31,00 zł
Skamieliny III RP to z pewnością książka niezwykła. Jerzy Jachowicz, jeden z najbardziej znanych dziennikarzy ostatniego ćwierćwiecza, uznawany za prekursora polskiego reportażu śledczego, tym razem wciela się w rolę publicysty politycznego.
Autor piętnuje postawę swych bohaterów, owych „skamielin III RP”, za pomocą krótkiej, błyskotliwej analizy, nie stroniąc od subtelnej ironii i kpiny. Często też prowadzi z czytelnikiem grę, wplatając w narrację całkowicie fikcyjne teksty, dla których punktem wyjścia zawsze są fakty. Osiąga w tym tak wysoki stopień wiarygodności, że czasami jego redakcyjni koledzy serio pytają, jak udało mu się zdobyć tak poufne zarządzenie albo list. Prostota języka w połączeniu z jego jasnością, precyzją opisu oraz rygorystyczną oszczędnością słowa nadaje publicystyce Jachowicza oryginalny koloryt, który powoduje, że przy całej swej lekkości i lapidarności teksty te zapadają w pamięć.
Większość felietonów publikowana była w tygodniku „wSieci” w latach 2013–2016 i w pierwszej edycji tygodnika „Uważam Rze”, kiedy kierował nim Paweł Lisicki w latach 2011–2012, kilka w „Gazecie Polskiej Codziennie”, część na portalach internetowych wPolityce.pl, SDP, Stefczyk.info oraz „Konserwatyści” Białystok.
Ze swoim dorobkiem, w pełni uzasadniającym nazywanie go nestorem polskiego dziennikarstwa, mógłby Jerzy Jachowicz nie pisać już nic albo pozostać przy dziennikarstwie śledczym, którego jest mistrzem. A tymczasem zaryzykował formułę zupełnie nową - krótkich, kąśliwych felietonów, pełnych złośliwych bon motów, zręcznych parafraz i tego, co w felietonach lubimy najbardziej - personalnych wycieczek i złośliwości. Ze wspaniałym efektem, o czym każdy czytelnik tej książki się przekona.
Rafał Ziemkiewicz
Z czym kojarzy się Jerzy Jachowicz? Oczywiście z wnikliwymi materiałami śledczymi, z reportażami odkrywającymi ciemne strony polskiej polityki. Tymczasem Jurek, jak się okazuje, jest także zgryźliwym, złośliwym, sarkastycznym, uszczypliwym i błyskotliwym felietonistą. Czyli takim, jaki felietonista powinien być. A przy tym wszystkim jest w jego tekstach pobłażliwość i dobrotliwość, tak jak w samym Jurku. Pełnię talentów felietonistycznych Jachowicza, przyznaję ze wstydem, uświadomiłem sobie dopiero, czytając jego felietony w tym tomie. I wciąż się zastanawiam: czy Tusk naprawdę napisał do Jurka?…
Łukasz Warzech
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 282
Muszę zacząć od tego, co może dla niektórych osób będzie dość przykre, ale czego nie zamierzam ukrywać, bo to dla mnie zbyt bolesna rzecz. Chcę powiedzieć, że jestem z tego wstępu bardzo niezadowolony. Jak się Państwo dowiecie dlaczego, jestem przekonany, że też będziecie zawiedzeni. Może nawet bardziej niż ja. Byłem bowiem przekonany, że we wprowadzeniu do książki będę mógł opisać całe swoje niezwykle interesujące życie. W tym najbardziej pasjonujące przeżycia wewnętrzne oraz różnego rodzaju perypetie od dzieciństwa po późną starość, których miałem dosłownie bez liku. Nawet potem zamierzałem, podobnie jak ta posłanka od Palikota Anna Grodzka, na podstawie swoich opisanych w niniejszym wstępie przygód napisać scenariusz filmowy i wysłać do Hollywood. Żeby zapobiec awanturom między hollywoodzkimi reżyserami, którzy jak drapieżne wilki czyhają na ciekawe scenariusze, gotowi walczyć o nie na śmierć i życie, miałem wytypowanego twórcę. Zrozumiałe, po niejednym już Oscarze, któremu scenariusz zamierzałem przekazać osobiście, udzielając jednocześnie niezbędnych wskazówek.
Niestety, plany te nie mają szans na realizację. Nie będę udawał, że nie pamiętam, jak ci prokuratorzy ze sprawy Amber Gold, komu to zawdzięczam. To szef firmy, wydającej zbiór tych felietonów, zarządził, że wstęp musi być krótki. Gdyby dał mi kilkadziesiąt dodatkowych stron — tłumaczył — działałby na szkodę moją i odbiorców. — Miał pan tak pasjonujące życie, że szkoda dawać jego skróconą, zubożoną wersję. A we wstępie tylko taka wchodzi w grę — smutno pokiwał głową. Aż mi się go żal zrobiło. — W pełni można je opisać tylko w osobnej książce, być może nawet kilkutomowej — argumentował. Trochę mnie tym przekonał, choć nie do końca. Ostatecznie ból ukoiła skromna rekompensata finansowa, jaką zaproponował.
Gdy wymieniał wysokość kwoty, zastanawiałem się, skąd dowiedział się o mojej słabości? Właściwie nie wiem, jakiego zwrotu użyć: „Przyznaję z zażenowaniem” czy po prostu — „ze wstydem”. No, bo poza tym naprawdę nie mam wad. Jestem koleżeński, lojalny, wobec wielu kobiet wierny, pracowity, dotrzymuję umów i zobowiązań, bez nałogów — nie piję, nie palę, hazard jest mi rzeczą obcą, nie gram w pokemony. Na komórce też.
Jedyną moją skazą jest to, że jestem łasy na pieniądze. I to delikatnie mówiąc. Muszę przyznać ze wstydem, i to w tej rozmowie o wstępie wyszło na jaw, jestem przekupny. Chyba najbardziej przekupny dziennikarz w Polsce to ja. Nawet bardziej niż Czuchnowski z „Gazety Wyborczej”. Za pieniądze jestem gotowy napisać wszystko o każdym. A za duże pieniądze przypisać mu każde świństwo. Tak właśnie powstawały te felietony. Ich podział na trzy grupy jest całkowicie naturalny. Odzwierciedla rangę postaci i wysokość honorarium za tekst. „Pomniki” to największe figury polityczne — i odpowiednie stawki. Pomysł nazwy podsunął mi Władysław Frasyniuk, wybitny działacz podziemnej „Solidarności” z czasów stanu wojennego, który kilka lat temu domagał się publicznie stawiania pomników generałowi Jaruzelskiemu za zasługi dla Polski. W „Rzeźbach” usadowiły się ważne, ale drugorzędne figury. Jednakowoż wynagrodzenia za nie też miło wspominam. W „Popiersiach” jest cała reszta. Ale też nie robiłem tego za darmo.
Jestem w szoku. Dostałem list od Donalda Tuska. Do tej pory nie wiem, czy ktoś nie zrobił mi głupiego dowcipu. Ale tak, są tam pewne rzeczy, o których tylko Tusk wiedział. Nikt inny. To by przemawiało za prawdziwym Donaldem. No i ta pieczątka: „The President of the European Council” oraz stempel pocztowy „Bruksela”. Oto ten list.
Drogi Jurku,
Dawno się nie widzieliśmy. Połóżmy to na karb naszego intensywnego życia, nie zaś ostygnięcia mojej nieustającej do Ciebie sympatii i uznania. Mam nadzieję, że nie masz do mnie urazy o to, jak Cię potraktowałem podczas naszego ostatniego kontaktu, kiedy zwróciłeś się do mnie o komentarz w sprawie tak zwanego dojenia pieniędzy z kasy Platformy przez wschodzące gwiazdy naszej partii. Przyznaję, to, co zrobiłem, nie było zbyt eleganckie. Trafiłeś jednak na fatalny moment, kiedy wszystko się sypało. Przypadkowo stałeś się wtedy — patrz, to już prawie dekada minęła — ofiarą mojego ataku wściekłości. Ach, lepiej to zostawmy… Zresztą odpłaciłeś mi, publicznie nazywając mnie „burakiem”. Dawno puściłem to w niepamięć. Zakładam, że zrobiłeś to samo i możemy wrócić do starych, przyjacielskich relacji. Wiem, że ciągle żyjesz polityką. Mogę więc mieć pewność, że właściwie zrozumiesz moją prośbę i intencje, które za nią stoją. A są one oczywiste. Chodzi mi wyłącznie o dobro Polski.
Doniesiono mi, że dobrze żyjesz z Jarkiem Kaczyńskim. Dlatego jesteś najlepszym adresatem mojej prośby. Być może jedynym.
Cóż, czas odkryć karty. Nie ukrywam, że najbardziej zależy mi na pozostaniu w Brukseli. To miasto ma wiele zalet, szczególnie dla osób tak pracowitych jak ja. W miejscowym ogrodzie zoologicznym lwiątko wygląda jak żywcem wyjęte z kultowego filmu „Król lew”. Bardzo się do niego przywiązałem. Warunkiem mojego pozostania jest jednak utrzymanie funkcji na drugą kadencję. Ogromnie pomogłaby mi w tym rekomendacja obecnego rządu. Dochodzą już jednak sygnały, że rząd ani myśli poprzeć mojej kandydatury na „drugi sezon”. Odwrotnie. Zamierza wypiąć się na mnie.
Jarek mógłby zmienić to nieprzychylne nastawienie wobec mojej osoby. Tylko ktoś musi na niego wpłynąć. Wskazać korzyści nie tylko dla Polski, ale i dla PiS. Wytłumaczyć, że im dłużej te dwie miernoty polityczne — Grzesiek i Ewa — będą się ze sobą ścierać, tym dla innych ugrupowań korzystniej. Już teraz wzajemnie się wycinają. Za blisko trzy lata, gdyby wybrano mnie na drugą kadencję, każde z nich zostanie z garstką swoich wiernych żołnierzy, a partia będzie w rozsypce.
Już wiem, że debaty ze mną Jarek nie podejmie. A ja tak chciałem być z nim w telewizji. To by mi wystarczyło. Ale cóż… Zostałeś mi tylko Ty.
Donald
Od redakcji: Odpowiedź Jerzego Jachowicza zamieścimy za tydzień ze względu na nagromadzenie w tym numerze wielu sensacyjnych materiałów.
Tydzień temu zamieściliśmy list Donalda Tuska do Jerzego Jachowicza. Prosił w nim naszego redakcyjnego kolegę, aby nakłonił Jarosława Kaczyńskiego do poparcia jego kandydatury na drugą kadencję szefa Rady Europy w Brukseli. Oto odpowiedź Jachowicza na ten dramatyczny list.
Drogi Donaldzie,
Wiesz dobrze, że łączące nas od ponad ćwierćwiecza relacje sprawiają, że Twoja prośba jest dla mnie rozkazem. Wszystko ma jednak swoje granice. W tym wypadku tą granicą jest szczera i serdeczna troska o Ciebie, Twoją przyszłość, zdrowie i szczęście. Czasami człowiekowi wydaje się, że dany byt jest dla niego szczęściem. Na przykład byt materialny. Albo sukcesy na niwie twórczości. Tak wcale nie musi być. Nie na darmo w naszej cywilizacji popularne jest stwierdzenie, że szczęście trwa krótko. A co potem? Zwykle cierpienie. Ale najgorsza jest sytuacja, kiedy szczęście od jego początków toczy robak udręki, kończący się destrukcyjnym, odbierającym żywotne soki, cierpieniem.
Zanim więc zdecydowałem się na wstawiennictwo u Jarosława Kaczyńskiego, przyjrzałem się warunkom, w jakich żyjesz od blisko dwóch lat. I powiem Ci prawdę w oczy. Są one dla Ciebie zabójcze. Taki, wcześniej zarysowany, nieprzyjemny przebieg może mieć Twój dalszy pobyt w Belgii. Do czego nie mogę przyłożyć ręki. Sam pewnie odczuwasz, jak szkodliwy dla Twego organizmu klimat panuje w Brukseli. Powiem wprost. Nie możesz oszukiwać sam siebie. Brukselskie deszcze Cię wykończą. Nie próbowałem nawet przedkładać Twojej prośby Jarkowi.
Osobiście brzydzę się donosami. Nie mogę jednak pozostać obojętny wobec fałszywej postawy Pawła Grasia. Twój najbliższy współpracownik, rzekomo Ci życzliwy, doskonale wie, jak niebezpieczny dla Ciebie jest dalszy pobyt w tamtych warunkach. Odwodzi Cię od powrotu do Polski, bo dla niego pobyt w Brukseli to wspaniały okres. Niewiele pracy, duże pieniądze. Słyszy, jak kaszlesz. Prawda? Bagatelizuje to, mówiąc, że zaraz Ci przejdzie. A Ty w to wierzysz. To nie minie, może się tylko pogłębić. Nie możesz też kierować się tym, że Grasiowi nic nie dolega. Pamiętaj, że jego organizm jest zahartowany kilkuletnim nocnym stróżowaniem, kiedy pilnował willi jakiegoś Niemca pod Krakowem, a z nieba kapało. Raz deszcz, raz śnieg.
Pamiętam o Twoim przywiązaniu do lwiątka z ogrodu zoologicznego w Brukseli, przypominającego Ci Simbę z „Króla lwa”, i o wzruszeniach, jakie się z tym dla Ciebie wiążą. Dlatego załatwiłem przeniesienie lwiątka do gdańskiego ogrodu, abyś mógł je często odwiedzać.
Życzliwy Ci Jurek
Ach, co to były za urodziny! W obronie demokracji! Co za atmosfera! A jakie toasty! Świat leżał u stóp jubilata i jego wspaniałych gości. Posesja byłego prezydenta w Budzie Ruskiej zamieniła się w tę lipcową sobotę w ogrody Pałacu Prezydenckiego z czasów kadencji Bronisława Komorowskiego.
Nawet lepiej się stało, że przyjęcie urządzono miesiąc później, niż przypadała rocznica urodzin gospodarza. Czwartego czerwca też broniono demokracji. Tłumnie w całym kraju. Teraz chodziło o coś więcej. Realne stało się zagrożenie dla jedności Europy. W walce o utrzymanie wspólnoty europejskiej potrzebny był nowy impuls. Kto miał go dać, jeśli nie on? Żyjący na uboczu jak jego wielki poprzednik. Wprawdzie nie w Sulejówku i bez Kasztanki, ale również niedaleko stolicy z oddanymi mu, jak słynna klacz, ogarami i żoną Anną.
Od rana w sobotę cała wieś żyła urodzinami. Nawet w czasie mszy świętej kapelan życzył małżonkom Komorowskim udanej uroczystości. Adresaci jednak tego nie usłyszeli, bo od przygotowań i napięcia z tym związanego poczuli się nagle tak wyczerpani, że ukojeni słowami Pisma Świętego nieco przysnęli.
Po nabożeństwie miejscowa ludność obległa na poboczach odcinek drogi prowadzącej do domu byłego prezydenta. Niektórzy jadący goście kazali kierowcom uchylić szyby, zwolnić i pozdrawiali mieszkańców wioski. Tak zrobili byli prezydenci — Wałęsa i Kwaśniewski — witani brawami. Milczeniem przyjęto jadącego czerwonym kabrioletem Petru, który pozdrawiał na zmianę obiema rękami. Kiedy zaś siedząca obok niego Kamila Gasiuk-Pihowicz wstała, żeby wesprzeć swego mistrza w zdobywaniu sympatii, ludzie, nie wiedzieć czemu, zaczęli siarczyście spluwać.
Na posesji gospodarza rozstawiono kilka wiat, stojących blisko siebie, dających komfort izolacji. Pod innymi wiatami siedzieli więc Schetyna i Petru, jeszcze pod inną Ewa Kopacz z Misiem Kamińskim. Między wiatami w centralnym miejscu stał stół prezydenta. Już w czasie obiadu z płomiennym toastem wystąpił Stefan Niesiołowski. Rozpoczął od inwektyw pod adresem Jarosława Kaczyńskiego. Skończył jednak wzniośle: — Bronek, wracaj do Belwederu! Przed północą po toaście Ewy Kopacz goście płakali, słysząc: „Nie oddamy Europy! Nie oddamy nikomu Bronka! Czas skończyć z demontażem Platformy!”. Wszyscy szaleli z radości. Jedynie Schetyna i Halicki nieco pobledli. Zaraz po Ewie Kopacz wystąpił Petru. Zakończył hasłem: — Władza leży na ulicy. Trzeba się tylko po nią schylić.
— Mogę ja? — zapytała swego mentora Gasiuk-Pihowicz.
— Ale oddasz mi? — rzucił Petru.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Mimo że jesteśmy postrzegani jako pismo prawicowe, mamy coraz więcej ciekawych ofert z najmniej spodziewanych stron. Zawdzięczamy to rzucającej się w oczy rzetelności i bezstronności. Zyskujemy też sympatię i uznanie wielu twórców i polityków, bo jak na tygodnik opinii przystało, z oddaniem wypełniamy swoje humanitarne powinności wobec każdego człowieka, niezależnie od jego bardzo osobistych poglądów. Na świat i PiS. Niedawno Janusz Gajos poprosił nas o pierwszą publiczną prezentację swojego wstrząsającego dramatu.
Teraz zaskakującą propozycję złożył nam lider Nowoczesnej Ryszard Petru. Przesłał do naszej redakcji maszynopis swojego „Dziennika patrioty”, będącego w istocie intymnymi zapiskami polityka. Kroniką dnia codziennego. Z prośbą o cykliczną publikację. Bez skrótów i redakcyjnych poprawek. Dziś, zgodnie z życzeniami autora, zamieszczamy pierwszy wpis „Dziennika” wraz z jego quasi-preambułą.
„Wreszcie przerwa wakacyjna w Sejmie. Trochę czasu na myślenie. O społeczeństwie. I znalazłem. Zauważyłem, że społeczeństwo uwielbia czytać pamiętniki, kroniki, myśli różnych znanych i lubianych ludzi. Zaraz po artystach polityków. Znaczy ludzi władzy. To mnie pchnęło na tę drogę. Nowy impet. Będą też własne przemyślenia i uwagi różne. Pod hasłem: »Bez cenzurki!«. Nie tak jak w mediach Kaczyńskiego! Startuję.
Poniedziałek, 22 sierpnia. Zerwałem się rano. Z nawyku — jak wcześniej. Bo to radio, potem pędem do TVN. Dziś niepotrzebnie. Pusty przebieg. Myśl: ciągle nie daje mi spokoju pytanie. Ile wydał PiS na tę defiladę wojska w zeszły poniedziałek z okazji Bitwy Warszawskiej? Wpadłem. Pomysł. Wykorzystam to, omijając koszta. Zagwożdżę Macierewicza — »Czy będzie też defilada dla obchodów bitwy pod Bzurą?«.
Trochę spokojniejsze śniadanie z tego powodu. Nie do końca. Trzeba pilnować PiS, żeby w czasie przerwy nie zrobił sesji i nie zdelegalizował nas. Zaglądam do grafiku dyżurów pod Sejmem, dziś wypada na Kamilę. Jak zadzwonią do niej z TV, poleci. Muszę ustawiać dwuosobowe dyżury.
Po południu spotkanie z kołem na Woli. Chyba wkradła się jakaś pisówka, bo zapytała, czy brałem kredyt we frankach. Potem już bardzo miło. Jakiś starszy mężczyzna powiedział na koniec: — Widzę, że pan jest skromnym mężczyzną. — To prawda. Nigdy nie byłem bufonem i melomanem — odparłem.
Wieczorem razem z Frankiem Timmermansem wybraliśmy się do filharmonii na »Rapsodię hiszpańską« Ravela. Okazuje się, że Frank jak ja jest też megalomanem muzyki hiszpańskiej. Przyleciał na moje zaproszenie. I niestety, na mój koszt. Muszę delikatnie zahaczyć go, czy nie mógłby latać tanimi liniami!”.
Jakże często szczęście osobiste dwojga ludzi stoi na drodze pożytku publicznego. Szczególnie jeśli idzie o mężczyzn. Kiedy gorące uczucie do kobiety zawładnie sercem mężczyzny, z pewnością znacznie ogranicza jego energię intelektualną na innych polach, jeśli nie blokuje jej całkowicie… Z pewnością uszczupla też energię fizyczną. Ze szkodą dla kraju i jego obywateli.
A przecież wiemy z doświadczenia, że uczucie nazbyt gorące potrafi burzyć. Namiętność jest siłą zdolną zniszczyć najwybitniejsze nawet jednostki. Przykładów druzgocącej mocy gwałtownych emocji nie trzeba długo szukać. Ot, choćby słynny Don Kichot z La Manchy i jego nieskazitelnie czyste i mocne uczucie do Dulcynei. To piękne. Jaką jednak korzyść miała z tego XIII-wieczna Hiszpania? Żadnej. Jakże inaczej mogłyby się potoczyć losy tego pięknego kraju na Półwyspie Iberyjskim, gdyby pasja Don Kichota pokierowała jego siły pro publico bono.
Wprawdzie odwołuję się do odległej przeszłości, ale robię to tylko dla klarowności opowieści. Jest oczywiste, że myśl moja koncentruje się na rodzinnym kraju. Bohaterem jest współczesny mężczyzna. Z powodów patriotycznych — czystej krwi Polak. Kazimierz Marcinkiewicz. U nas, myślę o Polsce, ku mojej radości, sprawy przybrały korzystny obrót. Historia byłego premiera stanowi przykład, jak wydostając się z objęć dotkliwego uścisku osobistego dramatu, nieugięty Kazimierz potrafił przekuć prywatne niepowodzenia w arcyważne społecznie pożytki. Wszak pozostawienie go samego przez przepiękną i innych atrakcji pełną Isabel musiało być bolesnym ciosem. Ktoś inny, będący na jego miejscu, mógłby się nawet zamachnąć na siebie, a idąc śladem prokuratora wojskowego pułkownika Mikołaja Przybyła z Poznania, z rozpaczy przestrzelić sobie drugi policzek. Kazimierz Marcinkiewicz to inna klasa. Charakter jak ze stali. Mężność niezwykła. Dosłownie i w przenośni szybko stanął na nogi. Gdy tylko usłyszał okrutne dwa słowa: „Żegnaj. Odchodzę”, w myślach dodał: „Mam nadzieję, na zawsze”, podniósł się z kanapy marki Ikea i opuścił wspólnie do tej pory użytkowany lokal.
W ten sposób Kazimierz Marcinkiewicz został przywrócony Polsce, zaś poprzez media społeczeństwu. Dzięki temu nic nas nie zaskoczy, bo były premier uprzedza o zagrożeniach kogo tylko się da. Kodowców namawia do kopania schronów, bo Kaczyński wywoła wojnę. Z kolei bezinteresownie ostrzegł Kaczyńskiego, że Antoni Macierewicz chce mu wbić nóż w plecy.
Czemu nie ostrzegł Hanny Gronkiewicz-Waltz? Ścigał się z nią o prezydenturę Warszawy, więc się znają.
Sensacyjnego wywiadu udzieliła prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz Magdzie Jethon, szefowej portalu KOD „Chodu24.pl”. Wywiad ma być opublikowany za kilka dni. Do tego czasu nagranie wraz ze stenogramem rozmowy przechowywane jest w sejfie redakcyjnym, do którego szyfr znają tylko dwie osoby — Magda Jethon i lider stowarzyszenia Mateusz Kijowski. W jaki sposób i komu zawdzięczam to, że wywiad znalazł się w moich rękach, musi pozostać tajemnicą, za co przepraszam czytelników, prosząc ich o zrozumienie tej nadzwyczaj delikatnej sytuacji. Oto jego najbardziej wstrząsające politycznie, a i z ludzkiego punktu widzenia patrząc również, fragmenty.
Magda Jethon: — Piękny, sierpniowy, ciepły, niczym świeży bochenek chleba wyciągnięty z pieca, poranek. Nagle do Ratusza wdzierają się brutalnie, z otwartą bronią, wrzeszcząc niczym hordy Czyngis-chana, antyterroryści Kaczyńskiego…
H.G.W.: (Ociera łzy. Nie jest ich w stanie powstrzymać. Wydobywa z siebie jedynie cichy jęk:) — Ach…
M.J.: — Młotami pneumatycznymi rozbijają szafy pancerne, kolbami karabinów i buciorami szafki i biurka. Do worków z ogromnym napisem „Tajne śledztwo” wrzucają segregatory, skoroszyty i teczki z dokumentami. Zalęknieni pracownicy Ratusza trzęsącymi się rękami podają im pojedyncze teczki. Pozostali stoją pod ścianami z rękami do góry niczym zakładnicy, a oficerowie ABW dokonują osobistych rewizji, grzebiąc po wszystkich kieszeniach i zakamarkach nie tylko ubrań. Nie tylko mężczyzn.
H.G.W.: (ciągły płacz, coraz głośniejszy) — Namawiali…, a ja…
M.J.: — Po publicznym potępieniu profesora Rzeplińskiego i uznaniu go za wroga numer jeden państwa, po unicestwieniu Trybunału Konstytucyjnego PiS pod pretekstem zarzutów o nielegalne zwroty nieruchomości dąży do wykluczenia z życia politycznego Platformy Obywatelskiej. Pierwszym krokiem ma być przejęcie władzy w Warszawie. Kolejnym zawładnięcie innymi metropoliami, jak Katowice, Kraków, Gdańsk, Poznań.
H.G.W.: (spazmatycznie szlocha) — Obiecywali, że…
M.J.: — Wprowadzili faszystowski terror. Bestialsko atakują najlepszych synów narodu, obrońców demokracji i wolności, gdziekolwiek tylko się pojawią. W kościele czy w filharmonii. Stosują areszty wydobywcze. Torturami wymuszać będą przyznanie się do niepopełnionych win krytyków PiS.
H.G.W.: (zawodzenie, przechodzące w jęk) — Kusili…
M.J.: — Doprowadzą wszystkich przed oblicze usłużnych, znanych z okrucieństwa sędziów, a ci skażą na wieloletnie więzienia… pracę w kamieniołomach… w piekącym słońcu i ulewnym deszczu…
H.G.W.: (cichutkie łkanie) — Zapewniali, że zostanę komisarzem w Brukseli, a zostawili samą…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Warunki działalności czerskiej akademii demokracji są coraz trudniejsze. Tytuły naukowe wręcza się w kotłowni dawnego budynku „Gazety Wyborczej”. Nad ich głowami, w luksusowej sali konferencyjnej, odbywa się akurat wystawa malarstwa, na której główną atrakcją jest „Gęsiarka”, obraz Romana Kochanowskiego z lat 80. XIX wieku, który swego czasu zniknął z Kancelarii prezydenta Komorowskiego.
Smutny obraz losu niedobitków polskiej lewicy nikogo dziś już nie dziwi. Akademia skupia resztki ukrytych zwolenników komunizmu w jego dziewiczej postaci typu Gramsciego, nasyconego nowinkami z lat 90. ubiegłego wieku w rodzaju genderyzmu czy małżeństw homoseksualnych. Od kilku lat zachodnia lewica, przeżywająca własne kłopoty, nie jest w stanie wspierać finansowo ostatniej już w Europie Wschodniej agendy jej ideologii.
Wczorajszą uroczystość przyznania tytułów doktora habilitowanego „Obrońcy demokracji” rozpoczęto w dawnym pomieszczeniu magazynowym, zwanym „Rupieciarnią”, nieistniejącego Radia Tok FM — dźwiękowej mutacji również upadłej przed kilku laty „Gazety Wyborczej”. Brak ogrzewania w „Rupieciarni” i przenikliwe zimno tam panujące zmusiły uczestników uroczystości do schronienia się w kotłowni, jedynym ciepłym miejscu w podziemiach budynku. Uroczystość w obecności około 10 osób otworzył rektor akademii Adam Michnik. Z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru powiedział, że już drugi raz w swoim życiu musiał zejść do podziemia. Wywołało to radosny aplauz. Ten optymizm zakłóciło wystąpienie profesor Moniki Płatek, szefowej katedry „Współczesna aksjologia nowoczesnej demokracji”. — Dziś mija smutna rocznica. Dokładnie 10 lat temu polski Sejm zgilotynował pięciu polskich sędziów, unieważniając ich wybór do Trybunału Konstytucyjnego. To było równoznaczne z zadaniem śmiertelnego ciosu polskiej demokracji. Od tego momentu Polskę trawią rak bezprawia i przemoc terroru państwowego. Jedyna nadzieja w otrzymujących dziś habilitacje: Weronice Szczawińskiej — reżyser teatralnej, Wojciechu Kuczoku — pisarzu oraz Krzysztofie Mieszkowskim — człowieku teatru.
Finałem programu było odczytanie telegramu z życzeniami owocnego spotkania, które przesłał do pracowników akademii Donald Tusk ze swego dworu Clos Lucé nad Loarą, gdzie ostatnie lata życia spędził Leonardo da Vinci. Dla zdobywców prestiżowych tytułów naukowych akademii Donald Tusk do gratulacji dołączył bombonierę z luksusowymi belgijskimi czekoladkami Guylian — Les Exclusives, które zostały skonsumowane ze smakiem przez członków akademii w kilka sekund.
Współpraca i wzajemne przenikanie się inicjatyw dwóch ośrodków twórczego fermentu, z jednej strony politycznego, z drugiej artystycznego, przynoszą świetne rezultaty. Na początku tego tygodnia będzie miała miejsce uroczysta premiera sztuki, która przed miesiącem została nagrodzona „Laurem Petru”, pierwszą nagrodą w konkursie na współczesny utwór sceniczny, ogłoszonym przez Nowoczesną Ryszarda Petru.
Sztuka zostanie wystawiona na deskach Och-Teatru Krystyny Jandy, wyreżyseruje ją Krzysztof Mieszkowski. Nasi czytelnicy pamiętają zapewne, w jak brutalny i podstępny sposób, poprzez zaaranżowanie niby to konkursu, pozbawiono Krzysztofa Mieszkowskiego stanowiska dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. Wrażliwa niczym pyłek róży na ludzką niedolę Krystyna Janda chce w ten sposób wyrazić swoją solidarność z Krzysztofem Mieszkowskim i niezgodę na bezlitosne ciosy zadawane ludziom kultury przez obecną władzę.
Na recenzję przyjdzie jeszcze czas. Dziś tylko kilka ważnych informacji. Nie waham się powiedzieć, że to wielki dramat, który ma szanse podbić teatry całej Europy. Ilustruje przemianę kobiety we współczesnym świecie, pełnym sprzeczności i pułapek. Główna bohaterka „Czarnej bluzki” — bo tak brzmi tytuł dramatu, w niewątpliwym nawiązaniu do znanego opowiadania Agnieszki Osieckiej — jest młodą, prostą dziewczyną z podwarszawskiej wsi z okolic Pruszkowa. Bardzo silnie związana z kościołem, od dzieciństwa pomaga na miejscowej plebanii przy wszystkich pracach porządkowych, w kuchni, ogrodzie. Z błogosławieństwem swego proboszcza jedzie kolejką podmiejską do Warszawy, bo tylko tam może kupić specjalne sadzonki. W drodze do sklepu napotyka maszerujący z transparentami tłum kobiet w różnym wieku. Co chwila rozbrzmiewa potężny okrzyk, który u dziewczyny wywołuje na twarzy spazm bólu: „Aborcja!”.
Zszokowana przystanęła. Idąca najbliżej krawędzi chodnika kobieta w średnim wieku, ale już dojrzała, uśmiechnęła się do dziewczyny i zaprosiła do włączenia się w tłum. Miała na sobie jak wiele kobiet czarny żakiet. Zaczynają rozmawiać. Okazuje się, że kobieta jest posłanką z Torunia... Ten pogodny początek rozwinie się w prawdziwy dramat. Więcej nie mogę zdradzić.
Szoku pod wpływem zaskoczenia doznało również jury konkursowe, choć było to uczucie pozytywne. Po otwarciu koperty z napisem „Ofelia” zwyciężczyniami konkursu, bo okazało się, że pod tym godłem kryją się dwie autorki — posłanki Nowoczesnej — zostały Joanna Scheuring-Wielgus i Kamila Gasiuk-Pihowicz.
— Kiedy tworzyłyśmy, spałam po cztery godziny. Miałam wrażenie, że w nocy cały czas też myślę — zwierzyła się Scheuring-Wielgus.
Pamięć jest rzeczą ważną. W tej kwestii nie mam zdania, tym bardziej że u mnie słabo z pamięcią. Na przykład ostatnio spieszę do sklepu, żeby kupić musztardę. Okazuje się zbędna, bo już czas kolacji, a przecież musztarda jest potrzebna, ale nie po obiedzie.
Wspominam o tym, gdyż dowiedziałem się od jednego z ochroniarzy w Ministerstwie Sprawiedliwości, zresztą byłego oficera SB, że niedawno tam również zaczęto przywiązywać wagę do pamięci. Skąd o tym wiedział? Otóż, nowy minister spraw wewnętrznych, niejaki Bartłomiej Sienkiewicz, zakupił dla pracowników ochrony kilku ważnych instytucji ciekawe urządzenie. Kiedy odpowiednio się je ustawi, to nie tylko widać, co się dzieje w wielu pokojach i gabinetach, ale i słychać, co obecni w nich mówią. Były esbek zwierzył mi się, że gdy przypadkiem włączy kamerę, to natychmiast wyłącza dźwięk.
Wyjątkowo jednak nie tak dawno nie wyłączył urządzenia, bo akurat trafił na bardzo interesujące posiedzenie kolegium ministerstwa. Opowiadał o tym z entuzjazmem. To właśnie dzięki jego dokładnej relacji dowiedziałem się, że trzej sędziowie, określani mianem „bohaterskich”, będą mieli swoje rzeźby, sale sądowe oraz odciski dłoni w Alei Sław Sędziowskich na terenie Sądu Najwyższego. Takie decyzje w ubiegłym tygodniu podjęło kolegium Ministerstwa Sprawiedliwości. Oto nazwiska wyróżnionych sędziów, określanych w swoim środowisku skrótem „Wielka Trójka” albo „Marytu”: Wojciech Małek, Paweł Rysiński, Igor Tuleya. Jeszcze za życia otaczanych podziwem i czcią. „Są nie tylko przykładem wierności ideałom, jakim służą, ale natchnieniem dla innych sędziów, którzy, miejmy nadzieję, pójdą ich drogą” — uzasadniał przewodniczący kolegium propozycję upamiętnienia.
Początkowo zaproponował, aby duży portret każdego wyróżnionego wisiał w sali jego imienia. Rzecznik kolegium zauważył, że nieżyczliwym inicjatywie uhonorowania „Wielkiej Trójki” łatwo zapewni się pretekst do drwin w rodzaju: „A jednak zawisł rzekomo niezawisły”, „Co to za niezawisły, co zawisł?”. Zamiast portretów bądź obrazów, bo i takie pomysły pojawiły się w czasie obrad, stanęło na rzeźbach, które wrogim ośrodkom nie dadzą powodów do kpin. W Alei Sław Sędziowskich odcisk dłoni będzie znakiem, że każdy z wyróżnionych przyłożył rękę do budowy polskiej demokracji.
Sekretarz kolegium przedstawił ich zasługi. Podkreślił, że wszyscy są ludźmi z charakterem. Żaden nie uległ ogromnej presji krwiożerczych oczekiwań środowisk związanych z PiS ani podobnie nastawionych mediów prawicowych. Zawsze wydają wyroki zgodne z ustaleniami zaproponowanymi przez ich zwierzchników. Sędzia Małek, uniewinniając Stanisława Kociołka, konsekwentnie wypełnia linię porozumienia okrągłostołowego. Dwaj pozostali sędziowie, narażając się na gniewne pomruki niezadowolenia z wielu stron, odważnie zaatakowali CBA z okresu rządów PiS, nawet jeśli odbyło się to kosztem nieco słabszej oceny merytorycznej rozpatrywanych spraw. „Brawo! Brawo!” — kończył laudację sekretarz.
Później przez aklamację przyjęto wniosek, że jeszcze w tym roku do wyróżnień zostaną wysunięci ci, którzy teraz podejmowali decyzję w sprawie „Wielkiej Trójki”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki