Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Pierwsze wydanie specjalne bestsellerowej serii „Skrzydła Ognia” New York Timesa przenosi nas w czasie do miejsca narodzin najniebezpieczniejszego smoka w Pyrii: Mrocznego Prześladowcy.
Trzy smoki. Jedno nieuniknione, nieprzewidziane przeznaczenie. To początek... końca.
W Królestwie Morza młody smok dowiaduje się, że jest animusem – zdolnym władać magią, lecz za straszliwą cenę.
W umyśle Nocoskrzydłej smoczycy rozwijają się tysiące wersji przyszłości… choć niemal wszystkie z nich wiodą do katastrofy i zniszczenia.
A pod potrójną pełnią i czujnym wzrokiem Nocoskrzydłej matki i Lodoskrzydłego ojca, ze swego jaja wykluwa się najpotężniejszy smok w historii Pyrrii. Mroczny Prześladowca, który na zawsze zmieni świat.
Na długo przed wybuchem wojny Piaskoskrzydłych, na wieki przed Smoczym Proroctwem... rodzi się mrok.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Opis: bladozłote lub białe łuski w kolorze piasków pustyni; kolec jadowy na końcu ogona; rozwidlone czarne języki.
Zdolności: potrafią długo przeżyć bez wody, atakują przeciwnika jak skorpiony kolcem jadowym na czubku ogona, potrafią się ukryć, zakopując się w piasku pustynnym, zioną ogniem.
Królowa: królowa Skorpiona.
Znane smoki-animusy: Jerboa (miejsce pobytu nieznane).
Opis: grube, wytrzymałe brązowe łuski (spodnie są niekiedy bursztynowe lub złociste); mają wielkie, płaskie łby z nozdrzami na szczycie pyska.
Zdolności: potrafią zionąć ogniem (jeśli jest im dostatecznie ciepło), mogą wstrzymać oddech do godziny, ukrywają się w wielkich kałużach błota; zwykle są bardzo silne.
Królowa: królowa Żurawica.
Znane smoki-animusy: brak.
Opis: czerwono-złote lub pomarańczowe łuski; ogromne skrzydła.
Zdolności: to potężni wojownicy i lotnicy, potrafią zionąć ogniem.
Królowa: królowa Karmina.
Znane smoki-animusy: brak.
Opis: niebieskie, zielone lub turkusowe łuski; błony pławne między szponami; skrzela na szyi; jarzące się w ciemności pasy na ogonie, pysku, brzuchu.
Zdolności: mogą oddychać pod wodą, widzą w ciemnościach, wywołują wysokie fale uderzeniem potężnego ogona; doskonali pływacy.
Królowa: królowa Laguna.
Znane smoki-animusy: Albatros, brat królowej.
Opis: łuski srebrzyste jak księżyc albo bladoniebieskie jak lód; szpony z zadziorami umożliwiające sprawne poruszanie się na lodzie; rozwidlone niebieskie języki; mocno zwężające się ogony, których koniec przypomina bicz.
Zdolności: dobrze znoszą temperatury poniżej zera i bardzo jasne światło, zioną śmiercionośnym, zamrażającym oddechem.
Królowa: królowa Diament.
Znane smoki-animusy: królowa Diament i jej syn, książę Arktyka.
Opis: łuski nieustannie zmieniają kolor, zwykle przybierając żywe barwy upierzenia rajskich ptaków; chwytne ogony.
Zdolności: stosują kamuflaż, dostosowując łuski do barw otoczenia, strzykają śmiercionośnym jadem z zębów jadowych.
Królowa: królowa Anakonda.
Znane smoki-animusy: brak.
Opis: fioletowo-czarne łuski i rozrzucone srebrne łuski pod skrzydłami, przypominające obsypane gwiazdami nocne niebo; czarne rozwidlone języki.
Zdolności: potrafią zionąć ogniem, znikać w ciemnościach; niektóre wykluwają się ze zdolnością czytania w myślach lub przepowiadania przyszłości (lub – co bardzo rzadkie – obiema).
Królowa: królowa Czujność.
Znane smoki-animusy: brak.
Wydarzenia w tej książce toczą się w owianej tajemnicą przeszłości, ponad dwa tysiące lat przed Wojną o Sukcesję Piaskoskrzydłych i wydarzeniami w Smoczym Proroctwie.
Arktyka
– Książę Arktyko?
Srebrzystobiała smoczyca wyjrzała zza drzwi, delikatnie pukając w lodową ścianę. Arktyka nie pamiętał, jak miała na imię, co było tego rodzaju faux pas, o które jego matka zawsze miała do niego pretensje. Był księciem – jego obowiązkiem było pamiętać imiona wszystkich szlachetnych smoków oraz ich stanowiska, by mógł je traktować odpowiednio do ich hierarchii.
To było głupie i frustrujące, i jeśli jego matka z tego powodu nakrzyczy na niego choć jeszcze jeden raz, poważnie rzuci na coś zaklęcie, by na zawsze zamrozić jej pysk.
Oooo. Cóż to za piękny obraz. Królowa Diament z łańcuchem srebrnych ogniw otaczających jej pysk i przymrożonych do łusek. Zamknął oczy i wyobraził sobie tę błogą ciszę.
Smoczyca przy drzwiach poruszyła się i delikatnie zazgrzytała szponami o lód, przypominając o sobie. Na co czekała? Na pozwolenie, by przekazać mu wiadomość? Czy może czekała, by wypowiedział jej imię… A gdyby tego nie zrobił, czy pośpieszyłaby do królowej i zgłosiła, że ponownie mu się nie udało?
Być może powinien zakląć jakiś talizman, który szeptałby mu do ucha za każdym razem, kiedy potrzebowałby coś wiedzieć. To kolejny kuszący pomysł, ale rażąco naruszający reguły magii animusów Lodoskrzydłych.
Animusy są tak rzadkie; bądź wdzięczny za swój dar i szanuj ograniczenia, jakie nałożyło plemię. Nigdy nie używaj swojej mocy lekkomyślnie. Nigdy nie używaj jej dla własnych celów. Ta moc jest niezwykle niebezpieczna. Zasady plemienia istnieją po to, by cię chronić. Tylko Lodoskrzydłe dowiedziały się, jak bezpiecznie korzystać z magii.
Zachowaj ją na swoją ceremonię obdarowania. Użyj jej tylko raz w życiu, by stworzyć wspaniały prezent, który przysłuży się całemu plemieniu, a później już nigdy więcej. Tylko ten sposób zapewnia bezpieczeństwo.
Arktyka poruszył ramionami. Miał wrażenie, że jest uwięziony we własnych łuskach. Zasady, zasady i jeszcze więcej zasad: taki właśnie był styl życia Lodoskrzydłych. Każdą stronę, w którą by się zwrócił, każdą myśl, która przyszła mu do głowy, strzegły zasady, ograniczenia i osądzające oblicza, w szczególności jego matki. Reguły dotyczące magii animusów były tylko kolejnym sposobem na uwięzienie go pod jej szponem.
– O co chodzi? – burknął do nieznajomej.
Przybrał zirytowaną minę, jakby był bardzo zajęty, a ona mu przerwała i właśnie dlatego nie stosował zwyczajowych rozważnych rytuałów. Właściwie to był naprawdę zajęty. Ceremonia obdarowania miała się odbyć już za trzy tygodnie. Było już wystarczająco źle, że matka sprowadziła go tutaj, do ich położonego najbardziej na południe pałacu, niedaleko oceanu i granicy z Królestwem Piasku. Obiecała, że zostawi go samego, by mógł pracować, podczas gdy ona zajmie się ważnymi sprawami, które będą wymagały jej królewskiej obecności. Wszyscy powinni być mądrzejsi i mu nie przeszkadzać.
Posłanka wyglądała na rozczarowaną. Być może rzeczywiście powinien wiedzieć, kim była.
– Twoja matka przysłała mnie z wiadomością, że przybyła delegacja Nocoskrzydłych.
Aaachhhh. Tylko nie kolejne nudne dyplomatyczne spotkanie.
– Chyba nie oczekuje się ode mnie, że wezmę w nim udział – powiedział, wskazując przejrzyste ściany komnaty. – Mam zaledwie trzy tygodnie, by się przygotować.
– Cóż – odparła Lodoskrzydła. – Wspomniała, że…
– Że jej to nie obchodzi – dokończył.
Biedna smoczyca wyglądała na ogromnie skrępowaną, utknąwszy między księciem, który w hierarchii zajmował wyższą od niej pozycję, i królową, która stała najwyżej ze wszystkich.
Arktyka westchnął.
– Dobrze więc – powiedział, zmiatając ogonem fragment lodu. – Już idę.
Cofnęła się z ulgą i wtedy zdał sobie sprawę, że srebrny łańcuch na jej szyi miał tylko jeden pierścień. O-o. To znaczyło, że należała do Pierwszego Kręgu… Jak mógł zapomnieć imię Lodoskrzydłej z Pierwszego Kręgu? Smoki z Pierwszego i Drugiego Kręgu zazwyczaj mieszkały wraz z rodziną królewską w lodowym pałacu i był pewien, że zapamiętał imiona ich wszystkich.
Poza szlachcicami zajmującymi trzy zewnętrzne pałace…
– Śnieżynko – rzucił.
Naprawdę był idiotą. To właśnie ją jego matka wybrała mu na żonę. Z szanowanej rodziny, lojalna, prawdopodobnie da mu córkę, a ta pewnego dnia zastąpi królową Diament, jako że nie miał sióstr ani ciotek, które mogłyby ubiegać się o tron. Prawdopodobnie to ona była prawdziwym powodem, dla którego matka zabrała go w tę podróż.
– Tak? – odpowiedziała, skłaniając głowę.
Była ładna na ten nudny, szklisty sposób, jaki lubiła jego matka, lecz podczas ich wcześniejszego spotkania nie wyczuł, jaką miała osobowość. Odrobinę się obawiał, że może nie mieć żadnej.
– Uhm… – mruknął, podążając za nią korytarzem. Musi być coś, o czym moglibyśmy porozmawiać, pomyślał. – Widziałaś już Nocoskrzydłego?
– Tylko tego, który kilka miesięcy temu zjawił się pod murem, zabiegając o to spotkanie.
– Wiesz, po co tutaj przybyli?
Pokręciła głową. No tak. To zapewne koniec rozmowy.
Ooo, a może zakląć jakiś przedmiot, który sprawiałby, że wszystkie smoki byłyby interesujące. Na nieba, to by było przydatne.
Nie marnuj swojego daru! – zabrzmiał mu w głowie głos matki. Bla, bla, bla! Poważne rozważania! Wiele miesięcy planowania!
Czasami miał wrażenie, że żałowała własnego daru animusa dla plemienia: daru uzdrawiania zaklętym w zestawie kłów narwali, które goiły rany spowodowane lodowym oddechem. Pomagały, kiedy młode Lodoskrzydłe bawiły się zbyt brutalnie lub kiedy w plemieniu wybuchały walki… lecz o wiele lepszym podarunkiem byłyby kły, które leczyłyby wszelkie obrażenia. Mógłby się założyć, że królowa Diament chciałaby cofnąć się w czasie i naprawić ten błąd.
– Co ty podarowałabyś plemieniu? – zapytał Śnieżynkę. – To znaczy… gdybyś była animusem i musiała wymyślić jakiś prezent?
– Och – rzuciła, poruszając niespokojnie skrzydłami. – Nie wiem.
– Cóż, pomyśl – powiedział. – Naprawdę chciałbym to wiedzieć.
– Dobrze – odparła.
Szli korytarzami pałacu, o wiele mniejszymi i o wiele ciaśniejszymi niż te w domu. Na ścianach widniały dziwne i niepasujące do siebie rzeźbienia – tutaj niedźwiedź polarny, tam wilk, w innym miejscu krzyczący wyskrobek, a w jeszcze innym chropowata sowa. Nie było w tym żadnej spójności, żadnego poczucia artystycznej wizji i wszystko było tak blisko niego. Sprawiało to, że Arktyka miał ochotę przebić się przez ściany, byle tylko móc spojrzeć w niebo.
Jakąś minutę później Śnieżynka powiedziała:
– Przykro mi, ale nic nie przychodzi mi na myśl.
Arktyka nie zdołał ukryć rozdrażnienia.
– Naprawdę, zastanów się nad tym – powiedział. – Powiedz mi jutro albo kiedykolwiek, gdy już coś wymyślisz.
Rzuciła mu spojrzenie, które – ku jego zaskoczeniu – było równie zirytowane jak jego własne.
– Wydaje mi się, że to strata mojego czasu – powiedziała. – Chyba że masz problem z wymyśleniem, jaki ma być twój własny dar.
– Nie, nie – odparł szybko. – Oczywiście, że już mam plan. – Cóż, raczej to matka go ma. I właśnie dlatego próbuję wymyślić lepszy.
Nie dopytywała się o szczegóły. Zamiast tego zatrzymała się przy jednym z otworów do lotu i kiwnęła głową w stronę położonej niżej kopuły. W zapadającym zmierzchu lśniła od wewnątrz jak rozświetlony marmur, zajmując większość równiny między pałacem i oceanem. Dookoła niej ziemię pokrywała warstwa śniegu, którego kryształowe płatki miękko opadały z nieba.
Sam ocean migotał odcieniami pomarańczy i złota, gdy słońce chyliło się za horyzont. Smocze skrzydła przecinały powietrze niczym nietoperze, gdy myśliwi nurkowali, by schwytać w morzu kolację na powitalny bankiet tego wieczoru.
Arktyka i Śnieżynka zlecieli do wejścia do gościnnej kopuły. Wiedział, że wewnątrz będzie o wiele cieplej, niż lubił, z powodu obecności ziejących ogniem Nocoskrzydłych, jak i przez dar dyplomacji (Stworzony jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej przez animusa o imieniu Pingwin, podpowiedział jego przepełniony myślami mózg. Dokładnie przestudiował dar każdego animusa, starając się wymyślić coś nowego i oryginalnego. I być może właśnie dlatego nie miał już w głowie miejsca na imiona smoków, które ledwie znał).
Sama kopuła jednak nie była darem animusa – jej lodowe bloki zostały wycięte szponami zwykłych Lodoskrzydłych. To musiało zająć całe wieki, a nie miał pewności, czy pewnego dnia nie stopią się one od oddechu zionących ogniem smoków.
Może w ramach prezentu mógłbym ją udoskonalić. Stworzyć niezniszczalną kopułę powitalną dla wszystkich sojuszników i gości z innych plemion.
Odrzucił tę myśl natychmiast po tym, jak przyszła mu do głowy. Taka kopuła byłaby zaledwie pochodną innej i nawet nie w połowie tak imponująca, jak by chciał. Pragnął, by Lodoskrzydłe podziwiały jego podarunek jeszcze wieleset lat po tym, jak jego już nie będzie… coś w stylu daru światła Szadzi.
Wylądowali na śniegu, lecz kiedy już mieli wejść do prowadzącego do kopuły tunelu, wypadła z niego smoczyca.
– Przepraszam! – zawołała, ledwie unikając zderzenia z nimi. – Po prostu musiałam na chwilę stamtąd wyjść. Spójrzcie na ten zachód słońca! Na wielkie królestwa, ależ tu zimno! Naprawdę mogłabym umrzeć! Ale oczywiście nie mogę wrócić do środka i przegapić tego zachodu. Dam radę znieść odrobinę zimna, prawda? Jeśli… tylko… będę… się… ruszać… – Zaczęła mocno tupać nogami wokół nich, bijąc o siebie skrzydłami.
Była Nocoskrzydłą – pierwszą, jaką Arktyka kiedykolwiek widział. Wiedział, że smoki z tego plemienia są czarne, lecz nie spodziewał się zobaczyć ciemnozielonych łusek na jej piersi czy srebrnych, które pobłyskiwały tu i tam na spodniej stronie jej skrzydeł. Jej oczy również wydawały się bardziej ciemnozielone niż czarne i teraz wpatrywały się w niego bez strachu. Z energią uderzała skrzydłami i nagle poczuł, jak jego własne odpowiadają na jej ruch i unoszą się, jakby miał zaraz wzbić się w powietrze i dotknąć księżyców.
– Spotkamy się w środku – powiedział do Śnieżynki.
Smoczyca zatrzymała się i spojrzała na niego z dezaprobatą.
– Możesz przekazać mojej matce, że już idę – zasugerował. – Lepiej się pośpiesz. Nie lubi czekać.
Śnieżynka ponownie zmarszczyła z irytacją czoło, po czym odwróciła się gwałtownie i zniknęła w tunelu bez zwyczajowego pożegnania.
Zdaje się, że sobie na to zasłużyłem, pomyślał, skoro nie przywitałem jej należnie do hierarchii.
Przez moment patrzył za nią i zastanawiał się, jak by to było mieć ją za żonę.
Być może ma osobowość: tłumioną furię. A może jest równie niechętnie nastawiona do tego związku, jak ja. Nie jestem pewien, jak poprawić tę sytuację. To znaczy jestem księciem; jeśli za mnie wyjdzie, może zostać matką kolejnej królowej. Czego więcej mogłaby chcieć?
– Kto wsadził jej sopel w nos? – zapytała Nocoskrzydła. Zaczęła podskakiwać w miejscu i uśmiechnęła się do niego.
– Obawiam się, że to byłem ja – odpowiedział. – Zbyt długo zajęło mi przypominanie sobie jej imienia.
– No i co z tego? – zapytała znów. – Ja cały czas zapominam imion.
– Cóż, ja nie powinienem zapominać imienia żadnego smoka – odparł. – Poza tym jesteśmy tak jakby zaręczeni.
Nocoskrzydła wybuchnęła tak gromkim śmiechem, że musiała na chwilę przysiąść. Wtedy z krzykiem natychmiast znów się poderwała i zaczęła otrzepywać śnieg z ogona.
– Nic ci nie jest? – zapytał.
– P-po prostu mi zimno – powiedziała, ponownie tupiąc. – W porządku, jestem po jej stronie. To okropne. Jesteś do bani.
– Wcale nie jestem! – zawołał. – Spotkaliśmy się wcześniej tylko raz! Ledwie ją znam! Poza tym jest ekstremalnie niezapamiętywalna!
– Poważnie, do bani! – zawołała, znów wybuchając śmiechem. – Biedna smoczyca! Na pewno powiem jej, żeby za ciebie nie wychodziła. Współczuję każdemu, kogo w to wplączą. Będziesz w stylu… „Szczęśliwej czterdziestej rocznicy ślubu… Jeszcze raz, jak masz na imię?”, na co odpowiedziałaby „To PIĘĆDZIESIĄTA rocznica, ty oślizgła gnido, a nazywam się „Śpisz dziś na lodowcu”!”.
– Zapewniam, że to imię bym zapamiętał – powiedział. – Zapada w pamięć o wiele lepiej niż Śnieżynka.
– A jak się nazywasz? – zapytała. – Czy może nadal mam cię nazywać oślizgłą gnidą? Chociaż, jak podejrzewam, zostałabym przez to wyrzucona z komitetu pokojowego.
– Nazywam się Arktyka. Książę Arktyka.
– Och, wytwornie – odparła. – Zdaje się, że nie ma sensu, bym wyjawiła ci swoje imię, skoro i tak zapewne zapomnisz je za kilka minut.
– Obiecuję, że nie – rzucił szybko.
– Och, zapominasz jedynie imiona swoich dziewczyn? – zażartowała. – Lub przyszłych członków rodziny?
– Pamiętam każdego smoka, który prawdopodobnie zmieni moje życie – powiedział.
– To nie ja! – zawołała szczerze przestraszona. – Mam ścisły zakaz dokonywania jakichkolwiek szkód, uszkadzania któregokolwiek z lodowych pałaców, deprawowania Lodoskrzydłych i zmieniania życia kogokolwiek. Z drugiej strony jestem pewna, że nigdy nie przestrzegałam w życiu jakiegokolwiek nakazu, więc… no wiesz, strzeżcie się, pałace.
Nigdy nie przestrzegała nakazów! Arktyka zamrugał, przyglądając się jej zauroczony. Jak to możliwe? Życie nie było niczym innym, jak tylko serią rozkazów; jeśli ktoś się do nich nie stosował, to czy nie zagubiłby się lub nie został zdegradowany do najniższej rangi, a nawet wykluczony z plemienia? Gdybym miał wyobrazić sobie złamanie nakazu… jakiegokolwiek nakazu… Od którego miałbym w ogóle zacząć?
– AAAAAAACH, dlaczego jest tu TAK ZIMNO? – Nocoskrzydła wyskoczyła w powietrze i zaczęła wywijać salta.
– Bo to Królestwo Lodu – odpowiedział, cofając jej się z drogi. – Jednak to prawda, że nasz klimat jest jednym z najbardziej strzeżonych sekretów.
– Och, jest też mądry – powiedziała, prostując się i ponownie lądując. – Posiadasz może jakiekolwiek użyteczne umiejętności lub może jakąś dodatkową magiczną bransoletę, dzięki której goście nie marzną?
– To dar dyplomacji – odparł. – Zapewnia naszym gościom ciepło i pozwala bezpiecznie pokonywać Wielkie Lodowe Urwisko. Plemię posiada tylko trzy takie bransolety. Czy jest was więcej niż troje? – zapytał zaskoczony.
– Jestem czwarta – odpowiedziała. – Dzielę swoją bransoletę z matką. Było jakieś bezsensowne zamieszanie z przekroczeniem tego waszego Urwiska. Zapewne powinnam była poprosić o jedną z nich, nim wyszłam na zewnątrz.
– Możemy wejść do środka – zaproponował niechętnie. Wewnątrz będą inne smoki, o wiele bardziej nudne, nie wspominając o jego matce, i prawdopodobnie kilka zestawów zasad mówiących o tym, jak uspokoić Śnieżynkę, trzymać się z dala od Nocoskrzydłych i generalnie zachowywać się jak posłuszny pudel. – Albo możemy tu zostać, by pooglądać zachód słońca.
– Zachód słońca jest wspaniały – powiedziała. – Ale, szczerze mówiąc, musiałam tu wyjść, bo matka doprowadza mnie do szaleństwa.
Nie zdołał powstrzymać uśmiechu, który niczym pęknięcie w lodzie pojawiło się na jego pysku. Istniała możliwość, że nigdy nie będzie w stanie przestać się do niej uśmiechać. Nigdy nie słyszał, by jakiś Lodoskrzydły mówił w ten sposób o którymkolwiek ze swoich rodziców – jakiekolwiek narzekanie, zwracanie się bez szacunku lub krytykowanie starszych było więcej niż zakazane.
– Opowiedz mi o tym – poprosił.
– Och, ciągle poucza mnie, jak to zawsze wszystko psuję. Wrogobójczyni, dlaczego zwoje znów są ułożone w złym miejscu? Wrogobójczyni, dziś rano uśmiechałaś się do nieodpowiednich smoków! Wrogobójczyni, królowa nigdy nie zechce mieć cię w swojej radzie, jeśli cały czas będziesz uparcie przedstawiać swoje opinie. Wrogobójczyni, zabieram cię na tę misję, ponieważ nie ufam ci na tyle, by zostawić cię w domu. Ale jeśli tylko zamienisz choć słowo z jakimkolwiek Lodoskrzydłym, nabiję twoją głowę na włócznię i postawię w sali tronowej. – Raptownie zamknęła pysk, jakby dopiero dotarł do niej ten ostatni nakaz, po czym żałośnie spojrzała na Arktykę. – Uhm… upss.
– Aha – rzucił podekscytowany tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy dotknął ognia. – Sprytnie wydedukowałem, że na imię masz Wrogobójczyni.
– Och nie – powiedziała. – To tylko sposób, w jaki moja matka zawsze zaczyna zdanie.
Roześmiał się, na co odpowiedziała mu uśmiechem. Pomyślał, że dopóki będzie przy niej, nic już nigdy nie będzie nudne ani frustrujące.
– Czyli naprawdę nie masz żadnych dodatkowych tajemniczych bransolet? Ani koca czy czegoś podobnego? – zapytała.
– Przykro mi – powiedział Arktyka, żałując, że nie może jej osłonić nawet własnymi skrzydłami. Niestety jego łuski były równie zimne, jak śnieg pod ich stopami, i tylko by pogorszył sprawę.
Westchnęła.
– W takim razie chyba rzeczywiście muszę wrócić do środka.
– Poczekaj – rzucił.
