jest zupełnie sama. Ojciec nie przyleciał z Australii na pogrzeb. Uciekł od nich, gdy Klara miała pięć lat. Od tego czasu widzieli się ze dwa, trzy razy. Paweł, najlepszy kumpel ze studiów, ma praktyki w Stanach. Przyjaciółka Joanna po urodzeniu dziecka nie miała dla niej czasu. A ona sama zrezygnowała z ambicji i zostanie akupunkturzystką, pośmiewiskiem dla mniej zdolnych, ale robiących specjalizacje. Zaczynała razem z nimi, w niczym nie była gorsza i odpadła. Ma mieszkanie po matce, żadną pensję i nikogo.
– To niesprawiedliwe, MAMO, mamusiu!
Że umarłaś. Że mój wykładowca, wielka miłość od ostatniego roku studiów, nie zostawi żony.
Przekonała się o tym, zaglądając przypadkowo do jego biurka.
– Klara, a czego ty tam szukasz? – zawołał do niej z łazienki swojego gabinetu.
Spotykali się u niego późnym wieczorem po wyjściu sprzątaczek.
– Wino mi się rozlało. – Zakryła plamę papierowym ręcznikiem. Sprawdziła, czy nie przelało się do szuflady.
Na samym wierzchu leżało zdjęcie jego żony porysowane mazakiem; poprawki ust, oczu. Za miesiąc miał otworzyć własną klinikę urody. W przeprowadzkowym rozgardiaszu mieszał dokumentację z prywatnymi papierami.
– Operujesz ją?
– Kogo? – udawał zdziwienie. – A, prezent urodzinowy. – Wychylił się z łazienki owinięty na biodrach jednorazową serwetą. – Drobne poprawki.
– Moim kosztem?
– Co?
– To nie korekta, ty jej robisz moje usta i oczy.
– Ten wykrój jest dla niej najlepszy, najmniej cięć, a że ty masz podobne oczy... Przypadek. – Wklepał w twarz perfumy i swoim zwyczajem natarł nimi owłosienie łonowe, poklepując pieszczotliwie jądra. Higiena była u niego rodzajem gry wstępnej. – Nie bądź zazdrosna, wiesz, że nie ma... – nie dokończył, całując ją w usta.
– Nie ma? – Odepchnęła go i usiadła przy biurku, chcąc lepiej przypatrzeć się fotografii. – Nie ma o co, bo jest po czterdziestce? Wiesz, jak się czuję? – Jakby zdarł ze mnie skórę i zaniósł ją do jaskini, okryć swoją żonę, pomyślała.
– Przeginasz, pokaż. – Założył okulary z wąskimi szkłami.
Krople wody skapywały z muskularnego torsu pasującego bardziej do trzydziestoletniego kulturysty niż do lekarza w średnim wieku. Kochając się z nim, była naraz z dwoma mężczyznami: młodym i dojrzałym. Albo z Minotaurem o ciele młodzieńca w rogatej masce zasłaniającej prawdziwą twarz. Próbowała ją podejrzeć. Dlatego nauczyła się przy nim przeżywać orgazm z otwartymi oczami. Podniecać się tą widzialną różnicą między miażdżącymi muskularni a czułością jego spojrzeń i pocałunków. Ich sprężyste ciała wchodziły w siebie, ale głowy nie pasowały. Klara nie mogła dotrzeć do tego, o czym on naprawdę myśli, co jest kłamstwem, co mądrością pięćdziesięciolatka.
– Piękne jest do siebie podobne – wyrecytował zawodowy slogan. – Jesteś moim kanonem urody, więc się nie dziw... Ale, ale ty masz górną wargę zupełnie inaczej zaokrągloną, Klara... – przejechał pieszczotliwie palcem po jej ustach.
– Chirurg plastyczny tak potrzebuje muzy jak gronkowca – wstała. – Nie wierzę ci, w nic.
– Co nie? Ewidentnie. Gdzie ty widzisz podobieństwo? – Wpatrywał się w zdjęcie, zasłaniając się nim przed Klarą. – Może trochę dolna, ale to już nie ode mnie zależy. Siedemdziesiąt procent kobiet ma tak samo zbudowane mięśnie okrężne, co ja ci będę mówił – włożył jej rękę między nogi i przyciągnął.
Poczuła, że zaraz wepchnie w nią pachnący palec i zrobi z niej pacynkę. Lalkę pożądania nadzianą na poruszającą nią dłoń.
– Nie chcę. Z kochanki jest czasem żona, nie żebym chciała za ciebie wyjść, ale żonę przerabiać na kochankę? Pogięło cię?
– Czy ty nie jesteś przed okresem? – zaniepokoił się złośliwie.
– Nie rób ze mnie wariatki. I nie bój się, nie jestem w ciąży, jeżeli o to biega, nie wrobię cię. Spadaj.
– Klara...
Zawracając od drzwi, przyznałaby się do pomyłki. Dała się zaczarować obietnicom, wyjazdom na weekendy. Taktownie nie wypytywała, kiedy zamieszkają razem. To on, wyczuwając moment, snuł plany: „Przeprowadzisz się do mnie po rozwodzie albo lepiej kupimy nowy dom za miastem. Zrobisz specjalizację i będziemy wspólnikami. Może najpierw anestezjologia?". Im bliżej było otwarcia kliniki, tym mniej miał dla niej czasu, odwoływał spotkania.
– Gdybyś potrzebowała pomocy, możesz na mnie liczyć – zapewniał.
Rzeczywiście, kupił matce Klary specjalne łóżko dla obłożnie chorych. Przysłał masażystkę, załatwił dyżury pielęgniarek. Widywali się raz na tydzień. Płacił za jej taksówkę z Żoliborza do centrum. Szybki seks przy zgaszonym świetle, najlepiej na stojąco wśród obitych kolorową skórą mebli na chromowanych nogach. On wpatrzony w okno, w pulsujące pod nimi miasto. Ona z twarzą przy szybie, wypychana rytmicznie tam, skąd przyjechała – w stronę szarych ulic.
– Pierdolona Warszawa – wbijał się między jej pośladki. – Powiedz coś świńskiego – popijał ze rżniętej, kryształowej szklanki swoją dzienną dawkę whisky.
– Ty.
Uwalniała się i opierała plecami o jeden z perskich dywanów zawieszonych na ścianie. Wymyślała pozycje dla akrobaty z twarzą mędrca.
– Patrz na mnie – trzymając go za gęste, szpakowate włosy, podnosiła mu głowę.
Miał mieć erekcję spojrzenia, twardo, prosto w nią, do ostatniej kropli.
Potem padali na kanapę, zaśmiewając się ze swoich udawanych perwersji. Minotaur zasypiał w pół słowa. Zapadał w ciężki, prawie zwierzęcy sen.
Nie sprawdzając, gdzie według biletu jest jej miejsce, rozpoznała w półmroku sali kinowej profil Joanny z zadartym nosem i platynowe loki – to było jej pierwsze wyjście po urodzeniu Michasia.
– Nie dawaj mi kukurydzy i zabierz czekoladki, przecież karmię – opędzała się od Klary.
Z Czterech wesel i pogrzebu wyszły przed końcem, Joanna miała przemoczony stanik.
– Włożyłam podwójną wkładkę, nie mogę nosić ze sobą dojarki. – Osuszała sutki w toalecie. – No, trudno, cieknie, też przyjemnie. Mleko będzie weselsze, tak się śmiałam.
– Pomóc ci?
– Nie. A ty się chociaż uśmiechnęłaś, bido jedna?
– Aha, na tym polegają komedie romantyczne; facet zakochuje się w kobiecie, można się uśmiać do łez. – Klarze przypomniały się licealne i studenckie miłości, z których się sobie zwierzały. Do czasu, gdy Joanna na drugim roku prawa poznała Marka i przestała chodzić po swojemu, z kilkoma chłopakami naraz.
– Pokłóciliście się? – wystarczyło jej spojrzeć na Klarę.
– Nie.
– To dlaczego mnie wyciągasz do kina? Nie spotykacie się?
– Kiedy? Za dużo wszystkiego: Mama, klinika.
– Nie spotyka się z tobą, spotyka się z inną, nie ma innej możliwości.
– Nie lubisz go.
– Wciąż tak się szoruje? Może by lepiej wyczyścił sobie życiorys.
– Nie zależy mi.
– Kup mu na Gwiazdkę odkamieniacz, pod penisa. „Wysika się i zdezynfekuje, wytryśnie i nie zardzewieje" – parodiowała reklamy.
Klara trzepnęła ją plecaczkiem. Rozdzwonił się telefon komórkowy Joanny. Wyciągnęła słuchawkę z radiostacją. Dostał go od firmy jej mąż. Jedną z pierwszych komórek w Polsce, ponadkilowe berło ważniactwa.
– Dobrze, bardzo dobrze zrobiłeś. Całuję. – Zawinęła telefon w kocyk i włożyła do torebki. – Michaś rozpacza. Wpadniesz do nas?
– Odprowadzę – nie chciała już słuchać życiowych rad.
Opowiedziała Joannie o absurdalnym pomyśle profesora. Zamierzał ją wysłać do Chin.
Przeszła pieszo spod domu Joanny na Żoliborz, potykając się o krzywe chodniki. Mówiła w myślach kilkoma głosami: przyjaciółki, dziewczyn odwiedzających jego gabinet. Były za ładne na operacje plastyczne. Robił im operacje seksualne na młodych, chętnych ciałach. Złaziły się do jego kryjówki labiryntem ulic. On, prawdziwy Minotaur, przyjmował ich ofiarę. Pożerał też młodość Klary.
– Zostawię go – wmawiała sobie i czekała, kiedy ją znowu do siebie wydzwoni. – Nie jestem idiotką, powtarzam historię z ojcem – już dawno znalazła wytłumaczenie. – Nie pozwolę, żeby znowu ktoś mnie tak potraktował.
Ojciec zostawił je, gdy Klara była mała. Bez pakowania walizek, trzaskania drzwiami. Rano jeszcze jedli wspólnie śniadanie przy stole nakrytym ceratą, a wieczorem nie odebrał jej z przedszkola. Jakby zdecydował się na rozwód po pracy w magistracie i nie zdążył zabrać ze sobą córeczki. Matka i córka były więc rozwiedzione z tym samym mężczyzną.
– Muszę go zostawić, bo zwariuję. Nie można kochać potwora – powtarzała, siedząc przy matce, która kilka dni przed śmiercią zapadła w śpiączkę.
Starcza twarz opinała czaszkę, na rękach było widać zarys kości. Wyłażą szprychy życia – pomyślała Klara. – Jesteśmy tak podobne, powinnyśmy umrzeć razem.
Zdjęła czarną sukienkę i pończochy. Wkłuwała sobie igły specjalnie w najwrażliwsze miejsca; pod paznokcie, w stopy i brzuch. Kręciła nimi zgodnie z pouczeniami profesora: „Manipulując igłami, pobudzamy skuteczniej punkty energetyczne". Naciskała za mocno, jątrząc ból.
Wpół rozebrana, grzała się ciepłem mieszkania. Był w nim jeszcze oddech matki, jej zapach. Wyłączyła telefon i wzięła za porządki. Wieczorem obijała się między dwoma pokojami, siadała przy stole w kuchni, płacząc do pustej szklanki po winie. Znowu biegała wokół mieszkania, dotykając jedną ręką ścian. Przesuwała palcami po kafelkach, kilimie z Cepelii i wypaczonych, drewnianych oknach. Jedno, drugie okrążenie, kolejne. Czuła się dziewczynką prowadzoną za dłoń wzdłuż każdej ściany i wspomnienia. Wolną ręką wyjęła z torebki proszki nasenne. Sama nie potrafiła przerwać tej gonitwy. Obudziła się naga, oparta o stół w kuchni. Przyniosła z szafy ubrania i zakryła nimi przeraźliwie puste oparcia krzeseł. Wyglądały jak wyprostowane plecy: Minotaura w swetrze pożyczonym nad morzem i ojca w trenczu modnym z początku lat siedemdziesiątych. Krzesło matki ubrała w jej letnią sukienkę. Nie wiedziała, że jeszcze jest, ta sama szara sukienka. W czerwone kropki, z guzikami z przodu, naszyły się w jej myślach na wypoczętą twarz matki: dwie dziurki oczu i wąska nitka ust. Klara miała ochotę udekorować pusty taboret czymś dziecinnym, ale nie będą na razie rozmawiać o dzieciach. Ma być przyjemnie.
– Nie musicie nic mówić, widzę, że się zgadzacie – usiadła za stołem. – Sprzedam mieszkanie, przykro mi... Sąsiedzi też się poprzeprowadzali, poumierali. Na naszym piętrze sami nowi. Kochani, spotykamy się razem ostatni raz – przemawiała do ubranych krzeseł. – To, co tu się działo, zostanie między nami.
Była stanowcza jak zawsze, gdy chciała coś ukryć.
Przychodziło jej to o wiele łatwiej od okazywania uczuć. Umyła włosy i zatykając mdłości skórką starego chleba, ruszyła do miasta. Profesor Kawecki dał jej tydzień wolnego po pogrzebie. Wytrzymała trzy dni.
– Panie profesorze, zdecydowałam się, jadę.
– Wiem, wiem – poklepał ją po ramieniu. Z lubością żuł goździki dla ich zapachu i właściwości znieczulających. – Już złożyłem pani podanie w ambasadzie.
– Ale...
– Trzeba poczekać na wizę studencką. – Zapiął marynarkę rozchylającą się na opasłym brzuchu.
– Skąd... Ja dopiero dzisiaj...
– Złotko moje, pani Klaro – raczej tłumaczył, niż przepraszał. – Stary człowiek ma doświadczenie, bo już sił nie ma, możliwości – zaśmiał się dobrotliwie.
Była oburzona, ale i wzruszona jego troską. Wszystko przewidział, znowu. Może więc ta kilkudniowa szarpanina była tyle warta, co rozpacz w piaskownicy. Wystarczyło wytrzeć jej nos i pokazać, gdzie jest lepsze miejsce na zamek? A jeżeli wyczuł, co się z nią działo przez ostatnie dni? Dotknęła starannie rozczesanego przedziałka, sprawdziła, czy nic nie przyczepiło się do puchowej kurtki. Ręce czyste, tylko pod paznokciami zostały resztki tynku.
– Klaro, ten wyjazd ma naprawdę sens. Jest takie chińskie przysłowie: „Powiem ci, to zapomnisz. Pokażę – zapamiętasz. Zainteresuję cię – wtedy zrozumiesz".
Postanowiła sprzedać mieszkanie przed wyjazdem. Wybrała agencję najbliżej domu. Nie miała pojęcia, na czym to wszystko polega, procenty, banery – wychwalane w reklamówce firmy „Weber – nieruchomości".
– Herbaty, kawy? – Właściciel skrupulatnie wypytał Klarę o metraż, remonty. Słuchał, notował, wreszcie zapytał, dlaczego pozbywa się tych uroczych dwóch pokoi z oknami na południowy wschód i kuchnią od zachodu. – Proszę wybaczyć, ale to ważne. Ludzie potrafią się wykłócać o brakujące centymetry pod zabudowę, a i tak najpierw pytają, dlaczego mieszkanie jest na sprzedaż.
– Są nieufni, takie czasy.
– Nieracjonalni. Dom może być dobrze albo źle zaprojektowany i do przeróbki. Ale co mają mury do tego, że ludzie je zostawiają, i czy byli w nich szczęśliwi?
Klarze wydawało się, że zawiesił głos, czekając na jej zdanie: Czy jest szczęśliwa?
Byli w podobnym wieku. On pewny siebie, ubrany sportowo: sztruksowa marynarka, markowe dżinsy. Nie odrywał od niej wzroku, nie było w tym jednak nic z kupieckiej służalczości. Nie miał też bezczelności domorosłych biznesmenów. Tych przerośniętych z socjalizmu chłopców w komunijnych garniturkach posługujących gorliwie do pierwszych, kapitalistycznych obrzędów.
Rozmawiali o budowie metra do placu Wilsona, skuteczności leków przeciw grypie, o akupunkturze. Obracała nerwowo bransoletkę zegarka. Coraz częściej sprawdzała na nim nie godziny, lecz ich stratę. Irytowały ją nieważne słowa, ornamenty grzeczności.
– O, mam coś specjalnego – starał się ją zatrzymać.
Podszedł do szafy. Był wysoki, energiczny i miał smutne, ciemne oczy. Poruszał się ostrożnie, jakby nie chciał naruszyć brązowej powagi ich spojrzenia.
– Oryginalna matę, zna pani? Chile – wyjął kartonowe pudełko.
Pamiętała matę z Gry w klasy. Rozsypująca się książka związana sznurkiem, pożyczana w klasie maturalnej.
– Chyba wołałam Sto lat samotności.