Się porobiło! Pechowe dni w historii. Klęski, katastrofy i nieszczęścia na każdy dzień roku - Michael Farquhar - ebook

Się porobiło! Pechowe dni w historii. Klęski, katastrofy i nieszczęścia na każdy dzień roku ebook

Michael Farquhar

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Klęski, katastrofy i nieszczęścia na każdy dzień roku.

Michael Farquhar zgromadził w tej jeżącej włos na głowie, ale i przezabawnej książce bez liku opisów klęsk, przypadków pecha, katastrof i wpadek związanych z każdym dniem w roku. Od utraty 30 miliardów dolarów przez niecierpliwego udziałowca Apple i kosztownego starcia hotelarza o słabym wzroku z bezcennym obrazem Picassa, przez katastrofalny eksperyment indyjskiego szacha z wczesną formą Viagry, po zalanie całej dzielnicy – istny potop! – melasą czy „zyskane w tłumaczeniu”… wyznanie miłosne Jimmy’ego Cartera skierowane do Polaków. Się porobiło! Pechowe dni w historii to nieustający ciąg nieszczęść, który może ubawić największego ponuraka.

Książka Się porobiło! Pechowe dni w historii przynosi pocieszenie zastępom zgnębionych pechowców, których niepowodzenia okażą się błahostkami na tle opisanych tu idiotycznych wpadek i tragikomicznych cięgów od losu. - „Wall Street Journal”
Optymistyczny katalog porażek, faux pas i upadków. - „Washington Post”
Wspaniała, makabryczna i zabawna kolekcja. - „Portland Book Review”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 479

Oceny
4,0 (6 ocen)
3
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
viollaesz

Z braku laku…

gdyby nie kilka dat to książka byłaby tylko o gafach prezydentów USA. W niektórych przypadkach ciężko doszukać się tytułowych klęsk i katastrof.
00
andrzej67rawa

Całkiem niezła

jedynie temat broni te książkę.
00

Popularność




Mojemu przy­ja­cie­lowi Andy’emu Sul­li­va­nowi –

dobremu czło­wie­kowi, który udo­wod­nił,

że dzięki odwa­dze, wie­rze i poczu­ciu humoru

można prze­trzy­mać nawet naj­gor­sze dni.

„Życie pełne jest pod­łych chwil, samot­no­ści i cier­pie­nia, a na doda­tek zbyt szybko się koń­czy”.

WOODY ALLEN

Wstęp

Na pierw­szy rzut oka sprawa wydaje się cał­kiem pro­sta: jest to książka przed­sta­wia­jąca złe dni w histo­rii ludz­ko­ści. Ale w sumie to tylko frag­ment ukła­danki. Takich i podob­nych epi­zo­dów znaj­dziemy w dzie­jach miliardy. Naprawdę jest z czego wybie­rać, jeden rok z XX wieku mógłby zapeł­nić karty setek ana­lo­gicz­nych tomów. Stąd doda­łem jesz­cze pod­ty­tuł, cho­ciaż i on nie wszystko wyja­śnia, bo są prze­cież zda­rze­nia, które zde­cy­do­wa­nie wykra­czają poza wszystko, co koja­rzymy z „pechem”. Na przy­kład ludo­bój­stwo, zde­cy­do­wa­nie mroczny temat, cho­ciaż i tutaj sko­ja­rze­nia mogą róż­nie prze­bie­gać, jak choćby w wypadku nazi­stow­skiego speca od pro­pa­gandy, Jose­pha Goeb­belsa, który 26 paź­dzier­nika 1928 roku poskar­żył się w swoim pamięt­niku: „Nie mam przy­ja­ciół”. Albo gdy pani rzecz­nik Depar­ta­mentu Stanu odsta­wiła pod­czas kon­fe­ren­cji pra­so­wej 10 czerwca 1994 roku swo­isty balet, żeby tylko nie użyć słowa „ludo­bój­stwo” w kon­tek­ście wiel­kiej rzezi, do któ­rej doszło w Rwan­dzie.

Jak­kol­wiek sta­ra­łem się pomi­jać naj­czar­niej­sze dni z kalen­da­rium ludz­ko­ści, a gdy już się poja­wiały, nie epa­to­wać zwią­za­nym z nimi okru­cień­stwem, nie­które spo­śród przed­sta­wio­nych doty­czą spraw nader poważ­nych. Jak w wypadku Gil­les’a de Rais, gor­li­wego sojusz­nika Joanny d’Arc, a zara­zem mor­dercy dzieci, który nie szczę­dząc gro­sza, ufun­do­wał kaplicę Świę­tych Nie­wi­nią­tek i 15 sierp­nia 1434 roku sam ją poświę­cił. Być może nie­któ­rym zesta­wie­nie tego bez­boż­nego dnia po sąsiedzku z dniem, gdy Beatlesi wylali swo­jego per­ku­si­stę Pete’a Besta, wyda się nie­sto­sowne, ale tak wła­śnie toczy się ludzka histo­ria – prze­pla­tają się w niej wyda­rze­nia wznio­słe i gro­te­skowe, a smutki i absurdy suną razem, tań­cząc zgrzy­tli­wego walca.