Nie mógł przestać o tym myśleć. To było złe, a nawet gorzej niż złe: złamanie zasad, zdrada wobec całego plemienia… ale stojąc obok tej lśniącej smoczycy, nie dbał o to. Zrobiłby wszystko, byle tylko spędzić z nią jeszcze kilka minut.
Zdjął z ucha diamentowy kolczyk, przytrzymał w szponach i powiedział cicho:
– Zaklinam ten kolczyk, by smokowi, który będzie go nosił, zawsze zapewniał ciepło, bez względu na temperaturę, i bezpieczeństwo, nieważne, w jak wielkim znalazłby się zagrożeniu.
Jej ciemnozielone oczy były szeroko otwarte i pełne niedowierzania, gdy pochylił się l i zapiął kolczyk na jej uchu. Nie cofnął od razu szponów, lecz lekko musnął nimi długą, gładką i ciepłą szyję smoczycy. W jednej chwili przestała drżeć i ostrożnie rozłożyła skrzydła na zimnym powietrzu.
– Wow. To… to naprawdę podziałało – powiedziała. – Czyli wszystkie plotki są prawdziwe… twoje plemię dysponuje magią.
– Tylko kilkoro z nas – odparł. – Ale wy też ją macie, prawda?
– Tylko kilkoro z nas – powtórzyła za nim. – I nie taką. Ja na przykład nie władam żadną magią. A ty… potrafisz zakląć dosłownie wszystko? Żeby zrobić wszystko?
– To magia animusa – wyjaśnił, robiąc krok w jej stronę. – Tak to działa.
– W takim razie dlaczego Lodoskrzydłe nie panują na całym kontynencie? – zapytała, nerwowo poruszając ogonem na pokrytej śniegiem ziemi. – Przecież nawet nie potrzebujecie tego sojuszu. Moglibyście z łatwością pokonać Nieboskrzydłe, prawda?
Pokręcił głową.
– Nasze plemię ma wyraźne zasady. Wolno nam użyć naszej mocy tylko raz w życiu.
Wrogobójczyni sięgnęła do kolczyka i spojrzała na Arktykę zszokowana.
– Cóż – powiedział i wzruszył ramionami. – Być może ja również nie bardzo przestrzegam nakazów.
Poczuł kolejny dreszcz na myśl o byciu takim smokiem i o tym, by tak właśnie widziała go stojąca przed nim smoczyca. Ostrożnie rozłożył skrzydło i musnął nim jej własne. Nie odsunęła się.
– Dlaczego? – zapytała szeptem.
– Chodzi o nasze legendy – powiedział. – Ostrzegają nas przed korzystaniem z mocy animusa… Używaj jej zbyt dużo, a stracisz duszę – takie tam mistyczne bzdury, które zapewne nie są nawet prawdziwe. Ale kiedy w Królestwie Lodu zostanie ustanowione jakieś prawo, lepiej, żeby wszyscy go przestrzegali i nie zadawali żadnych pytań. – Postanowił nie wspominać o dawnych opowieściach o smokach-animusach, które popadły w obłęd.
– Nie – powiedziała Wrogobójczyni. – Dlaczego to zrobiłeś… dla mnie? – Zmarszczyła nos, na wpół poważnie, na wpół żartobliwie. – Nie martwisz się o swoją duszę?
– Już nie – odparł. – Należy teraz do ciebie… jeśli ją zechcesz.
Skrzące się płatki śniegu opadały miękko na jej skrzydła, topiąc się w ich cieple. Wrogobójczyni zawahała się, po czym ujęła jego szpony w swoje.
To zły pomysł, szepnęło sumienie Arktyki. Najgorszy ze wszystkich. Nasze plemiona nam nie wybaczą. Matka nigdy na to nie pozwoli.
To jeszcze lepszy powód. Nie pozwolę, by królowa zmiażdżyła w szponach całe moje życie.
To moje życie, moja magia i moje serce.
– Powiem coś naprawdę ckliwego – ostrzegła go.
– Bardziej ckliwego niż to, co właśnie sam powiedziałem? – zapytał. – Chciałbym to usłyszeć.
– Po prostu… mam dziwne przeczucie… – powiedziała, patrząc mu w oczy – …że świat zaraz na zawsze się zmieni.
Sążeń
Sążeń nigdy nie myślał o sobie jak o kimś wyjątkowym, a z pewnością nie oczekiwał, że zmieni się to w dniu testu animusa.
Tego ranka ośmioro smocząt stanęło w szeregu na plaży, z zielono-niebieskimi łuskami mokrymi od bijących za ich plecami fal. Wszystkie w ostatnich miesiącach ukończyły dwa lata. Słońce odbijało się od pyska Sążnia, a oczy piekły go i bolały od blasku. Nie mógł się doczekać, kiedy wróci do podwodnego pałacu, gdzie było chłodno i ciemno.
Teraz jednak siedział cierpliwie i w milczeniu, czekając bez ruchu (chociaż siedzieli tu już całe wieki), jak im kazano. W przeciwieństwie do innych smocząt.
Syp. Piasek zasypał jego tylne szpony, na tyle mocno, by wiedział, że to nie dzieło wiatru.
– Ciii – szepnął kątem pyska.
– Kto? Ja? – zapytała smoczyca obok niego. – Niby co powiedziałam? Nic, ot co. To ty hałasujesz. Ja tu po prostu siedzę. Doskonale nieruchomo. Wzorowa smoczyca, to właśnie ja. – Uniosła brodę i przybrała anielską minę.
Duża i lśniąca mewa wylądowała na plaży w pobliżu drzew i przyjrzała im się podejrzliwie. Wyglądała jak ptak, który wie naprawdę wiele – sprytny, któremu bardzo długo udało się przeżyć w smoczym świecie. Możliwe, że zastanawiała się, dlaczego grupa smoków nagle wyskoczyła z wody i postanowiła rzędem siedzieć na piasku. Chciały może rzucać kawałki jedzenia jej, mewie? Czy może spiskowały, by ją zjeść?
Ptak odwrócił głowę i zaczął przyglądać im się drugim okiem.
– Rzucam ci wyzwanie. Złap tę mewę i ją zjedz – szepnęła Indygo.
– Przestań do mnie mówić – warknął Sążeń.
– Wiem, że tego chcesz. – Jej głos był lekki jak piórko, ledwie słyszalny w powietrzu.
Naprawdę tego chciał. Był bardzo głodny. Ale królowa nakazała im się nie ruszać, a on z pewnością nie będzie tym smoczęciem, które nie wykona jej rozkazu. Nawet fakt, że był wnukiem jej brata, nie uratowałby go przed kłopotami, w jakie by potem wpadł.
Syp. Tym razem krab stanął na drodze ogona Indygo i uderzył w jego bok, gdy piasek ponownie zasypał mu szpony. Sążeń poczuł, jak zwierzę chwiejnie porusza się przy jego łapie, próbując jakoś pojąć, co się właśnie stało.
– Przestań – warknął, usiłując nie poruszać pyskiem. Po drugiej stronie usłyszał ciche, lecz zirytowane westchnienie swojej siostry, Perły.
– A ja myślę, że to ty powinieneś przestać rozpraszać wszystkich swoją nieustającą gadką, Wasza Wysokość – powiedziała Indygo z pełną kpiny wyższością.
– Indygo. – Królowa Laguna nagle zmaterializowała się za nimi, wyłaniając się z oceanu niczym złowroga góra lodowa. Wyszła na plażę i powoli przeszła między Sążniem a jego sprawiającą kłopoty koleżanką.
– Wasza Wysokość – odpowiedziała Indygo, zaciskając granatowo-purpurowe szpony na piasku. Udało się jej ukryć niepokój, ale Sążeń wiedział, że królowa ją przerażała. W gruncie rzeczy – biorąc pod uwagę, jak otwarcie królowa jej nie znosiła – byłoby całkowicie zrozumiałe, gdyby Indygo chciała zakopać się w wodorostach za każdym razem, gdy władczyni się pojawiała.
– Mam nadzieję, że poważnie traktujesz ten test – powiedziała królowa.
Odwróciła wzrok, by przyjrzeć się Sążniowi, a on poczuł się tak, jakby pod łuskami zaczęły mu się kłębić węgorze. O wiele bardziej wolał, kiedy królowa go ignorowała, jak to czyniła przez większość czasu. Był w pałacu zaledwie pomniejszym księciem, nikim szczególnym.
– Oczywiście, Wasza Wysokość. – Indygo otworzyła szeroko oczy, jakby nigdy w życiu nie zrobiła nic złego.
Za ich plecami rozległ się kolejny plusk i Sążeń mimowolnie wstrzymał oddech, gdy nowy smok wyszedł na plażę i podszedł do królowej.
To był on.
Najbardziej szanowany smok w plemieniu Morskoskrzydłych, dzierżący władzę niewiele tylko mniejszą od królowej: dziadek Sążnia, Albatros. Pochodził z tego samego wylęgu, co jego siostra, królowa Laguna, lecz był niemal o całą długość szyi wyższy od niej, z długimi skrzydłami, które majestatycznie poruszały się nad piaskiem. Miał łuski w odcieniu szarego błękitu, lecz tak jasne, że miejscami wydawały się niemal białe, oczy zaś tak granatowe, że wyglądały na czarne. Właściwie jego barwy przypominały kolory mewy, która teraz wycofała się w bezpieczniejsze miejsce na palmie.
Mina Albatrosa była równie podejrzliwa, jak u ptaka, gdy znad długiego, zakrzywionego na końcu pyska przyjrzał się smoczętom.
– Laguno, to strata czasu – powiedział. – Nikt mnie nigdy nie testował, ale szybko się domyśliliśmy, co potrafię. Gdyby którekolwiek z nich miało choć trochę mocy, z pewnością byśmy już o tym wiedzieli. Albo to samo się okaże, prędzej czy później.
– Wolałabym prędzej – odparła jedwabistym głosem królowa. – Gdybyśmy znaleźli w plemieniu kolejnego animusa, stalibyśmy się dwa razy potężniejsi, a to z kolei byłoby bardzo korzystne, zważywszy na to, jak ostatnio zachowują się Błotoskrzydłe i Deszczoskrzydłe. A im szybciej ją znajdziemy, tym szybciej będziesz mógł zacząć ją trenować i tym szybciej będę mogła ją wykorzystać. Poza tym… – dodała, tak bardzo zniżając głos, że Sążeń musiał wytężyć słuch, by ją usłyszeć – …myślę, że wszyscy byśmy woleli odkryć nowego animusa w mniej… dramatyczny sposób, niż ty sam zostałeś odkryty. Czyż nie?
Albatros ledwie zauważalnie drgnął i obrzucił smoczęta sceptycznym spojrzeniem.
– Moja moc aż nazbyt pokrywa twoje potrzeby. Dałem ci wszystko, o co tylko prosiłaś, czyż nie? Poza tym nie chcę ucznia.
Laguna podwinęła ogon i obnażyła zęby. Nagle wcale nie wydawała się mniejsza od Albatrosa. Sążeń wbił szpony w ciepły piasek, próbując powstrzymać dreszcz.
– Dość już twojego narzekania na ten temat – syknęła. – Testy animusa będą trwały. I będziesz je nadzorował, kiedykolwiek ci nakażę. Będziesz trenował każde smoczę posiadające moc podobną do twojej, jakie tylko znajdziemy. I nigdy więcej nie będziesz podważał moich decyzji.
Zapadło długie milczenie, po czym Albatros skłonił głowę.
– Tak, Wasza Wysokość – powiedział. Złożył skrzydła i przeszedł wzdłuż szeregu smocząt, unikając wzroku któregokolwiek z nich. – Niektórzy z was mogli słyszeć o magii animusa. To rzadki rodzaj ogromnej mocy, a smok albo się z nią rodzi, albo nie. To, co dzisiaj tutaj robimy, to prosty test, by się przekonać, czy którekolwiek z was ją posiada. Niemal na pewno jednak żadne z was jej nie ma – dodał.
Albatros machnął ogonem w stronę drzew. Mewa wrzasnęła przestraszona, kiedy nagle osiem kokosów oderwało się z kiści i pofrunęło w stronę plaży, po czym opadło na piasek i pojedynczo zatrzymało się przed każdym ze smocząt.
– Podnieście kokosy – nakazał Albatros.
Sążeń się zawahał. W tym rozkazie było coś przerażającego. Albatros brzmiał na znudzonego, lecz kokos, który sam przeleciał przez całą plażę, mógł zrobić cokolwiek, gdy się go dotknie. Czy eksploduje im w szponach? Zmieni w jeżowca i ich pokłuje? Czy to tego rodzaju test, który sprawi im ból?
Perła jako pierwsza wzięła kokos w szpony, a moment później Indygo zrobiła to samo. Żadna z nich nie zaczęła krzyczeć, dlatego Sążeń wyciągnął łapy i również podniósł swój. Kokos sprawiał wrażenie zwyczajnego orzecha – był włochaty, nieco ciężki i ciepły od słońca.
– A teraz każcie swoim kokosom pofrunąć w moją stronę i mnie uderzyć – powiedział Albatros.
Zdezorientowane smoczęta spojrzały po sobie i niespokojnie poruszyły nogami. Sążeń poczuł fale obmywające mu ogon, gdy zaczął się zbliżać przypływ.
– Uhm… – zaczęła Indygo. Oczywiście, że to była ona – jedyny smok, który odzywał się w każdej kwestii. – Przepraszam, ale jak mamy to zrobić?
Królowa Laguna spojrzała na nią ostro, lecz Albatros wyglądał na dziwnie zadowolonego.
– Używając swojej mocy, jeśli ją macie – odparł. – Smok animus potrafi zakląć każdy przedmiot, by zrobił wszystko, cokolwiek mu nakaże. Ja potrafię robić to samą myślą, lecz dobrze jest zacząć od mówienia na głos. Po prostu wyszepczcie do swojego kokosa, żeby poleciał w moją stronę i mnie trafił. – Uśmiechnął się.
– Hmm – mruknęła Indygo. – Czy nie byłoby lepiej po prostu nim rzucić?
Albatros parsknął śmiechem.
– Wtedy mogłabyś nie trafić. Zaklęty kokos nigdy nie chybi, bez względu na to, jak bardzo bym chciał się przed nim uchylić lub go zablokować. No dalej, spróbujcie.
Po obu stronach Sążnia rozległy się stłumione głosy. Zerknął na Perłę, która ze zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w swój kokos, a potem na Indygo, która spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się szeroko i wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Cóż, to najgłupsza rzecz, jaką zrobiliśmy przez cały dzień”.
Sążeń zacisnął szpony na brązowym orzechu, po czym podniósł go do pyska. Rzeczywiście czuł się dość głupio.
– Kokosie – wyszeptał. – Uhm. Czy mógłbyś, proszę, uderzyć mojego dziadka?
Kokos ani drgnął. Nie był magiczną, niebezpieczną kulą. Tylko zwykłym kokosem.
Sążeń odetchnął głęboko. Sam nie wiedział, co czuje. Po części miał nadzieję… cóż, niedorzecznie było ją mieć. Albatros był jedynym animusem w plemieniu – jedynym animusem, jakiego Morskoskrzydłe kiedykolwiek znały. Krążyły plotki, że inne plemiona również je posiadały, lecz kto mógł wiedzieć, czy były prawdziwe. Być może Albatros był w ogóle jedynym animusem. Szanse na odnalezienie animusa zaledwie jedno lub dwa pokolenia po nim, kiedy wcześniej żaden się nie pojawił… i szanse na to, że to właśnie on, Sążeń, miałby nim być…
– Sążniu, ty galareto – szepnęła Indygo i zachichotała. – Nie wydaje mi się, że masz ładnie prosić. Albatros powiedział, że mamy im kazać to zrobić.
– Skąd wiesz? – odparł również szeptem Sążeń. – Nie masz pojęcia, jak skuteczna może być uprzejmość, bo sama masz koszmarne maniery.
Pozostałe smoczęta również zaczęły między sobą szeptać. Żaden z kokosów nie zrobił niczego interesującego. Albatros odwrócił się do królowej z uśmieszkiem mówiącym: „a nie mówiłem?”.
– To kokos. – Indygo przewróciła oczami. – Wydaje mi się, że wolno ci nim rządzić.
– W porządku. – Sążeń podniósł orzech nieco wyżej i próbując rozśmieszyć Indygo, spojrzał na niego surowym wzrokiem, równie onieśmielającym, jak u siostry jego dziadka. – Kokosie, słuchaj. Rozkazuję ci przelecieć nad plażą i uderzyć w mojego dziadka.
Kokos wystrzelił z jego szponów tak szybko, że Sążeń zachwiał się i pochylił, sądząc, że go upuścił. Krzyknął zaskoczony, lecz to nie wystarczyło, by ostrzec Albatrosa, który patrzył na królową. Kokos Sążnia wbił się w pierś smoka z taką siłą, że ten z bezładnie rozłożonymi skrzydłami upadł na plecy, a piasek pod nim rozsypał się falą we wszystkie strony.
Na plaży zapadła cisza.
Sążeń nie miał pojęcia, że można czuć jednocześnie takie uniesienie i tak ogromne przerażenie. Pragnął zanurkować w oceanie i krzyczeć wniebogłosy, lecz nie mógł poruszyć nawet jednym mięśniem.
– Wow – wykrztusiła Indygo.
Albatros podniósł się powoli, walcząc z wciągającym go, przesypującym się piaskiem. Potrząsnął skrzydłami i wyprostował się z grymasem. Nagle wyglądał na o wiele starszego niż wcześniej. Nie patrząc na smoczęta czy królową, ostrożnie podniósł kokos, który go zaatakował, przyglądał mu się przez chwilę, po czym przycisnął do siebie. Sążeń miał wrażenie, że usłyszał ciche trzaski. Czyżby połamał dziadkowi żebra? Czy Albatros używał kokosa, by się uzdrowić? Czy on sam nagle znalazł się w najgorszych kłopotach, jakie dotąd miał?
W końcu Albatros podniósł wzrok.
– Kto tego dokonał? – zapytał królowa Laguna i gwałtownie odwróciła głowę, wpatrując się w szereg młodych smoków, a w końcu zatrzymała wzrok na pustych szponach Sążnia.
Sążeń opuścił ramiona i dostrzegł, jak Perła wskazuje na niego.
– To mój brat – powiedziała. – Sążeń jest animusem!
– Na skaczące barakudy! – rzuciła Indygo. – Nie mogę uwierzyć, że mi nie powiedziałeś!
– Nie wiedziałem! – zaprotestował. – Nie miałem zielonego pojęcia!
Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, by wydawać rozkazy nieożywionym przedmiotom.
– Książę Sążniu – powiedziała królowa, podchodząc do niego z promiennym uśmiechem. – Jak wspaniale. Dokonasz wielu wielkich i ważnych rzeczy dla mo… swojego plemienia.
Sążeń przyjrzał się swoim szponom.
Jestem animusem. Najrzadszym ze smoków. JA. A jednak jestem wyjątkowy. Posiadam magię, jakiej nie ma nikt inny w Królestwie Morza.
Poza jednym.
Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie dziadka.
– Tak – powiedział Albatros z uśmiechem. – Cóż za szczęśliwa wiadomość.
Za jego plecami, w miejscu niewidocznym dla innych smoków, długie pnącze wyłoniło się nagle z dżungli i owinęło wokół szyi mewy. Sążeń jak zahipnotyzowany patrzył, jak roślina dusi ptaka, który nie wydał z siebie ani jednego dźwięku.
Albatros ze spokojną i przyjazną miną poklepał Sążnia po ramieniu.
– Kolejny animus w plemieniu – powiedział. – Tak bardzo się cieszę.
Mroczny Prześladowca
Jego najwcześniejszym wspomnieniem były dochodzące z ciemności głosy.
– Jesteś pewna, że to już czas? Teraz? Dzisiaj?
– Tak. Nocoskrzydłe matki zawsze to wiedzą. I dziś jest najjaśniejsza noc, dokładnie tak, jak przewidział Prorok. Trzy księżyce w pełni… Od ponad stu lat w czasie potrójnej pełni nie wykluł się żaden smok! Na węże i stonogi, przestań tak krążyć. Mam przez to ochotę odgryźć ci uszy.
– Spróbuj czegoś takiego, a zaklnę twoje zęby, żeby wypadły.
Krótka chwila milczenia.
– Arktyko, tylko żartowałam.
– Tak. Ja też.
Nie rozumiał jeszcze słów, lecz zalały go emocje napływające z obu umysłów. Jedne z nich (matki, od razu to wiedział) były pełne troski, opiekuńczości i gotowości, by w jednej chwili kochać i wściekle go bronić. Drugie promieniowały niechęcią i zimnym gniewem.
Rozległo się skrobanie i poczuł, jak świat się przechyla. Nagle pojawiło się światło, stłumione i delikatne, ale tam było, tuż za murem, który dopiero wokół siebie dostrzegł. Światło go wzywało: Wyjdź, wyjdź. Wyjdź natychmiast!
– Dlaczego je przenosisz? – zapytał pełen złości głos. – My zostawiamy nasze jaja zakopane w śniegu.
– Nasze muszą wykluwać się w świetle księżyca – odpowiedziała matka. – Przestań patrzeć na mnie z taką złością. To całkowicie bezpieczne. Nocoskrzydłe robią tak od setek lat.
W pobliżu jego ucha rozległo się ostre, głośne stukanie.
– Nie dotykaj ich!
Coś poruszyło nim, aż zakręciło mu się w głowie, a w następnej chwili poczuł ciepło i bezruch.
– Dlaczego mają różny kolor? – zapytał głos, którego nie lubił, równie głośny i ostry, jak stukanie przed chwilą. – Czy to przez nas? Może to jest bardziej Lodoskrzydłym?
– Nie – odparła matka. – Większość jaj Nocoskrzydłych jest czarna, lecz te, które wykluwają się podczas pełni, są srebrne, jak to. Nie wiem, dlaczego to drugie jest nadal czarne. Powinny się wylęgnąć w tym samym czasie.
– Coś z nim nie tak – mruknął pierwszy głos.
– Nic nie jest „nie tak” z moimi smoczętami! – odpowiedziała matka.
Świat ponownie się przechylił i poczuł, że znalazł się w miejscu, w którym nie przewróci się ani nie przechyli, kiedy się poruszy.
Teraz wyczuwał coś innego – jeszcze jedno bicie serca, powolne, miarowe, gdzieś bardzo blisko. Sięgnął do jej umysłu, lecz napotkał tylko ciszę i spokój. Żadnej nagłej potrzeby, by uciec, którą sam czuł. Wiedział, że nie ma zbyt dużo czasu. Teraz to wszystko, co miał. Tylko teraz.
– Jesteśmy zdecydowanie za wysoko – burknął pierwszy głos. – Mogą spaść. To głupia tradycja. Powinniśmy zabrać je z powrotem do Królestwa Lodu, żeby tam mogły się wykluć.
– I żeby mogły zamarznąć, jak tylko wydostaną się z jaj? – zapytała matka cierpko.
– Nie zamarzłyby. Pamiętaj, że w połowie są Lodoskrzydłe.
– A twoja matka byłaby przeszczęśliwa, mogąc je poznać – rzuciła. – Przynajmniej moja rodzina nie zabije naszych smocząt, kiedy tylko je zobaczy. Pomogą nam je chronić.
– Twoja rodzina nie ma na co narzekać. Wniosłem do ich linii królewską krew.
Matka syknęła niebezpiecznie.
– Rozumiem. Tak mi przykro, że zanieczyściłam ją moją wiejską, Nocoskrzydłą.
Przez umysł smoczęcia przemknęły fragmenty obrazów – pełne przemocy, zakrwawionych łusek i zamrożonych szponów. Jego matka była w niebezpieczeństwie. Zaraz stanie się coś złego. Ale on mógł to powstrzymać. Musiał tylko teraz wydostać się z jaja.
Mocno naparł na otaczające go ściany, bijąc w nie, kopiąc i naprężając mięśnie. Rozległ się satysfakcjonujący trzask i poczuł, jak coś ustępuje pod jego stopami.
– Wychodzi, spójrz!
Podziałało. Oboje zapomnieli o gniewie, szczególnie matka. Wszystkie myśli skupiała teraz na swoim smoczęciu, a jej umysł migotał z podekscytowania.
Ponownie spróbował dosięgnąć cichego bicia serca tuż obok. Gdyby znał słowa, pomyślałby: Wyjdź ze mną! Spróbuj! Musisz walczyć! Jednak nie znał jeszcze tych słów, a ona i tak jeszcze nie słuchała.
– Nadchodzi burza. Czy to ma jakikolwiek wpływ na twoje księżycowe przesądy?
– Nie sądzę, ale to i tak bez znaczenia. Zanim do nas dotrze, on już się wykluje. Patrz, jaki jest silny. – Nastąpiła chwila, jedno uderzenie serca, gdy niemal połączyły ich te same emocje. Wtedy matka dodała: – Poza tym to nie są przesądy. Nie musisz zachowywać się jak nozdrze hipopotama tylko dlatego, że czegoś nie rozumiesz.
Ponownie zobaczył nadchodzące niebezpieczeństwo. Czas walczyć mocniej. Wbił szpony z większą siłą i poruszył się, napierając na wszystkie ściany naraz.
Światło… światło chciało, by w tej chwili się wydostał, chciało paść na jego skrzydła, przeniknąć przez łuski i napełnić je srebrzystą mocą. On również pragnął tej mocy, całej i absolutnej.
TRZASK-TRZASK-TRZASK.
Ściany ustąpiły. Zalał go blask księżyców.
Trzy srebrne kule na niebie, ogromne i doskonale okrągłe, otoczone ciemnością. Miał wrażenie, że wnikają w jego pierś i stapiają się z oczami. Pragnął chwycić je w szpony i połknąć w całości.
Leżał w wykutym w skale i wyłożonym czarnym futrem gnieździe, na szczycie stromego wzniesienia. Drugie jajo spoczywało spokojnie, niemal niewidoczne na tle futra i otaczających je cieni. Poniżej rozciągał się ogromny krajobraz jaskiń i wąwozów, w których migotał blask ognia i rozbrzmiewał szelest skrzydeł. Wyglądało to tak, jakby ogromna smoczyca przeorała ziemię szponami, wykopując w skale tajemnicze kaniony i pieczary, z których część ciągnęła się aż po migoczące od gwiazd morze.
Po kilku chwilach uświadomił sobie, że za jego plecami znajdują się dwa dorosłe smoki ze skrzydłami złożonymi ciasno na bijącym wietrze. Jeden był czarny jak noc, drugi blady jak księżyce. Zerknął na swoje łuski, lecz nie musiał rozróżniać koloru, by wiedzieć, że należał do tego ciemnego. To była matka. Od głowy aż po ogon emanowała gniewem, lecz był w niej też ogrom miłości. Już go kochała, całą duszą i sercem. Czuł to. Jej uczucie wypełniło go podobnie jak blask księżyca, szybko ustalając świat w formie zrozumiałych obrazów w jego głowie. On również ją pokochał, natychmiast i na zawsze.
Niebezpieczeństwo pochodziło od białego smoka. To był ojciec, jakiegoś rodzaju partner dla troskliwej smoczycy. Nowo wyklute smoczę ledwie było w stanie na niego spojrzeć, by nie zobaczyć niepokojących przebłysków: ból, wściekłość, krzyczące smoki i krew… wszędzie krew. Ten biały smok uczynił coś potwornego, co go prześladowało, a któregoś dnia mógł zrobić coś jeszcze gorszego. Umysł ojca naznaczony był śladami wilgotnej i zgniłej podłości. Smoczę natychmiast zapragnęło zmienić go w kulę ognia i rozwiać jego prochy na wietrze. Jednak gdzieś w głębi serca ojca, pod grubą warstwą lodu, pulsowała żarząca się jeszcze miłość do matki.
Tylko to go ocaliło.
Przekonamy się, pomyślało smoczę.
Jeszcze nie rozumiało, że widzi przyszłość. Nie miało pojęcia, co oznaczały te przebłyski. Nie potrafiło podążać ścieżkami, które rozwijały się w jego umyśle – przyczyny, skutki i konsekwencje były nadal poza jego pojmowaniem. Lecz w umyśle matki odnalazł nić nadziei, a u ojca zarys czegoś, co nazywano cierpliwością.
Nie mógł czekać. Nadal wiele miało się wydarzyć między nim a jego smoczym ojcem.
– Mroczny Prześladowco – powiedziała matka. – Witaj, kochanie. – Wyciągnęła do niego szpony, na które wspiął się chętnie, zadowolony, że znajdzie się bliżej jej ciepła.
– Mroczny Prześladowco? – prychnął ojciec. – Chyba żartujesz. To najbardziej upiorne imię, jakie kiedykolwiek słyszałem.
– Wcale nie – rzuciła ze złością, a smoczę obnażyło zęby, lecz żadne z rodziców tego nie zauważyło. – Ciemność jest jego ofiarą. Odgania mrok, jak bohater.
– Brzmi bardziej jak ktoś, kto skrada się w tym mroku. Właśnie jak prześladowca.
– Przestań być taki okropny. To nie zależy od ciebie. W moim królestwie to matki wybierają imiona swoim dzieciom.
– A w moim wybiera je smok o najwyższej pozycji w rodzinie, a królowa musi je zatwierdzić.
– I oczywiście uważasz, że twoja „pozycja” jest wyższa od mojej – rzuciła ostro. – Ale nie jesteśmy w twoim królestwie. Moje smoczęta nigdy nie postawią stopy na tym zamarzniętym pustkowiu. Jesteśmy tutaj, czy ci się to podoba, czy nie, to jest mój syn i ma na imię Mroczny Prześladowca.
Ojciec, oczami niczym dwa kryształy lodu, przyglądał się jego każdej łusce i Prześladowca poczuł zimny i zastygający ciężar jego niechęci.
– Wygląda w każdym calu jak Nocoskrzydły – warknął. – Nie ma w nim ani śladu mnie.
Podejrzliwość, nienawiść i gniew wybuchły po obu stronach, ale żadne z nich nie powiedziało nic więcej.
– W porządku – odezwał się w końcu ojciec. – Możesz sobie mieć swojego złowrogiego Mrocznego Prześladowcę. Ale chcę nazwać drugie z nich.
Matka zawahała się i zerknęła na czarne jajo, które nadal leżało nieruchomo. Prześladowca nasłuchiwał, jak zastanawiała się nad tym, na wpół obojętna. Nie była pewna, czy ktokolwiek w ogóle się z niego wykluje. Była gotowa obdarzyć swoją miłością jego, Mrocznego Prześladowcę, jej doskonałe, urodzone pod trzema księżycami smoczę. Całą miłością, którą on był gotów przyjąć.
Ale Mroczny Prześladowca wiedział, że jego siostra jest w tym jaju. Żyła, lecz nie była tak niespokojna jak on. Była cicha. Nie zwracała uwagi na księżyce, które tak go przyzywały. Nie słyszała ich.
Poczuł dziwne mrowienie w szponach. Mógł to zmienić.
Mógłby dotknąć jej jaja i ją wezwać. W jakiś sposób to wiedział. Widział w myślach, jak pod jego dotykiem jajo stałoby się srebrne, zaczęło pękać, a potem by się rozpadło. Widział piękną, dziwnie wyglądającą smoczycę, która by z niego wyszła, i to, jak księżyce również z nią podzieliłyby się mocą.
Wtedy byliby tacy sami. Ona również urodziłaby się podczas potrójnej pełni. Posiadałaby taką samą moc jak on i tę samą miłość matki…
…którą i tak musiał dzielić z niewdzięcznym lodowym potworem stojącym naprzeciwko niego.
Nie. To był jego czas. Jedyne, co musiał zrobić, to… nic. Jego siostra wykluje się w swoim własnym czasie, następnego dnia, kiedy trzy księżyce nie będą już w pełni. Wtedy tylko on będzie wyjątkowy.
– Dobrze – powiedziała matka. – Jeśli smoczę wykluje się z tego jaja, będziesz mógł je nazwać. Tylko… pamiętaj, że musi wychowywać się w plemieniu Nocoskrzydłych. Już to będzie wyjątkowo trudne… po prostu postaraj się być miły. Pomyśl o jego przyszłości i o tym, jak bardzo będzie musiało się dopasować.
Ojciec skinął głową, nienawidząc w duchu, że pouczano go jak jakieś smoczątko o niskiej pozycji.
Nic jej nie będzie, pomyślał Mroczny Prześladowca. Dokonał swojego pierwszego wyboru i nagle tysiąc różnych wersji przyszłości zaczęło się rozwiewać. Przyszłości, w których jego siostra dołączyła do niego w dążeniu do władzy. Przyszłości, w których walczyła z nim i go pokonała. Przyszłości, w których byli najlepszymi przyjaciółmi. Przyszłości, w których jedno zabiło drugie lub na odwrót. Gdy Prześladowca zwinął szpony, postanawiając nic nie robić tej nocy, każda wersja przyszłości z jego urodzoną pod trzema księżycami siostrą zniknęła.
Zobaczył, jak wszystkie te wersje gasną, i chociaż nie wiedział, co to znaczy, w jakiś sposób poczuł się odrobinę bezpieczniejszy, odrobinę większy i silniejszy.
Przepraszam, mała siostro, pomyślał, choć nie w tylu słowach, gdy różne linie przyszłości przemykały mu przez umysł. To jest moja matka. I moje księżyce.
To teraz mój świat.
Sążeń
Kilka dni po teście animusa Albatros po raz pierwszy wezwał Sążnia. Stało się to w samym środku lekcji geografii i Sążeń nagle poczuł się tak, jakby jego żołądek uniósł się, opadł gwałtownie, a potem przewrócił na boki, ruchem przypominając kaniony wokół Pałacu w Głębinie.
Dziadek chce mnie widzieć? – powtórzył. Teraz?
Ma panicz przyjść na plażę zachodzącego słońca za Pałacem na Wyspie, przekazał posłaniec. Sam.
Fosforyzujące łuski pod jego skrzydłami rozbłysły, przekazując mu słowa w wodnym języku Morskoskrzydłych. Za oknem przepłynął węgorz, spojrzał na zebrane w środku smoki i szybko czmychnął.
Czy Indygo może iść ze mną? – zapytał Sążeń, zerkając na przyjaciółkę.
Siedziała obok niego na różowym koralowym występie ciągnącym się dookoła pomieszczenia. Oboje wczepiali się w niego szponami, podczas gdy ich skrzydła swobodnie unosiły się w wodzie. Po drugiej stronie sali Perła ze znudzeniem przyglądała się własnemu ogonowi.
Jego siostra lśniła od zdobiących ją klejnotów – długich sznurów pereł, opali i szafirów owiniętych wokół szyi, piersi i kostek. Jedyną ozdobą Indygo był naszyjnik z ciemnopurpurowych wodorostów, który Sążeń zrobił dla niej tydzień wcześniej. Podobał mu się, gdyż jego kolor pasował do jej oczu. I lubił ją, ponieważ nosiła go z zachwytem, nawet w otoczeniu bystrookich, obwieszonych klejnotami smoków.
Nie chciał opuszczać Pałacu w Głębinie bez Indygo. Rzadko kiedy gdziekolwiek bez niej szedł – trzymali się razem niemal od chwili wyklucia. Jej matka służyła w armii królowej Laguny, gdzie przed śmiercią zaprzyjaźniła się z matką Sążnia. Ojciec Indygo był kustoszem muzeum w Pałacu na Wyspie i był nader zadowolony, mogąc powierzyć wychowanie córki opiekunom przydzielonym Sążniowi i Perle. Indygo była jedynym smokiem zapraszanym na każde królewskie rodzinne spotkanie, mimo że nie miała w sobie ani kropli królewskiej krwi.
Moment, a czy sama Indygo chce tam iść? – zapytała smoczyca, trącając go skrzydłem. Być może wypadałoby, żeby ktoś z odpowiednimi manierami ją o to zapytał. Wiesz, może jest w tej chwili bardzo zajęta.
Wyciągnęła łapę, by dotknąć dużego, zbudowanego z ziemi modelu podwodnego królestwa, który zajmował większą część pomieszczenia, a czubek podwodnej góry odłamał się pod jej szponami.
Upss, powiedziała z poczuciem winy, widząc ściągnięte brwi nauczyciela. Nieważne, jestem całkowicie wolna.
Pan wyraźnie powiedział „sam”, odbłysnął łuskami posłaniec.
Myślę, że przeżyjecie jedno popołudnie osobno, wtrąciła Perła, przewracając oczami.
Sążeń o tym wiedział, ale dziwnie było uczestniczyć w czymś, czego nie mógł dzielić z najlepszą przyjaciółką. I cały czas myślał o tej mewie… chociaż wiedział, że to nic nie znaczyło. Poza tym prawdopodobnie widział to pod jakimś dziwnym kątem i zapewne ptak przypadkowo sam się udusił. Prawda? To możliwe. Czyż nie?
Zgadzam się z Perłą, wtrącił nauczyciel. Być może, kiedy ciebie nie będzie, Indygo jakimś cudem skoncentruje się na geografii Królestwa Morza.
Indygo westchnęła, przez co woda poruszyła się wokół jej nozdrzy.
Mało prawdopodobne, błysnęła ze smutkiem.
Dlaczego zachowujesz się nagle jak niezdecydowana meduza? – zapytała Perła, wpatrując się z gniewem w Sążnia.
Łuski na jej skrzydłach błyskały o wiele jaśniej niż to konieczne i musiał kilkukrotnie zamrugać, by nie rozbolała go głowa.
Jesteś wybrany, czy co tam. Idź i spędź wyjątkowy czas, zaznajamiając się z dziadkiem.
Tak. Indygo ponownie trąciła go skrzydłem. Trochę entuzjazmu! Przecież na to czekałeś!
Miała rację. Albatros zabronił mu korzystania z magii do czasu ich pierwszej sesji i od tamtej pory Sążeń miał wrażenie, że jego szpony uwięzły w piasku. Wiedział, że mogły dokonać wspaniałych rzeczy, i chciał je uwolnić. Chciał zacząć bawić się swoją mocą. Chciał dowiedzieć się wszystkiego, co mógł z nią zrobić. A do tego potrzebował dziadka, jedynego smoka w ich plemieniu, który rozumiał działanie magii.
W porządku… niedługo wrócę, błysnął łuskami. Tak sądzę.
Pewnie. Jeśli tylko nie okażesz się zbyt wyjątkowy i magiczny, by nadal się z nami trzymać, powiedziała Perła.
Sążeń spojrzał na nią z ukosa, próbując określić, czy była na niego zła. Ale za co? Za to, że był animusem? Nie za bardzo mógł coś na to poradzić.
I wcale nie było mu przykro. Przez całe ich życie jego siostra zachowywała się jak „ta, która któregoś dnia może zostać królową”. Brała specjalne lekcje dyplomacji, dodatkowe zajęcia polityczne z królową, prywatne lekcje doskonalenia charakteru pisma (które było okropne), a nawet uczestniczyła w zaawansowanych kursach etykiety (których omijanie wcale jej nie przeszkadzało). Czy to nie dość dla niej wyjątkowości?
On nigdy nie będzie mógł rządzić plemieniem… ale teraz posiadał magię.
Miał wrażenie, jakby pod jego skrzydłami przepływał dodatkowy prąd, który dodawał mu pędu, gdy płynął w stronę Pałacu na Wyspie. Zebrał w sobie wszelki strach i obawy i bez wahania w sobie zgniótł. Był wyjątkowy. Nie był kolejnym zwyczajnym Morskoskrzydłym księciem, którego przeznaczeniem było prowadzić skrzydło armii królowej, siedzącym ze wszystkimi na lekcjach i wiodącym życie zwyczajnego smoka.
Miał moc i chciał użyć jej, by stworzyć coś niezwykłego.
Nie do końca jeszcze był pewien, co miałoby to być. Starał się wymyślić coś dobrego, by pokazać Albatrosowi, jak mądrym i rozważnym jest smokiem.
Pałac na Wyspie był eleganckim, szeroko rozbudowanym kompleksem dziedzińców i zabudowań, pokojów i tarasów, ogrodów i pasaży w samym centrum Królestwa Morza. Kilka chodników wiodło do pawilonów nad powierzchnią wody, w których przez szklane podłogi smoki cały czas miały wodę na wyciągnięcie szponów. Ogrody zdobiły rzeźby bladoróżowych koników morskich i białych delfinów. Wzdłuż ścian z wypolerowanego drewna lśniły opalizujące odcieniami błękitu muszle tworzące wzór fal, których pianę wykonano z inkrustowanych pereł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki