Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Apologia – pochwała i obrona
Historyk literatury – poszukiwacz śladów każdej istoty w niepoliczalnej galaktyce pokoleń; kustosz szlachetnej przeszłości; strażnik pamięci na zawsze wplątany w perpetuum mobile człowieczego trwania; łowiciel niezwykłości literackich; rekonstruktor dopowiadający; odkrywca śladów i przewodnik po szybko a nieuchronnie zapominanych ludziach; o ich dokonaniach twórczych, artystycznych, pisarskich w czasach zmierzchu kultury książki.
"Ślad komety. O ulotności sztuki pisania" to zbiór felietonów i artykułów prof. Malickiego publikowanych m.in. w Miesięczniku Społeczno - Kulturalnym „Śląsk”.
Jan Malicki - prof. zw. dr hab. Niegdyś profesor Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach i Uniwersytetu w Ostrawie.
Przez 27 lat dyrektor Biblioteki Śląskiej w Katowicach.
Autor wielu książek naukowych i serii wydawniczych, obecnie stały felietonista Miesięcznika Społeczno - Kulturalnego „Śląsk”.
Historyk literatury – poszukiwacz śladów każdej istoty w niepoliczalnej galaktyce pokoleń; kustosz szlachetnej przeszłości; strażnik pamięci na zawsze wplątany w perpetuum mobile człowieczego trwania; łowiciel niezwykłości literackich; rekonstruktor dopowiadający; odkrywca śladów i przewodnik po szybko a nieuchronnie zapominanych ludziach; o ich dokonaniach twórczych, artystycznych, pisarskich w czasach zmierzchu kultury książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wprowadzenie
Apologia – pochwała i obrona
Historyk literatury – poszukiwacz śladów każdej istoty w niepoliczalnej galaktyce pokoleń; kustosz szlachetnej przeszłości; strażnik pamięci na zawsze wplątany w perpetuum mobile człowieczego trwania; łowiciel niezwykłości literackich; rekonstruktor dopowiadający; odkrywca śladów i przewodnik po szybko a nieuchronnie zapominanych ludziach; o ich dokonaniach twórczych, artystycznych, pisarskich w czasach zmierzchu kultury książki.
Testament historyka literatury
A przecież on i jego pasja zdobywania, poznawania i przekazywania, często bez żalu, innym swoich zbiorów, wciąż żyje. I niczym astronom sprzed wieków, wyposażony w wiedzę, w swoją gromadzoną przez lata erudycję, doskonalący nieustannie swój warsztat badawczy, z nieokreślonej mgławicy potencjalności już głoszonych zamierzeń, z nierozpoznanej galaktyki ludzkich dokonań pisarskich, literackich, artystycznych, dokonuje wyboru. Jest demiurgiem. Już sam wybór jest wskrzeszeniem, nobilitacją, uszlachceniem tego jednego, jedynego tekstu, na którym koncentruje on swoją uwagę, skupiając nań też uwagę swoich czytelników. Często w innym czasie, niż tekst ten powstawał, w innej przestrzeni intelektualnych fascynacji. To też jest swoista próba ognia. To on, panując nad najdalszą nawet przeszłością sztuki pisania, wiedząc o dalszych losach dostrzeżonego przekazu i jego miejscu w nowej rzeczywistości, na nowo odkrywa, ożywia i opisuje dawno miniony świat. Świat skazywany lub skazany na unicestwienie nawet w akademickiej, polonistycznej dydaktyce: dziesięć lektur ze staropolszczyzny, dziesięć z oświecenia i romantyzmu, dziesięć z pozytywizmu i Młodej Polski? Świat „już martwy, jeszcze martwy, znowu martwy”? Zapominany, zapomniany?
A jednak świat ludzkich dokonań pisarskich w swojej względności wciąż jeszcze istnieje, choć często od lat uśpiony. Jak rycerze w starej baśni. A wówczas on, oddając historykom literatury, wielkim kreatorom, ożywicielom drugiej rzeczywistości, już naddanej, z nieskończoności czasów i przestrzeni wybiera te dzieła, które poruszały, zainteresowywały, porywały. Masy ludzkie, czy tylko jednego czytelnika. Obojętnie, czy są to dzieła wielkie, czy te popularne, czy jedynie ulotne. Te, które jego subiektywnym zdaniem warte są ponownego oglądu. Badacz staje się wówczas magiem – twórcą już tylko – niczym w dawnej, dziecinnej lunecie ze świecidełkami – nowej, kalejdoskopowej rzeczywistości intelektualnej, acz selektywnej, przybliżającej jednak gest autorski sprzed lat, ale też i uszlachetniającej to dzieło w dalekiej przyszłości. Ze śladem, znakiem, sygnetem neo-autora, właśnie historyka literatury, na często gdzieś zarzuconym lub czasem na nowo odkrywanym tekście. A który poza jego oglądem, nie zainteresuje zbyt wielu i ponownie znajdzie się w antykwariacie ulotności intelektualnych. Wtedy jego kustoszem staje się zazwyczaj właśnie historyk literatury.
I dlatego on też żyje; i żyć będzie w swej wielopostaciowości i wielo – generacyjności, wpatrzony w konstelacje przekazów sprzed lat. Trudno się zatem godzić na głoszoną, raz zarazem powtarzaną tezą o śmierci Historii Literatury, a nawet szerzej – Historii w klasycznej jej formule. Bo „historia – twierdził Paul Ricoeur – jest od początku do końca pisaniem”. I doda (cytuję za Joanną Kalicką):
W porównaniu z innymi naukami społecznymi historia akcentuje zmiany i różnice, które mają jawną konotację czasową i są modelowane w kategoriach trwań (długie trwanie, krótki okres, zdarzenie).
A po ich śmierci za sprawą historyka, i zmartwychwstaniu?
Różne mogą być kryteria wyboru tekstów godnych przypomnienia. Dla mnie kryterium podstawowym w ich doborze, ponownym czytaniu, były książki oraz inne materiały trudno dostępne, rzadziej przypominane, pomijane w zestawieniach bibliograficznych – a nie daj Boże, ze względów politycznych – wykluczane z przestrzeni naukowego poznania. Mimo ich atrakcyjności w momencie powstawania, funkcjami społecznymi przez nie wówczas niesionymi, często ze skrywającymi tajemnicami. I ich drugie życie; wiele lat później, kiedy stają się efemerydami dopełniającymi wiedzę o przeszłości.
Ale równie ważni są ludzie, autorzy, twórcy, kreatorzy, którzy z niebywałym poświęceniem spraw ważnych w życiu każdego z nas, budują i doskonalą swój wewnętrzny świat. Nie zawsze z satysfakcjonującym sukcesem, częściej z kompleksem „Telimenowego biurka”, by po latach za Kazimierą Iłłakowiczówną powiedzieć: „Czuję przemijanie”. Ich tajemnice, nade wszystko warsztatowe, również pociągają historyka literatury. Szczególnie wtedy, gdy twórca, kreując i uogólniając swoje doświadczenia artystyczne tworzy model możliwych i tylko prawdopodobnych własnych przeżyć. Ale jakże pięknie podanych! Tak, jak to uczyniła Wisława Szymborska w swojej noblowskiej mowie:
Najgorzej jest z poetami. Ich praca jest beznadziejnie niefotogeniczna. Człowiek siedzi przy stole albo leży na kanapie, wpatruje się nieruchomym wzrokiem w ścianę albo w sufit, od czasu do czasu napisze siedem wersów, z czego jeden po kwadransie skreśli, i znów upływa godzina, w której nic się nie dzieje… Jaki widz wytrzymałby oglądanie czegoś takiego? […] Poeta również, jeśli jest prawdziwym poetą musi ciągle powtarzać sobie „nie wiem”. Każdym utworem próbuje na to odpowiedzieć, ale kiedy postawi kropkę, już ogarnia go wahanie, już zaczyna sobie zdawać sprawę, że jest to odpowiedź tymczasowa i absolutnie niewystarczająca. Więc próbuje jeszcze raz i jeszcze raz, a potem te kolejne dowody jego niezadowolenia z siebie historycy literatury zepną wielkim spinaczem i nazywać będą „dorobkiem”…
To klasyczne sprzężenie istoty tworzenia między poetą a historykiem literatury. A jeśli ten drugi milczy? Zaczyna się wielki proces odchodzenia w galaktykę artystycznej nicości.
A co pozostaje? Nie wiem. Może pamięć choćby wyłącznie tego jednego, jedynego czytelnika wtopionego w nierozerwalny związek z człowiekiem, co poznał i ośmielił się pokazać TO. I też zniknął. Przeminął śladem pokoleń, co przed nami tu byli. Tylko nie wiem, dlaczego natrętnie przypominają mi się, wciąż brzmią w uszach słowa ślicznej ballady Franciszka Villona „o paniach minionego czasu”:
Nie pytaj, kędy hoże dziewki
Idą stąd i na jakie brzegi,
Iżbyś nie wspomniał tej przyśpiewki:
Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi.
I powracający, niczym refren zapomnianej piosenki topos ubi sunt? gdzież są? gdzie jest?, słyszany w naszej literaturze od czasów anonimowego Galla, po nim zaś u plejady pisorymów i rymodziejów, aż po dalekie echo bliskiej nam przeszłości. Ale gdy pojawia się pytanie: „Gdzie są chłopcy z tamtych lat”, „Gdzie ci niezwykli artyści, gdzie elegancja i szyk” – to pamiętajmy, iż nie jest to jedynie i wyłącznie błysk autorskiego geniuszu. Częściej głos wielu pokoleń; „pamięć martwych liter”, wybieranych z antykwariatu słów i znaczeń. Ciążenie tradycji, nakazującej twórcom podświadome przywoływanie i powtarzanie, jak zawsze od stuleci, pytania już nie o dokonania artystyczne, ale o LOS CZŁOWIEKA w sobie i w ogóle. Tak przynajmniej próbuje nas przekonać edukacja wszelkich szczebli, a przewodnikiem ma być właśnie – nie ograniczany nigdy i przez nikogo – historyk literatury, prowadzący czytelników po szerokich duktach poznania; ale również po „ścieżkach mylnych”. Dokonań tych, co byli przed nami. Jednak z perspektywy i pozycji bibliofilów, owych antykwarycznych maniaków, to ledwie jedyny namacalny ŚLAD CZŁOWIEKA i jego indywidualny pogląd na otaczającą nas rzeczywistość; jednoosobowy (choćby nawet pars pro toto) osąd przeszłości. Historyk literatury jest wówczas w świecie intelektualnych pasji innych, ledwie komentatorem wyjaśniającym. Niezastępowalnym. Jakże jednak ważnym, potrzebnym, prowadzącym po ścieżkach wielobarwnego ludzkiego trwania.
I tylko czasem, nagle, niczym warkocz komety na wysokim, ciemnym niebie, pojawia się coś na kształt błysku, refleksu, śladu. Przypomnienie dawno czytanej książki. Może tylko zasłyszanej przypadkowo uwagi przechodnia; poznanej gdzieś lub kiedyś, ulotnej myśli. Czasem przestrogi sprzed stuleci, czasem tekstu na kształt dostojnej modlitwy zapisanej gdzieś w przeoranej przez ludzkie nieszczęścia trzynastowiecznej Tuluzie, na grobie św. Tomasza z Akwinu, a potem nagle spotkanej w małej książeczce ks. Adama Bonieckiego „Vademecum pokutnika, kierowcy i generała”. A wtedy czytam:
Panie, Ty wiesz lepiej aniżeli ja sam, że się zestarzeję i pewnego dnia będę stary… Zachowaj mnie od zgubnego mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji. Odbierz mi chęć prostowania każdemu jego ścieżek. Uczyń mnie poważnym, lecz nie ponurym, czynnym – lecz nie narzucającym się. Szkoda mi nie spożytkować wielkich zasobów mądrości, jakie posiadam, ale Ty Panie wiesz, że chciałbym do końca zachować paru przyjaciół. Wyzwól mój umysł od nie do kończącego się brnięcia w szczegóły i daj mi skrzydła, bym w lot przechodził do rzeczy. Zachowaj mnie miłym dla ludzi, choć z niektórymi z nich doprawdy trudno wytrzymać. Nie chcę być świętym, ale zgryźliwi starcy to jeden ze szczytów osiągnięć szatana. Daj mi zdolność dostrzegania dobrych rzeczy w nieoczekiwanych miejscach i niecodziennych zalet w ludziach. Daj mi, Panie, łaskę mówienia o tym.
Część I
LUDZIE,
PASJE,
NAMIĘTNOŚCI
Niezbywalny symbol bytu. Autografy
Wszystko zaczęło się przed półwieczem, kiedy w Bibliotece Czartoryskich w Krakowie otrzymałem do rąk niezwykły rękopis o sygnaturze nr 1403. Był swoistym znakiem przemijania, nie tylko ludzi; to naturalne; instytucji – bywa, ale i niekonwencjonalnych, osobliwych, a równocześnie inspirujących idei. Jego autorem był młodszy o jedno pokolenie od czarnoleskiego Jana, dworzanin królewski, pisarz, a z czasem arianin, antytrynitariusz, żyjący na przełomie XVI i XVII wieku, przeważnie w Rakowie – Andrzej Lubieniecki. Pozostawił on, obok innych materiałów, tzw. Pamiętnik przyjaciół, bogato zdobiony, wielojęzykowy manuskrypt, w którym można znaleźć wpisy przebywających w „sarmackich Atenach” Niemców, Francuzów, Włochów, Węgrów, Czechów, Szwedów, Holendrów, Rosjan, no i oczywiście Ślązaków, między innymi braci Paludiusów, z których jeden, Salomon, swoim nieroztropnym czynem doprowadził do likwidacji tego ośrodka. Są tam też autografy Tomasza Gejżanowskiego, szlachcica śląskiego, Tomasza Piseckiego z Martowic, Jana Liciniusa z Namysłowa i Szymona Pistoriusa z Opola, ciekawego poety łacińskiego z kręgu koszęcińskich Kochcickich. Były to często jedyne namacalne ślady osób, które stały się ikonicznymi znakami wielkiej kultury europejskiej, kręgu ariańskiego, braci polskich, „sekty filozofów, którą z deizmem dzieli bardzo niewielka różnica”, jak pisali francuscy encyklopedyści w XVIII stuleciu.
Taka była geneza przedsięwzięcia, trwającego w Bibliotece Śląskiej przeszło ćwierć wieku, a efektem – ogromny zbiór autografów, wpisów, rysunków osób odwiedzających mury, jak wówczas mawiałem, „Matki Żywicielki śląskiej humanistyki”. Tak powstała nasza śląska księga przyjaciół. Przebogata. Są tam wpisy – a jakże – elit politycznych różnych opcji, poczynając od Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, kilku premierów i wicepremierów: Jerzego Buzka, otwierającego nowy gmach książnicy, Marka Belki, Donalda Tuska, Włodzimierza Cimoszewicza, który w swoisty sposób wsparł budowę nowego gmachu, czy też Leszka Balcerowicza, pytającego o kraj, z którego wywodzą się jej budowniczowie. Nie ma wpisu Jarosława Kaczyńskiego, choć odwiedził książnicę. Ale za to w archiwum znajduje się list – odpowiedź na dramatyczną prośbę Społecznego Komitetu Pomocy Bibliotece Śląskiej o wsparcie naszej budowy przez ówczesnego Prezydenta RP Lecha Wałęsę. Prośbę napisaliśmy w najgorszym dla nas momencie, kiedy ważyły się losy całego przedsięwzięcia.
Odpowiedź dostaliśmy. Z odmową. W księgę wpisało się też wielu ministrów, tak z kraju, jak też zza granicy, z przeuroczą słowacką panią minister kultury sprzed lat i japońskim ministrem gospodarki, z uznaniem patrzącym na zwiedzany wówczas nowy budynek.
Moja wizja biblioteki odbiegała od obowiązującego wówczas powszechnie wzorca. Biblioteka miała mieć charakter otwarty. Zyskiem – również kolekcja autografów. I tak się stało. W naszej księdze przyjaciół znalazły się wpisy: Wandy Wiłkomirskiej, Lidii Grychtołówny, Andrzeja Jasińskiego, Piotra Beczały, Anny Dymnej, Aloszy Awdiejewa… Wielu, bardzo wielu pisarzy i poetów: Ernesta Brylla, Juliana Kornhausera, Andrzeja Sapkowskiego, ks. Jana Twardowskiego, Eustachego Rylskiego, Andrzeja Stasiuka, Janusza Głowackiego, Krzysztofa Vargi i wzruszający wpis Adama Zagajewskiego: „Podziwiam Bibliotekę – może ją przenieść do Krakowa? Dziękuję za zaproszenie. 7 stycznia 2004”. Pierwszą część śląskiej księgi przyjaciół opublikowaliśmy. Przyznaję, z premedytacją. To satysfakcja dla wpisujących się, a zarazem często dopełnienie lub egzemplifikacja głoszonych tez przyszłych badaczy. Podobnie zresztą, jak wpisujących się laureatów ogólnopolskich konkursów literackich. Być może wśród nich kryją się następcy największych? Nie rozumiała tego moja następczyni, nieznająca historii i współczesnej kultury Śląska – czego zresztą nie ukrywała – wymieniając niezwykle godną kandydaturę do Nagrody Karola Miarki, znakomitego prof. Jana Miodka, na wikarego z Katowic. Do niedawna jeszcze współkierowała Muzeum Śląskim.
Ale w zasobach Biblioteki Śląskiej w Katowicach znajduje się też, zdawać by się mogło, nikły, niepozorny zbiór liczący zaledwie 15 wpisów. Ale jakich! To rodzaj karnetu, gatunku głęboko osadzonego w polskiej tradycji kulturowej. Bardziej kojarzy się z balami, tańcami, rautami, na których panowie zamawiając taniec u pań, wpisywali się właśnie do karnetu. Oczywiście, konsekwentnie przestrzegając kolejności swoich tańców. Z czasem funkcja karnetu się zmienia; staje się ledwie miłą pamiątką sprzed lat, znakiem upływającej szybko młodości. Zatem nasz literacki karnet jest unikatowy; zawiera bowiem nazwiska osób, bez których trudno sobie wyobrazić polską kulturę. Przypomnijmy niektórych: dwoje noblistów – Wisława Szymborska i Czesław Miłosz; wybitnych literatów – Zygmunt Kubiak, Adam Zagajewski, Ryszard Kapuściński, Janusz Głowacki, Tadeusz Różewicz; znakomitych uczonych: Leszek Kołakowski, Norman Davies, Stefan Chwin, Władysław Bartoszewski, Dorota Simonides. Wszyscy wpisujący się w jednym czasie, w roku 2000, i w jednym miejscu, podczas europejskiego karnawału polskiej literatury we Frankfurcie nad Menem, kiedy to nasi pisarze byli gośćmi i jedynymi prelegentami. To wszak przywilej państwa – gościa honorowego Międzynarodowych Targów Książki, najstarszej, bo od XV wieku i największej tego typu imprezy na świecie. Liczby budzą szacunek; 7 tysięcy wystawców z ponad 100 krajów; 377 tysięcy tytułów, z czego jedną trzecią stanowią nowości. A jeśli powiemy, że na targach przyznawana jest najbardziej ceniona w środowisku Pokojowa Nagroda Księgarzy Niemieckich, to mamy w pigułce niepowtarzalną atmosferę, nastrój i temperaturę zażartych dyskusji, wreszcie szaleństwo owego jednego jedynego tygodnia w roku, przerywane kawą z przyprawami wschodnimi, czy bawarskimi kiełbaskami z cydrem. Nasza reprezentacja była nadzwyczaj silna; nie tylko liczbą wydawnictw, przebojem targów, jakim było tłumaczenie Tuwimowskiej „Lokomotywy”, ale doborem prelegentów, na których wykłady przychodziły tłumy. Biblioteka Śląska miała własne stoisko, reprezentując wiele wydawnictw z naszego województwa. Dla mnie jednak ważny był inny jeszcze epizod związany z małą uroczystością wręczenia statuetki Śląskiego Wawrzynu Literackiego, nagrody naszej książnicy, Tadeuszowi Różewiczowi za znakomity tom „Matka odchodzi”. Umówiliśmy się z Panem Tadeuszem, że wręczymy mu ją przed spotkaniem. Zaskoczenie. Ogromny tłum napierający na Poetę. Wręczam; a kątem oka widzę Jego przerażenie, by statuetka przypadkiem się nie przewróciła pod naporem miłośników jego twórczości. Mówię cichym głosem, niemal do ucha, że ją przechowam i przywieziemy do Wrocławia. Szum, gwar, ścisk i głos Pana Tadeusza: – Moja statuetka! Gdzie moja statuetka!?
Powtórzyłem swoją propozycję. Po raz trzeci wręczaliśmy statuetkę Poecie już we Wrocławiu. Byliśmy też na wszystkich wykładach. A po nich sami prosiliśmy o autograf dla czytelników Biblioteki Śląskiej i zapraszając ich doń. A o skuteczności naszych próśb, świadczy nasza śląska księga przyjaciół.
DRUKI PRAWDZIWIE ULOTNE
Jeśli w bibliotece jest dział, którego pracownicy szczególnie nie lubią i chętnie się z niego przenoszą do innych, to są dżs-y; dokumenty życia społecznego. Przypomnijmy: „materiały biblioteczne o charakterze informacyjnym, propagandowym, reklamowym, które są wynikiem działalności społecznej instytucji lub organizacji, posiadają krótkotrwałą wartość użytkową (służą doraźnej potrzebie), odzwierciedlają przejawy współczesnego życia”. Wszystko zatem może być dżs-em. Potop często niepotrzebnej makulatury. Zalew okolicznościowych druków i druczków, ulotek, zaproszeń, plakatów, prospektów, a jeszcze do niedawna ksiąg telefonicznych i adresowych. Łatwo więc zrozumieć czarną rozpacz pań i panów dokonujących najpierw selekcji, potem opracowujących te przebogate materiały, potem przechowujących je, by z czasem przekazać w czytelni pasjonatowi ostatecznie zadowolonemu lub nie. A nie daj Boże trafić jeszcze na dyrektora, którego ulubionym zwrotem jest „do zbiorów”. Horror. To ledwie początek kłopotów z bogactwem materiałów. Jeśli bowiem biblioteka jest stara; ma te swoje przeszło sto lat, to na przestrzeni wielu dekad istnienia nagromadziła ona ogromną masę dokumentów, rzadko opracowywanych, z przerwami losowymi, wreszcie o nieogarnionej wielości tematycznej zasobu. A na dodatek pracę jeszcze bardziej komplikują zasady doboru i kwalifikacji zbioru. Czy pierwszeństwo mają te dawniejsze, albo te jedynie współczesne. Wszak immanentną ich cechą jest niezwykle szybka utrata aktualności. Niczym bilbordy przed i po wyborach. Czy raczej nadrzędne jest kryterium estetyczne, odrzucające bezgustowne realizacje (może z marginesem na świadomą estetykę brzydoty), koncentrując się jedynie na dokonaniach autorów wybitnych, np. zaliczanych do polskiej szkoły plakatu z dominującą funkcją użytkową.
A co z tymi mniej znanymi, czekającymi na swój czas; wyprzedzającymi często swoją epokę? Nie ma przecież monoestetyki uniwersalnej, ponadczasowej, raz na zawsze skodyfikowanej w przestrzeni piękna i brzydoty. W procesie odbioru czynnikami modulującymi jest wszak zmienność wartości estetycznych. Tak twórców, jak i odbiorców. Zbieramy to, co ważne jest teraz, przekazujemy natomiast z zalecaną propozycją odczytań – przyszłości. Dziś jeszcze nie rozpoznanej. Zatem antykwaryzm – i ten biblioteczny, instytucjonalny, i ten jednostkowy, osobisty, decyduje o losie materiałów. O ostatecznych konsekwencjach wobec nich. Łatwo bowiem ulotkę, zaproszenie, plakat zmiąć, wyrzucić, unicestwić. Pozostaje wówczas tylko oniryczna pamięć zdarzenia zawieszonego w przestrzeni między prawdą, prawdopodobieństwem a fikcją. W przyszłości zaś mozolna praca rekonstruktora zbliżającego się zaledwie do prawdy o ważnym wydarzeniu sprzed lat.
Dla mnie najważniejszym faktem w dziejach Biblioteki Śląskiej było jej otwarcie, przeszło ćwierć wieku temu nowego gmachu przy pl. Rady Europy. Miało ono miejsce dokładnie 24 października 1998 roku. I stanowiło domknięcie ogromnego wysiłku i niebywałego entuzjazmu wszystkich środowisk naszego województwa w ciężkich czasach reformy Balcerowiczowskiej. Wszystkich, bo poczynając od dzieci kwestujących na rzecz budowy gmachu, uczniów szkół plastycznych ozdabiających metalowy płot okalający budowę quasi muralami; poprzez związki zawodowe organizujące majówki i sprzedające na nich rybnickie garnki (tak, były takie) i przeznaczając zebrane pieniądze na naszą inwestycję. Tu dygresja. Wciąż przed oczami mam scenę znad jeziora przy rybnickiej elektrowni a jednocześnie słuchacza mojej gawędy filologicznej o inkunabułach, trzymającego w jednej ręce kufel piwa, a w drugiej kawał śląskiej kiełbasy. Z uwagą i w skupieniu słuchał. Była też aukcja radia „Flash”, na której licytowano partyturę „Krzesanego” Wojciecha Kilara, lancet prof. Zbigniewa Religi użyty podczas pierwszej operacji na sercu; a ze zbiorów prywatnych wybitnych uczonych kilka zabytkowych książek. To ledwie przebłyski pamięci sprzed prawie trzech dekad. Pozostały jednak okolicznościowe, choć ulotne, dokumenty. Czasem w jednym lub w kilku egzemplarzach.
Już w marcu 1998 roku ukazał się pierwszy dokument, który zatytułowaliśmy trochę egzaltowanie: „Marzenia pokoleń ziszczają się”. Pisaliśmy w nim nie tylko o przeszłości biblioteki, o Społecznym Komitecie Pomocy Bibliotece Śląskiej, o wybranej lokalizacji, o innowacjach technicznych, ale i o tym, co było wielką troską inwestora (BŚ), projektantów (ARAR) i wykonawców (PBO „ŚLĄSK”).
Najważniejsza jednak w tym dokumencie była ogłoszona po raz pierwszy publicznie idea realizowanego przedsięwzięcia. „Obiekt został wtopiony w teren, przy najmniejszej interwencji w przestrzeń parku, co daje wrażenie zmniejszenia jego skali oraz stwarza konieczną osłonę akustyczną i atmosferę intymnego wyizolowania od gwaru miejskiego. Architektura obiektu jest programowo prosta i skromna. Zrezygnowano z pompatycznej bryły na korzyść walorów ekologicznych, z zachowaniem i rozbudową drzewostanu”. Z czasem powstała aleja czarnoleskich lip (przywiezionych zresztą wprost z Czarnolasu wielkiego Jana), aleja Noblistów, skwer 95 – posadzonych przez pracowników – krzaków róż na 95-lecie powstania Matki Żywicielki Śląskiej Humanistyki i „pola nadziei” kwitnących wiosną żółtych żonkili, przypominających o dzieciach z hospicjów. Czy miejsca te jeszcze istnieją? Najważniejszym wydarzeniem tamtego roku było jednak otwarcie nowej siedziby w dniu 24 października. Dokładnie po siedmiu latach budowy. Niemal co do dnia. Tak, jak wcześniej zakładaliśmy. Uroczystość tę na swój sposób utrwaliło łódzkie wydawnictwo „Literatura”, od lat prowadzone przez znakomitą Wiesławę Jędrzejczykową. Wydała ona bowiem bibliofilski tomik zatytułowany: „Mądra przypowieść i śląska gadka zamiast laudacji na cześć Biblioteki Śląskiej i jej Dyrektora. Wydanie pierwsze i ostatnie, w nakładzie 37 numerowanych egzemplarzy”. Na śląski przetłumaczył ją i spisał Kazimierz Szymeczko, autor wielu znakomitych książek dla dzieci. Oto fragment o czterech kluczach otwierających nową siedzibę.
Dyrechtor Malicki doł pjyrszy klucz prymjerowi Buzkowi. Tyn idzie ku dźwjyrzom, a co stompnie, to ze dziesiyńć cyntów rośnie, a na dwa wodze poł fonta mu przibywo. Niż doszoł, to już mjoł ze dwa i poł metra. Stanoł przed dźwjyrzami, wrazioł klucz do dziurki ruszoł roz, drugi – a tu nic! Ani niy zazgrzipi, a co dopjyro mjałobysie łotworzyć. Wyciongnoł i poszoł nazod siedzieć na zezlu, ale już niy boł taki wielgi, bo czuł, że wygoroł. Zaro po nim drugi klucz dostoł wiceminister kultury. Idzie, bado, luknął na zomek, poklamkotoł i jak niy zakrynci! A tu nic. Dźwjyrza jak boły zawarte, tak som. No to wojewoda ruszo ze trzecim kluczym. A kaj tam! Ino sie spocioł, a żałował, że szperhoka niy mo, bo tyż mu dźwjyrza za dwoje godały. Wrazić i wyciągnąć to kożdy chop poradzi, ale tak szkyrtnonć, żeby się łotwarło i bołoby rade poszkyrtać sie jeszcze…na to już trza fachmana. Siedzom, klucze w rynkach trzimajom i czekajom, co dali. Źli, że szlajfki ni ma, znerwowani, bo wygoreli, ale kożdy rod, że niy łon jedyn gańby sie nażar, a klucz mo i niy puści. A tu profesor Malicki bjere szworty klucz i idzie ku dźwjyrzom. Wrazioł, szkyrtnoł, łobrocoł i dźwjyrza sie łotwarły. Bo gość, choć tak godajom, że z byzuchem to ino łoskuda, ale gospodarz, to gospodarz… Beztoż dyrechtorowi Malickiemu sie udało (a pono mu pomogły te gruszki z łogrodu Lompy, co je z krałzy podjodoł), a ci, co probowali przed nim, dostali po kluczu na pamjontka i tyż byli radzi.
Potem już tylko zwykła, codzienna praca bibliotekarska i oswajanie czytelników z nowym gmachem. Wszystkim codziennym spotkaniom z naszymi bywalcami zawsze towarzyszyły druki ulotne. W czasach raczkującej komputeryzacji była to konieczność. Towarzyszyły też spotkaniom artystycznym. Z jednej strony była to forma podziękowania, ale i rodzaj satysfakcji dla wykonawców. Dla widzów – możliwość zdobycia autografu artysty, zaś dla naszych pracowników możliwość poszerzania wiedzy o wielu zjawiskach kulturalnych. Przy okazji odnotujmy. Pierwszy koncert – to oczywiście „Śląsk” pod dyrekcją Stanisława Hadyny. Był to zapewne ostatni przed śmiercią publiczny koncert przez Niego prowadzony. Drugi – Kwartetu Śląskiego i niezapomnianego wiolonczelisty Dominika Połońskiego. Trzeci – to prawykonanie przez Filharmonię Zabrzańską „Sonetów krymskich” Mickiewicza – Moniuszki z recytacjami Andrzeja Lipskiego. Był też i pierwszy Salon Literacki. Powtórzę. Wydarzeniom tym zawsze towarzyszyły druki okolicznościowe oraz obowiązkowy wpis do „Księgi Przyjaciół”. Tak było do roku 2018.
Książnica Matka. Biblioteka Polska w Rumunii
W stulecie Matki Żywicielki Śląskiej Humanistyki.
Bibliotece Śląskiej w Katowicach
Zapewne wielu czytelników zdziwi zderzenie pojęć Polska i Rumunia, na dodatek w kontekście nazwy instytucji, w rzeczy samej – czujemy to – na wskroś lokalnej. Instytucji, której podstawową funkcją jest służebność wobec najbliższej społeczności, korzystającej z jej gromadzonych (mniej lub bardziej profesjonalnie) zasobów. Uniwesalnych lub jedynie specjalnych, np. polskich. Taka biblioteka, to bowiem przecież ledwie wysepka wobec dominującego, lokalnego żywiołu etnicznego. Biblioteka i jej księgozbiór – jesteśmy wszak w XIX wieku – zawsze skupiały i nobilitowały małą, przybyłą z daleka, społeczność. Tak było w paryskiej Bibliotece Polskiej, założonej w 1838 roku przez m.in. Adama Jerzego Czartoryskiego i Juliana Ursyna Niemcewicza jako fundacja Wielkiej Emigracji, czy w Muzeum Narodowym Polskim w Rapperswilu otwartego 23 października 1870 roku przez Władysława Broel-Platera. Wszak jego celem głównym było – czytamy w akcie fundacji – „zbieranie i przechowywanie polskich pamiątek historycznych do chwili odzyskania niepodległości przez państwo polskie”. Z czasem zakładana antykwaryczność przedsięwzięcia zmieniła swój charakter. Stała się czymś więcej niż znakiem przeszłości. – „Muzeum Polskie w Rapperswilu jest dziełem zbiorowym Szwajcarów i Polaków. Jest ono – pisze Anna Buchmann, dyrektorka muzeum – przykładem koegzystencji dwóch kultur i dowodem, że kultura służyć może zbliżeniu i zrozumieniu narodów. Wspólnym mianownikiem powstałej zażyłości jest wycyzelowana w marmurze, na kolumnie stojącej na wzgórzu zamkowym, maksyma: MAGNA RES LIBERTAS”.
Okrutnie z tymi zbiorami zgromadzonymi w mieście pełnym krzaków róż sadzonych przez znakomitych gości, postąpił Los. Przeniesione do kraju przeszło sto lat temu, po latach, 24 września 1939 roku, w całości spłonęły. Dopełnił się więc cykl dziejów, jaki swego czasu opisali Andrew Pettegree i Arthur der Weduwen w znakomitej książce: „Biblioteki. Krucha historia”. Bowiem „Historia bibliotek nie jest ani opowieścią o wielowiekowym, gładko postępującym rozwoju, ani też lamentem nad utraconymi księgozbiorami. Powtarzający się cykl tworzenia i rozproszenia, rozpadu i odbudowy okazuje się normą historyczną. Nawet wówczas, gdy biblioteki są cenione i hołubione, trzeba na bieżąco przeglądać ich zbiory i podejmować bolesne decyzje dotyczące tego, które tomy wciąż mają wartość, a których należy się pozbyć. Nader często biblioteki rozkwitały w rękach swoich pierwszych właścicieli, a później stopniowo marniały – wilgoć, kurz i mole z biegiem lat wyrządzają dużo większe szkody niż celowe akty zniszczenia. Ale podobnie jak rozwój i upadek są wpisywane w ten cykl, jego nieodłączną częścią jest również odrodzenie” (s. 13–14).
Dzieje Biblioteki Polskiej w Rumunii wpisywały się w ten katastroficzny w rzeczy samej cykl trwania i przemijania; także z momentami dramatycznymi, jednak – uprzedźmy puentę – w miarę optymistycznym zakończeniem. Przetrzebione zbiory zachowały się do dziś. Spróbujmy zatem zrekonstruować dzieje tylko jednej z wielu polskich bibliotek na uchodźstwie, powstających i peregrynujących po Europie i obu Amerykach. Ale tej wyjątkowej, która odegrała w dziejach Śląska niezwykłą rolę. Ważną przez swoje trwanie i silną swoim autorytetem.
Początki Biblioteki Polskiej w Rumunii sięgają czasów popowstaniowych, kiedy to gromady wychodźców po upadku powstania styczniowego wędrowały po całej Europie i nie tylko. Był rok 1866. Rok szczególny, rok ogromnych zmian na południowo-wschodniej części naszego kontynentu. Po przemianach politycznych i przyjęciu nowej konstytucji na mapie Europy pojawiła się też i nowa nazwa kraju – Rumunia. Wtedy też w Mihalenach (Mihaileni) na pograniczu Mołdawii i Bukowiny, osiedlił się lekarz i społecznik, uczestnik powstania styczniowego, dr Julian Łukaszewski. Z jego inicjatywy powstała wkrótce gmina Zjednoczenia Emigracji Polskiej, największej popowstaniowej organizacji skupiającej wychodźców z naszego kraju, a osiadłych w Europie i Stanach Zjednoczonych. Wśród wielu celów, jakie ta organizacja sobie stawiała były te, zdawać by się mogło, najprostsze z możliwych, jak nauka pisania i czytania, gromadzenie i udostępnianie czytelnikom polskich książek. Ale i cele głębsze, perspektywiczne, jak szerzenie, utrzymanie i popularyzacja kultury polskiej na terenach odległych od naszych ziem. Takie funkcje spełniały z czasem największe i najbardziej znane biblioteki: rapperswilska, paryska czy wiedeńska.
I to właśnie dzięki gminie – pisze Magdalena Skóra – a szczególnie dzięki Franciszkowi Kopernickiemu, już 1 października 1866 roku otwarta została pierwsza, niewielka, bo licząca około 200 woluminów czytelnia adresowana do osiadłych tu Polaków. Od początku miała wyraźnie określone, sprecyzowane podstawy prawne. Miała własną „Ustawę Biblioteki Polskiej w Rumunii i czytelni obok niej utworzonych” napisaną – dokładnie – 25 grudnia 1866 roku, dopuszczającą powstawanie podobnych czytelń w innych miejscowościach. Tak powstały – pisze dalej Magdalena Skóra – czytelnie w Bakowie (Bucau), Jassach, Niamcu (Neamt), Bukareszcie, Paszkanach (Paskani), Zworesztach (Zvoresti), Tekuczu (Tecuci), Romaniu (Roman), Botoszanach (Botosani) i Tigru–Frumos.
Ze wszystkich przywołanych tu miejscowości szczególną rolę odegrały Jassy, dokąd przeniósł się dr Julian Łukaszewski, wielki orędownik polskości, a z zamiłowania organizator przedsięwzięć edukacyjnych. Z jego inicjatywy powołano towarzystwo społeczno – kulturalne pod nazwą „Biblioteka Polska w Rumunii”, nawiązujące do idei podobnych instytucji w Europie i Ameryce. Spoglądając na założenia programowe nowej instytucji, to możemy dostrzec dwie podstawowe sfery poczynań. Jedna to utrzymanie i zabezpieczenie książnicy; druga to powołanie lokalnej, polskiej szkółki w Jassach. Niestety, ten drugi pomysł nie został zrealizowany. Jednak zebrane fundusze zostały przekazane w połowie Macierzy Szkolnej Księstwa Cieszyńskiego, a w połowie złożone jako depozyt w Towarzystwie „Czci i Chleba” w Paryżu.
O wiele łatwiejszy do osiągnięcia był pierwszy z celów. Już bowiem w momencie powstania nowej instytucji na apel organizatora odpowiedział Jan Konstanty Żupański – niezwykle szanowany poznański księgarz, ofiarowując 200 woluminów, stanowiących aż 25% całego ówczesnego księgozbioru. A nie był jedynym. Po nim przesłali swoje książki księgarze ze Lwowa, Wilna, Warszawy, Berlina, Lipska, a nawet z paryskiej Księgarni Luksemburskiej Władysława Mickiewicza, nie wspominając już o redakcjach wielu czasopism. Ale byli też inni jeszcze mecenasi, opiekujący się tą biblioteką w całym jej trwaniu, m.in. Józef Ignacy Kraszewski, Karol Libelt, Wacław A. Maciejowski, Zygmunt Miłkowski, Eliza Orzeszkowa… Nic więc dziwnego, że w ciągu ćwierćwiecza istnienia Biblioteki Polskiej w Rumunii jej księgozbiór wzrósł do 4 242 pozycji. To jedno skrzydło działań biblioteki; drugie to przekazywanie darów innym książnicom. Zarówno ludowym – np. na Śląsku Cieszyńskim, na Warmii, w Galicji, jak również naukowych, do czytelni akademickiej w Aachen, Chemnitz czy Sofii. Niestety, jak to się wielokrotnie w środowiskach emigracyjnych zdarzało, pojawiły się animozje, konflikty, wzajemne oskarżenia. To zawsze jest zapowiedź klęski i rozpadu. To niemal znak firmowy zwłaszcza naszych środowisk kulturalnych. Ale co z księgozbiorem? To dylemat i dramat wielu bibliotek dawnych i współczesnych. Pół biedy, gdy – dosłownie – „księgi trafiają pod strzechy”, gorzej – gdy do potężnego pojemnika z napisem „makulatura” trafiają setki książek, najgorzej – gdy znajdą się one na śmietniku, podlane sosem ideologicznych miazmatów. Na szczęście tamten świat był czasem dominacji kultu książki. Jej ratowania przed niechybnym unicestwieniem. Dzięki Julianowi Łukaszewskiemu nastąpiło – pisze Magdalena Skóra – „przeniesienie Biblioteki Polskiej na Śląsk, dzielnicy, jak twierdził, najbardziej narażonej na wynarodowienie”. Po konsultacji ze Ślązakami podjęto decyzję o przekazanie jej zasobów właśnie na Górny Śląsk, do Bytomia. Jednak warunkiem koniecznym było utworzenie nowej instytucji kultury przejmującej i odpowiadającej za księgozbiór. W dniu 11 lipca 1892 roku utworzono Górnośląskie Towarzystwo Literackie zarządzane przez posła w berlińskim parlamencie, Szmulę oraz Adama Napieralskiego i Juliusza Szaflika. Podstawowym celem było „wydawanie dobrych książek, zbieranie materiałów, tyczących się dziejów, dziejów literatury, zwyczajów ludu itd. Utrzymywać bibliotekę większą, zakładać biblioteczki dla ludu”.
Jesienią tegoż roku z Rumunii do Bytomia przekazano „przeszło 4 000 dzieł oraz fundusz żelazny, wynoszący 7 000 franków w papierach renty rumuńskiej, i kasę podręczną (a właściwie rewers na 98 i 1/2 franków). Oprócz tego jeszcze nadeszło z Rumunii 3 824 franki (3108 marek niemieckich) na pomoc naukową dla niezamożnych polskich studentów górnośląskich”. Nie czas na analizę działań GTL-u. To osobne zagadnienie. Warto jednak przypomnieć jedynie wydany w 1902 roku, „Katalog Biblioteki GTL” informujący o całym jej bytomskim już zasobie. Jednak nad księgozbiorem zaczęły się gromadzić chmury. Wojna, czasy śląskich powstań nie sprzyjały kulturze. Komisariat Plebiscytowy proponował oddanie całego zasobu Towarzystwu Czytelń Ludowych, a więc w konsekwencji jego rozproszenie. Na szczęście zarząd GTL-u odmówił. Po raz pierwszy pojawił się też postulat, który wyznaczył książnicy naturalną drogę jej dalszego istnienia, aż po najbliższą nam współczesność. Należy stworzyć właśnie tu, na Górnym Śląsku, „porządną bibliotekę naukową”. To głos ks. Emila Szramka. Był rok 1920. Na przełomie kwietnia i maja „Komisja statutowa zredagowała odezwę, którą osobno wydrukowano i rozesłano do wszystkich znanych inteligentów polskich na Górnym Śląsku”. (J. Łuka: Z dziejów Towarzystwa Przyjaciół Nauk…). GTL przekształcony został więc w Towarzystwo Przyjaciół Nauk na Śląsku. Niezwykle ważny w tej odezwie był drugi akapit; z jednej strony kontynuujący idee poprzedników, z drugiej zaś wyznaczające nowe jakości działań. Komisja Statutowa pisze: „Celem nowego towarzystwa jest ożywienie nauki i sztuki polskiej na Śląsku poprzez zbieranie i utrzymywanie biblioteki, gromadzenie kultury na Śląsku, urządzanie periodycznych wykładów naukowych, utrzymywanie czytelni naukowej. Te cele musimy my sami, Górnoślązacy, osiągnąć”. Mimo wzniosłych, choć naturalnych idei, codzienność stała się ich ostrym weryfikatorem. Szczególnie po podziale Śląska i przeniesieniu zasobów biblioteki do Katowic. I to z przyczyn wręcz prozaicznych. Brak lokalu był bowiem główną przyczyną decyzji z dnia 22 maja 1934 roku. 10 520 woluminów zarząd Towarzystwa Przyjaciół Nauk na Śląsku przekazał w darze istniejącej od 1922 roku Bibliotece Sejmu Śląskiego. Ta z kolei swoje dublety przekazała jako dar jednej z bibliotek na Śląsku Opolskim.
Dalsze dzieje zbiorów rumuńskich ściśle wiążą się z losami Biblioteki Śląskiej w Katowicach.
O Bibliotece Śląskiej. Ale nie tej. Pinkusowej
I choć było ich wiele na Śląsku, to jedynie ta stała się motywem obiegowym wszelakich kontaktów sąsiedzkich między intelektualistami Polski i Niemiec. Na niemal każdej konferencji naukowej lub chociażby podczas zwykłych towarzysko – naukowych spotkań odbywających się w Niemczech, zawsze powraca pytanie o mityczne dziś już zbiory Maxa Pinkusa (1857–1934). Człowieka, który już za życia był legendą, zarówno – jak drzewiej mówiono – jako fabrykant, jak też jako niezwykły kolekcjoner śląskiej książki. A jeśli przypomnimy jeszcze przyjaźń z Hauptmannami – Gerhartem i jego młodszym bratem Carlem, poetą niezwykłym twórcą „kolonii artystów w Szklarskiej Porębie”, to wówczas legenda ta nabiera innych jeszcze barw; wciąż na nowo odkrywanych i dopełnianych szczególnie w ostatnich latach. Jednak czasami odnoszę wrażenie, że powracający motyw utraconej biblioteki staje się rodzajem kulturowej ekspiacji za lata 30. w Niemczech, śmierci jej twórcy, a jakże, w bibliotece, i jej pierwszego rozproszenia. Wtedy urzędowego. Z czasem dopiero jej dalszych losów; wtapiania się kolekcji w inne biblioteczne księgozbiory – niemieckie i polskie. Rozpływania się w nich. To warstwa realna, choć dziś już historyczna. Ale tragiczne dzieje Pinkusowej biblioteki wymuszają refleksję nad innym jeszcze ich wymiarem. Symbolicznym, historiozoficznym, wręcz mitycznym, skupiającym i kumulującym w sobie losy wszystkich śląskich książnic w różnych fazach apokalipsy spełnianej. Tej pierwszej – w czasach kształtowania się ideologii faszystowskiej, głęboko nacjonalistycznej, hitlerowskiej. I tej drugiej – wczesnego powojnia. Zatracania lub unicestwiania tego, co pisane już dawniej, w nieznanym dla wielu języku, drukowanych dziwnym krojem czcionki, na obszarach odgrodzonych dawną granicą i niezabezpieczonej wtedy traktatami. Stąd niezwykłość i atrakcyjność rozważań o losach biblioteki. I powracające wciąż na nowo pytanie: czy dziś ona jeszcze istnieje?
Czy zachowały się jakieś woluminy z tej kolekcji? Jeżeli tak, to gdzie?
Bo też była to kolekcja duża, licząca między 17 a 25 tysięcy woluminów; jednorodna, gromadząca silesiaca łacińskie i niemieckie, rzadziej inne. Mieściła się w Prudniku, najpierw przez 30 lat przy ul. Obervorstadt 20 (dziś Piastowska), a od roku 1903 do śmierci kolekcjonera, w domu przy ul. Neisserstrasse 2 (Nyska). Na pierwszym piętrze mieścił się reprezentacyjny salon Schlesierbücherei. A jak wyglądał? Oddajmy głos Arkadiuszowi Baronowi, autorowi książki: „Max Pinkus (1857–1934). Śląski przemysłowiec i mecenas kultury”. Opole 2008, który opisuje fotografię przedstawiającą ów salon.
Środek pomieszczenia zajmował wielki rzeźbiony stół. Obok, przy ścianie, na małym dywaniku stał okrągły, kunsztownej roboty stolik z fotelami obijanymi skórą. Na stoliku postawiono cukiernicę, klasycyzujący posążek nagiej postaci ludzkiej, popielniczkę, leży książka. W głębi, na wciąż do dziś zachowanej kolumience z drewna, stoi popiersie Hauptmanna. Najprawdopodobniej było to miejsce, gdzie Max Pinkus przyjmował swoich gości, najchętniej przebywał i zmarł (s. 112).
I nieco dalej:
Poszczególne szafy biblioteczne oddzielone są od siebie boazeryjnymi filarami, rzeźbionymi w ciemnym drzewie, które w istocie (…) kryły dodatkowe regały biblioteczne. Wieńczą je u sufitu wieńcowato udekorowane, złote ramy obrazów. Te ostatnie zaś ukazują przypuszczalnie olejne podobizny: Martina Opitza, Jakoba Boehmego, Andreasa Gryphiusa i Gerharta Hauptmanna” (s. 113).
Już tylko przywołane tu nazwiska mówią o niezwykłości tej kolekcji, jaką zgromadził prudnicki przemysłowiec, którego zakłady i ich wytwory były znane na świecie; bliższym – w Europie, i tym dalszym – jak Ameryka i Japonia. Przynajmniej do I wojny światowej.
Katastrofa tamtych lat ograniczyła, zmusiła do przekształceń, wreszcie zrujnowała ten krąg gospodarczej prosperity. Ale to już zupełnie inna historia.
Powstanie mitycznej biblioteki łączy się jednak nie z czasami trudnych lat drugiej dekady XX stulecia, a z początkami zawodowej drogi przyszłego kolekcjonera. Pinkus miał wówczas 31 lat. Wtedy – twierdzą znawcy – we wrocławskim antykwariacie von Samoscha kupił „kilka starych tomów oprawnych w skórę, by ozdobić nimi własne biurko” (A. Baron, s. 107). Gest, w gruncie rzeczy, estetyczny był zaczątkiem wielkiej pasji gromadzenia, porządkowania (a czynił to zawodowy bibliotekarz, dr Gerhard Knoche) i poznawania literatury śląskiej. Nie czas na gruntowne omawianie zawartości Schlesierbücherei. Mnie zainteresowały nade wszystko jej renesansowe zasoby. Dzieła Wawrzyńca Korwina z przełomu XV i XVI stulecia, niegdyś „docenta bez katedry” krakowskiej Akademii; człowieka, który stworzył model humanistycznego kształcenia we Wrocławiu; „Gentis Silesiae Annales” Joachima Curaeusa, lekarza, filozofa, historyka; wreszcie traktaty Ambrożego Moibana, współtwórcy wrocławskiej reformacji. Jednak nie ten obszar śląskiej kultury był silnie eksponowany przez bibliofila, a dwa inne; jeden to śląscy mistycy czasu baroku i drugi to twórczość Gerharta Hauptmanna, noblisty, a zarazem berlińskiego skandalisty.
W każdym księgozbiorze są jednak pozycje, które, nie do końca poznane, wyzwalają chęć wyjaśnienia przyczyn właśnie jej wybrania do zbiorów przez tak wyrafinowanego zbieracza, jakim był Max Pinkus. Można powiedzieć: bo śląskie, bo dawne, bo tajemnicze. To prawda. Ale gdy zderzają się dwa fakty zbieżne w tym samym czasie, wówczas budzi się chęć interpretacji przypadku. Zastanawiająca jest np. informacja o zakupionym gdzieś w latach 20. XX wieku odrysie trzynastowiecznej legendy o św. Jadwidze, i to tuż po śmierci żony Hedwigi. Przypadek? Traf chciał, iż w katowickiej Bibliotece Śląskiej znajduje się podobny manuskrypt opublikowany z czasem przez „Śląsk” Wydawnictwo Naukowe („Legenda o Świętej Jadwidze”. Rkps 303/IV ze zbiorów Biblioteki Śląskiej w Katowicach. Katowice 2012. Oprac. Jan Malicki”). Aż korci, by włączyć jej wersję rękopiśmienną do Pinkusowej spuścizny. Niestety, nie można. Brakuje znaku identyfikującego ów egzemplarz z całą zachowaną pozostałością kolekcji. A miał on kilka możliwości wykorzystywanych w praktyce; nade wszystko ekslibrisy wykonane przez Maxa Ebersbacha – Sorau z 1896 roku z charakterystycznym motywem prząśniczki na tle fabryki, czy Emila Orlika. Jeszcze inny ekslibris publikowany jest w Śląskiej Bibliotece Cyfrowej. Żadnego z nich nie ma w naszym rękopisie. Nie ma też charakterystycznej pieczęci z literą P w otoku. Zatem prawdopodobnie nie jest to egzemplarz z Pinkusowego zbioru.
Nieprzypadkowo przywołałem tu nazwę Biblioteki Śląskiej w Katowicach. Ona będzie ważna wtedy, gdy kończyć będziemy opowieść o tragicznych losach „klejnotu śląskich księgozbiorów”, jak mówił jeden z niemieckich dostojników, przejmując go i dzieląc – mimo prośby młodszego syna o jej nie rozpraszanie – między państwową bibliotekę pruską w Berlinie, bibliotekę uniwersytecką we Wrocławiu i Górnośląską Biblioteką Krajową w Raciborzu. Wszak – przywołajmy komentarz Arkadiusza Barona – „twórcą unikatowego zbioru dzieł kultury niemieckiej (często w formie i treści wymarzonej przez nazistów) okazał się znienawidzony przez reżim przedstawiciel rzekomych sprawców nieszczęść niemieckich – żydowski przedsiębiorca (s. 131)”. Z Raciborza zbiory trafiają do Bytomia, do nowej niemieckiej biblioteki, która miała stanowić przeciwwagę dla istniejącej od 1922 roku w Katowicach polskiej biblioteki, z czasem publicznej. To już drugie stadium rozpraszania Pinkusowej spuścizny, choć służyła ona lokalnym społecznościom.
Potwierdza to informacja Bogusława Małuseckiego z gliwickiego archiwum, w którym odnaleziono kilka woluminów opatrzonych pieczęcią z literą P.
Trzeci etap rozpraszania kolekcji przyniosły czasy wojny i bliskiego powojnia. Obie biblioteki zostały ze sobą powiązane, ale oprócz ich księgozbiorów w jednym pomieszczeniu znalazły się w Bytomiu zasoby Zbiornicy Zbiorów Zabezpieczonych i Biblioteki Narodowej. Horror. Szczególnie tragiczne były losy ogromnej ilości przywożonych książek z Wrocławia np. 500 tysięcy woluminów w jednym transporcie (dla porównania cały przedwojenny księgozbiór poprzedniczki Biblioteki Śląskiej liczył ok. 100 tysięcy), a umieszczanych w przeróżnych pomieszczeniach. Do tego nieliczna załoga, często nie przygotowana do tak poważnych zadań. Z ogromnym szacunkiem myślę o ludziach ratujących wówczas poniemieckie księgozbiory. Bo to były książki! Nic dziwnego, że kolekcja Maxa Pinkusa powtórnie uległa rozproszeniu w tej części, która należała do przedwojennego zasobu bytomskiego. Poza starodrukami, które już na stałe znalazły swoje miejsce w Zbiorach Specjalnych Biblioteki Śląskiej. Dziś mogę stwierdzić, iż zachowało się 650 woluminów. Opisuje je w swoim studium Weronika Pawłowicz.
Problem jednak polega na tym, iż o wartości takich zbiorów, jak Pinkusowy, nie stanowią pojedyncze egzemplarze, a cała kolekcja. Ich zwarta całość. Stąd decyzja dyrekcji z lat 90. poprzedniego wieku, by z ogromnego księgozbioru liczącego 1,5 mln. woluminów wydobyć pozostałe w naszych zbiorach Pinkusowe egzemplarze. W sumie odnaleziono 2 424 woluminy. Pamiętając, iż cały zasób prudnickiego przemysłowca liczył między 17 tysięcy a 25 tysięcy pozycji, udało się więc odnaleźć między 10–14% pierwotnej kolekcji. A to jeszcze nie koniec, mimo apokaliptycznych zniszczeń sprzed lat.
Odnalezione fragmenty księgozbioru zgromadzone zostały w jednym miejscu i są dostępne w Czytelni Śląskiej BŚ. Tam przynajmniej znajdowały się do 2018 roku. Nie ma tam jedynej drukowanej po polsku pozycji, jaką jest Fryderyka Wilhelma II „Wznowiony i zaostrzony Edykt przeciwko Grom w Karty, Basetę Lanskenet y Faro, gdy Biribi zwanej y wszystkim innym azardowym grom, z Kartami, Kostkami y innemi znakami, lub iuż wynalezione są, lub ieszcze wymyślone będą. De Dato z Berlina, dnia 9. Lutego 1787, Wrocław”. Ta znajduje się w Zbiorach Specjalnych BŚ.
P.S. O losach przemysłu, którego już nie ma, a bez którego zapewne nie byłoby legendarnego, Pinkusowego księgozbioru pisał niedawno PRZEGLĄD.
Jan Wypler i jego przekład chińskiego Arcypoety
Takiego zaskoczenia, zachwytu, radości, dumy i szacunku dla śląskich dokonań literackich na twarzach moich chińskich słuchaczek się nie spodziewałem. Koniec całorocznego cyklu wykładów, ostatnie egzaminy – już doktorskie – i pożegnanie. Na pamiątkę naszych trzyletnich spotkań każdej z nich wręczyłem wydany niedawno reprint zadziwiającego manuskryptu, oprawionego według reguł imitujących klasyczną, chińską sztukę introligatorską. Był nim zbiór wierszy zatytułowany „Pieśni o winie” Li Taj Po, jednego z najwybitniejszych poetów chińskich „z okresu złotego wieku chińskiej poezji. Obok swojego przyjaciela Du Fu często wymieniany jako jeden z dwóch największych poetów w dziejach literatury chińskiej”. Teraz dopiero zrozumiałem przyczynę owego zaskoczenia, zachwytu i szacunku. I retoryczność pytania: tutaj na Śląsku? Jeszcze mocniej zabrzmiało ono wtedy, gdy sięgając do opracowań naukowych można było się dowiedzieć, że droga poznania tej twórczości w Europie była niezwykle krótka, bo licząca zaledwie 65 lat, od momentu pojawienia się pierwszych tłumaczeń w 1862 roku, po śląskie przekłady z lat trzydziestych XX stulecia. Pierwsze tłumaczenie bowiem Europa zawdzięcza markizowi d’Hervey de Saint–Denys i jego pracy o „Poezji epoki Tang”. Ale była i druga droga poznania dokonań literackich Li Taj Po, poety doskonale znanego i cenionego w Japonii. Jego twórczością zainteresowany był Ezra Pound, najwybitniejszy przedstawiciel modernistycznej poezji amerykańskiej, imitując poprzez przekłady japońskie teksty właśnie Li Taj Po. A tak na marginesie przypomnijmy z kolei, iż wybitnym translatorem poezji Ezry Pounda jest Andrzej Szuba. Powtórzmy zatem pytanie: – tutaj na Śląsku? I cofnijmy się do lat trzydziestych XX wieku.
Jesteśmy w Katowicach na ulicy Sienkiewicza. W jednej z kamienic mieszka Jan Wypler, wielki erudyta, człowiek niepospolity o niezwykłej biografii. Dziś – profesor mysłowickiego gimnazjum; wcześniej katowickiego gimnazjum państwowego (obecnie Liceum im. Adama Mickiewicza); w przeszłości – wielka postać śląskiego dziennikarstwa kojarzona z pismami dwujęzycznymi: „Oberschlesische Grenzzeitung – Górnośląska Gazeta Graniczna”, „Der Weisse Adler – Orzeł Biały”, wreszcie „Most – Die Brücke”, gdzie publikował wiersze Słowackiego, Tetmajera, Orkana i Kasprowicza, którego zresztą poznał osobiście. Ale w latach trzydziestych był już tylko ekscentrycznym starszym panem, zawsze z nieodłącznym parasolem, legendą szkolnej społeczności, niesłychanie spokojnym, nigdy nie dającym się wyprowadzić z równowagi. No, może tylko raz, jak odnotowały ten historyczny fakt kroniki szkolne. „Uczniowie – pisze Bolesław Lubosz – nazywali go Parasolem, i często gęsto próbowali zadrwić z niego i to z sukcesem”.
Przychodziło im to z łatwością, ponieważ profesor był człowiekiem łatwowiernym. Powiadali wówczas, że zrobili z niego „parasola”. Mógł więc stanowić prawzór profesora z „Szatana z VII klasy” Kornela Makuszyńskiego. Ponoć parasol wykorzystywał też przy swojej domowej pracy. Siadając przy oknie, zasłaniać się miał nim przed promieniami słońca. I właśnie wtedy wracał pamięcią do przeszłości, do czasów młodości, wrocławskich studiów slawistycznych u prof. Dielsa, lektur czytywanych „od Kochanowskiego do Staffa” około 1916 roku i oczarowaniu Mickiewiczowym „Panem Tadeuszem”. Po latach napisze:
Ukochanym moim dziełem stał się „Pan Tadeusz”. Zaszywałem się z nim w tarnogórskich lasach. I tam przeżywałem jego piękno, to leżąc w cieniu rozłożystego drzewa, wsłuchany w poszum liści i leśnych szmerów, to przechadzając się nad brzegiem potoku, kiedy wiatr grał w sitowiu. Czar otoczenia podkreślał piękno mickiewiczowskich słów. Las śpiewał swoją opowieść – a z zadrukowanych kart księgi szła opowieść o ludziach, ich losie, ich upadkach i wzlotach, ich nadziejach i tęsknocie, ich nieśmiertelnej pieśni o miłości i cierpieniu, o ich szaleństwie i śmierci, o blaskach i cieniach każdego człowieka. Szła ku mnie ta opowieść przy wtórze natury, to poważna i smutna, to lekka i beztroska, szła, aby mi pokazać niezmierne bogactwo ludzkiego życia. „Pan Tadeusz” i dzisiaj, ilekroć go czytam, jest dla mnie największym przeżyciem.
I pomyśleć, że swoje wspomnienia tak rozpoczynał:
Kiedy jeszcze wycierałem szkolne ławy za swoich sztubackich czasów, o polskiej literaturze nie miałem pojęcia. Znałem zaledwie Sienkiewicza i to w niemieckim przekładzie. Nazwisko Mickiewicza trafiało się wprawdzie w historii literatury, było jednak dla mnie zupełnie pustym dźwiękiem.
Śląski latarnik? Pracował zaś dużo i intensywnie. Wtedy też pod wpływem Domana Wielucha, kolejnej wielkiej legendy śląskiej sinologii i jego niezwykłego słownika, zainteresował się językiem chińskim. Już sam tytuł prowokował: „Słownik chińsko-polski do czytania tekstów chińskich bez przygotowania”(Katowice 1936). Wypler nie tylko nauczył się tegoż języka. Co więcej napisał i wydał broszurkę „Jak można łatwo nauczyć się po chińsku”. Zachowały się zresztą wspomnienia Jana Wyplera, zanotowane przez Aleksandra Widerę, kiedy ten wspomina pierwszy moment owej zaskakującej fascynacji. Mówił:
Jeszcze nigdy nie czułem się bardziej odmłodzony, jak w towarzystwie tego słownika, który mnie wprowadził w tajemnice, subtelne piękno liryki chińskiej i w prastarą mądrość wielkich chińskich myślicieli z ich jakże głębokim spokojem duchowym i rytmem duszy, bijącym równym taktem wszechświata.
Zapewne wtedy też, przekraczając granice leksykografii, sięgnął nie tylko po współczesne opracowania polskie i niemieckie, ale też te, które wydawane były w Chinach. Stąd zapewne na biurko uczonego trafił „Całkowity zbiór dzieł poety – taoisty Li Tai Po” opublikowany w Szanghaju w 1936 roku. Wiedział już, że wybrał wiersze najwybitniejszego z poetów chińskich. Wybór ten świadczy o głębokiej erudycji badacza, który z niezliczonego grona twórców wybrał właśnie tego najwybitniejszego, który żył w latach 699–762, na dwa stulecia przed pierwszymi datami wiążącymi się z powstaniem naszego państwa. Żył w epoce Tang (618–906), uchodzącej za okres najświetniejszy w chińskiej literaturze, słynący z rozkwitu poezji lirycznej i powstania nowej prozy. Sam poeta był człowiekiem niezwykłym, pochodzącym z bocznej linii dynastii cesarskiej, wykształconym, lecz mówiąc prawdę, nie miał szans na karierę dworską. Był wygnańcem, wędrownikiem – tułaczem, „wielkim piewcą wina, urody kobiecej i piękna krajobrazu”. Już za życia czczony był za swoją twórczość; a miał być autorem około 1000 wierszy. Za swoje pasje enologiczne zapłacił cenę najwyższą. Jak głosi legenda, ów „kochanek wina i księżyca”, płynąc łódką po Jangcy, smakując wino i wzdychając do księżyca, najzwyczajniej w świecie się utopił. To legenda.
Aleksander Widera twierdzi, że Jan Wypler przetłumaczył i wydał wszystkie dostępne utwory ze zbioru szanghajskiego. Ale mnie zainteresował mały, bo liczący zaledwie kilka bibułkowych kartek i specyficznie zszyty manuskrypt zatytułowany „Pieśni o winie. Tłumaczył z oryginału Jan Wypler. Ilustracje i tekst wykonał Zgraja Franciszek”. I dedykacja: „Przyjaciołom wina”. Na odwrocie zaś notka: „Literacka transkrypcja Szewczyk Wilhelm”. Te informacje odkrywają inną jeszcze cechę owych przekładów; z jednej strony troskliwość o filologiczną ścisłość i poprawność najbliższą, jak to możliwe oryginałowi, z drugiej zaś – dopełnienie jej o walor trudny do przełożenia; o poetyczność, bez której każdy wiersz zatraca to, co jest jego niezbywalnym jestestwem. Tę drugą warstwę jego translacji dopełniali śląscy poeci. Właśnie Wilhelm Szewczyk, Aleksander Baumgarten, Emanuel Imiela, Aleksander Widera. Wierność oryginałowi wraz z poetyckim polotem współtworzyły nową jakość estetyczną bliską oryginałowi, wzmacnianą na dodatek chińską regułą 20, 28, 40 lub 56 wyrazów mających „wypowiedzieć treść przyciągającą uwagę czytelnika”. Jak w wierszu „W oberży”.
Z Lan Ling piję wino wonne rośliną złotą,
Nefrytowy puchar podnoszę do ust radośnie, z ochotą,
Zachęca gospodarz, do picia nakłania,
I tak powoli zapominam, żem w kraju wygnania.
Smakując zatem wino, przypomnijmy sobie czasem nie tylko poetę z dalekich Chin, ale i śląskiego tłumacza, który przyszedł na świat przeszło sto trzydzieści parę lat temu.
pomysł z roku 1923. Doman Wieluch i jego chińsko-polski słownik
Jeszcze w czerwcu roku 1936 nie było zgoła europejczyka (z wyjątkiem autora i jego przyjaciół), który by nie zaakceptował bez namysłu twierdzenia, że „zawiłość alfabetu chińskiego, złożonego z kilkudziesięciu tysięcy znaków, utrudnia tak dalece czytanie i pisanie, że tylko najzdolniejsi mogą się temu poświęcić”. Mniemanie takie, zakorzenione od stuleci, utrudnia oczywiście w najwyższym stopniu poznanie bogatego piśmiennictwa chińskiego, a przez to uniemożliwia zupełnie głębsze wniknięcie w piękności i subtelności chińskiej kultury.
Tak polemizował Doman Wieluch z nie byle kim, bo z samym Wincentym Lutosławskim, erudytą, filozofem, założycielem „Eleusis”, nade wszystko zaś poliglotą; polemizował zaś o możliwościach bezpośredniego poznawania chińskiej kultury, poprzez teksty prymarne, oryginalne. Lutosławski bowiem 3 czerwca 1936 roku w krakowskim „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” zamieścił artykuł, będący dla Wielucha, człowieka w pełni przekonanego o trafności swoich spostrzeżeń, rodzajem prowokacji. Artykuł ten był też z pewnością decydującym impulsem, który uruchomił i zintensyfikował prowadzone od lat prace nad poznaniem tajemnicy piśmiennictwa chińskiego. Już bowiem 10 grudnia tegoż roku Doman Wieluch kończy pisanie wstępu do przygotowywanej edycji i opatruje go datą. Nie wierzę zatem, że pracę nad tak skomplikowanym dziełem, jakim jest słownik, można napisać w ciągu zaledwie siedmiu miesięcy. Tak też zresztą nie było. Autor doskonale o tym wiedział, silnie zaznaczając odmienność i specyfikę swojego dzieła, skoro we wstępie, pisze tak:
Niniejsza publikacja ma zmienić ten stan rzeczy. Ukaże ona, jako urzeczywistnienie pomysłu, pochodzącego jeszcze z roku 1923, że cała różnorodność wszystkich 40 czy 50 tysięcy znaków czyli wyrazów chińskich jest zbudowana, tak jak nasze wyrazy z liter, ale z niespełna trzystu e l e m e n t ó w g r a f i c z n y c h, prostych i łatwych do spamiętania, jeżeli są odpowiednio traktowane.
Był to więc już końcowy etap pracy nad szalonym dziełem przełamującym w jego czasach europejsko-filologiczno-rutynowe przyzwyczajenia z dopuszczaną w nauce niekonwencjonalnością, nieprzewidywalnością, świeżością, za którą zawsze się ukrywa nowa metodologia poczynań badawczych. Ale każdego obserwatora odkryć naukowych intrygują etapy docierania do prawdy. Z pewnością nie tylko newtonowskie jabłko i eureka Archimedesa. Częściej noblowskie „nie wiem” Wisławy Szymborskiej, inspirujące i wymuszające chęć poznawania. Nierzadko przez lata. Znamy początek, znamy też koniec. To opublikowanie „na prawach manuskryptu” w Katowicach w 1936 roku „Słownika chińsko-polskiego do czytania tekstów chińskich bez przygotowania”. Spróbujmy zatem wyodrębnić hipotetyczne etapy sinologicznych fascynacji jego autora. To jednak ledwie rekonesans dopełniający.
Spotkanie byłego konsula z kulturą pisarską Chin nastąpiło w sposób naturalny; bo w jednej z kopenhaskich bibliotek. Co więcej; studiując tam dostępne teksty chińskie doszedł do wniosku, iż możliwe jest zbudowanie uproszczonego systemu, który z owych 50 tysięcy znaków wydobędzie… No właśnie. Ile? Dostępny Wieluchowi chińsko-angielski słownik Giles’a z 1912 roku pozwalał uprościć ich liczbę do 14 tysięcy znaków. I tu dochodzimy do istoty wynalazku Domana Wielucha. Doc. Józef Mayer już przed wojną opisywał istotę tego odkrycia. Pisał:
Metoda D. Wielucha wprowadza w tej dziedzinie zasadniczy zwrot. Opiera się ona na spostrzeżeniu, iż wśród różnorodnych na pozór 50 tysięcy znaków chińskich powtarzają się w różnych kombinacjach pewne stałe, jedne i te same elementy graficzne, przy czym jest ich – 296. Wszelki znak (wyraz) chiński zbudowany jest – jak nasze słowa z liter – z jednego lub kilku takich elementów i wystarczy je zapamiętać, by swobodnie orientować się w tekście chińskim. Każdy z tych elementów autor opatrzył odpowiednią do jego kształtu i znaczenia krótką nazwą w języku angielskim, co umożliwia światowy zasięg jego odkrycia.
A nieco dalej doda:
Dalszą oryginalnością Słownika D. Wielucha jest to, iż zawiera on tylko jedną tablicę z reprodukcją chińską wspomnianych elementów i ich angielskimi odpowiednikami, dalej zaś operuje już tylko owymi odpowiednikami z alfabetu łacińskiego, czyli – jest to chiński bez…chińskich czcionek.
Tyle doc. Józef Mayer o Wieluchowej metodzie. Czy sprawdziła się ona w praktyce? Z pewnością korzystał z niej Jan Wypler, równie zafascynowany tym kręgiem kulturowym; zwolennikami jej byli i Wilhelm Szewczyk i Aleksander Widera. Mieli ponoć z niej korzystać – i to przez długie lata – studenci sinologii Uniwersytetu Warszawskiego. Ale też potwierdzeniem rangi tego odkrycia było uhonorowanie autora słownika tytułem członka – korespondenta Towarzystwa Chińsko-Polskiego w Nankinie. Znakiem rozpoznawczym był specyficzny sygnet, zaś jego biblioteka otrzymała chińską tablicę z czerwonego jedwabiu z oryginalnym napisem: brzuch pełen klasyków i filozofów. Nieprzypadkowo. W bogatej bowiem prywatnej bibliotece znajdowało się około 120 oryginalnych chińskich dzieł, w tym tak unikatowych, jak np. „Szi ki” (Zapiski dziejów), które badacz tak opisuje:
W 213 roku przed Chrystusem totalistyczny cesarz Szi Huang ti z dynastii Tsin, by nic nie mąciło doskonałości stworzonego reżimu, kazał ściąć 470 uczonych, spalić cały dorobek pisarski Chin, a państwo otoczyć Chińskim Murem. W sto lat później uczonemu Se ma tsjen udało się jednak zrekonstruować zniszczone kroniki – właśnie owe Szi ki. Przeminął totalistyczny władca – odżyły dawne dzieje”. (J. Mayer). Jednak perłą w koronie był jedyny ocalały z przebogatej kolekcji cesarzy chińskich tom, oprawiony w żółty jedwab (kolor zastrzeżony dla cesarza), zatytułowany „Plan ceremoniału wielkiej dynastii Tsing.
Jedyny jaki ocalał po wyprawie interwencyjnej zachodnich państw po zabójstwie ambasadora Niemiec. Biblioteka cesarzy splądrowana, zniszczona, unicestwiona. Nie pierwsza i nie ostatnia w dziejach świata. Ale tym razem przez regiment śląski. Tak trafiły na Śląsk chińskie artefakty zakupione przez bytomskie muzeum od podejrzanego handlarza. Czy zachowały się do dziś? Taką też drogę – zapewne w plecaku grabieżcy – przeszedł i „Plan ceremoniału…” Kolekcjonerstwo – to już trzecia pasja Domana Wielucha. Pasja szlachetna.
Fenomen przetrwania. O debiucie poetyckim Kazimierza Gołby
Tym razem nie będzie o „Wieży spadochronowej”, choć przyznać to muszę, nieodłącznie wiąże się ona z nazwiskiem – ba, staje się znakiem rozpoznawczym po trosze zapominanego – twórcy. Przywołuję natomiast jego debiut pisarski oraz fenomen przetrwania małego, cieniutkiego kajecika w grubą linię, podobnego do tych, które są doskonale znane i stosowane przez pokolenia uczniów do dziś. Zeszytu, zapisanego starannie kaligrafowanym duktem pisma, z wyrazistą manierą graficzną, polegającą na stylizacji inicjałów na modłę dawnego rękopisu, choć znacznie uproszczonego i zubożonego. Czytam: „Kazimierz Gołba: Wrażenia z Kalwarji Zebrzydowskiej (sonety)”. A na stronie ostatniej: „Pisałem podczas tygodniowego pobytu w Kalwarji Zebrzydowskiej od dnia 11 do 17 czerwca 1922 roku”.
Dla Kazimierza Gołby był to czas niezwykle ważny. Z jednej strony zamykający egzaminem maturalnym okres edukacji podstawowej, z drugiej – czas kontemplacji odświeżającej i pytań „co dalej?”; wyboru drogi życia na całą długą i niemożliwą do powtórzenia przyszłość. Miał wszak ledwie 18 lat. Ton rozważań antropologicznych autora: o człowieku – Ja; naturze – Ty; i „Wiecznej Myśli, która jest od wieka”, wyraźnie podkreśla ów rozliczeniowy charakter wypowiedzi. Oczyszczający a zarazem budujący. Osobisty i uniwersalny. To mnie nie zaskoczyło. To konsekwencja wyboru gatunku – właśnie sonetu o utrwalonej od stuleci konstrukcji w odmianie włoskiej lub francuskiej. A tak na marginesie. Aż prosi się, by odtworzyć śląskie dzieje sonetu od czasów baroku, po Tadeusza Kijonkę, ostatniego pasjonata tego gatunku.
Jednak nie tylko przedmiot genologiczny jest tu istotny, ale i cały zbiór Gołbowych asocjacji, budowanych na zasadzie centonu, a jednak o w pełni oryginalnej konstrukcji, jak w sonecie V „Na Żarku. B”, w którym dopatrzymy się i Mickiewiczowskiego „Pani pana zabiła, bo był już niemłody” (dopowie poeta), i tropów z „Balladyny”, i lokalnych opowieści ludowych, i Leśmianowskich fraz. Taka kumulacja skojarzeń, to pogłos szaleństwa szkolnej erudycji, ale i rodzaj gry z czytelnikiem. Wcale nie zaskakującej. Wszak niedawny absolwent krakowskiego Gimnazjum św. Jacka, chlubiącego się zresztą znakomitymi postaciami, takimi jak: Feliks Koneczny, Lucjan Rydel i Rafał Malczewski, był do tego rodzaju poczynań odpowiednio przygotowany. Nie znamy nauczyciela, który uczył go polskiego. Ale przypuszczamy, że literaturę poznawał z kart niezwykle popularnego w środowisku krakowskim podręcznika prof. Ignacego Chrzanowskiego „Historia literatury niepodległej Polski (965–1795)”; być może z wydania siódmego lub ósmego z 1920 roku. Po latach prof. Jan Zygmunt Jakubowski tak pisał:
To pierwsze i serdeczne spotkanie z wielką tradycją literatury staropolskiej, pierwsze i nigdy niezapomniane olśnienie jej bogactwem, pięknem i mądrością. Uczyłem się z tej książki w gimnazjum. Była ona długo moim najwierniejszym przewodnikiem po drogach wielowiekowego rozwoju literatury narodowej. Moim? Myślę, że to nie tylko osobiste doświadczenie. Było ono udziałem wielu.
Szczególnie inspirujące dla młodego adepta ars poetica mogły być rozważania o sonetach Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego, choć i analiza twórczości Jana Kochanowskiego, również. Ale sam Ignacy Chrzanowski, profesor honorowy UJ, nie zajmował się wyłącznie kulturą staropolską; był też znawcą romantyzmu. I to wybitnym. Stąd naturalne skojarzenia dokonań młodego poety z Mickiewiczowskimi sonetami.
Ale jego tygodniowy pobyt w Kalwarii Zebrzydowskiej między 11 a 17 czerwca 1922 roku miał też inny jeszcze wymiar. Szerszy, ponadindywidualny, ponadlokalny. W dzień po wyjeździe młodego Kazimierza z Kalwarii do Krakowa, na nieodległym Śląsku zaczęły się dziać wydarzenia, które odcisną pośrednio swoje piętno także i na jego losie. To moment, kiedy tereny plebiscytowe opuszczają oddziały policji i wojsk międzysojuszniczych. Trzy dni później, na most łączący Kongresówkę ze Śląskiem wjedzie gen. Szeptycki, przejmując tę ziemię w imieniu Rzeczypospolitej. Terenów szczególnie ważnych również dla biografii pisarza – Szopienic i Katowic. On sam zresztą później powtórzy tę drogę już jako pedagog. Jednak nie znamy jego reakcji na te wydarzenia. W kilka miesięcy potem młody pan Kazimierz rozpocznie studia historyczne w Uniwersytecie Jagiellońskim, które ukończy w 1927 roku, przedstawiając rozprawą doktorską zatytułowaną „Aleksander I wobec sprawy polskiej na Kongresie Wiedeńskim 1814–1815”. Rok wcześniej jednak, w roku 1926, Kazimierz Gołba osiadł na stałe w Katowicach, podejmując pracę nauczyciela. Początkowo w komunalnym gimnazjum w Szopienicach, później zaś w katowickim gimnazjum państwowym, w którym zresztą chciał też pracować wiele lat później Jan Zaremba, przyjaciel po piórze, a w przyszłości twórca śląskiej polonistyki. Niedługo, bo już w 1937 roku, w wieku 33 lat, Gołba przeniesiony został na emeryturę, jak wielu innych śląskich nauczycieli, którym bliższe były idee Wojciecha Korfantego niż Michała Grażyńskiego.
Pobyt w Kalwarii Zebrzydowskiej odciśnie jednak swoiste piętno na życiu Kazimierza Gołby. W tymże bowiem roku 1922, kiedy spisuje swoje „Wrażenia”, publikuje też w „Głosie Narodu” swój pierwszy drukowany tekst, w dwa lata później – na łamach „Gońca Akademickiego” – kolejny. Odtąd stale pojawiać się będą w prasie jego utwory. W „Gońcu Krakowskim” ogłasza swoją pierwszą powieść „Szlakiem honoru”, w 1930 – tom wierszy „Salwa nad brukiem”, a w 1932 – powieść historyczną „W cieniu wielkiej legendy”. Coraz częściej też sięga po tematykę lokalną. Tak powstają sztuki: „Rekruci”, wystawianą w Warszawie, Poznaniu, Sosnowcu; „Legenda o św. Jacku”, „Lompa” oraz powieści: „Młodzieżowcy” i „Dusze w maskach”.
A co z rękopiśmiennym tekstem „Wrażeń z Kalwarji Zebrzydowskiej”? Na szczęście rękopis przetrwał. Wędrował wraz z autorem przez Kraków do Katowic. Nie uległ unicestwieniu podczas rewizji w domu pisarza przeprowadzanej przez gestapo i UB. Zachował się. I wraz z całym archiwum Kazimierza Gołby znalazł swoje miejsce w zbiorach Biblioteki Śląskiej. Z ogromną wdzięcznością przejmowałem całą zachowaną twórczość z rąk Rodziny. Nic dziwnego, że w roku jubileuszu 80-lecia właśnie sonety zostały opublikowane, a na prośbę dzieci pisarza Marii Gołby-Świder i Bolesława Musiałkiewicza, zadedykowane Janowi Pawłowi II.
Pewnego razu w Warszawie. „Pamięć i tożsamość” Jana Pawła II
Nic nie zapowiadało niezwykłości tego zdarzenia. Jak co roku ks. Roman Szpakowski, prezes Stowarzyszenia Wydawców Książki Katolickiej, zaprosił w lutym lub w marcu 2007 roku kapitułę Nagrody „Feniks” na spotkanie poświęcone wybraniu i uhonorowaniu naszym zdaniem najciekawszej, najlepiej pod względem estetycznym wydanej i czytelniczo najatrakcyjniejszej książki. Nikt nie miał wątpliwości. To – idąca niczym burza – „Pamięć i tożsamość” odeszłego już Papieża. I wspomnienie dnia 2 kwietnia sprzed dwóch lat, kiedy nadeszła z Watykanu przerażająca wiadomość, a potem już tylko symboliczne zamykanie się KSIĘGI na placu Św. Piotra. Targi Wydawców Katolickich zostały wówczas oczywiście przesunięte.
Uroczystość wręczenia nagród tamtego roku miała wyjątkową oprawę. I nie tylko dlatego, iż na naszą prośbę tę najważniejszą nagrodę Diamentowego Feniksa miał wręczać kardynał Kazimierz Nycz, który dwa tygodnie wcześniej miał ingres do warszawskiej Archikatedry. Uświetniał też tę uroczystość wspaniały zespół „Śląsk”. Jednak stałym fragmentem uroczystości jest zawsze laudacja przewodniczącego kapituły. Mówiłem wtedy tak:
Gdy ją czytałem, miałem wrażenie, iż jest ona niezwykle prosta, wręcz zwodniczo prosta. A czytało się ją znakomicie: precyzja słowa, uroda zdań, sentencje, puenty, kompozycja całości i poszczególnych fragmentów, a przy tym wizyjność przekazu. I nagle te kwestie, które wydawały mi się niezwykle łatwe do przedstawienia, nabrały zupełnie innego sensu, znaczenia, uogólnienia. Mamy bowiem do czynienia z systemem, gdzie każdy fragment jest dopełniany, interpretowany i przedstawiany co najmniej w dwóch wymiarach: prostym, liniowym – autonomicznym; i ogólnym – naddanym, uniwersalnym. Gdzie wybór jednej strategii czytania zubaża całe dzieło. Ale też nie można spoglądać na tę książkę jako zamknięty we fragmentach zapis domknięty raz na zawsze. Raczej jako sylogistyczną przesłankę mniejszą do wielkiej syntezy zamykającą całość przesłania. Szczególnie, iż coraz to nowe kwestie podnoszone i poruszane przez interlokutorów wymagają erudycji, własnej refleksji i własnego, nieraz krytycznego, zastanowienia. I swoistego nizania na intelektualną nić ciągłości myślenia.
Zacznijmy od kwestii, zdawać by się mogło, najprostszej; od kompozycji. „Miara wyznaczona złu” to pierwsza część, na którą złożą się stale dookreślane pojęcia takie, jak: Mysterium iniquitatis: Koegzystencja dobra i zła; Ideologie zła: Miara wyznaczona złu w dziejach Europy; Odkupienie jako boska miara wyznaczona złu; Tajemnica odkupienia; Odkupienie: zwycięstwo zadane człowiekowi. To część pierwsza. Druga, zatytułowana „Wolność i odpowiedzialność: O właściwe używanie wolności; Wolność jest dla miłości; Nauka z najnowszej historii; Tajemnica miłosierdzia”. To druga. I trzecia: „Myśląc Ojczyzna...” (zwróćmy uwagę na wielokropek, który się tutaj pojawia i w nawiasie: Ojczyzna – naród – państwo). I ponownie wystąpią kategorie kultury społecznej do dziś niezwykle istotne, acz kontrowersyjne i nadinterpretowywane. Jeśli bowiem ktoś przywołuje i ośmieli się posłużyć pojęciami: ojczyzna, historia, patriotyzm staje się człowiekiem podejrzanym, utożsamianym z określonym, a jednoznacznie zdefiniowanym, kręgiem politycznym. Pojęcia te pozbawiono tego, co było i jest ich niezbywalnym atrybutem: ogólności, wspólnoty ponadpolitycznej, jednoznaczności semantycznej słów i ich znaczeń. I tym sprawom poświęcili swoją uwagę interlokutorzy. Jan Paweł II zaczął jednak od zdefiniowania i reinterpretacji najprostszych i obiegowych pojęć. Stąd i tytuły rozdziałów: „Pojęcie ojczyzny; Patriotyzm; Pojęcie narodu; Historia; Naród a kultura”. One dopiero stały się podstawą dalszych rozważań: rozdział: „Myśląc ojczyzna” i jego dopełnienie: „Myśląc Europa...; Polska – Europa – Kościół”. I podrozdziały: „Ojczyzna europejska; Ewangelizacja Europy Środkowo – Wschodniej; Owoce dobra na glebie oświecenia; Misja Kościoła; Stosunek Kościoła do państwa; Europa na tle innych kontynentów”. I rozdział już ostatni: „Demokracja: możliwości i zagrożenia”, i jego podrozdziały: „Współczesna demokracja; Powrót do Europy?; Macierzyńska pamięć Kościoła; Wertykalny wymiar dziejów Europy”. Na tym właściwie kończy się książka, bo jej zamknięcie stanowi rozmowa o momencie, który mógł zmienić losy współczesności. „Ktoś prowadził tę kulę”.
Taka jest kompozycja książki, koncentrycznie budowana na dopełniającej się hierarchii wartości; od etyki i określenia wektorów dobra i zła, poprzez wolność człowieczego wyboru, po społeczne determinanty ludzkich ograniczeń. Ale taka architektura każe nam spojrzeć na te rozważania z innego jeszcze punktu. Równie zaskakującego, bo wyznaczającego zupełnie inny krąg skojarzeń. Poszczególne bowiem rozdziały poprzedzone zostały każdorazowo pytaniem, nawykowo niemal kojarzonym z klasycznym dyskursem scholastycznym, z katechizmem. Czyżby zatem miał to być również katechizm dla współczesnego, wielokrotnie doświadczanego, człowieka, za to z przesłaniem w przyszłość? Człowieka uniwersalnego, nierzadko znacznie wykraczającego poza sferę religijnych uwarunkowań? Perspektywa odniesień intelektualnych może też generować nowe pytania, które z jednej strony – eksponują to, co było w przeszłości naszym wspólnym doświadczeniem, naszym – ludzkim, naszym – rodzinnym, naszym – jednostkowym; z drugiej zaś naszego horyzontu oczekiwań skierowanego w przyszłość. Bo prymarne w swej istocie pojęcia dobra i zła, wolności i demokracji, ale i perspektyw bliższych i dalszych należą do tego kręgu spraw, bez których człowiek obyć się nie może. Są bowiem immanentnie wpisane w człowieczą TOŻSAMOŚĆ. Jest w niej jednak coś o wiele ważniejszego niż największa heroiczność codzienności. To wewnętrzny ład, budowany na wertykalnie ukształtowanych relacjach człowiek – Bóg. Swoiście budowana antropologia, która nakazuje spojrzeć na relacje czysto ludzkie z perspektywy „Wiecznej Myśli, która jest dalej, niż od wieka” (Jan Kochanowski). Jak człowiek ma się zachować wobec spraw wielkich i ostatecznych. Jak zachować się godnie? Jakich w życiu dokonywać wyborów? Czy przyjąć postawę człowieka peregrynującego przez życie (homo viator), wielokrotnie napadanego przez wrogów godnego żywota ludzkiego, jak w paraboli o litościwym Samarytaninie, czy człowieka walczącego (homo militans), jak w liście św. Pawła? Zresztą oba te przykłady przywoływane są w papieskiej książce.
I pójdźmy już do samej treści. Sam wywód zaczyna się od swoistej diachronii; od misterium przedstawienia istniejącego od zarania ludzkich dziejów zła, rozumianego jako skrajne przeciwieństwo dobra. Wręcz idąc dalej: to naturalna koegzystencja dobra i zła. Te dwie kategorie na swój sposób uniwersalne i wszechwładne determinują każdą postawę ludzi, każdego człowieka. Ale nie to jest oryginalnością tego przekazu. Nowością jest unaocznienie relacji między dobrem i złem, zasadzającej się w swoistym dynamicznym dopełnieniu, przenikaniu, zastępowaniu. Są one rodzajem sprzężenia zwrotnego. Zło jest brakiem dobra, dobro jest nieobecnością zła – pisze Papież. W każdej sytuacji ludzkiej występuje i dobro, i zło. Ale tam – powtórzmy – gdzie nie ma dobra, pozostaje zło; tam gdzie jest dobro, nie ma zła. To są skrajne przypadki, ekstrema ludzkich uwikłań i zagrożeń. Lecz Jan Paweł II zwraca uwagę na istotę paraboli o pszenicy i kąkolu. To właściwy klucz do rozumienia dziejów człowieka. Wszędzie bowiem jest dobro i zło. Łatwo jest wyplenić zło, ale nie zawsze należy to czynić w momencie wzrastania. Ważny jest również sam moment podejmowania działań. To istota owej paraboli o pszenicy i kąkolu. Ale równie istotne jest inne jeszcze pytanie. Pytanie o to, kiedy rodzi się zło. Zdaniem Papieża odpowiedź jest stosunkowo prosta: gdy pojawia się PAMIĘĆ. Wszechwładna dominacja żywiołu przeszłości, historyzmu, pulsowania dziejów. Jan Paweł II zwraca szczególną uwagę na ten moment, kiedy właściwie ujawnia się to narzędzie swoistej ideologizacji zła. Ba, wskazuje prapoczątki, których dopatruje się w czasach Kartezjusza i jego dewizie – „myślę, więc jestem”. Wtedy nastąpiło „odwrócenie porządku w filozofii”. Odejście od filozofii św. Tomasza z Akwinu. Jednak wiąże on z filozofią oświecenia. Ona przybierze różne, jakże migotliwe, a przez to atrakcyjne, oblicza w całej Europie. Inne było oświecenie na zachodzie: we Francji, Anglii, Niemczech; zupełnie inne w Polsce. Z owych różnic, nie tylko geograficznych, wywodzą się konsekwencje na przyszłość. W nich dopatrywał się Jan Paweł II skutków znacznie później i znacznie dalej sięgających, bo aż do czasów znacznie nam bliższych.
I konkluzja: człowiek pozostaje sam, sam jako kreator własnych dziejów i własnej cywilizacji. Sam jako ten, który stanowi o wyborze między dobrem i złem. Jako ten, który powinien istnieć i działać. Nawet gdyby Boga nie było. Człowiek jest sam. I tu dotykamy kolejnej ważnej kwestii.
Początków owej samotności możemy się dopatrzyć w momencie odwrócenia systemu filozofii przez człowieka „wolnego i wolność ubezpieczającego”, mającego własną wolę, według niej postępującego w momencie oceny i weryfikacji dokonanego wyboru. Zawsze jednak człowiek pozostaje sam. I w tym dramatycznym momencie budowanego systemu antropologicznego Papież przerywa swoją narrację. Tym samym nadając człowieczej samotności wymiaru tragicznego heroizmu, dramatu codziennych wyborów. Dokończenie znajdziemy znacznie później; wtedy, gdy pojawi się próba określenia spójnego, jednorodnego i pełnego systemu. Ale już odniesionego do świata realnej rzeczywistości. To rozdział zatytułowany „Miara wyznaczona złu”. Miarą jest tu historia, konkretny czas działania. Zło – czas trwania dwóch wielkich systemów – nazizmu i komunizmu. I to do owych systemów odnosi się „miara wyznaczona złu w dziejach Europy”. Papież przypomina też fakty; nazizm trwał 12 lat, komunizm znacznie dłużej. Autor analizuje tu przyczyny, przejawy i konsekwencje owego długiego trwania. Przypomniał, iż zaakceptowany został podział stref wpływu na wschód i zachód; że rozpoczęła się inwazja ideologiczna na tereny pozaeuropejskie; że system komunistyczny był dla wielu systemem atrakcyjnym. Nie ma więc tu prostych wyborów między akceptacją a negacją systemu wybranego przez jednostkę. Nie ma jednoznacznych ocen wartościujących ich poczynania. Bo w systemie Jana Pawła II historyzm – ta „miara wyznaczona złu w dziejach Europy” to nie tylko ziemska rzeczywistość, realność człowieczej egzystencji; to także współtworząca ją sfera „Wiecznej Myśli, która jest dalej niż od wieka”. Dobrem jest Bóg. I odkupienie. To ono dopełnia i nadaje pełny wymiar owym rozważaniom o świecie ludzi, ich dziejom, nieustającej walce między dobrem i złem. To klucze do interpretacji rozważań Jana Pawłowych.
Odkupienie zasadza się na krzyżu, zmartwychwstaniu i tajemnicy paschalnej. To kolejne fundamentalne kategorie dopełniające system antropologiczno – teologiczny Papieża. Jednak odkupienie to wynik walki dobra ze złem po stronie Boga. Jest więc i niezbywalnym zadaniem człowieka. Celem jest zwycięstwo, ale i przyjęcie zadania „pójdź za mną” nie tylko w sferze wertykalnej, ale i codziennej ludzkiej egzystencji. A co z wolnością jednostki i wolności społeczeństwa? Trudno bowiem przyjąć, że kategoria wolności wyboru między dobrem i złem jest wyłącznie przywilejem i wartością przypisaną jednostce. Ma także wymiar społeczny. Stąd nieprzypadkowo pojawi się też kategoria ojczyzny, którą Papież zgodnie z tradycją wiąże z ojcowizną. Jednak w jego systemie jest miejsce nie tylko dla ojca, ale i matki. Matką jest Kościół. Zatem Ojcem – ojczyzna, państwo, Matką – Kościół.
I kolejna kategoria – patriotyzm. A z nim czwarte przykazanie: „czcij ojca i matkę swoją”, bo patriotyzm to umiłowanie historii, tradycji, języka, krajobrazu. Partykularyzm narodowy jest bowiem wpisany w universum ludu bożego. Ta kwestia tak chętnie podnoszona, dyskutowana, monumentalizowana lub potępiana w czambuł, u Jana Pawła II nabiera zupełnie innego znaczenia. Jest kojarzona z określoną lokalnością, ludźmi i kulturą. To ona staje się symbolem identyfikacji szlachetnej ludzkiej gromady. Istotą jej jest trwania. To zaledwie próba definicji tej sfery człowieczej egzystencji. Ale Papież nie pozostaje na poziomie definicji. Przekracza tę granicę i schodzi na poziom faktów historyczno-kulturowych. Pojawią się więc pytania o początek naszej kultury; o inicjalny moment, w którym rody stają się narodem; o początek więzi między zbiorowościami. Dla Polski i Papieża to oczywiście rok 966. Ale czy rzeczywiście? Ów zdecydowany kategoryzm stwierdzenia musi prowokować. A co było wcześniej? Czy można wartościować czasy „przed” i „po”? Czy można tępić „ogniem i mieczem” wszystko to, co niezgodne ze zwycięskim „dziś”? Czy można „niszczyć niegdysiejszych panów w czasach, gdy odchodził świat stary”? I dalej, jak łączyć moment stawania się, z przytłaczającym obowiązkiem i determinacją dekalogu. A jak ów moment kształtowania nowej jakości cywilizacyjnej ma się do przestrzeni między dobrem a złem?
Odpowiedzi na te fundamentalne pytania są niezwykle trudne, gdyż przekraczają z jednej strony ramy historiozoficznych rozważań, z drugiej zaś – możliwości dookreślania owej nowej jakości budowanej na gruzach przeszłości, utożsamianej z owym novum. Elementem łączącym może być kultura, o której mówił w Paryżu w 1980 roku. „We wspomnianym przemówieniu – pisze Papież – mówiłem między innymi: Człowiek żyje prawdziwie ludzkim życiem dzięki kulturze (...).
Kultura jest właściwym sposobem istnienia i bytowania człowieka (...) Kultura jest tym, przez co człowiek staje się bardziej człowiekiem: bardziej” jest”. (...) Naród bowiem jest tą wielką wspólnotą ludzi, którą łączą różne spoiwa, ale nade wszystko właśnie kultura. Naród istnieje «z kultury» i «dla kultury». I dlatego właśnie jest ona tym znamienitym wychowawcą ku temu, aby «bardziej być» we wspólnocie, która ma dłuższą historię niż człowiek i jego rodzina (...)”. To słowa Jana Pawła II. Ale równie ważna jest związana z kulturą suwerenność społeczna i suwerenny w niej człowiek.
Ale suwerenność zakłada nie tylko wolność człowieczą, jest też przejawem własnych, niepodważalnych przez innych, szczególnie przez instytucje, poglądów. Co więcej, uszanowania ich przez tych, którzy każdy krok mogą oceniać, ale i przykładać miarę poglądów sobie głoszonych przez „naszych” i poglądów „niewłaściwych” przez ludzi naznaczonych, niczym w balladzie Bułata Okudżawy o głowach i pieczątkach.
Powtórzmy: suwerenność człowiecza jest efektem ludzkiego doświadczenia i jego humanistycznych perspektyw. To dwa skrzydła ludzkiej egzystencji intelektualnej: przeszłość dla przyszłości. Nigdy: przeszłość dla teraźniejszości. To konkluzja paryskiego seminarium papieskiego z roku 1980.