Zgro­ma­dzone w tej książce histo­rie z róż­nych epok i czę­ści świata mają uczyć, bawić i inspi­ro­wać czy­tel­nika, przy czym nie­wiele będzie tu oczy­wi­ste. Jak cho­ciażby sprawa zabój­stwa pre­zy­denta Lin­colna, że wspo­mnę jeden z tych epi­zo­dów. Sam w sobie mało co on zmie­nił, ale miał nie­ba­ga­telny wpływ na dwóch byłych pre­zy­den­tów, i to już kilka dni póź­niej. Czy też sprawa owego pasa­żera Tita­nica, który prze­żył kata­strofę, po czym jesz­cze w tym samym tygo­dniu dowie­dział się, czym jest „śmierć cywilna”. Można powie­dzieć, że książka ta pozwoli wam nabrać pew­no­ści, iż choćby ten czy inny dzień był dla was naj­po­dlej­szy, gdzieś kie­dyś był on dla kogoś jesz­cze gor­szy.

Waszyng­ton

listo­pad 2014

Styczeń

„Sty­czeń, mie­siąc pustych kie­szeni! Prze­trwajmy ten zły mie­siąc, nie­spo­kojny jak czoło pro­du­centa teatral­nego”.

– COLETTE

1 STYCZ­NIA

Par­szy­wego Nowego Roku!

Nowy Rok, dzień odro­dzo­nej nadziei, nowego startu w życie… Chyba że aku­rat nie. Dla nie­któ­rych był to dzień końca, nie­kiedy nawet upior­nego. Dla takiego na przy­kład Tele­ma­cha, który pró­bo­wał prze­rwać w Rzy­mie walkę gla­dia­to­rów. Wła­śnie 1 stycz­nia. Nie tylko nie zapo­biegł rzezi, ale na domiar złego został uka­mie­no­wany przez żądną krwi publicz­ność. Nie doce­niono jego sta­rań. Lub dla króla Nawarry Karola II zwa­nego Złym. W 1387 roku spło­nął on we wła­snym łóżku, gdy sługa przy­pad­kiem pod­pa­lił nasą­czone konia­kiem prze­ście­ra­dła, któ­rymi król był omo­tany celem lecze­nia jed­nej z jego dole­gli­wo­ści. A także dla Ludwika XII, króla Fran­cji, który choć stary i zgrzy­biały, poślu­bił w 1514 roku młodą i piękną angiel­ską księżnę, młod­szą sio­strę Hen­ryka VIII, Marię. Pod­jęte nie­zwłocz­nie nader ener­giczne próby spło­dze­nia spad­ko­biercy poważ­nie nad­we­rę­żyły zdro­wie monar­chy, który padł mar­twy z wycień­cze­nia zale­d­wie trzy mie­siące po ślu­bie. Tyle że w prze­ci­wień­stwie do wielu innych, któ­rzy opu­ścili ten padół w Nowy Rok, Ludwik XII przy­naj­mniej dobrze się bawił.

2 STYCZ­NIA 1811

Giez, który uką­sił prawdą

Timo­thy Pic­ke­ring, jeden z pierw­szych ame­ry­kań­skich „wro­gów publicz­nych”, był wytrwały i zadu­fany w sobie. Nie­ustan­nie miał coś za złe pierw­szym czte­rem pre­zy­den­tom USA. Geo­rge’a Waszyng­tona był uprzejmy nazwać „wielce prze­re­kla­mo­wa­nym pół­pi­śmien­nym kmiot­kiem”. John Adams musiał go w końcu zwol­nić ze sta­no­wi­ska sekre­ta­rza stanu z powodu jego noto­rycz­nych aktów nie­lo­jal­no­ści wobec admi­ni­stra­cji, czego zresztą Pic­ke­ring nie chciał przy­jąć do wia­do­mo­ści. A przy tym był on tak nie­cie­kawą posta­cią, że nawet jego wła­sny bio­graf zda­wał się nim brzy­dzić. Nie­mniej nie dla­tego został pierw­szym z zale­d­wie dzie­wię­ciu sena­to­rów USA, któ­rzy zostali ofi­cjal­nie napięt­no­wani. Ów wąt­pliwy honor spo­tkał go za to, że gło­śno wyra­ził coś, co było szczerą prawdą.

27 paź­dzier­nika 1810 roku pre­zy­dent James Madi­son ogło­sił ofi­cjal­nie przy­łą­cze­nie Flo­rydy Zachod­niej do USA. Była to posia­dłość hisz­pań­ska, którą miała podobno objąć umowa doty­cząca zakupu Luizjany. Pic­ke­ring sprze­ci­wił się takiemu nad­uży­ciu wła­dzy i bez­czel­nie przed­sta­wił Sena­towi doku­ment autor­stwa Char­les’a-Mau­rice’a de Tal­ley­randa, w któ­rym ówcze­sny mini­ster spraw zagra­nicz­nych Fran­cji stwier­dzał jed­no­znacz­nie, iż wspo­mniana trans­ak­cja sprze­daży zde­cy­do­wa­nie nie obej­muje Flo­rydy Zachod­niej. Pro­blem wią­zał tylko z tym, że ów doku­ment, cho­ciaż powstał jesz­cze za pre­zy­dentury Jef­fer­sona, wciąż nale­żał do nie­jaw­nych. Jego przed­wcze­sne ujaw­nie­nie nie było jakimś wiel­kim prze­stęp­stwem, ale wro­go­wie Pic­ke­ringa aktyw­nie wyko­rzy­stali oka­zję. Henry Clay, nader ener­giczny sena­tor z Ken­tucky, zło­żył wnio­sek o wotum nie­uf­no­ści. Pic­ke­ring nazwał to „per­fidną machi­na­cją” i oczy­wi­ście miał rację. Gdyby taki wnio­sek doty­czył kogoś mniej kon­tro­wer­syj­nego, zapewne by nie prze­szedł, ale cho­dziło o Pic­ke­ringa. Tak oto 2 stycz­nia 1811 roku Senat USA stra­cił dzie­wic­two i okrył się nie­sławą.

3 STYCZ­NIA 1977

Mały pla­ste­rek jabłka

Ronald Wayne uwa­żał się za szczę­ścia­rza, gdy 3 stycz­nia 1977 roku doszło wresz­cie do reje­stra­cji firmy Apple Com­pu­ters. Nie tylko dla­tego, że kilka mie­sięcy wcze­śniej zdo­łał się wywi­kłać z ryzy­kow­nego part­ner­stwa z dwoma współ­za­ło­ży­cie­lami firmy, Steve’em Job­sem i Steve’em Woznia­kiem. Z tej trójki to on był naj­bar­dziej doj­rzały i doświad­czony i jako taki otrzy­mał 10 pro­cent udzia­łów. Od tej pory miał odgry­wać rolę „suro­wego rodzica” firmy Apple, trzy­ma­ją­cego na uwięzi obu genial­nych, acz eks­cen­trycz­nych Steve’ów. Nie­mniej, jak sam to póź­niej nazwał, w zasa­dzie byłoby to „dosia­da­nie tygrysa”, w końcu więc się uwol­nił i od tego ryzyka za skromną kwotę 800 dola­rów. W sumie otrzy­mał nawet dwa razy wię­cej, gdyż dla unik­nię­cia poten­cjal­nych pro­ble­mów praw­nych nowa firma for­mal­nie wyku­piła starą. Osta­tecz­nie zyskał więc tro­chę pie­nię­dzy i święty spo­kój. I tylko jedno może tu zgrzy­tać – to, że po latach ten pla­ste­rek jabłka, który tak ocho­czo spie­nię­żył, stał się wart około 30 miliar­dów dola­rów. Wayne jed­nak nie­zmien­nie zapew­niał, że daleko mu do zgorzk­nie­nia z tego powodu. Jak powie­dział w wywia­dzie udzie­lo­nym w 2013 roku bry­tyj­skiemu „Daily Mail”: „Gdy­bym został z Apple i zaak­cep­to­wał pewne ogra­ni­cze­nia mojej filo­zo­fii życio­wej, naj­pew­niej skoń­czył­bym jako naj­bo­gat­szy nie­bosz­czyk na cmen­ta­rzu”. Zamiast tego żył i miał się dobrze, sprze­da­jąc znaczki i monety ze swo­jego domu na kołach w Neva­dzie. I pobie­ra­jąc skromną pań­stwową eme­ry­turę z Social Secu­rity.

4 STYCZ­NIA 1903

Słoń i elek­tryczna egze­ku­cja

Pod koniec XIX wieku, w okre­sie sza­leń­stwa wyna­laz­czo­ści, gdy nowe tech­no­lo­gie wyra­stały jak grzyby po desz­czu, Tho­mas Edi­son wło­żył wiele wysiłku w coś, co stało się znane jako „wojna o prąd”. Była to zacie­kła kam­pa­nia wymie­rzona prze­ciwko szer­szemu uży­ciu prądu prze­mien­nego (AC), który to sys­tem został udo­sko­na­lony przez byłego pra­cow­nika Edi­sona, Nikolę Teslę, wspie­ra­nego w tym wypadku przez Geo­rge’a Westin­gho­use’a. Gro­ziło to usu­nię­ciem w cień sys­temu prądu sta­łego (DC), w który zain­we­sto­wał Edi­son. Stawka była wysoka, cho­dziło o to, jak będą zasi­lane ame­ry­kań­skie domy i ame­ry­kań­ski prze­mysł, co prze­kła­dało się i na pie­nią­dze, i na pre­stiż. „Cza­ro­dziej z Menlo Park” bar­dzo nie chciał prze­grać tej walki.

Wbrew popu­lar­nemu wize­run­kowi słynny wyna­lazca był czło­wie­kiem bez­względ­nym i się­gał po wszel­kie środki, żeby zdys­kre­dy­to­wać kon­ku­ren­cyjny sys­tem prądu prze­mien­nego. Aby udo­wod­nić, że jest on wręcz zabój­czy, współ­pra­cow­nicy Edi­sona zor­ga­ni­zo­wali sze­reg wąt­pli­wych w swej wymo­wie poka­zów, pod­czas któ­rych uśmier­cano „strasz­nym” prą­dem prze­mien­nym różne stwo­rze­nia. Na przy­kład psy.

Punk­tem kul­mi­na­cyj­nym owej bata­lii była egze­ku­cja nie­ja­kiego Wil­liama Kem­m­lera, który zabił sie­kierą swą part­nerkę. W sierp­niu 1890 roku stra­cono go na wyna­le­zio­nym wła­śnie krze­śle elek­trycz­nym. Edi­son wiele zro­bił, żeby doszło do tej egze­ku­cji, przy czym wyko­rzy­stany został wła­śnie prąd prze­mienny. Wyna­lazca usi­ło­wał nawet spo­pu­la­ry­zo­wać ter­min „westin­ghau­za­cja” jako syno­nim uśmier­ce­nia za pomocą krze­sła elek­trycz­nego. Okre­śle­nie jed­nak się nie przy­jęło.

Na początku 1903 roku było już wia­domo, że Edi­son prze­grał tę walkę. Prąd stały nie wyparł prze­mien­nego. Mimo to gospo­darz Menlo Park spró­bo­wał jesz­cze jed­nej sztuczki, żeby udo­wod­nić światu, jak groźny jest prąd prze­mienny. W owym cza­sie gło­śno było o cyr­ko­wej sło­nicy imie­niem Topsy, która w ciągu kilku lat zabiła trzech opie­ku­nów. Mimo że naj­wy­raź­niej źle ją trak­to­wali – jeden z nich na przy­kład wpa­ko­wał jej do pyska zapa­lo­nego papie­rosa – uznano, że musi za to zapła­cić. Pier­wot­nie pla­no­wano ją powie­sić na Coney Island, ale gdy zapro­te­sto­wało Ame­ry­kań­skie Towa­rzy­stwo Zapo­bie­ga­nia Okru­cień­stwu wobec Zwie­rząt, Edi­son zasu­ge­ro­wał, żeby doko­nać „westin­ghau­za­cji” sło­nicy. I tak też się stało. 4 stycz­nia 1903 roku została pora­żona prą­dem prze­miennym o napię­ciu 6600 wol­tów. Na to „mało chwa­lebne” wido­wi­sko, jak nazwał egze­ku­cję zwie­rzę­cia „New York Times”, ścią­gnęły tłumy, Edi­son zaś uwiecz­nił je za pomocą kamery fil­mo­wej skon­stru­owa­nej w jego „fabryce wyna­laz­ków”.

5 STYCZ­NIA 1895

Odarty z wszel­kiej god­no­ści: sprawa Drey­fusa

Sprawa Drey­fusa była tylko jed­nym z epi­zo­dów w dzie­jach anty­se­mi­ty­zmu i jaw­nej nie­spra­wie­dli­wo­ści. Ale dla czło­wieka honoru była przede wszyst­kim czymś nader bole­snym. Ran­kiem 5 stycz­nia 1895 roku Alfred Drey­fus, kapi­tan arty­le­rii pocho­dze­nia żydow­skiego przy­dzie­lony do fran­cu­skiego sztabu gene­ral­nego, pota­jem­nie osą­dzony przed sądem wojen­nym i ska­zany za zdradę na pod­sta­wie sfa­bry­ko­wa­nych dowo­dów, został pod­dany poni­ża­ją­cemu rytu­ałowi degra­da­cji przed ode­sła­niem do kolo­nii kar­nej na Wyspę Dia­bel­ską u wybrzeży Gujany, gdzie miał odbyć wyrok doży­wo­cia.

O dzie­wią­tej rano Drey­fus został wpro­wa­dzony na wewnętrzny dzie­dzi­niec pary­skiej École mili­ta­ire, gdzie w obec­no­ści przed­sta­wi­cieli wszyst­kich rodza­jów sił zbroj­nych Fran­cji oraz wielu dostoj­nych gości musiał znieść ową „straszną tor­turę”, jak sam to opi­sał. „Cier­pia­łem okrut­nie – wspo­mi­nał – lecz siłą woli trzy­ma­łem kark pro­sto. Aby w tym wytrwać, przy­wo­ła­łem obraz mojej żony i moich dzieci”.

Haniebny wyrok został odczy­tany na głos, po czym Drey­fus zawo­łał nagle do swych towa­rzy­szy broni: „Żoł­nie­rze! Jestem nie­winny, przy­się­gam, że jestem nie­winny. Wciąż godzien jestem służby. Niech żyje Fran­cja! Niech żyje armia!”.

Straż­nicy pozba­wili Drey­fusa guzi­ków, sznu­rów i epo­le­tów. Został w mun­du­rze bez dys­tynk­cji. W kolej­nym akcie poni­że­nia zro­biono coś, co jeden ze świad­ków nazwał „bar­dziej doj­mu­ją­cym niż ścię­cie gilo­tyną” – zła­mano jego sza­blę. Cere­mo­nia zakoń­czyła się „mar­szem wstydu”, czyli obej­ściem prze­zeń placu. Drey­fus tak to opi­sał: „Sły­sza­łem zawo­dze­nia tego zwie­dzio­nego tłumu i domy­śla­łem się, co czuje prze­ko­nany, że oto ma przed sobą kogoś, kto naprawdę zdra­dził Fran­cję; usi­ło­wa­łem jed­nak prze­ka­zać tym ludziom inną jesz­cze emo­cję: wiarę w moją nie­win­ność”.

Po pię­ciu latach wege­ta­cji na Wyspie Dia­bel­skiej i wielu kolej­nych wio­snach, gdy sta­rał się o odzy­ska­nie dobrego imie­nia, został osta­tecz­nie unie­win­niony, cho­ciaż jego sprawa i tak bar­dzo podzie­liła Fran­cję. Co wię­cej, fran­cu­ska armia, która winna była sfa­bry­ko­wa­nia jego pro­cesu, ni­gdy nie zdo­łała uwol­nić się od tej hańby. W 1985 roku jej dowódz­two nie zezwo­liło usta­wić na dzie­dzińcu École mili­ta­ire pomnika Drey­fusa przed­sta­wia­ją­cego go ze zła­maną sza­blą. Pomnik sta­nął w końcu przy jed­nej z pary­skich sta­cji metra. W 2002 roku ktoś nama­zał na nim: „Brudny Żyd”.

6 STYCZ­NIA 1540

Wyswa­tany Hen­ryk VIII zabija swata

Thomas Crom­well był naj­zdol­niej­szym poplecz­ni­kiem Hen­ryka VIII i on to stał za roz­wo­dem króla z pierw­szą żoną, Kata­rzyną Ara­goń­ską, jego roz­sta­niem z Rzy­mem oraz upad­kiem jego dru­giej żony, Anny Boleyn. I ogól­nie radził sobie nie­źle na wszyst­kich odcin­kach, poza jed­nym – był fatal­nym swa­tem, co osta­tecz­nie kosz­to­wało go głowę.

Hen­ryk trzy­krot­nie oże­nił się z miło­ści, ale po śmierci trze­ciej mał­żonki, Joanny Sey­mour, wpły­wowy mini­ster uznał, że pora na mariaż, który wzmocni Anglię poli­tycz­nie, głów­nie w kon­tek­ście Nie­miec. Jego wybór padł na Annę Kli­wij­ską, córkę Jana III, władcy księ­stwa Kleve. Hen­ryk, który nie miał oka­zji jej wcze­śniej widzieć, zgo­dził się jed­nak na mał­żeń­stwo, usły­szaw­szy od swego doradcy sporo cie­płych słów na temat urody i wdzięku wybranki. Otrzy­mał też nieco schle­bia­jący jej por­tret pędzla Hansa Hol­be­ina, nadwor­nego mala­rza Hen­ryka VIII.

Tak wszystko urzą­dziw­szy, Crom­well w napię­ciu ocze­ki­wał na roman­tyczny ciąg dal­szy, który miał wynik­nąć z jego mrów­czej roboty. Hen­ryk ocho­czo wyru­szył ku brze­gom kró­le­stwa, aby powi­tać narze­czoną i zacząć „pod­sy­cać miłość”, jak sam to okre­ślał, ale zoba­czyw­szy wresz­cie Annę, wziął i zbladł. „Nie podoba mi się”, orzekł zło­wiesz­czo, bez wąt­pie­nia roz­cza­ro­wu­jąc i zapewne prze­ra­ża­jąc Crom­wella.

Por­tret Anny Kli­wij­skiej pędzla Hol­be­ina: I co niby jest z nim nie tak?

Nie wiemy, dla­czego wła­ści­wie król krzywo spoj­rzał na biedną Annę Kli­wij­ską. Może po pro­stu zabra­kło mię­dzy nimi che­mii, jak mówi się obec­nie. Tego aku­rat Crom­well żad­nym spo­so­bem nie mógł oce­nić ani prze­wi­dzieć. Pewne jest tylko to, że Hen­ryk poczuł się bar­dzo nie­szczę­śliwy. „Nie widzę w niej nic z tego, o czym mi mówiono”, stwier­dził ze zło­ścią. „I dzi­wię się, jak mądrzy mężo­wie mogli przed­sta­wić mi ją tak, jak to uczy­nili!” Pod adre­sem Crom­wella dodał zaś: „Gdy­bym wcze­śniej to wie­dział, w ogóle by tutaj nie przy­była. Ale co uczy­nić teraz?”.

Nie­stety nic z tym nie można było uczy­nić, nie nara­ża­jąc na szwank waż­nego soju­szu z Kleve. Hen­ryk VIII, który zwy­kle robił to, co chciał, tym razem zna­lazł się w śle­pej uliczce. „Gdyby nie to, że ona już tu jest – rzekł – i że tyle przy­go­to­wań uczy­niono, i gdyby nie obawy wywo­ła­nia zamie­sza­nia w świe­cie i wepchnię­cie jej brata w ramiona cesa­rza i fran­cu­skiego króla, nie poślu­bił­bym jej teraz. Ale sprawy zaszły za daleko, dla­tego też jest mi przy­kro”.

Crom­well usły­szał jesz­cze, że „nało­żył jarzmo” swemu władcy. Mógł tylko pokor­nie wyra­zić głę­boki żal, iż król „poczuł się nie­zbyt ukon­ten­to­wany”.

Trudno powie­dzieć, żeby coś zmie­niło się do dnia ślubu, 6 stycz­nia 1540 roku. Hen­ryk wciąż krzywo spo­glą­dał na Annę. Przy­sta­nąw­szy przed kaplicą pałacu w Gre­en­wich, powie­dział: „Sza­nowni pano­wie, gdyby nie cho­dziło o ważną potrzebę świata i mego kró­le­stwa, za żadne skarby nie zro­bił­bym dziś tego, co wła­śnie muszę zro­bić”. Jeśli zaś Crom­well miał nadzieję, że kró­lowi przej­dzie roz­cza­ro­wa­nie, gdy wresz­cie zle­gnie z Anną, to cze­kał go kolejny zawód.

„Jak wcze­śniej nie­zbyt ją lubi­łem, tak teraz lubię jesz­cze mniej”, powie­dział rano Hen­ryk. Król dał jasno do zro­zu­mie­nia, że noc poślubna by­naj­mniej nie obfi­to­wała w zmy­słowe unie­sie­nia. „Dotkną­łem jej brzu­cha i jej piersi, ale me serce zare­ago­wało tak, jak zapewne nie powinno, gdyż nie odczu­łem żad­nego pra­gnie­nia, aby uczy­nić coś wię­cej, ani odwagi mi na to nie star­czyło. Zosta­wi­łem ją taką, jaką ją zasta­łem”.

Na szczę­ście Anna nie poczuła się ura­żona odtrą­ce­niem, gdyż wycho­wana nad wyraz przy­zwo­icie, nie miała poję­cia, do cze­góż wła­ści­wie miało dojść tej nocy. Hen­ryk nie sta­rał się wyedu­ko­wać mał­żonki w owej mate­rii, i pew­nie dobrze, jeśli wziąć pod uwagę jego ówcze­sną tuszę i pro­stac­kie maniery. Z dru­giej strony sytu­acja była cokol­wiek nie­zręczna, gdyż Anna trwała w prze­ko­na­niu, iż jej mał­żeń­stwo zostało skon­su­mo­wane.

„Gdy kła­dzie się spać, całuje mnie”, powie­działa star­szej damie dworu. „Bie­rze mnie za rękę i mówi: «Dobra­noc, skar­bie», a rano całuje i mówi: «Do zoba­cze­nia, kocha­nie»… Czy to nie dość?”

Jedna z dam dworu wyja­śniła w końcu kró­lo­wej, że to zde­cy­do­wa­nie za mało. I dodała, że „musi być jesz­cze sporo wię­cej, bo ina­czej nie będziemy mieli księ­cia Yorku [czyli dru­giego syna króla], na któ­rego czeka całe nasze kró­le­stwo”.

Owa farsa cią­gnęła się przez sześć mie­sięcy, aż w końcu Hen­ryk zde­cy­do­wał się na unie­waż­nie­nie mał­żeń­stwa, jako że nie zostało skon­su­mo­wane. Wspo­mniano także o domnie­ma­nej umo­wie przed­ślub­nej, którą rodzina Anny miała zawrzeć z innym kan­dy­da­tem na męża. Czwarta żona króla wyka­zała się spo­rym roz­sąd­kiem i bez opo­rów przy­stała na roz­wią­za­nie mał­żeń­stwa, w zamian za co wdzięczny król sowi­cie ją wyna­gro­dził, tak od strony mająt­ko­wej, jak i nie­ma­te­rial­nie, nada­jąc wysoki dwor­ski sta­tus jego „dro­giej sio­stry”.

Dla Crom­wella skoń­czyło się to dużo gorzej. Wpraw­dzie król wyniósł jesz­cze swo­jego nisko uro­dzo­nego mini­stra, który był synem wła­ści­ciela bro­waru, do rangi hra­biego Wessexu, było to jed­nak zapewne tylko przy­go­to­wa­nie sceny do ostat­niego aktu. Szlachta kró­le­stwa, która już wcze­śniej nie cier­piała tego wypły­wo­wego par­we­niu­sza, teraz zapa­łała do niego żywą nie­na­wi­ścią.

Potężny nie­gdyś mini­ster został aresz­to­wany pod fał­szy­wym zarzu­tem here­zji, a w celi w Tower dostar­czył jesz­cze cenne świa­dec­two, jak to król dążył do roz­sta­nia z czwartą żoną. Co Crom­well jed­no­znacz­nie wsparł. To była jego ostat­nia przy­sługa dla władcy, któ­remu pomógł objąć taki ogrom wła­dzy. 25 lipca 1540 roku, nie­całe trzy tygo­dnie po unie­waż­nie­niu mał­żeń­stwa Hen­ryka z Anną, Crom­well został ścięty. Jego prośby o „litość, litość, litość” zostały zigno­ro­wane.

Głowę zatknięto na Lon­don Bridge. Upa­dły mini­ster nie dowie­dział się już, że czas jakiś potem Hen­ryk zmie­nił zda­nie na jego temat i zaczął bar­dzo żało­wać tej decy­zji. Amba­sa­dor fran­cu­ski odno­to­wał jego póź­niej­sze słowa: „Zabi­łem naj­wier­niej­szego sługę, jakie­gom kie­dy­kol­wiek miał”.

7 STYCZ­NIA 1945

Monty i jego pry­watna ofen­sywa

Pod koniec 1944 roku dogo­ry­wa­jąca Trze­cia Rze­sza zdo­łała jesz­cze wypro­wa­dzić nie­spo­dzie­wane i nader gwał­towne ude­rze­nie na słabo obsa­dzone pozy­cje alian­tów w połu­dnio­wej Bel­gii, co nazwano póź­niej ofen­sywą w Arde­nach. I cho­ciaż główny cię­żar walk ponio­sły woj­ska ame­ry­kań­skie i była to naj­więk­sza i naj­bar­dziej krwawa poje­dyn­cza bitwa, jaką kie­dy­kol­wiek sto­czył ame­ry­kań­ski żoł­nierz, pod­czas wystą­pie­nia na kon­fe­ren­cji pra­so­wej 7 stycz­nia 1945 roku bry­tyj­ski mar­sza­łek polny Ber­nard Law Mont­go­mery spró­bo­wał nie­za­słu­że­nie przy­pi­sać zwy­cię­stwo sobie.

Mont­go­mery otrzy­mał tym­cza­sowe dowódz­two pół­noc­nej flanki sił alianc­kich, ale nie palił się do agre­syw­nych dzia­łań. „Monty to upier­dliwy dupek”, zano­to­wał w pamięt­niku gene­rał Geo­rge S. Pat­ton. „Wojna wymaga podej­mo­wa­nia ryzyka, a on tego nie umie”. Jed­nak pomimo mar­gi­nal­nego udziału Bry­tyj­czy­ków w bitwie i olbrzy­miej ofiary krwi Ame­ry­ka­nów, któ­rzy prze­pro­wa­dzili zwy­cię­ską kontr­ofen­sywę, bry­tyj­ski mar­sza­łek uznał za sto­sowne poja­wić się w peł­nej gali na kon­fe­ren­cji pra­so­wej i ogło­sić się zwy­cięzcą.

Przy­szedł w bor­do­wym bere­cie z naszywką sił powietrz­no­de­san­to­wych, co jeden z dzien­ni­ka­rzy skwi­to­wał stwier­dze­niem, że „ubrał się jak klaun”. Następ­nie dum­nie oświad­czył zebra­nym:

„Gdy tylko [pierw­szego dnia bitwy] zoba­czy­łem, co się dzieje, oso­bi­ście pod­ją­łem pewne kroki dla uzy­ska­nia pew­no­ści, że nawet gdyby Niemcy zdo­łali dotrzeć do Mozy, na pewno nie prze­kro­czą rzeki… Myśla­łem z wyprze­dze­niem… [Ta kam­pa­nia była] praw­do­po­dob­nie jedną z naj­cie­kaw­szych i naj­bar­dziej wyma­ga­ją­cych, jakie kie­dy­kol­wiek sto­czy­łem… Gdy bie­rze się udział w tak cha­otycz­nej walce, trzeba sobie stwo­rzyć kla­rowny obraz sytu­acji, bez tego nie spo­sób wygrać”.

Mar­sza­łek zasu­ge­ro­wał rów­nież, że to Bry­tyj­czycy ura­to­wali Ame­ry­ka­nów w bez­na­dziej­nej dla nich sytu­acji. Pokle­pał pro­tek­cjo­nal­nie sojusz­nika, który sto­czył więk­szość walk pod­czas tej bitwy. Potem jesz­cze dodał coś, co „nie­mal roz­biło jed­ność alian­tów”, jak to okre­ślił histo­ryk Ste­phen Ambrose: „Mont­go­mery powie­dział, że ame­ry­kań­ski żoł­nierz świet­nie wal­czy, jeśli tylko ma odpo­wied­nie dowódz­two”. „Nawet teraz, po sześć­dzie­się­ciu latach, musi budzić zdu­mie­nie, jak ktoś bar­dzo inte­li­gentny, kto się wspiął na szczyt hie­rar­chii dowo­dze­nia, mógł w swej próż­no­ści wypo­wie­dzieć coś rów­nie nie­do­rzecz­nego”, napi­sał histo­ryk Max Hastings. „Wszy­scy Ame­ry­ka­nie, od Eisen­ho­wera począw­szy, przy­jęli te słowa mar­szałka z wiel­kim obu­rze­niem”.

I rze­czy­wi­ście, sytu­acja zro­biła się nie­cie­kawa, zwłasz­cza że Mont­go­mery już od dawna upar­cie upra­wiał auto­pro­mo­cję. Trzeba było rato­wać sojusz. „Ten incy­dent przy­spo­rzył mi wię­cej ner­wów niż wszyst­kie podobne histo­rie w ciągu całej wojny”, zano­to­wał naczelny dowódca sił sojusz­ni­czych w Euro­pie, Dwi­ght D. Eisen­ho­wer.

Główny cię­żar dzia­łań ratun­ko­wych spo­czął na bar­kach Win­stona Chur­chilla. Chcąc rato­wać cho­ciaż pozory alianc­kiej har­mo­nii, wyko­rzy­stał wszyst­kie swoje zdol­no­ści ora­tor­skie, zaświad­cza­jąc jede­na­ście dni póź­niej przed Izbą Gmin, kto naprawdę wyka­zał się boha­ter­stwem w Arde­nach:

„Spo­tka­łem się z suge­stią, że bitwa ta została wygrana przez siły bry­tyj­sko-ame­ry­kań­skie. Jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści to żoł­nie­rze Sta­nów Zjed­no­czo­nych sto­czyli pod­czas niej zde­cy­do­waną więk­szość walk i to oni ponie­śli naj­więk­sze straty… Na każ­dego naszego żoł­nie­rza w tej ofen­sy­wie wal­czyło trzy­dzie­stu lub czter­dzie­stu żoł­nie­rzy ame­ry­kań­skich, a na każ­dego naszego pole­głego przy­pa­dało ich od sześć­dzie­się­ciu do osiem­dzie­się­ciu”.

Potem Chur­chill dodał coś, co było zapewne skie­ro­wane bez­po­śred­nio do łasego na zaszczyty Mont­go­mery’ego:

„Opo­wia­da­jąc o donio­słych spra­wach, trzeba ważyć słowa i nie należy przy­pi­sy­wać armii bry­tyj­skiej zwy­cięstw w bitwie, która bez wąt­pie­nia była naj­więk­szą ame­ry­kań­ską bitwą tej wojny i jak mnie­mam, zasły­nie jako wielka wik­to­ria Ame­ryki”.

8 STYCZ­NIA 1992

Jak zjeść ciastko i zwró­cić ciastko

Podczas ofi­cjal­nej kola­cji w domu pre­miera Japo­nii podano zim­nego łoso­sia z kawio­rem, pie­czar­kową, meda­liony z woło­winy z sosem pie­przo­wym i lody o smaku mara­kui. Pysz­no­ści i wielka szkoda, że sporo z nich się zmar­no­wało, gdy pre­zy­dent Geo­rge H.W. Bush, pora­żony nagłym ata­kiem grypy, był uprzejmy zwy­mio­to­wać na stół więk­szość tego, co zjadł. Reszta spły­nęła na kolana gospo­da­rza, gdy zaczął on rato­wać omdle­wa­ją­cego gościa. Naj­gor­sze jed­nak, że coś, co przy­da­rza się ludziom w domo­wym zaci­szu, tym razem zostało uwiecz­nione i wul­ka­niczne wymioty pre­zy­denta Busha były póź­niej bez końca odtwa­rzane w tele­wi­zji. Chyba żaden z pro­wa­dzą­cych pro­gramy w stylu gada­ją­cych głów nie prze­pu­ścił tej oka­zji, a język japoń­ski wzbo­ga­cił się o okre­śle­nie Bushu­suru, co można prze­tłu­ma­czyć jako „zro­bić to, co Bush”. Nie­mniej naj­le­piej zare­ago­wał na sytu­ację sam pre­zy­dent, pró­bu­jąc z humo­rem zała­go­dzić nie­zręczny incy­dent dyplo­ma­tyczny. „Wepchnij­cie mnie pod stół”, powie­dział podobno do pre­miera Japo­nii, gdy już leżał na pod­ło­dze. „Ja się tam prze­śpię, a wy dokoń­czy­cie obiad”.

9 STYCZ­NIA 1980

Sau­dyj­ski gam­bit z głową

To był pra­co­wity dzień dla katów w Ara­bii Sau­dyj­skiej. Ran­kiem 9 stycz­nia 1980 roku doszło do publicz­nej deka­pi­ta­cji sześć­dzie­się­ciu trzech fana­tycz­nych ter­ro­ry­stów ska­za­nych na śmierć za zaję­cie Wiel­kiego Meczetu w Mekce, co zda­rzyło się w listo­pa­dzie poprzed­niego roku. Aby nie było wąt­pli­wo­ści, co wła­dze Ara­bii Sau­dyj­skiej myślą o tym świę­to­kradz­twie, egze­ku­cje prze­pro­wa­dzono jed­no­cze­śnie w ośmiu róż­nych mia­stach. Nie­mniej to nie był jesz­cze koniec sprawy. Gdy opa­dły sześć­dzie­siąt trzy bogato zdo­bione sza­ble katow­skie, trzeba było jesz­cze przy­szyć te sześć­dzie­siąt trzy odcięte głowy, żeby nale­ży­cie, zgod­nie ze zwy­cza­jem, pocho­wać stra­co­nych. Przy­po­mnę, rok był 1980.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Bad Days in History

Copy­ri­ght © 2015 Michael Farqu­har

Illu­stra­tions copy­ri­ght © 2015 Giu­lia Ghi­gini

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Syl­wia Kusz / MAGRAF s.c.

Ilu­stra­cje na okładce

© Giu­lia Ghi­gini

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Się poro­biło! Pechowe dni w histo­rii, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-958-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer