30,00 zł
Książka Krzysztofa Uniłowskiego diagnozuje sytuację w prozie lat dziewięćdziesiątych. Autor podejmuje polemikę z tezą o przełomie literackim 1989 roku oraz wieloma innymi stereotypami i mitami krytycznymi. Szczególną uwagę skupia na utworach tych autorów, którzy - z różnych względów - nie spotkali się z zainteresowaniem szerszej publiczności. Ten zbiór błyskotliwych szkiców wyróżnia się nie tylko oryginalnością sądów.
Krzysztof Uniłowski — ur. w 1967 r. w Sosnowcu. Krytyk literacki. Pracuje w Instytucie Nauk o Literaturze Polskiej Uniwersytetu Śląskiego. Z kwartalnikiem literackim „FA-art” jest związany od roku 1990. Opublikował książki: Skądinąd. Zapiski krytyczne (Wyd. FA-art, 1998), Polska proza innowacyjna w perspektywie postmodernizmu. Gombrowicz - Parnicki - Lem (1999), Koloniści i koczownicy. O najnowszej prozie i krytyce literackiej (2002) oraz Kup Pan książkę! Szkice i recenzje (Wyd. FA-art, 2008). Razem z Dariuszem Nowackim opracował tom szkiców Była sobie krytyka… Wybór tekstów z lat dziewięćdziesiątych i pierwszych (2003) oraz Przypadki krytyczne. Studia i szkice o krytyce, życiu oraz świadomości literackiej po roku 1918 (Wyd. FA-art, 2007).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 255
Krzysztof Uniłowski
Skądinądzapiski krytyczne
Chłopcy i dziewczęta znikąd?
Nie ma centrali?
Parę lat temu koniec PRL prowokował krytyków do ogłaszania bilansów czy to literatury całego czterdziestopięciolecia, czy choćby dziewiątej dekady. Nie tylko specyfika podsumowujących wystąpień decydowała wówczas o przedstawianiu komentowanego okresu jako bezpowrotnie zamkniętego. Kryło się za tym domniemanie, że zmiany ustrojowe kreować będą zarówno odmienną od dotychczasowej sytuację wokółliteracką, jak też nowe zjawiska artystyczne. Po kilku latach trudno już było żywić takie złudzenia. Literacka codzienność skrzeczała: „nie widać ani przełomu, ani nawet zwiastuna jakiegoś poważniejszego odnowienia stylu”. A przecież, argumentowała autorka przytoczonej diagnozy: „Do tej pory rytm przełomów politycznych pokrywał się z rytmem przełomów literackich, oczekiwania wynikają więc nie tylko z trzeźwej oceny sytuacji.”1
Przychodzi oto skonstatować, że literatura stanęła okoniem i ani myśli spełnić naszych uzasadnionych oczekiwań. Istotnie, po roku 1989 nie spotkaliśmy się z żadną nową propozycją estetyczną. Uczciwość każe jednak zauważyć, że pierwszą bodaj po wojnie polityczną cezurą, która nie okazała się akuszerem nowych trendów literackich, były lata 1980-1981. Dziś trudniej już byłoby znaleźć rzeczników hipotezy, podług której z perspektywy czasu rok 1989 okaże się dla historii literatury równie istotny co 1918. Metodologiczny rozgardiasz w środowisku literaturoznawczym nakazuje zresztą sceptycznie spoglądać na samą zasadę automatycznego przełożenia cezur polityczno-społecznych na literackie. Dziwna to skądinąd rzecz, że takie kryterium periodyzacyjne było w powszechnym użytku w dobie triumfu strukturalizmu. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że przez jakiś czas będziemy napotykali nowe pomysły uporządkowania literackiej nowoczesności, choć spekulacje co do wyników debaty byłyby dziś przedwczesne. Nazbyt wiele tu niewiadomych.
W pewnej sferze doniosłości roku 1989 nie sposób wszakże kwestionować. Wraz z Polską Ludową zniknęło wiele, po części skompromitowanych, instytucji życia literackiego, czemu towarzyszyła praca nad stworzeniem nowej infrastruktury. I tylko na pierwszy rzut oka wydaje się zaskakujące, iż szczególną dynamiką w tym zakresie wykazały się środowiska młodoliterackie. Młodzi najwięcej mieli do zyskania, a fakt, iż nie zdołali się (nie zdążyli?) podporządkować programowi i postawom dominującym w obiegu niezależnym, działał na ich korzyść. Z drugiej strony – atutem było, iż „brulion” oraz „Czas Kultury” terminowały w podziemiu. Menedżerskie talenty redaktorów poszły w parze z umiejętnością wykorzystania szansy, którą przed młodymi otworzyły oczekiwania krytyków i publiczności. Urok mechanizmu ścisłej zależności wydarzeń literackich od uwarunkowań politycznych zniewalał do wyczekiwania na znaczące wystąpienia ze strony debiutantów. Skoro już był popyt… Znaczenie pisma Roberta Tekielego jest oczywiście poza dyskusją, nie myślę jednak, by jego ranga wynikała z demontażu jakiejś „centrali”. Trudno rzec, że w latach osiemdziesiątych „brulion” stymulował działania alternatywne. Raczej informował o nich i życzliwie je komentował. Podkreślając ich znaczenie (i potencjał uczestników ruchu), promował je i wprowadzał do innych obiegów. Taka taktyka nie była wymierzona przeciwko modelowi kultury, jaki wypracowali intelektualiści, artyści, pisarze związani z opozycją polityczną. Obliczona była raczej na wzbogacenie tego modelu. Wybierając rolę pośrednika między drugim obiegiem a paraartystycznymi (i nie tylko) formami kontestacji młodzieżowej tamtych lat, „brulion” – wbrew obiegowym sądom – ani myślał o buncie przeciwko skostnieniu kultury niezależnej. Jeśli pismo już wtedy zdobyło młodszych czytelników materiałami i przedrukami z artzinów, tyczącymi graffiti, happeningów Pomarańczowej Alternatywy, działalności WiP-u czy alternatywnej sceny rockowej, to prestiż zawdzięczało temu, iż młodym redaktorom udało się pozyskać do współpracy pisarzy o tej pozycji, co Szczepański, Rymkiewicz, Międzyrzecki, Zagajewski, Hartwig. To właśnie oni okupowali czołowe miejsca w spisie treści numerów „brulionu” z okresu bezdebitowego, choć później próżno by ich szukać w periodyku. Dzięki temu prestiżowi (i dobremu, krakowskiemu pochodzeniu) „brulion” okazał się najlepiej przygotowany do wykorzystania koniunktury, jaka się otworzyła po roku 1989. Szczególnego znaczenia nie waham się przypisać 14-15 edycji pisma (rok 1990), gdzie prezentacja zwycięzców pierwszego konkursu na brulion poetycki (m.in. M. Świetlicki – laureat Grand Prix, K. Koehler, G. Wróblewski, W. Wilczyk, M. Sendecki) reklamowana była na okładce w sposób niepozwalający na jakiekolwiek wątpliwości: „rewelacyjne debiuty ’90”.
Powszechne wśród trzydziestolatków przekonanie, iż to właśnie dynamika ich poczynań doprowadziła do przesławnego „zaniku centrali”, nie jest niczym więcej jak tylko pokoleniowym mitem, który z jednej strony uwierzytelnia zdobytą przez młodych pozycję, z drugiej – stanowi znakomite alibi dla pojawiających się jak grzyby po deszczu generacyjnych pism, z reguły skupionych na omawianiu i lansowaniu propozycji rówieśników. Tymczasem „zanik centrali” był sytuacją przez młodych zastaną, efektem dezercji środowisk, które wcześniej dominowały w życiu literackim. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych można było przypuszczać, iż rolę wiodącą jeszcze długo odgrywać będzie środowisko „Zeszytów Literackich”, że właśnie ono skupi wokół siebie zawsze potrzebny w życiu literackim „salon”, przeciw któremu młodzi będą powstawać, że – wreszcie – właśnie tu narodzi się jakaś sensowna wizja kultury, pomysł na jej funkcjonowanie w diametralnie odmienionej sytuacji. Tymczasem pismo zaczęło przypominać rentiera, który dyskontuje odsetki od dawnych przedsięwzięć. Nie było tedy komu myśleć o przeformułowaniu modelu kultury. Ci, którzy mogli się podjąć tego zadania, sami się wycofali na z góry upatrzone pozycje, inni do tej roli po prostu nie dorośli. W tym stanie rzeczy młodzi pojawili się na opuszczonej scenie w chwili, gdy marazm stał się dla wszystkich aż nazbyt widoczny. I właśnie to stanowiło niezwykły handicap. Wszystko to tłumaczy nadzieje, jakie wiązano z tzw. formacją „brulionu”. Nadzieje, które raczej nie zostały spełnione. Winą trzydziestolatków było przekonanie, że do zgarnięcia całej stawki wystarczy sama obecność w życiu literackim, a nie rzeczywisty wysiłek intelektualny i artystyczne osiągnięcia. Młodość oraz nienaznaczone piętnem PRL nazwiska to dosyć, by przyciągnąć uwagę publiczności i telewizyjnych kamer. Ale też raz jeszcze się okazało, że zdobytą pozycję znacznie trudniej utrzymać.
Sukurs przyszedł ze strony, w którą trzydziestolatkowie zerkali tyleż błagalnie, co niecierpliwie. Ma chyba rację Arkadiusz Bagłajewski, powiadając, iż „Zanik centrali […] jest to pewnie najczęściej cytowany szkic krytyczny ostatnich lat […]”.2 Karierę artykułu Janusza Sławińskiego łatwo wytłumaczyć. Choć lapidarny i ogólnikowy, przedstawiający raczej pewną intuicję, a nie rzeczowe argumenty – był to poświęcony literackim aktualiom tekst pióra cieszącego się powszechnym uznaniem literaturoznawcy starszego pokolenia. Dla młodych krytyków śledzących pisarskie dokonania rówieśników – nie lada gratka, wręcz spełnienie marzeń o kanonizacji Wielkiej Zmiany przez polonistyczny autorytet. Prawda, że jeśli uczciwie impresję Sławińskiego przeczytać, kanonizacji takiej w Zaniku centrali doszukać się nie sposób. Betka to jednak. Grunt, że szkic artykułuje mgliście, lecz donośnie: tu zaszła zmiana, że – jak na akademika przystało – Sławiński litościwie wstrzymał się od ocen, poprzestając na sugestiach co do opisu, że wreszcie użył mile brzmiącego dla młodoliterackich uszu liczmanu „zanik centrali”.
Szkic Sławińskiego nie przyniósł, rzecz jasna, diagnozy życia literackiego, choć zapożyczony zeń tytułowy zwrot miał być odtąd używany przede wszystkim w takim kontekście.3 Dla porządku przypomnijmy, mówił autor o braku kryteriów pozwalających scalić opis najnowszych wydarzeń literackich w porządkującą narrację krytyczną. Ponieważ rzecz tyczyła poezji, Sławiński skonstatował niemożność wpisania twórczości z ostatnich lat w przejrzysty schemat drzewka genealogicznego, bo przecież dla opisu przemian poezji powojennej przyjęło się używać właśnie dynastycznej metaforyki (najprzeróżniejsze „linie” i „szkoły” z wyrazistą figurą ojca-założyciela). Nie znaczy to, że debiutanci zerwali z tradycją: „to, co wokół rozbrzmiewa, jest w znacznej mierze kontynuacją (nieraz epigońską) dobrze już osłuchanych melodii […]”.4 Kłopot w tym, że obecnie poszczególne „linie” okazują się niewspółmierne ze sobą a równoważne. Ich mnogość stwarza obraz dzikiej gmatwaniny lokalnych poetyckich „dynastii”. Diagnoza Sławińskiego nie sugerowała bynajmniej bezkrólewia czy rozbicia dzielnicowego na Parnasie, poddawała jedynie pod rozwagę kwestię rozkładu pewnej krytycznoliterackiej narracji.
Wszystko to nie stanęło na przeszkodzie dezinterpretacjom szkicu. Autorytet Sławińskiego wykorzystany został do proklamowania doniosłego czynu, jakiego rzekomo dokonać mieli trzydziestolatkowie: demontażu „centrali”, pojętej jako nieformalna instytucja życia literackiego, jego arbiter i wyrocznia. W Chwilowym zawieszeniu broni, książce Jarosława Klejnockiego i Jerzego Sosnowskiego, pretendującej do miana pierwszej monografii „pokolenia »brulionu«”, czytamy, iż młodzi przynieśli ze sobą –
wizję kultury pozbawionej centrum i to zarówno w sensie geograficznym, jak mentalnym. W sensie geograficznym oznacza to bunt przeciwko stolicy, nie tylko przeciw Warszawie, ale i stolicy jako takiej, miejscu kształtowania obowiązujących opinii. W sensie mentalnym: nie ma tematów uprzywilejowanych ani tabu, skandal jest naturalnym efektem współistnienia rzeczy (a także słów), a wszyscy uczestnicy rozmowy są potencjalnie jednakowo bliscy prawdy (lub jednakowo od niej oddaleni). Wobec braku autorytetów każdy musi samodzielnie porządkować otaczające go teksty, rozstrzygać sytuacyjne wątpliwości.5
Z tezą Klejnockiego/Sosnowskiego nie mogę się zgodzić. Moje veto dotyczy sprawy zasadniczej, a więc przekonania, iż roczniki sześćdziesiąte wystąpiły z wizją kultury ufundowanej na kategoriach rozproszenia czy poróżnienia. Twierdzę otóż, że doświadczenie rozproszenia, któremu trudno przeczyć, skłaniało najczęściej do reakcji przeciwnych, mianowicie – bądź to do rozpaczliwych prób „uporządkowania chaosu”, znalezienia sposobu na hierarchizację w sferze kultury (czasem również w przestrzeni ideologicznej), bądź to do ucieczki przed mnogością w indywidualne dyskursy, prywatną mitologię, pochwałę osobności, bądź to do przepełnionych rezygnacją samooskarżeń. Większość postaw zapisanych w dotychczasowej biografii pokolenia związana była raczej z (bezskutecznym) wysiłkiem przezwyciężania decentracji, z jej afirmacją rzadziej mieliśmy do czynienia, a jeśli nawet – to inne propozycje zdobyły rozgłos.
To prawda, czym innym jest okazja do efektownego entrée, czym innym sposobności wykorzystanie. Debiutanci lat dziewięćdziesiątych i wspierające ich pisma potrafili to uczynić. „Literatura trzydziestolatków” wygrała batalię o własne istnienie (poniekąd walkowerem, bo też nikt nie stawał na jej drodze). Znalazła się jednak, co naturalne, w zwrotnym miejscu. Dziś jej zadaniem wydaje się zdobycie uznania dla własnych hierarchii u starszych krytyków. Nie będzie to zresztą łatwe, skoro hierarchie te są płynne, a nazwiska liderów zmieniają się jak w kalejdoskopie (pewną pozycję mają Świetlicki, Stasiuk – i kto jeszcze?). Jej zadaniem jest również obrona zdobytego przedpola, bo też jest już czego bronić. Kłopot w tym, że nasze życie literackie uległo atomizacji. Dzięki zaangażowanym w jej promocję i ochronę pismom „literatura trzydziestolatków” może się uważać za w miarę bezpieczną. Autorzy, którzy ugruntowali swój prestiż w obiegu niezależnym, też mają swój azyl – „Zeszyty Literackie”, „NaGłos”. Nawet pisarze z kręgu „Twórczości” mogą liczyć na uznanie – na łamach „Twórczości” właśnie. Klasycy współczesności mają w odwodzie polonistyczne katedry, doktoraty honoris causa oraz podręczniki. Te rozproszone obiegi komunikacyjne rzadko wchodzą sobie w paradę. W każdym obowiązuje nie tylko inna hierarchia nazwisk, ale też – odmienny dyskurs krytyczny.
O zaletach „stanu rozproszenia” w bieżącej debacie wokółliterackiej zajmująco pisał Arkadiusz Bagłajewski.6 Niech tedy mnie wolno będzie nieco powybrzydzać. Tym bardziej że postulowana przez nowego naczelnego „Kresów” licytacja na hierarchie, formułowane w wielu równorzędnych „lokalnych” ośrodkach, jest, póki co, jedynie pobożnym życzeniem. Chętnych do sporu jakoś nie widać. Z owego pomieszania języków po prawdzie nic szczególnego nie wynika, jako że hasłem na dziś jest pakt o nieagresji wszystkich ze wszystkimi, acz postępowanie takie dyktuje w istocie niechęć wobec konkurencyjnych ośrodków oraz zagubienie w literackiej rzeczywistości.
Tymczasem „literatura trzydziestolatków”, czekając na dzień, kiedy jej rangę entuzjastycznym artykułem poświadczą Jan Błoński z Tomaszem Burkiem, wyemanowała mit, podług którego sama narodziła się ex nihilo na przełomie lat 1989 i 1990. Ten niewypowiedziany, niemniej sprawczy dla dyskursu krytyki towarzyszącej, le grand récit nie aspiruje do miana prawdy powszechnej. Próba narzucenia innym własnego pokoleniowego mitu mogłaby przecież sprokurować kontratak. Całkiem rozsądnie podkreśla się więc, że wystąpienie pisarzy urodzonych w latach sześćdziesiątych nie oznacza przełomu w polskiej literaturze.7 Jednakże sama „literatura trzydziestolatków” w „przełomie” ma swój początek! Tak kuchennymi drzwiami powraca teza o cezurze 1989, choć tylko à propos twórczości najmłodszych. Teza ta ma ochronić autonomię i odrębność roczników sześćdziesiątych. Nie jest to taktyka od rzeczy. Zagrożeniem dla „trzydziestolatków” nie są bowiem młodsi od nich autorzy. Ci akceptują literackie hierarchie, podejmują poetyki zaproponowane przez starszych kolegów. Zagrożeniem może być stanowisko, iż znaczenie roczników sześćdziesiątych okazuje się skromne, jeśli spojrzeć na ich dokonania spoza pokoleniowego getta. Wtedy jednak może interweniować mit przełomu, z którego jakobyśmy wszyscy. Skoro tam nasz początek, to nie przyszliśmy skądinąd. Tylko co to znaczy „mieć początek w przełomie”? „Przełom” ów też przecie coś (ktoś) musiało stanowić. Dogodniej wszakże wierzyć, iż „trzydziestolatkowie” przypuścili szturm na Parnas, znikąd przybywszy pod siedzibę Muz. „Znikąd” znaczy „spoza historii” (literatury). Chłopcy i dziewczęta znikąd… Prawdziwi barbarzyńcy!
Ziemia niczyja
Mniej lub bardziej donośnie, z zastanawiającą wszakże konsekwencją, prasa literacka podejmuje kwestię miernej kondycji krytyki towarzyszącej dokonaniom autorów urodzonych w latach sześćdziesiątych. W malkontenctwie tym przoduje (przodował?) poznański „Czas Kultury”. Trudno jednak przeczyć faktom. Wśród młodszych krytyków nie zabrakło piór, których sąd poczyna ważyć na literackiej giełdzie. Z drugiej strony miniserial metakrytycznych rozważań, z jakim mieliśmy do czynienia w „Nowym Nurcie”8, zdradza nie najlepsze samopoczucie wstępujących krytyków. Zapewne, łatwość, z jaką autorzy formułują ozdrowieńcze programy, każe bardzo nieufnie przyjąć te wystąpienia. Znamienne przy tym, że wszystkie wypowiedzi krążą wokół fundamentalnej kwestii, mianowicie – prawomocności orzekania o tekście literackim. W rzeczy samej, poststrukturalistyczna kampania, podważająca metaliteracki status wypowiedzi krytycznej, nakazuje gruntownie przemyśleć ten problem. W dyskusji w „Nowym Nurcie” uderza jednak zawężenie perspektywy do relacji: krytyk – (konkretny) tekst. Inne zagadnienia umknęły autorom z pola widzenia tak dalece, iż zgryźliwie rzec by można, że krytyka została pomylona z recenzenctwem. Ten swoisty minimalizm może się jednak okazać cnotą, jeśli zechcemy pamiętać o niewydolnościach zastanego przez młodych dyskursu krytycznego. W tym stanie rzeczy każdy ambitniejszy zamiar, np. zreinterpretowania dokonań bodaj najbliższych wiekiem poprzedników debiutantów lat dziewięćdziesiątych, zakrawa na straceńczy skok w przepaść. Mimo wszystko twierdzę jednak, że kondycja krytyki towarzyszącej wygląda nieźle, zważywszy na zastaną przez młodych zapaść.
W dziewiątej dekadzie dokonała się otóż diametralna zmiana dyskursu krytycznego. Najważniejszą bodaj debatą tamtych lat była, zainicjowana przez „Zeszyty Literackie”, dyskusja wokół Europy Środka, która może i miała jakiś sens do czasu zmiany sytuacji geopolitycznej. Przyswajaliśmy sobie nadto dorobek twórców emigracyjnych, Adam Michnik występował jako czołowy krytyk literacki, sporo pisano na temat postawy polskich intelektualistów w czasach stalinizmu i później, analizowano nowomowę i perswazyjne zabiegi propagandy. Nic dziwnego, że zapytany przez redaktorów „NaGłosu” o znaczące dokonania (literackie i krytyczne) dziewiątej dekady Jan Błoński musiał się ratować sposobem:
W przestrzeni duchowej, jak to ładnie mówią redaktorzy… w tej więc przestrzeni nie pojawiło się chyba wiele naprawdę nowego w latach osiemdziesiątych. Ale w tych przecież latach zjawiła się właśnie ta duchowa przestrzeń!9
Doniosłym czynem dziewiątej dekady miało tedy być zainicjowanie procesu językowej emancypacji, przełamanie bariery milczenia, skazującej na niebyt całe połacie historycznego i społecznego doświadczenia. Ta romantyczna iluzja w walnym stopniu określiła ówczesną świadomość krytyczną. W kwietniu 1981 roku Michał Głowiński w tych słowach opisywał doniosłość papieskiej pielgrzymki:
To wszystko, co Jan Paweł II w Polsce powiedział, interpretować można również jako przejaw swojego rodzaju walki o język. Jak już wspomniałem, nie unikał on słów czy nawet formuł, które przywłaszczyła sobie propaganda. Używając ich, przywracał im często tradycyjne znaczenia, te, które w dziejach polskiej świadomości odegrały dużą rolę, odbierał więc status frazesu temu, co w frazes zostało przemienione. Odbudowując tradycję, przywracał słowom ich właściwy sens, odświeżał to, co stało się skamienieliną. Odważył się mówić o patriotyzmie, narodowych dziejach, kwestiach moralnych, problemach politycznych i społecznych także słowami, które zostały skorumpowane. […] Podjęcie tego ryzyka wydaje mi się jednym z najdonioślejszych społecznie momentów papieskiego przemawiania; rewindykacje językowe stały się sprawą nie teoretycznych rozważań, ale samej praktyki językowej. […] Odpowiedzią na język manipulowany stała się – pozwólmy sobie na ten neologizm – demanipulacja. Demanipulacja tego typu, na jaką mógł się zdecydować mówca o najwyższym autorytecie moralnym, którego o posługiwanie się nowomową posądzić nie sposób.10
Ufundowany na kluczowym dla socjolingwistycznie zorientowanej krytyki przeciwstawieniu: „język żywy” – „język martwy” („skamienielina”), artykuł Głowińskiego wieści czyn – bez przesady – epokowy: przezwyciężenie kryzysu języka.
Za truizm uchodzi dziś przekonanie, iż problemy podyktowane przez „kryzys przedstawienia” zdecydowały o kształcie literackiej nowoczesności. Tymczasem w latach osiemdziesiątych głęboko w naszą świadomość wniknęło przekonanie, iż problemy te zostały polskiej literaturze chytrze zaszczepione przez niosącą ze sobą bolesne doświadczenie „wykorzenienia” historię. Charakterystycznym rysem znaczącej części powojennej literatury jest sprzeciw wobec historii, próba usunięcia tak mocno dającego się odczuć rozziewu. W latach osiemdziesiątych temu zadaniu podporządkowane zostały modne ówcześnie strategie mitograficzne i paradokumentalne. Mało tego, krytykę tych lat nawiedził, mówiąc Merleau-Pontym, „fantom czystego języka”, którego zwiastunem był program Nowej Fali. We znaki dała się również charakterystyczna dla całej powojennej przygody krytycznej teza o powinnościach literatury względem rzeczywistości (resp. świata nieprzedstawionego). Wypracowane onegdaj, w toku „sporu o realizm”, stanowisko opierało się na anachronicznym przekonaniu o fundamentalnym pierwszeństwie przedmiotu opisu nad opisem. Skoro rzeczywistość, a to najdosłowniej, literaturę wyprzedziła, to zadaniem pisarzy jest stracony dystans nadgonić. Po czterdziestu latach z satysfakcją pisano:
To, że w setkach niezależnych publikacji zaczęły pojawiać się wiersze, wywiady, dzienniki, opowiadania, czy eseje będące świadectwem prawdy o polskim komunizmie, nie było przecież wynikiem archiwistycznych zamiłowań kilkunastu pisarzy. Ta próba opisania realiów i mechanizmów sowietyzowanej Polski była odpowiedzią na Mickiewiczowski imperatyw sprzed lat: opisać współczesność nim się jej „przedmiot świeży jak figa ucukruje, jak tytuń uleży”.11
Miarą naiwności było przeświadczenie, że to ambitne zadanie nie nastręcza jakichkolwiek trudności metodologicznych. Wystarczy odrobina dobrej woli, by siąść i „opisać współczesność”. Literatura i krytyka lat osiemdziesiątych milcząco uznały, iż weszły w posiadanie cudownego leku na wszelkie bolączki, z jakim europejska, a więc i polska, kultura zmagała się od stu pięćdziesięciu lat. Epistemologiczne i metodologiczne problemy nowoczesności okazały się cudzymi problemami. Ważne natomiast było „świadczenie prawdzie”, co wielokrotnie sprowadzało się do produkowania tekstów, których zadaniem było stanowić antytekst dla propagandowej perswazji. Szybko zwrócił uwagę na ten proces Tadeusz Komendant, który już w listopadzie 1981 pisał, iż konflikt polityczny „doprowadził do czystości obu języków [języków obu stron konfliktu – przyp. K.U.] – nie tyle pod kątem ich zgodności z rzeczywistością, ile ich strukturalnej spójności.”12 W rezultacie również język niezależnej, opozycyjnej krytyki nabrał znamion dyskursu automatycznego i niezindywidualizowanego.
Modernistyczna episteme została egzorcyzmowana w imię słusznych intencji oraz przekonania, że wszelkie problemy rozwiązuje sama wola restytucji ciągłości, „zakorzenienia”, tożsamości. Że w istocie nic rozwiązane nie zostało, w latach dziewięćdziesiątych dobitnie ukazały niesławne perypetie języka publicznego, jak również raptowna utrata dominującej pozycji przez opiniotwórcze środowiska poprzedniej dekady.
W rezultacie krytyka towarzysząca dzisiejszym debiutantom napotkała na zafałszowaną świadomość literacką. To, co wyżej napisałem, nie jest oczywiście żadnym obrazem dziewiątej dekady. To jedynie karykatura, z pomocą której chciałem zwrócić uwagę, że dominujący wówczas język krytyczny nie dawał szans na podjęcie zagadnień, które istotne wydają się dzisiaj. Dlatego nie może stanowić bodaj punktu odniesienia dla zmagań z obecnymi problemami krytycznymi. W istocie nie pozwalał on nawet na pełny opis dokonań z lat osiemdziesiątych. Od biedy można zrozumieć, iż podarowano sobie powinność krytycznej, niechby najbardziej krytycznej, obserwacji debiutów, z jakimi ówcześnie mieliśmy do czynienia w obiegu oficjalnym. Chciałbym wszakże wiedzieć, dlaczego najważniejszy i najciekawszy utwór prozatorski, jaki pojawił się wtedy w obiegu niezależnym – myślę o Wolnej Trybunie Christiana Skrzyposzka – doczekał się wszystkiego dwóch (słownie: dwóch) omówień. Losy tej książki to jakby napisany przez największego złośliwca apendyks do bojów o przywrócenie czytelnikom „literatury źle obecnej”.
Ani myślę przeczyć, iż krytyczne zagospodarowywanie pisarzy emigracyjnych oraz autorów objętych cenzorskim zapisem, postawienie drażliwego pytania o socrealistyczny epizod w karierze wielu twórców, rozważanie wpływu peerelowskiej polityki kulturalnej na kształt powojennej literatury – wszystko to było ważkim osiągnięciem dziewiątej dekady. Polskie, arcypolskie… Andrzeja Wernera to znakomita książka, a jej zaleta polega również na tym, iż w wielu miejscach zachęca do sporu (np. o ocenę neoawangardy lat sześćdziesiątych). Z reguły jednak zadania te były realizowane z pomocą cokolwiek anachronicznego języka i anachronicznej wizji kultury. Nie ma przypadku w tym, że najporęczniejszym narzędziem do dania „świadectwa prawdzie” okazała się autobiografia, co przecież nie dotyczy wyłącznie pisarzy minorum gentium. Temat stał się alibi dla artystycznego i intelektualnego banału.13
Modernizm – nierozumiany projekt
Trzeba powiedzieć wyraźnie: przełom ósmej i dziewiątej dekady to czas pacyfikacji literatury nowoczesnej (modernistycznej). A więc takiej, która odrzuca wszelkie wyznaczniki poza tym jednym – istotą pisarstwa winno być przekraczanie swoich własnych granic, poszukiwanie „formy bardziej pojemnej”. Z rozmysłem przytoczyłem słowa Czesława Miłosza, a to w tym celu, by uchylić domniemanie, iż chodziło tu wyłącznie o stymulację postaw skrajnie artystowskich. Niekoniecznie. Modernizm widzi w literaturze (i sztuce) metadyskurs swojej epoki, formę jej samowiedzy, subtelne narzędzie krytycznego namysłu. Także wtedy, gdy uprawia autotematyczną wiwisekcję, gdy ukazuje rozkład gatunkowych form i kodów kultury. Cele poznawcze zawsze górują tu nad estetyką.
Grubą przesadą byłoby twierdzenie, iż modernizm zwalnia twórcę od społecznych zobowiązań. Czyni on przecież artystę analitykiem, diagnostą i projektantem swego czasu. Przekonanie o autonomii literatury, elitarność i autoteliczność uprawianej sztuki uprzywilejowują twórcę względem odbiorców, ale też wszelkie artystyczne kontestacje i prowokacje są tu obarczone sensem edukacyjnym. Między nowoczesnym pisarzem a zbiorowością, do której się zwraca, z reguły istnieje konflikt. Nie oznacza on jednak zerwania, lecz umożliwia krytyczny dialog.
Po roku 1976 w pewnym stopniu odwrócono tę relację. Rzecz ciekawa, iż kultura mieniąca się niezależną do gruntu przeniknięta była duchem utylitaryzmu. Bo też chodziło o niezależność określoną tak ściśle, iż wtórnie uzależnioną od przedmiotu negacji.14 Można wszakże powiedzieć inaczej: zasadniczy sens drugiego obiegu sprowadzał się do działań w sferze instytucjonalnej. Chodziło o wypracowanie nowych, niepodlegających kontroli władz, form życia literackiego, chodziło o wykreślenie samej przestrzeni dla kultury niezależnej. Swoiste zawieszenie modernizmu, powrót do premodernistycznego języka i kryteriów wartościowania – to wszystko nie oznaczało zerwania z nowoczesnością, lecz związane było z wysiłkiem tworzenia dlań nowej infrastruktury. Drugi obieg odszedł od modernizmu, by ustanowić go na nowo, by modernizm fałszywy (literaturę „pseudoawangardową”, „socparnasistowską”, zachłannie importującą zachodnie nowinki) zastąpić prawdziwym. Myślenie takie wspierało się na pewnym projekcie teleologicznym, w ramach którego niezależność nie była bynajmniej cechą określającą rzeczywistość literacką, lecz stanowiła kulturotwórczy postulat. Modernizm, wyrugowany z tu i teraz, umieszczony został na linii horyzontu życia literackiego, horyzontu, w stronę którego życie to się wychyla.
A przecież nowoczesna literatura w latach osiemdziesiątych nie próżnowała. Ktoś wspomni Raport z oblężonego miasta, Jechać do Lwowa, Widokówkę z tego świata – i oczywiście będzie miał rację. Ktoś inny przywoła Obłęd, Kamień na kamieniu i Bohiń. Jeszcze inny wymieni Ludzi na moście, ostatnie książki Białoszewskiego, a może paru debiutantów. Tak naprawdę należałoby jednym tchem wymienić wszystkie te tytuły – w towarzystwie kilkunastu innych. I jakaż to literatura, jeśli nie modernistyczna? Zawieszenie modernizmu, przeobrażenie go ze zjawiska w projekt, nie oznacza, iż z dnia na dzień przestał on być obecny w polskiej literaturze – w rzędzie najciekawszych dokonań artystycznych dekady plasują się wyłącznie te utwory, które się nie wyzbyły modernistycznych ambicji. Krytyka poradziła sobie z tym fantem z pomocą dwóch zabiegów. Po pierwsze, zróżnicowała swój dyskurs. Recenzencką codzienność zdominował język premodernistyczny. Najciekawszym zjawiskom zawsze można było oddać sprawiedliwość w bardziej pojemnych i w mniejszym stopniu nakierowanych na doraźność formach wypowiedzi krytycznej, a ostatecznie – w zaciszu uniwersyteckich gabinetów. To schizofreniczne nieco rozdwojenie kapitalnie ilustruje przypadek Włodzimierza Boleckiego alias Jerzego Malewskiego. Czy można jednocześnie pisać Widziałem wolność w Warszawie oraz Pre-teksty i teksty? Pewnie, że tak!
Druga kwestia wiązała się z ograniczeniem pola obserwacji do takich jedynie zjawisk, które służyć mogły ideowemu uwiarygodnieniu postaw uznanych za pożądane społecznie. Tu istotna była również biografia twórcy. Wszelako najważniejsze, iż wynikało stąd uprzywilejowanie modernizmu poszukującego aksjologicznego ładu i egzystencjalnych pewników, optującego za ontologicznym realizmem, ujawniającego ułomność języka względem tego, co jest (prawdą). Jednym słowem, faworyzowano mitografię. Modernizm obecny w literackiej świadomości lat osiemdziesiątych był w tym sensie czymś zawężonym, był modernizmem w rozsądnych granicach (określonych za pomocą kryterium społeczno-politycznej użyteczności).
Próg tolerancji bywał różny. W miarę instytucjonalnego rozwoju drugiego obiegu najpierw go obniżano, by następnie z wolna podnosić. Zwrotny moment przypada mniej więcej na lata 1982-1983, kiedy drugoobiegową literaturę zdominowała protokolarna sprawozdawczość.15 Niebawem zauważono jednak, że sprawy posunęły się zbyt daleko, że tak drastyczna redukcja modernistycznego pojmowania literackości niekorzystnie wpływa na artystyczną stronę utworów.
W drugiej połowie dekady rozpoczął się proces odzyskiwania modernistycznej świadomości. Przy czym, podkreślmy, chodzi o rewindykację w wymiarze życia literackiego, nie zaś samej literatury – ta bowiem, przynajmniej co do znaczących artystycznie dokonań, modernistyczną ani na chwilę być nie przestała. Instytucjonalne ramy dla kultury niezależnej zostały stworzone, przyszła pora, by – mówiąc językiem cytowanego w poprzednim rozdziale wywiadu z Błońskim – zająć się wypełnianiem odzyskanej przestrzeni duchowej.
Powrót nie był oczywiście jednorazowym aktem, lecz rozciągniętym w czasie (w pewnym stopniu trwającym po dziś) procesem. Jego sygnałami były: „Res Publica” – pierwsze niezależne pismo w obiegu oficjalnym (paradoksalna formuła, prawda?), druk nowych książek Konwickiego w państwowym wydawnictwie, mianowanie Miłosza wieszczem narodowym (prywatne i społeczne obowiązki zarazem, czyli dwa w jednym), wreszcie – ponowne zaślubiny etyki z estetyką (Barańczak, Zagajewski, Maj i Polkowski jako najchętniej komentowani poeci dekady). Do pełni szczęścia brakowało tylko jednego – rewelacyjnego debiutu. Toteż rychło się znalazł. Wybór padł na Weisera Dawidka, powieść wydaną przez państwową oficynę (ważne!), a jednocześnie realizującą wariant modernizmu odpowiadający drugoobiegowym pryncypiom. Dzieło reformy poczęło się wypełniać. Drugi obieg począł asymilować pierwszy, literatura krajowa – emigracyjną.
Wszelako cała ta kunsztowna operacja, bez dwóch zdań – potrzebna literaturze jako instytucji życia społecznego, miała swą cenę. Koszty wynikały choćby z restrykcji, jakie nałożono na neoawangardowe skrzydło modernizmu. Jego koryfeuszy zesłano na odległe półki, gdzie od czasu do czasu zaglądają jedynie co bardziej zblazowani akademicy. Zerkający w stronę tej tradycji debiutanci ucierpieli, rzecz jasna, najbardziej. Nie jest to jednak najważniejszy problem, albowiem żadne rewindykacje nie są tu z góry wykluczone. Rzecz w czym innym: powrót do modernistycznej świadomości literackiej stwarza pokusę doszukiwania się nowości tam, gdzie w istocie znajdujemy dowody trwałości paradygmatu. Twierdzę, że sugestia, jakoby Weiser Dawidek dał początek pewnej tendencji literackiej (nazwijmy ją roboczo prozą „korzenną”), będzie bałamutnym rozpoznaniem, o ile natychmiast nie dodamy, iż owa tendencja w prostej linii wyrasta z całego zespołu zjawisk dobrze zadomowionych w polskim modernizmie. Bez tego nader łatwo pomylić przemianę wewnątrz paradygmatu z paradygmatów wymianą, a więc – z przełomem jako inauguracją nowego okresu historycznoliterackiego.
Powrót do modernistycznej świadomości literackiej nie jest, bo być nie może, żadnym przewrotem artystycznym. W tej sferze dostrzeżemy raczej rozwojową ciągłość. Kłopot w tym, iż umyka ona krytycznemu opisowi. I właśnie to stanowi koszt operacji, o której tu mówiliśmy. Dysponujemy bowiem takimi tylko narzędziami, które pozwalają ukazać trwający od lat pięćdziesiątych proces emancypacji życia literackiego. Ale ta, dobrze zresztą znana, opowieść nie objaśnia dziejów samej literatury.
Znakomicie ilustruje to artykuł Edwarda Balcerzana Żywioły prozy w PRL.16 Ów syntetyczny szkic jest niespójny, wyraźnie rozpada się na dwie części. Najpierw autor opowiada o dramatycznych dziejach uniezależniania się polskiej prozy od polityki kulturalnej państwa. Układ zjawisk artystycznych to rzecz całkiem inna – nie ma on wiele wspólnego z wcześniejszą partią szkicu. Te dwa porządki pozostają względem siebie najdoskonalej obojętne, żaden z nich nie tłumaczy drugiego. Wpływa to nawet na kompozycję artykułu, obu jego częściom odpowiadają bowiem różne praktyki dyskursywne autora. Najpierw Balcerzan opowiada historię, potem przedstawia pewną typologię, dla której czasowe relacje między zjawiskami literackimi nie mają większego znaczenia. Poszczególne „orientacje” prozatorskie występują zarówno przed, jak i po roku 1976, tak w obiegu oficjalnym, jak niezależnym.
Oto prawdziwy zanik centrali, czyli – przypomnijmy – brak porządkującej narracji w dyskursie historycznoliterackim. Nie trzeba dodawać, że to woda na młyn debiutantów ostatniego dziesięciolecia. W tej sytuacji przepisywanie (świadome bądź nie) modernizmu uchodzić może za praktykę rewelatorską. „Kolejny raz” vel „jeszcze raz” przebiera się w kostium „pierwszego razu”. Można to od biedy zrozumieć – wszak młodym, obiecującym, trzydziestoletnim twórcą jest się raz tylko… Jakie miałoby stąd wynikać uzasadnienie dla domniemanego przełomu – tego jednak się już nie dowiemy.
I jeszcze jedno: dopóki literaturoznawcy i krytycy nie wypracują stosownego aparatu pojęciowego, dopóki nie posłużą się perspektywą pozwalającą ująć całość zjawiska, dopóty modernizm pozostanie nie tylko – jak chciał Habermas – niedopełnionym, ale również nierozumianym projektem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej...
1 A. Nasiłowska: Co się zmieniło? „Teksty Drugie” 1994, nr 1, s. 1.
2 A. Bagłajewski: Po przełomie. Będzie lepiej? „Kresy” 1996, nr 3 (27), s. 228.
3 Przykładu adaptacji formuły Sławińskiego do charakterystyki życia literackiego lat dziewięćdziesiątych dostarcza inna wypowiedź Arkadiusza Bagłajewskiego: „Janusz Sławiński pisał o sytuacji w poezji, ale jego rozpoznania są trafne w odniesieniu do szerszej panoramy zjawisk kulturowych, jakim jest fenomen krystalizacji nowych środowisk, zazwyczaj »lokalnych« wspólnot duchowych.” (A. Bagłajewski: Stan rozproszenia. „Odra” 1996, nr 1, s. 52).
4 J. Sławiński: Zanik centrali. „Kresy” 1994, nr 2 (18), s. 15. Wyrażony prostszymi słowy analogiczny sąd – tym razem w odniesieniu do prozy trzydziestolatków – brzmi: „Każdy skrobie po swojemu, inaczej.” (J. Błoński w rozmowie z M. Piaseckim: Ekspresja bardzo osobista. „Gazeta-Książki” 1995, nr 9, s. 5).
5 J. Klejnocki, J. Sosnowski: Chwilowe zawieszenie broni. O twórczości tzw. pokolenia „bruLionu” (1986-1996). Warszawa 1996, s. 30-31.
6 A. Bagłajewski: Stan rozproszenia, dz. cyt.
7 „Należałoby uprzytomnić sobie podstawową zasadę: wkraczanie do literatury kolejnego pokolenia, a więc przełom pokoleniowy, któremu nie przeczę, nie jest równoznaczny z przełomem w literaturze polskiej jako »całości«” – pisał R. Mielhorski (Co począć z kolejnym przełomem? „Nowy Nurt” 1995, nr 20) w nawiązaniu do ogłoszonej w „Kresach” (1995, nr 1) ankiety Pejzaż po przełomie.
8 Zob. K.C. Kęder: Krytyku, twórz! „Nowy Nurt” 1995, nr 22; J. Klejnocki: Usługi dla ludności. „Nowy Nurt” 1995, nr 24; D. Nowacki: Czyńcie swoją powinność. „Nowy Nurt” 1995, nr 26.
9 J. Błoński: „Rok 1989 jest równie ważny co 1918…”. „NaGłos”, nr 1 (1990), s. 60.
10 M. Głowiński: Opis papieskiej podróży. W: tegoż: Nowomowa po polsku. Warszawa 1990, s. 86-87.
11 J. Malewski [W. Bolecki]: Widziałem wolność w Warszawie. Szkice 1982-1987. Londyn 1989, s. 10.
12 T. Komendant: Biernik postulatywny. W: tegoż: Zostaje kantyczka. Eseje z pogranicza czasów. [b.m.w.] 1987, s. 190.
13 Teresa Walas w ten sposób pisała o zjawisku nazwanym przez siebie „kontrabandą epicką”: „Wszystko, co zakwestionowane zostało na obszarze fikcji literackiej (a także szeroko pojętej sztuki) – podmiot, bohater, narracyjność, fabularność, przedmiot przedstawienia – powraca nie tylko w pokątnym handlu, jakim jest kultura masowa; pojawia się także w najwyższym obiegu jako możliwe i dopuszczalne, tyle – że pod postacią dokumentu, prozy niefikcjonalnej lub z lekka fabularyzowanej” (T. Walas: Współczesna literatura polska – między empirią a konceptualizacją. „Teksty Drugie” 1990, nr 1, s. 89).
14 Odwołując się do rozważań Edwarda Balcerzana (Żywioły prozy w PRL. W: tegoż: Przygody człowieka książkowego. Warszawa 1990, s. 21-23), rzec można, iż jeśli oficjalne życie literackie pozostawiało pisarzom swobodę w zakresie wyborów estetycznych za cenę poprzestawania na „tematach neutralnych z punktu widzenia interesów władzy” (tamże, s. 21), to w drugim obiegu akceptowano każdy wybór estetyczny, o ile służył on zagospodarowywaniu tematów „aktywnych” i wiązał się ze stosownym przesłaniem moralnym. Tolerowano artystyczny eksperyment, jeśli tylko tego rodzaju utworom udawało się przypisać intencję demaskatorską. Stąd np. szczególna interpretacja „peryferyjności” literackiego dyskursu Mirona Białoszewskiego, podług której owa „peryferyjność” wynikała z opozycji wobec ideologicznie nacechowanego dyskursu władzy. Stąd akceptacja dla prozy Ryszarda Schuberta i Janusza Andermana. W każdym razie, polityczna dychotomia „neutralne” – „aktywne” pozostawała w mocy. I kto tu dyktował reguły gry?
15 Dariusz Nowacki przedstawia ów proces w ten sposób: „W »pierwszym obiegu« możliwe były jedynie realizacje prozatorskie wyposażone w pewien filtr osłabiający efekt donosu. […] Po roku 1981 siła atrakcyjności »drugiego obiegu« była tak duża, że właściwie przypomniana tu strategia [»filtra« – przyp. K.U.] uległa zaniechaniu. Nierzeczywistość mogła być odtąd przedstawiana bezwstydnym prosto z mostu, co przybliżało prozę do quasi-dokumentu i optyki reporterskiej (Raport o stanie wojennym Nowakowskiego i inne).” (D. Nowacki: Bez zmian. Szkic o współczesnej polskiej prozie. „FA-art” 1992, nr 4, s. 65).
16 Zob. E. Balcerzan: Żywioły prozy w PRL, dz. cyt.
Indeks nazwisk
A
Adamowski, Hubert
Anderman, Janusz
Anderson, D.J.
B
Bachtin, Michaił M.
Baczyński, Marcin
Bagłajewski, Arkadiusz
Balcerzan, Edward
Barańczak, Stanisław
Bart, Andrzej
Bart-Sołtysiak, Andrzej zob. Bart, Andrzej
Barthelme, Donald
Batko, Zbigniew
Baudrillard, Jean
Bauman, Zygmunt
Bawołek, Waldemar
Beckett, Samuel
Bereza, Henryk
Białoszewski, Miron
Bielecki, Krzysztof
Bieniasz, Stanisław
Bieńczyk, Marek
Bitner, Dariusz
Błoński, Jan
Bolecka, Anna
Bolecki, Włodzimierz
Bradbury, Malcolm
Brakoniecki, Kazimierz
Brandys, Kazimierz
Brycht, Andrzej
Brzozowski, Stanisław
Buczkowski, Leopold
Bugajski, Leszek
Bukowski, Marek
Burek, Tomasz
Burzyńska, Anna
C
Calvino, Italo
Cervantes, Miguel
Chwin, Krystyna
Chwin, Stefan
Coover, Robert
Cortázar, Julio
Cortés, Hernán
Czakański-Sporek, Piotr
Czapliński, Przemysław
Czermińska, Małgorzata
D
Däniken, Erich von
Deleuze, Gilles
Derrida, Jacques
Dostojewski, Fiodor M.
Drzewucki, Janusz
Drzeżdżon, Jan
Duda-Gracz, Jerzy
F
Fénelon, François de
Filipiak, Izabela
Fokkema, Douwe W.
Foucault, Michel
Franaszek Andrzej
Fredro, Aleksander
G
García Márquez, Gabriel
Gibas, Jarosław
Gierek, Edward
Głowiński, Michał
Goerke, Natasza
Gogol, Nikołaj W.
Gombrowicz, Witold
Gomułka, Władysław
Gretkowska, Manuela
Grupiński, Rafał
Grzesik, Piotr
Guattari, Felix
H
Habermas, Jürgen
Harny, Marek
Hartwig, Julia
Heidegger, Martin
Herbert, Zbigniew
Herling-Grudziński, Gustaw
Hłasko, Marek
Hrynkiewicz, Wojtek
Huelle, Paweł
Hutcheon, Linda
I
Illg, Jerzy
Iwaszkiewicz, Jarosław
J
James, Henry
Jan Paweł II
Janaszek-Ivaničková, Halina
Jansson, Tove
Jarzębski, Jerzy
Jaworski, Wit
Jezus Chrystus
Jurewicz, Aleksander
K
Kafka, Franz
Kaniewska, Bogumiła
Kawafis, Konstantinos
Kęder, Cezary K.
Kęder, Konrad C. zob. Kęder, Cezary K.
Kędzierski, Marek
Kiec, Izolda
Kieślowski, Krzysztof
Kirchner, Hanna
Kisiel, Marian
Klejnocki, Jarosław
Koehler, Krzysztof
Komendant, Tadeusz
Konwicki, Tadeusz
Korczak, Janusz
Kordes, Robert
Kornhauser, Julian
Korzeniowski, Józef Teodor Konrad
Kowalski, Piotr
Kruszyński, Zbigniew
Kundera, Milan
L
Lem, Stanisław
Lipka, Krzysztof
Lodge, David
London, Jack
Lotto, Wawrzyniec
Lyotard, Jean-François
M
Maj, Bronisław
Malewska, Hanna
Malewski, Jerzy [pseud.]
Maliszewski, Karol
Małyszek, Tomasz
Mann, Tomasz
Mathews, Harry
McLuhan, Marshall
Meegeren, Han van
Memling, Hans
Merleau-Ponty, Maurice
Michnik, Adam
Mickiewicz, Adam
Mielhorski, Robert
Międzyrzecki, Artur
Miłosz, Czesław
Młynarski, Wojciech
Mrożek, Sławomir
Myszkowski, Krzysztof
Myśliwski, Wiesław
N
Nalepa, Marek
Nasiłowska, Anna
Netz, Feliks
Niewiadomski, Andrzej
Nowacki, Dariusz
Nowakowski, Marek
Nycz, Ryszard
O
O’Hara, Frank
Orski, Mieczysław
Orzeszkowa, Eliza
P
Paganini, Niccolò
Parnicki, Teodor
Pasek, Jan Chryzostom
Pasteur, Ludwik
Pastuszek, Andrzej
Paźniewski, Włodzimierz
Piasecki, Marcin
Pilch, Jerzy
Piskor, Stanisław
Poe, Edgar Allan
Polkowski, Jan
Porębski, Mieczysław
Pragłowska, Maria Renata
Praszyński, Roman „Red”
Pynchon, Thomas
R
Redliński, Edward
Rommel, Erwin
Rorty, Richard
Rosiek, Stanisław
Rudnicka, Halina
Rudnicki, Janusz
Rudzka, Zyta
Rutkowski, Krzysztof
Rymkiewicz, Jarosław Marek
S
Sakowicz, Krystyna
Scholes, Robert
Schubert, Ryszard
Schulz, Bruno
Scott, Robert F.
Sendecki, Marcin
Sienkiewicz, Henryk
Skrzyposzek, Christian
Sławek, Tadeusz
Sławiński, Janusz
Słyk, Marek
Sommer, Piotr
Sorrentino, Gilbert
Sosnowski, Andrzej
Sosnowski, Jerzy
Sporek zob. Czakański-Sporek, Piotr
Stasiuk, Andrzej
Strumyk, Grzegorz
Suliga, Jan Witold
Szaper, Jakub
Szaruga, Leszek
Szczepański, Jan Józef
Szewc, Piotr
Szponder, Tomasz
Szuba, Andrzej
Ś
Świerczewski, Karol
Świetlicki, Marcin
T
Tekieli, Robert
Tokarczuk, Olga
Tomkowski, Jan
Tryzna, Tomek
Tulli, Magdalena
Tuziak, Andrzej
Twain, Mark
U
Urbanowski, Maciej
V
Valéry, Paul
Vattimo, Gianni
Vermeer van Delft, Jan
Vonnegut, Kurt
W
Walas, Teresa
Walpole, Horacy
Welsch, Wolfgang
Werner, Andrzej
Werochowski, Wojciech
Wharton, William
Wilczyk, Wojciech
Wilczyński, Marek
Wodziński, Cezary
Wojciechowski, Piotr
Wołowiec, Grzegorz
Wróblewski, Grzegorz
Wysogląd, Roman
Z
Zadura, Bohdan
Zagajewski, Adam
Zaniewski, Andrzej
Ż
Żabicki, Zbigniew
Strona redakcyjna
Krzysztof Uniłowski
Skądinąd
Katowice 2015
Copyright © by Krzysztof Uniłowski, 1998, 2015
Projekt okładki, opracowanie graficzne
redakcja i skład
Kwartalnik Literacki „FA-art”
Wydanie w wersji drukowanej (1998) zostało zrealizowano przy pomocy finansowej Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach
ISBN 978-83-60406-57-1
Wydawnictwo FA–art
Katowice 40-013, ul. Staromiejska 6 lok. 10d
Zamówienia
www.FA–art.pl
prenumerata@FA–art.pl