Skrzydła ognia Legendy: Mroczny prześladowca - Tui T. Sutherland - ebook

Skrzydła ognia Legendy: Mroczny prześladowca ebook

Tui T. Sutherland

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsze wydanie specjalne bestsellerowej serii „Skrzydła Ognia” New York Timesa przenosi nas w czasie do miejsca narodzin najniebezpieczniejszego smoka w Pyrii: Mrocznego Prześladowcy.

Trzy smoki. Jedno nieuniknione, nieprzewidziane przeznaczenie. To początek... końca.

W Królestwie Morza młody smok dowiaduje się, że jest animusem – zdolnym władać magią, lecz za straszliwą cenę.

W umyśle Nocoskrzydłej smoczycy rozwijają się tysiące wersji przyszłości… choć niemal wszystkie z nich wiodą do katastrofy i zniszczenia.

A pod potrójną pełnią i czujnym wzrokiem Nocoskrzydłej matki i Lodoskrzydłego ojca, ze swego jaja wykluwa się najpotężniejszy smok w historii Pyrrii. Mroczny Prześladowca, który na zawsze zmieni świat.

Na długo przed wybuchem wojny Piaskoskrzydłych, na wieki przed Smoczym Proroctwem... rodzi się mrok.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 375

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mapa Pyrrii

Leksykon Smoki Pyrrii

Piaskoskrzydłe

Opis: bla­do­złote lub białe łuski w kolo­rze pia­sków pustyni; kolec jadowy na końcu ogona; roz­wi­dlone czarne języki.

Zdol­no­ści: potra­fią długo prze­żyć bez wody, ata­kują prze­ciw­nika jak skor­piony kol­cem jado­wym na czubku ogona, potra­fią się ukryć, zako­pu­jąc się w pia­sku pustyn­nym, zioną ogniem.

Kró­lowa: kró­lowa Skor­piona.

Znane smoki-ani­musy: Jer­boa (miej­sce pobytu nie­znane).

Błotoskrzydłe

Opis: grube, wytrzy­małe brą­zowe łuski (spodnie są nie­kiedy bursz­ty­nowe lub zło­ci­ste); mają wiel­kie, pła­skie łby z noz­drzami na szczy­cie pyska.

Zdol­no­ści: potra­fią zio­nąć ogniem (jeśli jest im dosta­tecz­nie cie­pło), mogą wstrzy­mać oddech do godziny, ukry­wają się w wiel­kich kału­żach błota; zwy­kle są bar­dzo silne.

Kró­lowa: kró­lowa Żura­wica.

Znane smoki-ani­musy: brak.

Nieboskrzydłe

Opis: czer­wono-złote lub poma­rań­czowe łuski; ogromne skrzy­dła.

Zdol­no­ści: to potężni wojow­nicy i lot­nicy, potra­fią zio­nąć ogniem.

Kró­lowa: kró­lowa Kar­mina.

Znane smoki-ani­musy: brak.

Morskoskrzydłe

Opis: nie­bie­skie, zie­lone lub tur­ku­sowe łuski; błony pławne mię­dzy szpo­nami; skrzela na szyi; jarzące się w ciem­no­ści pasy na ogo­nie, pysku, brzu­chu.

Zdol­no­ści: mogą oddy­chać pod wodą, widzą w ciem­no­ściach, wywo­łują wyso­kie fale ude­rze­niem potęż­nego ogona; dosko­nali pły­wacy.

Kró­lowa: kró­lowa Laguna.

Znane smoki-ani­musy: Alba­tros, brat kró­lo­wej.

Lodoskrzydłe

Opis: łuski sre­brzy­ste jak księ­życ albo bla­do­nie­bie­skie jak lód; szpony z zadzio­rami umoż­li­wia­jące sprawne poru­sza­nie się na lodzie; roz­wi­dlone nie­bie­skie języki; mocno zwę­ża­jące się ogony, któ­rych koniec przy­po­mina bicz.

Zdol­no­ści: dobrze zno­szą tem­pe­ra­tury poni­żej zera i bar­dzo jasne świa­tło, zioną śmier­cio­no­śnym, zamra­ża­ją­cym odde­chem.

Kró­lowa: kró­lowa Dia­ment.

Znane smoki-ani­musy: kró­lowa Dia­ment i jej syn, książę Ark­tyka.

Deszczoskrzydłe

Opis: łuski nie­ustan­nie zmie­niają kolor, zwy­kle przy­bie­ra­jąc żywe barwy upie­rze­nia raj­skich pta­ków; chwytne ogony.

Zdol­no­ści: sto­sują kamu­flaż, dosto­so­wu­jąc łuski do barw oto­cze­nia, strzy­kają śmier­cio­no­śnym jadem z zębów jado­wych.

Kró­lowa: kró­lowa Ana­konda.

Znane smoki-ani­musy: brak.

Nocoskrzydłe

Opis: fio­le­towo-czarne łuski i roz­rzu­cone srebrne łuski pod skrzy­dłami, przy­po­mi­na­jące obsy­pane gwiaz­dami nocne niebo; czarne roz­wi­dlone języki.

Zdol­no­ści: potra­fią zio­nąć ogniem, zni­kać w ciem­no­ściach; nie­które wyklu­wają się ze zdol­no­ścią czy­ta­nia w myślach lub prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści (lub – co bar­dzo rzad­kie – obiema).

Kró­lowa: kró­lowa Czuj­ność.

Znane smoki-ani­musy: brak.

Informacja

Wyda­rze­nia w tej książce toczą się w owia­nej tajem­nicą prze­szło­ści, ponad dwa tysiące lat przed Wojną o Suk­ce­sję Pia­sko­skrzy­dłych i wyda­rze­niami w Smo­czym Pro­roc­twie.

Prolog

Ark­tyka

– Książę Ark­tyko?

Sre­brzy­sto­biała smo­czyca wyj­rzała zza drzwi, deli­kat­nie puka­jąc w lodową ścianę. Ark­tyka nie pamię­tał, jak miała na imię, co było tego rodzaju faux pas, o które jego matka zawsze miała do niego pre­ten­sje. Był księ­ciem – jego obo­wiąz­kiem było pamię­tać imiona wszyst­kich szla­chet­nych smo­ków oraz ich sta­no­wi­ska, by mógł je trak­to­wać odpo­wied­nio do ich hie­rar­chii.

To było głu­pie i fru­stru­jące, i jeśli jego matka z tego powodu nakrzy­czy na niego choć jesz­cze jeden raz, poważ­nie rzuci na coś zaklę­cie, by na zawsze zamro­zić jej pysk.

Oooo. Cóż to za piękny obraz. Kró­lowa Dia­ment z łań­cu­chem srebr­nych ogniw ota­cza­ją­cych jej pysk i przy­mro­żo­nych do łusek. Zamknął oczy i wyobra­ził sobie tę błogą ciszę.

Smo­czyca przy drzwiach poru­szyła się i deli­kat­nie zazgrzy­tała szpo­nami o lód, przy­po­mi­na­jąc o sobie. Na co cze­kała? Na pozwo­le­nie, by prze­ka­zać mu wia­do­mość? Czy może cze­kała, by wypo­wie­dział jej imię… A gdyby tego nie zro­bił, czy pośpie­szy­łaby do kró­lo­wej i zgło­siła, że ponow­nie mu się nie udało?

Być może powi­nien zakląć jakiś tali­zman, który szep­tałby mu do ucha za każ­dym razem, kiedy potrze­bo­wałby coś wie­dzieć. To kolejny kuszący pomysł, ale rażąco naru­sza­jący reguły magii ani­mu­sów Lodo­skrzy­dłych.

Ani­musy są tak rzad­kie; bądź wdzięczny za swój dar i sza­nuj ogra­ni­cze­nia, jakie nało­żyło ple­mię. Ni­gdy nie uży­waj swo­jej mocy lek­ko­myśl­nie. Ni­gdy nie uży­waj jej dla wła­snych celów. Ta moc jest nie­zwy­kle nie­bez­pieczna. Zasady ple­mie­nia ist­nieją po to, by cię chro­nić. Tylko Lodo­skrzy­dłe dowie­działy się, jak bez­piecz­nie korzy­stać z magii.

Zacho­waj ją na swoją cere­mo­nię obda­ro­wa­nia. Użyj jej tylko raz w życiu, by stwo­rzyć wspa­niały pre­zent, który przy­służy się całemu ple­mie­niu, a póź­niej już ni­gdy wię­cej. Tylko ten spo­sób zapew­nia bez­pie­czeń­stwo.

Ark­tyka poru­szył ramio­nami. Miał wra­że­nie, że jest uwię­ziony we wła­snych łuskach. Zasady, zasady i jesz­cze wię­cej zasad: taki wła­śnie był styl życia Lodo­skrzy­dłych. Każdą stronę, w którą by się zwró­cił, każdą myśl, która przy­szła mu do głowy, strze­gły zasady, ogra­ni­cze­nia i osą­dza­jące obli­cza, w szcze­gól­no­ści jego matki. Reguły doty­czące magii ani­mu­sów były tylko kolej­nym spo­so­bem na uwię­zie­nie go pod jej szpo­nem.

– O co cho­dzi? – burk­nął do nie­zna­jo­mej.

Przy­brał ziry­to­waną minę, jakby był bar­dzo zajęty, a ona mu prze­rwała i wła­śnie dla­tego nie sto­so­wał zwy­cza­jo­wych roz­waż­nych rytu­ałów. Wła­ści­wie to był naprawdę zajęty. Cere­mo­nia obda­ro­wa­nia miała się odbyć już za trzy tygo­dnie. Było już wystar­cza­jąco źle, że matka spro­wa­dziła go tutaj, do ich poło­żo­nego naj­bar­dziej na połu­dnie pałacu, nie­da­leko oce­anu i gra­nicy z Kró­le­stwem Pia­sku. Obie­cała, że zostawi go samego, by mógł pra­co­wać, pod­czas gdy ona zaj­mie się waż­nymi spra­wami, które będą wyma­gały jej kró­lew­skiej obec­no­ści. Wszy­scy powinni być mądrzejsi i mu nie prze­szka­dzać.

Posłanka wyglą­dała na roz­cza­ro­waną. Być może rze­czy­wi­ście powi­nien wie­dzieć, kim była.

– Twoja matka przy­słała mnie z wia­do­mo­ścią, że przy­była dele­ga­cja Noco­skrzy­dłych.

Aaachhhh. Tylko nie kolejne nudne dyplo­ma­tyczne spo­tka­nie.

– Chyba nie ocze­kuje się ode mnie, że wezmę w nim udział – powie­dział, wska­zu­jąc przej­rzy­ste ściany kom­naty. – Mam zale­d­wie trzy tygo­dnie, by się przy­go­to­wać.

– Cóż – odparła Lodo­skrzy­dła. – Wspo­mniała, że…

– Że jej to nie obcho­dzi – dokoń­czył.

Biedna smo­czyca wyglą­dała na ogrom­nie skrę­po­waną, utknąw­szy mię­dzy księ­ciem, który w hie­rar­chii zaj­mo­wał wyż­szą od niej pozy­cję, i kró­lową, która stała naj­wy­żej ze wszyst­kich.

Ark­tyka wes­tchnął.

– Dobrze więc – powie­dział, zmia­ta­jąc ogo­nem frag­ment lodu. – Już idę.

Cof­nęła się z ulgą i wtedy zdał sobie sprawę, że srebrny łań­cuch na jej szyi miał tylko jeden pier­ścień. O-o. To zna­czyło, że nale­żała do Pierw­szego Kręgu… Jak mógł zapo­mnieć imię Lodo­skrzy­dłej z Pierw­szego Kręgu? Smoki z Pierw­szego i Dru­giego Kręgu zazwy­czaj miesz­kały wraz z rodziną kró­lew­ską w lodo­wym pałacu i był pewien, że zapa­mię­tał imiona ich wszyst­kich.

Poza szlach­ci­cami zaj­mu­ją­cymi trzy zewnętrzne pałace…

– Śnie­żynko – rzu­cił.

Naprawdę był idiotą. To wła­śnie ją jego matka wybrała mu na żonę. Z sza­no­wa­nej rodziny, lojalna, praw­do­po­dob­nie da mu córkę, a ta pew­nego dnia zastąpi kró­lową Dia­ment, jako że nie miał sióstr ani cio­tek, które mogłyby ubie­gać się o tron. Praw­do­po­dob­nie to ona była praw­dzi­wym powo­dem, dla któ­rego matka zabrała go w tę podróż.

– Tak? – odpo­wie­działa, skła­nia­jąc głowę.

Była ładna na ten nudny, szkli­sty spo­sób, jaki lubiła jego matka, lecz pod­czas ich wcze­śniej­szego spo­tka­nia nie wyczuł, jaką miała oso­bo­wość. Odro­binę się oba­wiał, że może nie mieć żad­nej.

– Uhm… – mruk­nął, podą­ża­jąc za nią kory­ta­rzem. Musi być coś, o czym mogli­by­śmy poroz­ma­wiać, pomy­ślał. – Widzia­łaś już Noco­skrzy­dłego?

– Tylko tego, który kilka mie­sięcy temu zja­wił się pod murem, zabie­ga­jąc o to spo­tka­nie.

– Wiesz, po co tutaj przy­byli?

Pokrę­ciła głową. No tak. To zapewne koniec roz­mowy.

Ooo, a może zakląć jakiś przed­miot, który spra­wiałby, że wszyst­kie smoki byłyby inte­re­su­jące. Na nieba, to by było przy­datne.

Nie mar­nuj swo­jego daru! – zabrzmiał mu w gło­wie głos matki. Bla, bla, bla! Poważne roz­wa­ża­nia! Wiele mie­sięcy pla­no­wa­nia!

Cza­sami miał wra­że­nie, że żało­wała wła­snego daru ani­musa dla ple­mie­nia: daru uzdra­wia­nia zaklę­tym w zesta­wie kłów narwali, które goiły rany spo­wo­do­wane lodo­wym odde­chem. Poma­gały, kiedy młode Lodo­skrzy­dłe bawiły się zbyt bru­tal­nie lub kiedy w ple­mie­niu wybu­chały walki… lecz o wiele lep­szym poda­run­kiem byłyby kły, które leczy­łyby wszel­kie obra­że­nia. Mógłby się zało­żyć, że kró­lowa Dia­ment chcia­łaby cof­nąć się w cza­sie i napra­wić ten błąd.

– Co ty poda­ro­wa­ła­byś ple­mie­niu? – zapy­tał Śnie­żynkę. – To zna­czy… gdy­byś była ani­mu­sem i musiała wymy­ślić jakiś pre­zent?

– Och – rzu­ciła, poru­sza­jąc nie­spo­koj­nie skrzy­dłami. – Nie wiem.

– Cóż, pomyśl – powie­dział. – Naprawdę chciał­bym to wie­dzieć.

– Dobrze – odparła.

Szli kory­ta­rzami pałacu, o wiele mniej­szymi i o wiele cia­śniej­szymi niż te w domu. Na ścia­nach wid­niały dziwne i nie­pa­su­jące do sie­bie rzeź­bie­nia – tutaj niedź­wiedź polarny, tam wilk, w innym miej­scu krzy­czący wyskro­bek, a w jesz­cze innym chro­po­wata sowa. Nie było w tym żad­nej spój­no­ści, żad­nego poczu­cia arty­stycz­nej wizji i wszystko było tak bli­sko niego. Spra­wiało to, że Ark­tyka miał ochotę prze­bić się przez ściany, byle tylko móc spoj­rzeć w niebo.

Jakąś minutę póź­niej Śnie­żynka powie­działa:

– Przy­kro mi, ale nic nie przy­cho­dzi mi na myśl.

Ark­tyka nie zdo­łał ukryć roz­draż­nie­nia.

– Naprawdę, zasta­nów się nad tym – powie­dział. – Powiedz mi jutro albo kie­dy­kol­wiek, gdy już coś wymy­ślisz.

Rzu­ciła mu spoj­rze­nie, które – ku jego zasko­cze­niu – było rów­nie ziry­to­wane jak jego wła­sne.

– Wydaje mi się, że to strata mojego czasu – powie­działa. – Chyba że masz pro­blem z wymy­śle­niem, jaki ma być twój wła­sny dar.

– Nie, nie – odparł szybko. – Oczy­wi­ście, że już mam plan. – Cóż, raczej to matka go ma. I wła­śnie dla­tego pró­buję wymy­ślić lep­szy.

Nie dopy­ty­wała się o szcze­góły. Zamiast tego zatrzy­mała się przy jed­nym z otwo­rów do lotu i kiw­nęła głową w stronę poło­żo­nej niżej kopuły. W zapa­da­ją­cym zmierz­chu lśniła od wewnątrz jak roz­świe­tlony mar­mur, zaj­mu­jąc więk­szość rów­niny mię­dzy pała­cem i oce­anem. Dookoła niej zie­mię pokry­wała war­stwa śniegu, któ­rego krysz­ta­łowe płatki miękko opa­dały z nieba.

Sam ocean migo­tał odcie­niami poma­rań­czy i złota, gdy słońce chy­liło się za hory­zont. Smo­cze skrzy­dła prze­ci­nały powie­trze niczym nie­to­pe­rze, gdy myśliwi nur­ko­wali, by schwy­tać w morzu kola­cję na powi­talny ban­kiet tego wie­czoru.

Ark­tyka i Śnie­żynka zle­cieli do wej­ścia do gościn­nej kopuły. Wie­dział, że wewnątrz będzie o wiele cie­plej, niż lubił, z powodu obec­no­ści zie­ją­cych ogniem Noco­skrzy­dłych, jak i przez dar dyplo­ma­cji (Stwo­rzony jakieś pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej przez ani­musa o imie­niu Pin­gwin, pod­po­wie­dział jego prze­peł­niony myślami mózg. Dokład­nie prze­stu­dio­wał dar każ­dego ani­musa, sta­ra­jąc się wymy­ślić coś nowego i ory­gi­nal­nego. I być może wła­śnie dla­tego nie miał już w gło­wie miej­sca na imiona smo­ków, które led­wie znał).

Sama kopuła jed­nak nie była darem ani­musa – jej lodowe bloki zostały wycięte szpo­nami zwy­kłych Lodo­skrzy­dłych. To musiało zająć całe wieki, a nie miał pew­no­ści, czy pew­nego dnia nie sto­pią się one od odde­chu zio­ną­cych ogniem smo­ków.

Może w ramach pre­zentu mógł­bym ją udo­sko­na­lić. Stwo­rzyć nie­znisz­czalną kopułę powi­talną dla wszyst­kich sojusz­ni­ków i gości z innych ple­mion.

Odrzu­cił tę myśl natych­miast po tym, jak przy­szła mu do głowy. Taka kopuła byłaby zale­d­wie pochodną innej i nawet nie w poło­wie tak impo­nu­jąca, jak by chciał. Pra­gnął, by Lodo­skrzy­dłe podzi­wiały jego poda­ru­nek jesz­cze wie­le­set lat po tym, jak jego już nie będzie… coś w stylu daru świa­tła Sza­dzi.

Wylą­do­wali na śniegu, lecz kiedy już mieli wejść do pro­wa­dzą­cego do kopuły tunelu, wypa­dła z niego smo­czyca.

– Prze­pra­szam! – zawo­łała, led­wie uni­ka­jąc zde­rze­nia z nimi. – Po pro­stu musia­łam na chwilę stam­tąd wyjść. Spójrz­cie na ten zachód słońca! Na wiel­kie kró­le­stwa, ależ tu zimno! Naprawdę mogła­bym umrzeć! Ale oczy­wi­ście nie mogę wró­cić do środka i prze­ga­pić tego zachodu. Dam radę znieść odro­binę zimna, prawda? Jeśli… tylko… będę… się… ruszać… – Zaczęła mocno tupać nogami wokół nich, bijąc o sie­bie skrzy­dłami.

Była Noco­skrzy­dłą – pierw­szą, jaką Ark­tyka kie­dy­kol­wiek widział. Wie­dział, że smoki z tego ple­mie­nia są czarne, lecz nie spo­dzie­wał się zoba­czyć ciem­no­zie­lo­nych łusek na jej piersi czy srebr­nych, które pobły­ski­wały tu i tam na spodniej stro­nie jej skrzy­deł. Jej oczy rów­nież wyda­wały się bar­dziej ciem­no­zie­lone niż czarne i teraz wpa­try­wały się w niego bez stra­chu. Z ener­gią ude­rzała skrzy­dłami i nagle poczuł, jak jego wła­sne odpo­wia­dają na jej ruch i uno­szą się, jakby miał zaraz wzbić się w powie­trze i dotknąć księ­ży­ców.

– Spo­tkamy się w środku – powie­dział do Śnie­żynki.

Smo­czyca zatrzy­mała się i spoj­rzała na niego z dez­apro­batą.

– Możesz prze­ka­zać mojej matce, że już idę – zasu­ge­ro­wał. – Lepiej się pośpiesz. Nie lubi cze­kać.

Śnie­żynka ponow­nie zmarsz­czyła z iry­ta­cją czoło, po czym odwró­ciła się gwał­tow­nie i znik­nęła w tunelu bez zwy­cza­jo­wego poże­gna­nia.

Zdaje się, że sobie na to zasłu­ży­łem, pomy­ślał, skoro nie przy­wi­ta­łem jej należ­nie do hie­rar­chii.

Przez moment patrzył za nią i zasta­na­wiał się, jak by to było mieć ją za żonę.

Być może ma oso­bo­wość: tłu­mioną furię. A może jest rów­nie nie­chęt­nie nasta­wiona do tego związku, jak ja. Nie jestem pewien, jak popra­wić tę sytu­ację. To zna­czy jestem księ­ciem; jeśli za mnie wyj­dzie, może zostać matką kolej­nej kró­lo­wej. Czego wię­cej mogłaby chcieć?

– Kto wsa­dził jej sopel w nos? – zapy­tała Noco­skrzy­dła. Zaczęła pod­ska­ki­wać w miej­scu i uśmiech­nęła się do niego.

– Oba­wiam się, że to byłem ja – odpo­wie­dział. – Zbyt długo zajęło mi przy­po­mi­na­nie sobie jej imie­nia.

– No i co z tego? – zapy­tała znów. – Ja cały czas zapo­mi­nam imion.

– Cóż, ja nie powi­nie­nem zapo­mi­nać imie­nia żad­nego smoka – odparł. – Poza tym jeste­śmy tak jakby zarę­czeni.

Noco­skrzy­dła wybuch­nęła tak grom­kim śmie­chem, że musiała na chwilę przy­siąść. Wtedy z krzy­kiem natych­miast znów się pode­rwała i zaczęła otrze­py­wać śnieg z ogona.

– Nic ci nie jest? – zapy­tał.

– P-po pro­stu mi zimno – powie­działa, ponow­nie tupiąc. – W porządku, jestem po jej stro­nie. To okropne. Jesteś do bani.

– Wcale nie jestem! – zawo­łał. – Spo­tka­li­śmy się wcze­śniej tylko raz! Led­wie ją znam! Poza tym jest eks­tre­mal­nie nie­za­pa­mię­ty­walna!

– Poważ­nie, do bani! – zawo­łała, znów wybu­cha­jąc śmie­chem. – Biedna smo­czyca! Na pewno powiem jej, żeby za cie­bie nie wycho­dziła. Współ­czuję każ­demu, kogo w to wplą­czą. Będziesz w stylu… „Szczę­śli­wej czter­dzie­stej rocz­nicy ślubu… Jesz­cze raz, jak masz na imię?”, na co odpo­wie­dzia­łaby „To PIĘĆ­DZIE­SIĄTA rocz­nica, ty ośli­zgła gnido, a nazy­wam się „Śpisz dziś na lodowcu”!”.

– Zapew­niam, że to imię bym zapa­mię­tał – powie­dział. – Zapada w pamięć o wiele lepiej niż Śnie­żynka.

– A jak się nazy­wasz? – zapy­tała. – Czy może na­dal mam cię nazy­wać ośli­zgłą gnidą? Cho­ciaż, jak podej­rze­wam, zosta­ła­bym przez to wyrzu­cona z komi­tetu poko­jo­wego.

– Nazy­wam się Ark­tyka. Książę Ark­tyka.

– Och, wytwor­nie – odparła. – Zdaje się, że nie ma sensu, bym wyja­wiła ci swoje imię, skoro i tak zapewne zapo­mnisz je za kilka minut.

– Obie­cuję, że nie – rzu­cił szybko.

– Och, zapo­mi­nasz jedy­nie imiona swo­ich dziew­czyn? – zażar­to­wała. – Lub przy­szłych człon­ków rodziny?

– Pamię­tam każ­dego smoka, który praw­do­po­dob­nie zmieni moje życie – powie­dział.

– To nie ja! – zawo­łała szcze­rze prze­stra­szona. – Mam ści­sły zakaz doko­ny­wa­nia jakich­kol­wiek szkód, uszka­dza­nia któ­re­go­kol­wiek z lodo­wych pała­ców, depra­wo­wa­nia Lodo­skrzy­dłych i zmie­nia­nia życia kogo­kol­wiek. Z dru­giej strony jestem pewna, że ni­gdy nie prze­strze­ga­łam w życiu jakie­go­kol­wiek nakazu, więc… no wiesz, strzeż­cie się, pałace.

Ni­gdy nie prze­strze­gała naka­zów! Ark­tyka zamru­gał, przy­glą­da­jąc się jej zauro­czony. Jak to moż­liwe? Życie nie było niczym innym, jak tylko serią roz­ka­zów; jeśli ktoś się do nich nie sto­so­wał, to czy nie zagu­biłby się lub nie został zde­gra­do­wany do naj­niż­szej rangi, a nawet wyklu­czony z ple­mie­nia? Gdy­bym miał wyobra­zić sobie zła­ma­nie nakazu… jakie­go­kol­wiek nakazu… Od któ­rego miał­bym w ogóle zacząć?

– AAAAAAACH, dla­czego jest tu TAK ZIMNO? – Noco­skrzy­dła wysko­czyła w powie­trze i zaczęła wywi­jać salta.

– Bo to Kró­le­stwo Lodu – odpo­wie­dział, cofa­jąc jej się z drogi. – Jed­nak to prawda, że nasz kli­mat jest jed­nym z naj­bar­dziej strze­żo­nych sekre­tów.

– Och, jest też mądry – powie­działa, pro­stu­jąc się i ponow­nie lądu­jąc. – Posia­dasz może jakie­kol­wiek uży­teczne umie­jęt­no­ści lub może jakąś dodat­kową magiczną bran­so­letę, dzięki któ­rej goście nie mar­zną?

– To dar dyplo­ma­cji – odparł. – Zapew­nia naszym gościom cie­pło i pozwala bez­piecz­nie poko­ny­wać Wiel­kie Lodowe Urwi­sko. Ple­mię posiada tylko trzy takie bran­so­lety. Czy jest was wię­cej niż troje? – zapy­tał zasko­czony.

– Jestem czwarta – odpo­wie­działa. – Dzielę swoją bran­so­letę z matką. Było jakieś bez­sen­sowne zamie­sza­nie z prze­kro­cze­niem tego waszego Urwi­ska. Zapewne powin­nam była popro­sić o jedną z nich, nim wyszłam na zewnątrz.

– Możemy wejść do środka – zapro­po­no­wał nie­chęt­nie. Wewnątrz będą inne smoki, o wiele bar­dziej nudne, nie wspo­mi­na­jąc o jego matce, i praw­do­po­dob­nie kilka zesta­wów zasad mówią­cych o tym, jak uspo­koić Śnie­żynkę, trzy­mać się z dala od Noco­skrzy­dłych i gene­ral­nie zacho­wy­wać się jak posłuszny pudel. – Albo możemy tu zostać, by pooglą­dać zachód słońca.

– Zachód słońca jest wspa­niały – powie­działa. – Ale, szcze­rze mówiąc, musia­łam tu wyjść, bo matka dopro­wa­dza mnie do sza­leń­stwa.

Nie zdo­łał powstrzy­mać uśmie­chu, który niczym pęk­nię­cie w lodzie poja­wiło się na jego pysku. Ist­niała moż­li­wość, że ni­gdy nie będzie w sta­nie prze­stać się do niej uśmie­chać. Ni­gdy nie sły­szał, by jakiś Lodo­skrzy­dły mówił w ten spo­sób o któ­rym­kol­wiek ze swo­ich rodzi­ców – jakie­kol­wiek narze­ka­nie, zwra­ca­nie się bez sza­cunku lub kry­ty­ko­wa­nie star­szych było wię­cej niż zaka­zane.

– Opo­wiedz mi o tym – popro­sił.

– Och, cią­gle poucza mnie, jak to zawsze wszystko psuję. Wro­go­bój­czyni, dla­czego zwoje znów są uło­żone w złym miej­scu? Wro­go­bój­czyni, dziś rano uśmie­cha­łaś się do nie­od­po­wied­nich smo­ków! Wro­go­bój­czyni, kró­lowa ni­gdy nie zechce mieć cię w swo­jej radzie, jeśli cały czas będziesz upar­cie przed­sta­wiać swoje opi­nie. Wro­go­bój­czyni, zabie­ram cię na tę misję, ponie­waż nie ufam ci na tyle, by zosta­wić cię w domu. Ale jeśli tylko zamie­nisz choć słowo z jakim­kol­wiek Lodo­skrzy­dłym, nabiję twoją głowę na włócz­nię i posta­wię w sali tro­no­wej. – Rap­tow­nie zamknęła pysk, jakby dopiero dotarł do niej ten ostatni nakaz, po czym żało­śnie spoj­rzała na Ark­tykę. – Uhm… upss.

– Aha – rzu­cił pod­eks­cy­to­wany tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierw­szy dotknął ognia. – Spryt­nie wyde­du­ko­wa­łem, że na imię masz Wro­go­bój­czyni.

– Och nie – powie­działa. – To tylko spo­sób, w jaki moja matka zawsze zaczyna zda­nie.

Roze­śmiał się, na co odpo­wie­działa mu uśmie­chem. Pomy­ślał, że dopóki będzie przy niej, nic już ni­gdy nie będzie nudne ani fru­stru­jące.

– Czyli naprawdę nie masz żad­nych dodat­ko­wych tajem­ni­czych bran­so­let? Ani koca czy cze­goś podob­nego? – zapy­tała.

– Przy­kro mi – powie­dział Ark­tyka, żału­jąc, że nie może jej osło­nić nawet wła­snymi skrzy­dłami. Nie­stety jego łuski były rów­nie zimne, jak śnieg pod ich sto­pami, i tylko by pogor­szył sprawę.

Wes­tchnęła.

– W takim razie chyba rze­czy­wi­ście muszę wró­cić do środka.

– Pocze­kaj – rzu­cił.

Nie mógł prze­stać o tym myśleć. To było złe, a nawet gorzej niż złe: zła­ma­nie zasad, zdrada wobec całego ple­mie­nia… ale sto­jąc obok tej lśnią­cej smo­czycy, nie dbał o to. Zro­biłby wszystko, byle tylko spę­dzić z nią jesz­cze kilka minut.

Zdjął z ucha dia­men­towy kol­czyk, przy­trzy­mał w szpo­nach i powie­dział cicho:

– Zakli­nam ten kol­czyk, by smo­kowi, który będzie go nosił, zawsze zapew­niał cie­pło, bez względu na tem­pe­ra­turę, i bez­pie­czeń­stwo, nie­ważne, w jak wiel­kim zna­la­złby się zagro­że­niu.

Jej ciem­no­zie­lone oczy były sze­roko otwarte i pełne nie­do­wie­rza­nia, gdy pochy­lił się l i zapiął kol­czyk na jej uchu. Nie cof­nął od razu szpo­nów, lecz lekko musnął nimi długą, gładką i cie­płą szyję smo­czycy. W jed­nej chwili prze­stała drżeć i ostroż­nie roz­ło­żyła skrzy­dła na zim­nym powie­trzu.

– Wow. To… to naprawdę podzia­łało – powie­działa. – Czyli wszyst­kie plotki są praw­dziwe… twoje ple­mię dys­po­nuje magią.

– Tylko kil­koro z nas – odparł. – Ale wy też ją macie, prawda?

– Tylko kil­koro z nas – powtó­rzyła za nim. – I nie taką. Ja na przy­kład nie wła­dam żadną magią. A ty… potra­fisz zakląć dosłow­nie wszystko? Żeby zro­bić wszystko?

– To magia ani­musa – wyja­śnił, robiąc krok w jej stronę. – Tak to działa.

– W takim razie dla­czego Lodo­skrzy­dłe nie panują na całym kon­ty­nen­cie? – zapy­tała, ner­wowo poru­sza­jąc ogo­nem na pokry­tej śnie­giem ziemi. – Prze­cież nawet nie potrze­bu­je­cie tego soju­szu. Mogli­by­ście z łatwo­ścią poko­nać Nie­bo­skrzy­dłe, prawda?

Pokrę­cił głową.

– Nasze ple­mię ma wyraźne zasady. Wolno nam użyć naszej mocy tylko raz w życiu.

Wro­go­bój­czyni się­gnęła do kol­czyka i spoj­rzała na Ark­tykę zszo­ko­wana.

– Cóż – powie­dział i wzru­szył ramio­nami. – Być może ja rów­nież nie bar­dzo prze­strze­gam naka­zów.

Poczuł kolejny dreszcz na myśl o byciu takim smo­kiem i o tym, by tak wła­śnie widziała go sto­jąca przed nim smo­czyca. Ostroż­nie roz­ło­żył skrzy­dło i musnął nim jej wła­sne. Nie odsu­nęła się.

– Dla­czego? – zapy­tała szep­tem.

– Cho­dzi o nasze legendy – powie­dział. – Ostrze­gają nas przed korzy­sta­niem z mocy ani­musa… Uży­waj jej zbyt dużo, a stra­cisz duszę – takie tam mistyczne bzdury, które zapewne nie są nawet praw­dziwe. Ale kiedy w Kró­le­stwie Lodu zosta­nie usta­no­wione jakieś prawo, lepiej, żeby wszy­scy go prze­strze­gali i nie zada­wali żad­nych pytań. – Posta­no­wił nie wspo­mi­nać o daw­nych opo­wie­ściach o smo­kach-ani­musach, które popa­dły w obłęd.

– Nie – powie­działa Wro­go­bój­czyni. – Dla­czego to zro­bi­łeś… dla mnie? – Zmarsz­czyła nos, na wpół poważ­nie, na wpół żar­to­bli­wie. – Nie mar­twisz się o swoją duszę?

– Już nie – odparł. – Należy teraz do cie­bie… jeśli ją zechcesz.

Skrzące się płatki śniegu opa­dały miękko na jej skrzy­dła, topiąc się w ich cie­ple. Wro­go­bój­czyni zawa­hała się, po czym ujęła jego szpony w swoje.

To zły pomysł, szep­nęło sumie­nie Ark­tyki. Naj­gor­szy ze wszyst­kich. Nasze ple­miona nam nie wyba­czą. Matka ni­gdy na to nie pozwoli.

To jesz­cze lep­szy powód. Nie pozwolę, by kró­lowa zmiaż­dżyła w szpo­nach całe moje życie.

To moje życie, moja magia i moje serce.

– Powiem coś naprawdę ckli­wego – ostrze­gła go.

– Bar­dziej ckli­wego niż to, co wła­śnie sam powie­dzia­łem? – zapy­tał. – Chciał­bym to usły­szeć.

– Po pro­stu… mam dziwne prze­czu­cie… – powie­działa, patrząc mu w oczy – …że świat zaraz na zawsze się zmieni.

Część pierwsza

Rozdział 1

Sążeń

Sążeń ni­gdy nie myślał o sobie jak o kimś wyjąt­ko­wym, a z pew­no­ścią nie ocze­ki­wał, że zmieni się to w dniu testu ani­musa.

Tego ranka ośmioro smo­cząt sta­nęło w sze­regu na plaży, z zie­lono-nie­bie­skimi łuskami mokrymi od biją­cych za ich ple­cami fal. Wszyst­kie w ostat­nich mie­sią­cach ukoń­czyły dwa lata. Słońce odbi­jało się od pyska Sąż­nia, a oczy pie­kły go i bolały od bla­sku. Nie mógł się docze­kać, kiedy wróci do pod­wod­nego pałacu, gdzie było chłodno i ciemno.

Teraz jed­nak sie­dział cier­pli­wie i w mil­cze­niu, cze­ka­jąc bez ruchu (cho­ciaż sie­dzieli tu już całe wieki), jak im kazano. W prze­ci­wień­stwie do innych smo­cząt.

Syp. Pia­sek zasy­pał jego tylne szpony, na tyle mocno, by wie­dział, że to nie dzieło wia­tru.

– Ciii – szep­nął kątem pyska.

– Kto? Ja? – zapy­tała smo­czyca obok niego. – Niby co powie­dzia­łam? Nic, ot co. To ty hała­su­jesz. Ja tu po pro­stu sie­dzę. Dosko­nale nie­ru­chomo. Wzo­rowa smo­czyca, to wła­śnie ja. – Unio­sła brodę i przy­brała aniel­ską minę.

Duża i lśniąca mewa wylą­do­wała na plaży w pobliżu drzew i przyj­rzała im się podejrz­li­wie. Wyglą­dała jak ptak, który wie naprawdę wiele – sprytny, któ­remu bar­dzo długo udało się prze­żyć w smo­czym świe­cie. Moż­liwe, że zasta­na­wiała się, dla­czego grupa smo­ków nagle wysko­czyła z wody i posta­no­wiła rzę­dem sie­dzieć na pia­sku. Chciały może rzu­cać kawałki jedze­nia jej, mewie? Czy może spi­sko­wały, by ją zjeść?

Ptak odwró­cił głowę i zaczął przy­glą­dać im się dru­gim okiem.

– Rzu­cam ci wyzwa­nie. Złap tę mewę i ją zjedz – szep­nęła Indygo.

– Prze­stań do mnie mówić – wark­nął Sążeń.

– Wiem, że tego chcesz. – Jej głos był lekki jak piórko, led­wie sły­szalny w powie­trzu.

Naprawdę tego chciał. Był bar­dzo głodny. Ale kró­lowa naka­zała im się nie ruszać, a on z pew­no­ścią nie będzie tym smo­czę­ciem, które nie wykona jej roz­kazu. Nawet fakt, że był wnu­kiem jej brata, nie ura­to­wałby go przed kło­po­tami, w jakie by potem wpadł.

Syp. Tym razem krab sta­nął na dro­dze ogona Indygo i ude­rzył w jego bok, gdy pia­sek ponow­nie zasy­pał mu szpony. Sążeń poczuł, jak zwie­rzę chwiej­nie poru­sza się przy jego łapie, pró­bu­jąc jakoś pojąć, co się wła­śnie stało.

– Prze­stań – wark­nął, usi­łu­jąc nie poru­szać pyskiem. Po dru­giej stro­nie usły­szał ciche, lecz ziry­to­wane wes­tchnie­nie swo­jej sio­stry, Perły.

– A ja myślę, że to ty powi­nie­neś prze­stać roz­pra­szać wszyst­kich swoją nie­usta­jącą gadką, Wasza Wyso­kość – powie­działa Indygo z pełną kpiny wyż­szo­ścią.

– Indygo. – Kró­lowa Laguna nagle zma­te­ria­li­zo­wała się za nimi, wyła­nia­jąc się z oce­anu niczym zło­wroga góra lodowa. Wyszła na plażę i powoli prze­szła mię­dzy Sąż­niem a jego spra­wia­jącą kło­poty kole­żanką.

– Wasza Wyso­kość – odpo­wie­działa Indygo, zaci­ska­jąc gra­na­towo-pur­pu­rowe szpony na pia­sku. Udało się jej ukryć nie­po­kój, ale Sążeń wie­dział, że kró­lowa ją prze­ra­żała. W grun­cie rze­czy – bio­rąc pod uwagę, jak otwar­cie kró­lowa jej nie zno­siła – byłoby cał­ko­wi­cie zro­zu­miałe, gdyby Indygo chciała zako­pać się w wodo­ro­stach za każ­dym razem, gdy wład­czyni się poja­wiała.

– Mam nadzieję, że poważ­nie trak­tu­jesz ten test – powie­działa kró­lowa.

Odwró­ciła wzrok, by przyj­rzeć się Sąż­niowi, a on poczuł się tak, jakby pod łuskami zaczęły mu się kłę­bić węgo­rze. O wiele bar­dziej wolał, kiedy kró­lowa go igno­ro­wała, jak to czy­niła przez więk­szość czasu. Był w pałacu zale­d­wie pomniej­szym księ­ciem, nikim szcze­gól­nym.

– Oczy­wi­ście, Wasza Wyso­kość. – Indygo otwo­rzyła sze­roko oczy, jakby ni­gdy w życiu nie zro­biła nic złego.

Za ich ple­cami roz­legł się kolejny plusk i Sążeń mimo­wol­nie wstrzy­mał oddech, gdy nowy smok wyszedł na plażę i pod­szedł do kró­lo­wej.

To był on.

Naj­bar­dziej sza­no­wany smok w ple­mie­niu Mor­sko­skrzy­dłych, dzier­żący wła­dzę nie­wiele tylko mniej­szą od kró­lo­wej: dzia­dek Sąż­nia, Alba­tros. Pocho­dził z tego samego wylęgu, co jego sio­stra, kró­lowa Laguna, lecz był nie­mal o całą dłu­gość szyi wyż­szy od niej, z dłu­gimi skrzy­dłami, które maje­sta­tycz­nie poru­szały się nad pia­skiem. Miał łuski w odcie­niu sza­rego błę­kitu, lecz tak jasne, że miej­scami wyda­wały się nie­mal białe, oczy zaś tak gra­na­towe, że wyglą­dały na czarne. Wła­ści­wie jego barwy przy­po­mi­nały kolory mewy, która teraz wyco­fała się w bez­piecz­niej­sze miej­sce na pal­mie.

Mina Alba­trosa była rów­nie podejrz­liwa, jak u ptaka, gdy znad dłu­giego, zakrzy­wio­nego na końcu pyska przyj­rzał się smo­czę­tom.

– Laguno, to strata czasu – powie­dział. – Nikt mnie ni­gdy nie testo­wał, ale szybko się domy­śli­li­śmy, co potra­fię. Gdyby któ­re­kol­wiek z nich miało choć tro­chę mocy, z pew­no­ścią byśmy już o tym wie­dzieli. Albo to samo się okaże, prę­dzej czy póź­niej.

– Wola­ła­bym prę­dzej – odparła jedwa­bi­stym gło­sem kró­lowa. – Gdy­by­śmy zna­leźli w ple­mie­niu kolej­nego ani­musa, sta­li­by­śmy się dwa razy potęż­niejsi, a to z kolei byłoby bar­dzo korzystne, zwa­żyw­szy na to, jak ostat­nio zacho­wują się Bło­to­skrzy­dłe i Desz­czo­skrzy­dłe. A im szyb­ciej ją znaj­dziemy, tym szyb­ciej będziesz mógł zacząć ją tre­no­wać i tym szyb­ciej będę mogła ją wyko­rzy­stać. Poza tym… – dodała, tak bar­dzo zni­ża­jąc głos, że Sążeń musiał wytę­żyć słuch, by ją usły­szeć – …myślę, że wszy­scy byśmy woleli odkryć nowego ani­musa w mniej… dra­ma­tyczny spo­sób, niż ty sam zosta­łeś odkryty. Czyż nie?

Alba­tros led­wie zauwa­żal­nie drgnął i obrzu­cił smo­częta scep­tycz­nym spoj­rze­niem.

– Moja moc aż nazbyt pokrywa twoje potrzeby. Dałem ci wszystko, o co tylko pro­si­łaś, czyż nie? Poza tym nie chcę ucznia.

Laguna pod­wi­nęła ogon i obna­żyła zęby. Nagle wcale nie wyda­wała się mniej­sza od Alba­trosa. Sążeń wbił szpony w cie­pły pia­sek, pró­bu­jąc powstrzy­mać dreszcz.

– Dość już two­jego narze­ka­nia na ten temat – syk­nęła. – Testy ani­musa będą trwały. I będziesz je nad­zo­ro­wał, kie­dy­kol­wiek ci nakażę. Będziesz tre­no­wał każde smo­czę posia­da­jące moc podobną do two­jej, jakie tylko znaj­dziemy. I ni­gdy wię­cej nie będziesz pod­wa­żał moich decy­zji.

Zapa­dło dłu­gie mil­cze­nie, po czym Alba­tros skło­nił głowę.

– Tak, Wasza Wyso­kość – powie­dział. Zło­żył skrzy­dła i prze­szedł wzdłuż sze­regu smo­cząt, uni­ka­jąc wzroku któ­re­go­kol­wiek z nich. – Nie­któ­rzy z was mogli sły­szeć o magii ani­musa. To rzadki rodzaj ogrom­nej mocy, a smok albo się z nią rodzi, albo nie. To, co dzi­siaj tutaj robimy, to pro­sty test, by się prze­ko­nać, czy któ­re­kol­wiek z was ją posiada. Nie­mal na pewno jed­nak żadne z was jej nie ma – dodał.

Alba­tros mach­nął ogo­nem w stronę drzew. Mewa wrza­snęła prze­stra­szona, kiedy nagle osiem koko­sów ode­rwało się z kiści i pofru­nęło w stronę plaży, po czym opa­dło na pia­sek i poje­dyn­czo zatrzy­mało się przed każ­dym ze smo­cząt.

– Pod­nie­ście kokosy – naka­zał Alba­tros.

Sążeń się zawa­hał. W tym roz­ka­zie było coś prze­ra­ża­ją­cego. Alba­tros brzmiał na znu­dzo­nego, lecz kokos, który sam prze­le­ciał przez całą plażę, mógł zro­bić cokol­wiek, gdy się go dotknie. Czy eks­plo­duje im w szpo­nach? Zmieni w jeżowca i ich pokłuje? Czy to tego rodzaju test, który sprawi im ból?

Perła jako pierw­sza wzięła kokos w szpony, a moment póź­niej Indygo zro­biła to samo. Żadna z nich nie zaczęła krzy­czeć, dla­tego Sążeń wycią­gnął łapy i rów­nież pod­niósł swój. Kokos spra­wiał wra­że­nie zwy­czaj­nego orze­cha – był wło­chaty, nieco ciężki i cie­pły od słońca.

– A teraz każ­cie swoim koko­som pofru­nąć w moją stronę i mnie ude­rzyć – powie­dział Alba­tros.

Zdez­o­rien­to­wane smo­częta spoj­rzały po sobie i nie­spo­koj­nie poru­szyły nogami. Sążeń poczuł fale obmy­wa­jące mu ogon, gdy zaczął się zbli­żać przy­pływ.

– Uhm… – zaczęła Indygo. Oczy­wi­ście, że to była ona – jedyny smok, który odzy­wał się w każ­dej kwe­stii. – Prze­pra­szam, ale jak mamy to zro­bić?

Kró­lowa Laguna spoj­rzała na nią ostro, lecz Alba­tros wyglą­dał na dziw­nie zado­wo­lo­nego.

– Uży­wa­jąc swo­jej mocy, jeśli ją macie – odparł. – Smok ani­mus potrafi zakląć każdy przed­miot, by zro­bił wszystko, cokol­wiek mu nakaże. Ja potra­fię robić to samą myślą, lecz dobrze jest zacząć od mówie­nia na głos. Po pro­stu wyszepcz­cie do swo­jego kokosa, żeby pole­ciał w moją stronę i mnie tra­fił. – Uśmiech­nął się.

– Hmm – mruk­nęła Indygo. – Czy nie byłoby lepiej po pro­stu nim rzu­cić?

Alba­tros par­sk­nął śmie­chem.

– Wtedy mogła­byś nie tra­fić. Zaklęty kokos ni­gdy nie chybi, bez względu na to, jak bar­dzo bym chciał się przed nim uchy­lić lub go zablo­ko­wać. No dalej, spró­buj­cie.

Po obu stro­nach Sąż­nia roz­le­gły się stłu­mione głosy. Zer­k­nął na Perłę, która ze zmarsz­czo­nymi brwiami wpa­try­wała się w swój kokos, a potem na Indygo, która spoj­rzała mu w oczy, uśmiech­nęła się sze­roko i wzru­szyła ramio­nami, jakby chciała powie­dzieć: „Cóż, to naj­głup­sza rzecz, jaką zro­bi­li­śmy przez cały dzień”.

Sążeń zaci­snął szpony na brą­zo­wym orze­chu, po czym pod­niósł go do pyska. Rze­czy­wi­ście czuł się dość głu­pio.

– Koko­sie – wyszep­tał. – Uhm. Czy mógł­byś, pro­szę, ude­rzyć mojego dziadka?

Kokos ani drgnął. Nie był magiczną, nie­bez­pieczną kulą. Tylko zwy­kłym koko­sem.

Sążeń ode­tchnął głę­boko. Sam nie wie­dział, co czuje. Po czę­ści miał nadzieję… cóż, nie­do­rzecz­nie było ją mieć. Alba­tros był jedy­nym ani­mu­sem w ple­mie­niu – jedy­nym ani­mu­sem, jakiego Mor­sko­skrzy­dłe kie­dy­kol­wiek znały. Krą­żyły plotki, że inne ple­miona rów­nież je posia­dały, lecz kto mógł wie­dzieć, czy były praw­dziwe. Być może Alba­tros był w ogóle jedy­nym ani­mu­sem. Szanse na odna­le­zie­nie ani­musa zale­d­wie jedno lub dwa poko­le­nia po nim, kiedy wcze­śniej żaden się nie poja­wił… i szanse na to, że to wła­śnie on, Sążeń, miałby nim być…

– Sąż­niu, ty gala­reto – szep­nęła Indygo i zachi­cho­tała. – Nie wydaje mi się, że masz ład­nie pro­sić. Alba­tros powie­dział, że mamy im kazać to zro­bić.

– Skąd wiesz? – odparł rów­nież szep­tem Sążeń. – Nie masz poję­cia, jak sku­teczna może być uprzej­mość, bo sama masz kosz­marne maniery.

Pozo­stałe smo­częta rów­nież zaczęły mię­dzy sobą szep­tać. Żaden z koko­sów nie zro­bił niczego inte­re­su­ją­cego. Alba­tros odwró­cił się do kró­lo­wej z uśmiesz­kiem mówią­cym: „a nie mówi­łem?”.

– To kokos. – Indygo prze­wró­ciła oczami. – Wydaje mi się, że wolno ci nim rzą­dzić.

– W porządku. – Sążeń pod­niósł orzech nieco wyżej i pró­bu­jąc roz­śmie­szyć Indygo, spoj­rzał na niego suro­wym wzro­kiem, rów­nie onie­śmie­la­ją­cym, jak u sio­stry jego dziadka. – Koko­sie, słu­chaj. Roz­ka­zuję ci prze­le­cieć nad plażą i ude­rzyć w mojego dziadka.

Kokos wystrze­lił z jego szpo­nów tak szybko, że Sążeń zachwiał się i pochy­lił, sądząc, że go upu­ścił. Krzyk­nął zasko­czony, lecz to nie wystar­czyło, by ostrzec Alba­trosa, który patrzył na kró­lową. Kokos Sąż­nia wbił się w pierś smoka z taką siłą, że ten z bez­ład­nie roz­ło­żo­nymi skrzy­dłami upadł na plecy, a pia­sek pod nim roz­sy­pał się falą we wszyst­kie strony.

Na plaży zapa­dła cisza.

Sążeń nie miał poję­cia, że można czuć jed­no­cze­śnie takie unie­sie­nie i tak ogromne prze­ra­że­nie. Pra­gnął zanur­ko­wać w oce­anie i krzy­czeć wnie­bo­głosy, lecz nie mógł poru­szyć nawet jed­nym mię­śniem.

– Wow – wykrztu­siła Indygo.

Alba­tros pod­niósł się powoli, wal­cząc z wcią­ga­ją­cym go, prze­sy­pu­ją­cym się pia­skiem. Potrzą­snął skrzy­dłami i wypro­sto­wał się z gry­ma­sem. Nagle wyglą­dał na o wiele star­szego niż wcze­śniej. Nie patrząc na smo­częta czy kró­lową, ostroż­nie pod­niósł kokos, który go zaata­ko­wał, przy­glą­dał mu się przez chwilę, po czym przy­ci­snął do sie­bie. Sążeń miał wra­że­nie, że usły­szał ciche trza­ski. Czyżby poła­mał dziad­kowi żebra? Czy Alba­tros uży­wał kokosa, by się uzdro­wić? Czy on sam nagle zna­lazł się w naj­gor­szych kło­po­tach, jakie dotąd miał?

W końcu Alba­tros pod­niósł wzrok.

– Kto tego doko­nał? – zapy­tał kró­lowa Laguna i gwał­tow­nie odwró­ciła głowę, wpa­tru­jąc się w sze­reg mło­dych smo­ków, a w końcu zatrzy­mała wzrok na pustych szpo­nach Sąż­nia.

Sążeń opu­ścił ramiona i dostrzegł, jak Perła wska­zuje na niego.

– To mój brat – powie­działa. – Sążeń jest ani­mu­sem!

– Na ska­czące bara­kudy! – rzu­ciła Indygo. – Nie mogę uwie­rzyć, że mi nie powie­dzia­łeś!

– Nie wie­dzia­łem! – zapro­te­sto­wał. – Nie mia­łem zie­lo­nego poję­cia!

Szcze­rze mówiąc, ni­gdy wcze­śniej nie przy­szło mu do głowy, by wyda­wać roz­kazy nie­oży­wio­nym przed­mio­tom.

– Książę Sąż­niu – powie­działa kró­lowa, pod­cho­dząc do niego z pro­mien­nym uśmie­chem. – Jak wspa­niale. Doko­nasz wielu wiel­kich i waż­nych rze­czy dla mo… swo­jego ple­mie­nia.

Sążeń przyj­rzał się swoim szpo­nom.

Jestem ani­mu­sem. Naj­rzad­szym ze smo­ków. JA. A jed­nak jestem wyjąt­kowy. Posia­dam magię, jakiej nie ma nikt inny w Kró­le­stwie Morza.

Poza jed­nym.

Pod­niósł wzrok i napo­tkał spoj­rze­nie dziadka.

– Tak – powie­dział Alba­tros z uśmie­chem. – Cóż za szczę­śliwa wia­do­mość.

Za jego ple­cami, w miej­scu nie­wi­docz­nym dla innych smo­ków, dłu­gie pną­cze wyło­niło się nagle z dżun­gli i owi­nęło wokół szyi mewy. Sążeń jak zahip­no­ty­zo­wany patrzył, jak roślina dusi ptaka, który nie wydał z sie­bie ani jed­nego dźwięku.

Alba­tros ze spo­kojną i przy­ja­zną miną pokle­pał Sąż­nia po ramie­niu.

– Kolejny ani­mus w ple­mie­niu – powie­dział. – Tak bar­dzo się cie­szę.

Rozdział 2

Mroczny Prze­śla­dowca

Jego naj­wcze­śniej­szym wspo­mnie­niem były docho­dzące z ciem­no­ści głosy.

– Jesteś pewna, że to już czas? Teraz? Dzi­siaj?

– Tak. Noco­skrzy­dłe matki zawsze to wie­dzą. I dziś jest naj­ja­śniej­sza noc, dokład­nie tak, jak prze­wi­dział Pro­rok. Trzy księ­życe w pełni… Od ponad stu lat w cza­sie potrój­nej pełni nie wykluł się żaden smok! Na węże i sto­nogi, prze­stań tak krą­żyć. Mam przez to ochotę odgryźć ci uszy.

– Spró­buj cze­goś takiego, a zaklnę twoje zęby, żeby wypa­dły.

Krótka chwila mil­cze­nia.

– Ark­tyko, tylko żar­to­wa­łam.

– Tak. Ja też.

Nie rozu­miał jesz­cze słów, lecz zalały go emo­cje napły­wa­jące z obu umy­słów. Jedne z nich (matki, od razu to wie­dział) były pełne tro­ski, opie­kuń­czo­ści i goto­wo­ści, by w jed­nej chwili kochać i wście­kle go bro­nić. Dru­gie pro­mie­nio­wały nie­chę­cią i zim­nym gnie­wem.

Roz­le­gło się skro­ba­nie i poczuł, jak świat się prze­chyla. Nagle poja­wiło się świa­tło, stłu­mione i deli­katne, ale tam było, tuż za murem, który dopiero wokół sie­bie dostrzegł. Świa­tło go wzy­wało: Wyjdź, wyjdź. Wyjdź natych­miast!

– Dla­czego je prze­no­sisz? – zapy­tał pełen zło­ści głos. – My zosta­wiamy nasze jaja zako­pane w śniegu.

– Nasze muszą wyklu­wać się w świe­tle księ­życa – odpo­wie­działa matka. – Prze­stań patrzeć na mnie z taką zło­ścią. To cał­ko­wi­cie bez­pieczne. Noco­skrzy­dłe robią tak od setek lat.

W pobliżu jego ucha roz­le­gło się ostre, gło­śne stu­ka­nie.

– Nie doty­kaj ich!

Coś poru­szyło nim, aż zakrę­ciło mu się w gło­wie, a w następ­nej chwili poczuł cie­pło i bez­ruch.

– Dla­czego mają różny kolor? – zapy­tał głos, któ­rego nie lubił, rów­nie gło­śny i ostry, jak stu­ka­nie przed chwilą. – Czy to przez nas? Może to jest bar­dziej Lodo­skrzy­dłym?

– Nie – odparła matka. – Więk­szość jaj Noco­skrzy­dłych jest czarna, lecz te, które wyklu­wają się pod­czas pełni, są srebrne, jak to. Nie wiem, dla­czego to dru­gie jest na­dal czarne. Powinny się wylę­gnąć w tym samym cza­sie.

– Coś z nim nie tak – mruk­nął pierw­szy głos.

– Nic nie jest „nie tak” z moimi smo­czę­tami! – odpo­wie­działa matka.

Świat ponow­nie się prze­chy­lił i poczuł, że zna­lazł się w miej­scu, w któ­rym nie prze­wróci się ani nie prze­chyli, kiedy się poru­szy.

Teraz wyczu­wał coś innego – jesz­cze jedno bicie serca, powolne, mia­rowe, gdzieś bar­dzo bli­sko. Się­gnął do jej umy­słu, lecz napo­tkał tylko ciszę i spo­kój. Żad­nej nagłej potrzeby, by uciec, którą sam czuł. Wie­dział, że nie ma zbyt dużo czasu. Teraz to wszystko, co miał. Tylko teraz.

– Jeste­śmy zde­cy­do­wa­nie za wysoko – burk­nął pierw­szy głos. – Mogą spaść. To głu­pia tra­dy­cja. Powin­ni­śmy zabrać je z powro­tem do Kró­le­stwa Lodu, żeby tam mogły się wykluć.

– I żeby mogły zamar­z­nąć, jak tylko wydo­staną się z jaj? – zapy­tała matka cierpko.

– Nie zamar­z­łyby. Pamię­taj, że w poło­wie są Lodo­skrzy­dłe.

– A twoja matka byłaby prze­szczę­śliwa, mogąc je poznać – rzu­ciła. – Przy­naj­mniej moja rodzina nie zabije naszych smo­cząt, kiedy tylko je zoba­czy. Pomogą nam je chro­nić.

– Twoja rodzina nie ma na co narze­kać. Wnio­słem do ich linii kró­lew­ską krew.

Matka syk­nęła nie­bez­piecz­nie.

– Rozu­miem. Tak mi przy­kro, że zanie­czy­ści­łam ją moją wiej­ską, Noco­skrzy­dłą.

Przez umysł smo­czę­cia prze­mknęły frag­menty obra­zów – pełne prze­mocy, zakrwa­wio­nych łusek i zamro­żo­nych szpo­nów. Jego matka była w nie­bez­pie­czeń­stwie. Zaraz sta­nie się coś złego. Ale on mógł to powstrzy­mać. Musiał tylko teraz wydo­stać się z jaja.

Mocno naparł na ota­cza­jące go ściany, bijąc w nie, kopiąc i naprę­ża­jąc mię­śnie. Roz­legł się satys­fak­cjo­nu­jący trzask i poczuł, jak coś ustę­puje pod jego sto­pami.

– Wycho­dzi, spójrz!

Podzia­łało. Oboje zapo­mnieli o gnie­wie, szcze­gól­nie matka. Wszyst­kie myśli sku­piała teraz na swoim smo­czę­ciu, a jej umysł migo­tał z pod­eks­cy­to­wa­nia.

Ponow­nie spró­bo­wał dosię­gnąć cichego bicia serca tuż obok. Gdyby znał słowa, pomy­ślałby: Wyjdź ze mną! Spró­buj! Musisz wal­czyć! Jed­nak nie znał jesz­cze tych słów, a ona i tak jesz­cze nie słu­chała.

– Nad­cho­dzi burza. Czy to ma jaki­kol­wiek wpływ na twoje księ­ży­cowe prze­sądy?

– Nie sądzę, ale to i tak bez zna­cze­nia. Zanim do nas dotrze, on już się wykluje. Patrz, jaki jest silny. – Nastą­piła chwila, jedno ude­rze­nie serca, gdy nie­mal połą­czyły ich te same emo­cje. Wtedy matka dodała: – Poza tym to nie są prze­sądy. Nie musisz zacho­wy­wać się jak noz­drze hipo­po­tama tylko dla­tego, że cze­goś nie rozu­miesz.

Ponow­nie zoba­czył nad­cho­dzące nie­bez­pie­czeń­stwo. Czas wal­czyć moc­niej. Wbił szpony z więk­szą siłą i poru­szył się, napie­ra­jąc na wszyst­kie ściany naraz.

Świa­tło… świa­tło chciało, by w tej chwili się wydo­stał, chciało paść na jego skrzy­dła, prze­nik­nąć przez łuski i napeł­nić je sre­brzy­stą mocą. On rów­nież pra­gnął tej mocy, całej i abso­lut­nej.

TRZASK-TRZASK-TRZASK.

Ściany ustą­piły. Zalał go blask księ­ży­ców.

Trzy srebrne kule na nie­bie, ogromne i dosko­nale okrą­głe, oto­czone ciem­no­ścią. Miał wra­że­nie, że wni­kają w jego pierś i sta­piają się z oczami. Pra­gnął chwy­cić je w szpony i połknąć w cało­ści.

Leżał w wyku­tym w skale i wyło­żo­nym czar­nym futrem gnieź­dzie, na szczy­cie stro­mego wznie­sie­nia. Dru­gie jajo spo­czy­wało spo­koj­nie, nie­mal nie­wi­doczne na tle futra i ota­cza­ją­cych je cieni. Poni­żej roz­cią­gał się ogromny kra­jo­braz jaskiń i wąwo­zów, w któ­rych migo­tał blask ognia i roz­brzmie­wał sze­lest skrzy­deł. Wyglą­dało to tak, jakby ogromna smo­czyca prze­orała zie­mię szpo­nami, wyko­pu­jąc w skale tajem­ni­cze kaniony i pie­czary, z któ­rych część cią­gnęła się aż po migo­czące od gwiazd morze.

Po kilku chwi­lach uświa­do­mił sobie, że za jego ple­cami znaj­dują się dwa doro­słe smoki ze skrzy­dłami zło­żo­nymi cia­sno na biją­cym wie­trze. Jeden był czarny jak noc, drugi blady jak księ­życe. Zer­k­nął na swoje łuski, lecz nie musiał roz­róż­niać koloru, by wie­dzieć, że nale­żał do tego ciem­nego. To była matka. Od głowy aż po ogon ema­no­wała gnie­wem, lecz był w niej też ogrom miło­ści. Już go kochała, całą duszą i ser­cem. Czuł to. Jej uczu­cie wypeł­niło go podob­nie jak blask księ­życa, szybko usta­la­jąc świat w for­mie zro­zu­mia­łych obra­zów w jego gło­wie. On rów­nież ją poko­chał, natych­miast i na zawsze.

Nie­bez­pie­czeń­stwo pocho­dziło od bia­łego smoka. To był ojciec, jakie­goś rodzaju part­ner dla tro­skli­wej smo­czycy. Nowo wyklute smo­czę led­wie było w sta­nie na niego spoj­rzeć, by nie zoba­czyć nie­po­ko­ją­cych prze­bły­sków: ból, wście­kłość, krzy­czące smoki i krew… wszę­dzie krew. Ten biały smok uczy­nił coś potwor­nego, co go prze­śla­do­wało, a któ­re­goś dnia mógł zro­bić coś jesz­cze gor­szego. Umysł ojca nazna­czony był śla­dami wil­got­nej i zgni­łej pod­ło­ści. Smo­czę natych­miast zapra­gnęło zmie­nić go w kulę ognia i roz­wiać jego pro­chy na wie­trze. Jed­nak gdzieś w głębi serca ojca, pod grubą war­stwą lodu, pul­so­wała żarząca się jesz­cze miłość do matki.

Tylko to go oca­liło.

Prze­ko­namy się, pomy­ślało smo­czę.

Jesz­cze nie rozu­miało, że widzi przy­szłość. Nie miało poję­cia, co ozna­czały te prze­bły­ski. Nie potra­fiło podą­żać ścież­kami, które roz­wi­jały się w jego umy­śle – przy­czyny, skutki i kon­se­kwen­cje były na­dal poza jego poj­mo­wa­niem. Lecz w umy­śle matki odna­lazł nić nadziei, a u ojca zarys cze­goś, co nazy­wano cier­pli­wo­ścią.

Nie mógł cze­kać. Na­dal wiele miało się wyda­rzyć mię­dzy nim a jego smo­czym ojcem.

– Mroczny Prze­śla­dowco – powie­działa matka. – Witaj, kocha­nie. – Wycią­gnęła do niego szpony, na które wspiął się chęt­nie, zado­wo­lony, że znaj­dzie się bli­żej jej cie­pła.

– Mroczny Prze­śla­dowco? – prych­nął ojciec. – Chyba żar­tu­jesz. To naj­bar­dziej upiorne imię, jakie kie­dy­kol­wiek sły­sza­łem.

– Wcale nie – rzu­ciła ze zło­ścią, a smo­czę obna­żyło zęby, lecz żadne z rodzi­ców tego nie zauwa­żyło. – Ciem­ność jest jego ofiarą. Odga­nia mrok, jak boha­ter.

– Brzmi bar­dziej jak ktoś, kto skrada się w tym mroku. Wła­śnie jak prze­śla­dowca.

– Prze­stań być taki okropny. To nie zależy od cie­bie. W moim kró­le­stwie to matki wybie­rają imiona swoim dzie­ciom.

– A w moim wybiera je smok o naj­wyż­szej pozy­cji w rodzi­nie, a kró­lowa musi je zatwier­dzić.

– I oczy­wi­ście uwa­żasz, że twoja „pozy­cja” jest wyż­sza od mojej – rzu­ciła ostro. – Ale nie jeste­śmy w twoim kró­le­stwie. Moje smo­częta ni­gdy nie posta­wią stopy na tym zamar­z­nię­tym pust­ko­wiu. Jeste­śmy tutaj, czy ci się to podoba, czy nie, to jest mój syn i ma na imię Mroczny Prze­śla­dowca.

Ojciec, oczami niczym dwa krysz­tały lodu, przy­glą­dał się jego każ­dej łusce i Prze­śla­dowca poczuł zimny i zasty­ga­jący cię­żar jego nie­chęci.

– Wygląda w każ­dym calu jak Noco­skrzy­dły – wark­nął. – Nie ma w nim ani śladu mnie.

Podejrz­li­wość, nie­na­wiść i gniew wybu­chły po obu stro­nach, ale żadne z nich nie powie­działo nic wię­cej.

– W porządku – ode­zwał się w końcu ojciec. – Możesz sobie mieć swo­jego zło­wro­giego Mrocz­nego Prze­śla­dowcę. Ale chcę nazwać dru­gie z nich.

Matka zawa­hała się i zer­k­nęła na czarne jajo, które na­dal leżało nie­ru­chomo. Prze­śla­dowca nasłu­chi­wał, jak zasta­na­wiała się nad tym, na wpół obo­jętna. Nie była pewna, czy kto­kol­wiek w ogóle się z niego wykluje. Była gotowa obda­rzyć swoją miło­ścią jego, Mrocz­nego Prze­śla­dowcę, jej dosko­nałe, uro­dzone pod trzema księ­ży­cami smo­czę. Całą miło­ścią, którą on był gotów przy­jąć.

Ale Mroczny Prze­śla­dowca wie­dział, że jego sio­stra jest w tym jaju. Żyła, lecz nie była tak nie­spo­kojna jak on. Była cicha. Nie zwra­cała uwagi na księ­życe, które tak go przy­zy­wały. Nie sły­szała ich.

Poczuł dziwne mro­wie­nie w szpo­nach. Mógł to zmie­nić.

Mógłby dotknąć jej jaja i ją wezwać. W jakiś spo­sób to wie­dział. Widział w myślach, jak pod jego doty­kiem jajo sta­łoby się srebrne, zaczęło pękać, a potem by się roz­pa­dło. Widział piękną, dziw­nie wyglą­da­jącą smo­czycę, która by z niego wyszła, i to, jak księ­życe rów­nież z nią podzie­li­łyby się mocą.

Wtedy byliby tacy sami. Ona rów­nież uro­dzi­łaby się pod­czas potrój­nej pełni. Posia­da­łaby taką samą moc jak on i tę samą miłość matki…

…którą i tak musiał dzie­lić z nie­wdzięcz­nym lodo­wym potwo­rem sto­ją­cym naprze­ciwko niego.

Nie. To był jego czas. Jedyne, co musiał zro­bić, to… nic. Jego sio­stra wykluje się w swoim wła­snym cza­sie, następ­nego dnia, kiedy trzy księ­życe nie będą już w pełni. Wtedy tylko on będzie wyjąt­kowy.

– Dobrze – powie­działa matka. – Jeśli smo­czę wykluje się z tego jaja, będziesz mógł je nazwać. Tylko… pamię­taj, że musi wycho­wy­wać się w ple­mie­niu Noco­skrzy­dłych. Już to będzie wyjąt­kowo trudne… po pro­stu posta­raj się być miły. Pomyśl o jego przy­szło­ści i o tym, jak bar­dzo będzie musiało się dopa­so­wać.

Ojciec ski­nął głową, nie­na­wi­dząc w duchu, że pouczano go jak jakieś smo­czątko o niskiej pozy­cji.

Nic jej nie będzie, pomy­ślał Mroczny Prze­śla­dowca. Doko­nał swo­jego pierw­szego wyboru i nagle tysiąc róż­nych wer­sji przy­szło­ści zaczęło się roz­wie­wać. Przy­szło­ści, w któ­rych jego sio­stra dołą­czyła do niego w dąże­niu do wła­dzy. Przy­szło­ści, w któ­rych wal­czyła z nim i go poko­nała. Przy­szło­ści, w któ­rych byli naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Przy­szło­ści, w któ­rych jedno zabiło dru­gie lub na odwrót. Gdy Prze­śla­dowca zwi­nął szpony, posta­na­wia­jąc nic nie robić tej nocy, każda wer­sja przy­szło­ści z jego uro­dzoną pod trzema księ­ży­cami sio­strą znik­nęła.

Zoba­czył, jak wszyst­kie te wer­sje gasną, i cho­ciaż nie wie­dział, co to zna­czy, w jakiś spo­sób poczuł się odro­binę bez­piecz­niej­szy, odro­binę więk­szy i sil­niej­szy.

Prze­pra­szam, mała sio­stro, pomy­ślał, choć nie w tylu sło­wach, gdy różne linie przy­szło­ści prze­my­kały mu przez umysł. To jest moja matka. I moje księ­życe.

To teraz mój świat.

Rozdział 3

Sążeń

Kilka dni po teście ani­musa Alba­tros po raz pierw­szy wezwał Sąż­nia. Stało się to w samym środku lek­cji geo­gra­fii i Sążeń nagle poczuł się tak, jakby jego żołą­dek uniósł się, opadł gwał­tow­nie, a potem prze­wró­cił na boki, ruchem przy­po­mi­na­jąc kaniony wokół Pałacu w Głę­bi­nie.

Dzia­dek chce mnie widzieć? – powtó­rzył. Teraz?

Ma panicz przyjść na plażę zacho­dzą­cego słońca za Pała­cem na Wyspie, prze­ka­zał posła­niec. Sam.

Fos­fo­ry­zu­jące łuski pod jego skrzy­dłami roz­bły­sły, prze­ka­zu­jąc mu słowa w wod­nym języku Mor­sko­skrzy­dłych. Za oknem prze­pły­nął węgorz, spoj­rzał na zebrane w środku smoki i szybko czmych­nął.

Czy Indygo może iść ze mną? – zapy­tał Sążeń, zer­ka­jąc na przy­ja­ciółkę.

Sie­działa obok niego na różo­wym kora­lo­wym wystę­pie cią­gną­cym się dookoła pomiesz­cze­nia. Oboje wcze­piali się w niego szpo­nami, pod­czas gdy ich skrzy­dła swo­bod­nie uno­siły się w wodzie. Po dru­giej stro­nie sali Perła ze znu­dze­niem przy­glą­dała się wła­snemu ogo­nowi.

Jego sio­stra lśniła od zdo­bią­cych ją klej­no­tów – dłu­gich sznu­rów pereł, opali i sza­fi­rów owi­nię­tych wokół szyi, piersi i kostek. Jedyną ozdobą Indygo był naszyj­nik z ciem­no­pur­pu­ro­wych wodo­ro­stów, który Sążeń zro­bił dla niej tydzień wcze­śniej. Podo­bał mu się, gdyż jego kolor paso­wał do jej oczu. I lubił ją, ponie­waż nosiła go z zachwy­tem, nawet w oto­cze­niu bystro­okich, obwie­szo­nych klej­no­tami smo­ków.

Nie chciał opusz­czać Pałacu w Głę­bi­nie bez Indygo. Rzadko kiedy gdzie­kol­wiek bez niej szedł – trzy­mali się razem nie­mal od chwili wyklu­cia. Jej matka słu­żyła w armii kró­lo­wej Laguny, gdzie przed śmier­cią zaprzy­jaź­niła się z matką Sąż­nia. Ojciec Indygo był kusto­szem muzeum w Pałacu na Wyspie i był nader zado­wo­lony, mogąc powie­rzyć wycho­wa­nie córki opie­ku­nom przy­dzie­lo­nym Sąż­niowi i Perle. Indygo była jedy­nym smo­kiem zapra­sza­nym na każde kró­lew­skie rodzinne spo­tka­nie, mimo że nie miała w sobie ani kro­pli kró­lew­skiej krwi.

Moment, a czy sama Indygo chce tam iść? – zapy­tała smo­czyca, trą­ca­jąc go skrzy­dłem. Być może wypa­da­łoby, żeby ktoś z odpo­wied­nimi manie­rami ją o to zapy­tał. Wiesz, może jest w tej chwili bar­dzo zajęta.

Wycią­gnęła łapę, by dotknąć dużego, zbu­do­wa­nego z ziemi modelu pod­wod­nego kró­le­stwa, który zaj­mo­wał więk­szą część pomiesz­cze­nia, a czu­bek pod­wod­nej góry odła­mał się pod jej szpo­nami.

Upss, powie­działa z poczu­ciem winy, widząc ścią­gnięte brwi nauczy­ciela. Nie­ważne, jestem cał­ko­wi­cie wolna.

Pan wyraź­nie powie­dział „sam”, odbły­snął łuskami posła­niec.

Myślę, że prze­ży­je­cie jedno popo­łu­dnie osobno, wtrą­ciła Perła, prze­wra­ca­jąc oczami.

Sążeń o tym wie­dział, ale dziw­nie było uczest­ni­czyć w czymś, czego nie mógł dzie­lić z naj­lep­szą przy­ja­ciółką. I cały czas myślał o tej mewie… cho­ciaż wie­dział, że to nic nie zna­czyło. Poza tym praw­do­po­dob­nie widział to pod jakimś dziw­nym kątem i zapewne ptak przy­pad­kowo sam się udu­sił. Prawda? To moż­liwe. Czyż nie?

Zga­dzam się z Perłą, wtrą­cił nauczy­ciel. Być może, kiedy cie­bie nie będzie, Indygo jakimś cudem skon­cen­truje się na geo­gra­fii Kró­le­stwa Morza.

Indygo wes­tchnęła, przez co woda poru­szyła się wokół jej noz­drzy.

Mało praw­do­po­dobne, bły­snęła ze smut­kiem.

Dla­czego zacho­wu­jesz się nagle jak nie­zde­cy­do­wana meduza? – zapy­tała Perła, wpa­tru­jąc się z gnie­wem w Sąż­nia.

Łuski na jej skrzy­dłach bły­skały o wiele jaśniej niż to konieczne i musiał kil­ku­krot­nie zamru­gać, by nie roz­bo­lała go głowa.

Jesteś wybrany, czy co tam. Idź i spędź wyjąt­kowy czas, zazna­ja­mia­jąc się z dziad­kiem.

Tak. Indygo ponow­nie trą­ciła go skrzy­dłem. Tro­chę entu­zja­zmu! Prze­cież na to cze­ka­łeś!

Miała rację. Alba­tros zabro­nił mu korzy­sta­nia z magii do czasu ich pierw­szej sesji i od tam­tej pory Sążeń miał wra­że­nie, że jego szpony uwię­zły w pia­sku. Wie­dział, że mogły doko­nać wspa­nia­łych rze­czy, i chciał je uwol­nić. Chciał zacząć bawić się swoją mocą. Chciał dowie­dzieć się wszyst­kiego, co mógł z nią zro­bić. A do tego potrze­bo­wał dziadka, jedy­nego smoka w ich ple­mie­niu, który rozu­miał dzia­ła­nie magii.

W porządku… nie­długo wrócę, bły­snął łuskami. Tak sądzę.

Pew­nie. Jeśli tylko nie oka­żesz się zbyt wyjąt­kowy i magiczny, by na­dal się z nami trzy­mać, powie­działa Perła.

Sążeń spoj­rzał na nią z ukosa, pró­bu­jąc okre­ślić, czy była na niego zła. Ale za co? Za to, że był ani­mu­sem? Nie za bar­dzo mógł coś na to pora­dzić.

I wcale nie było mu przy­kro. Przez całe ich życie jego sio­stra zacho­wy­wała się jak „ta, która któ­re­goś dnia może zostać kró­lową”. Brała spe­cjalne lek­cje dyplo­ma­cji, dodat­kowe zaję­cia poli­tyczne z kró­lową, pry­watne lek­cje dosko­na­le­nia cha­rak­teru pisma (które było okropne), a nawet uczest­ni­czyła w zaawan­so­wa­nych kur­sach ety­kiety (któ­rych omi­ja­nie wcale jej nie prze­szka­dzało). Czy to nie dość dla niej wyjąt­ko­wo­ści?

On ni­gdy nie będzie mógł rzą­dzić ple­mie­niem… ale teraz posia­dał magię.

Miał wra­że­nie, jakby pod jego skrzy­dłami prze­pły­wał dodat­kowy prąd, który doda­wał mu pędu, gdy pły­nął w stronę Pałacu na Wyspie. Zebrał w sobie wszelki strach i obawy i bez waha­nia w sobie zgniótł. Był wyjąt­kowy. Nie był kolej­nym zwy­czaj­nym Mor­sko­skrzy­dłym księ­ciem, któ­rego prze­zna­cze­niem było pro­wa­dzić skrzy­dło armii kró­lo­wej, sie­dzą­cym ze wszyst­kimi na lek­cjach i wio­dą­cym życie zwy­czaj­nego smoka.

Miał moc i chciał użyć jej, by stwo­rzyć coś nie­zwy­kłego.

Nie do końca jesz­cze był pewien, co mia­łoby to być. Sta­rał się wymy­ślić coś dobrego, by poka­zać Alba­tro­sowi, jak mądrym i roz­waż­nym jest smo­kiem.

Pałac na Wyspie był ele­ganc­kim, sze­roko roz­bu­do­wa­nym kom­plek­sem dzie­dziń­ców i zabu­do­wań, poko­jów i tara­sów, ogro­dów i pasaży w samym cen­trum Kró­le­stwa Morza. Kilka chod­ni­ków wio­dło do pawi­lo­nów nad powierzch­nią wody, w któ­rych przez szklane pod­łogi smoki cały czas miały wodę na wycią­gnię­cie szpo­nów. Ogrody zdo­biły rzeźby bla­do­ró­żo­wych koni­ków mor­skich i bia­łych del­fi­nów. Wzdłuż ścian z wypo­le­ro­wa­nego drewna lśniły opa­li­zu­jące odcie­niami błę­kitu muszle two­rzące wzór fal, któ­rych pianę wyko­nano z inkru­sto­wa­nych pereł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki