Śladami Operacji Pomorskiej - Tadeusz Gasztold - ebook

Śladami Operacji Pomorskiej ebook

Tadeusz Gasztold

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna w Mirosławcu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tadeusz Gasztold

Śladami operacji pomorskiej

Wydawnictwo Poznańskie 1973

 

Obwolutę projektował

TADEUSZ PISKORSKI

OD AUTORA

Można powiedzieć, że książka ta jest zbiorowym pamiętnikiem Polaków przebywających w przełomowych miesiącach lat 1944—1945 na Pomorzu. Jedni z nich znaleźli się tu jako jeńcy z wojny obronnej Polski we wrześniu 1939 roku, inni dzielili ciężki los robotników przymusowych, czy wreszcie — dokumentując polskość tych ziem — trwali tu przez wieki germanizacji jako ludność rodzima. W książce znalazły się także wspomnienia tych, którzy w szeregach Wojska Polskiego i Armii Radzieckiej żołnierskim trudem przynieśli tym ziemiom wyzwolenie. Publikacja ukazuje więc przeżycia jednostek — ale ich suma daje obraz najnowszej historii tego regionu.

Jednym z celów niniejszego opracowania jest zdemaskowanie fałszerstw propagandy rewizjonistycznej o tzw. wypędzeniu ludności niemieckiej z terenów Pomorza. Podane w książce fakty zadają im kłam, wskazując rzeczywistych tego sprawców — władze hitlerowskie, które opuszczając ziemie Pomorza ogołociły je z zasobów gospodarczych i zarządziły przymusową ewakuację w myśl teorii „pustej i spalonej ziemi”.

W poszukiwaniu materiałów do tej książki autor odwiedził wiele wsi i miasteczek. Nie szukał jednak sensacji i opisów mrożących krew w żyłach, ograniczając się jedynie do wiernego spisania wypowiedzi swoich rozmówców. Wielu z nich poświęciło czas odpoczynku bądź przerywało pracę, by podzielić się z autorem wspomnieniami o własnych losach u progu polskiego życia na przywróconej Macierzy ziemi pomorskiej. Z godnością gospodarzy, którzy pierwsi stanęli do odbudowy polskości na tej pustej i spalonej ziemi, pokazywali miejsca upamiętnione bardziej lub mniej ważnymi zdarzeniami z czasów niewoli i wojny.

Autor pragnie w tym miejscu wszystkim swoim rozmówcom serdecznie podziękować.

NA ZIEMI ZŁOTOWSKIEJ

Przez dawną granicę

Ludność powiatu złotowskiego ze szczególnym entuzjazmem witała wolność, którą przynieśli żołnierze polscy i radzieccy. Oto jak relacjonuje te wydarzenia były żołnierz 11 pułku piechoty — Szczepan Szczur:

W rejonie Kujana zdobyliśmy pierwszych jeńców, od których dowiedzieliśmy się, że Złotowa bronią oddziały 15 dywizji łotewskiej SS „Lettland”. Na przedpolach miasta spotkał nas gęsty ogień broni maszynowej nieprzyjaciela. Nasz drugi batalion poruszał się w drugim rzucie 11 pułku piechoty i wszedł do boju przed torem kolejowym. Biegłem w tyralierze chyba tysiąc metrów. To tu, to tam wybuchały granaty. Pociski świetlne rozjaśniały horyzont. „Tempo! Tempo!” — ponaglał porucznik Chreniew, który biegł obok mnie. Śnieg był po kolana i skrzypią! pod nogami, a ja byłem spocony. Nieskoordynowane okrzyki „Hurraa! hurraa!” dolatywały z prawego skrzydła naszego batalionu. „Bratku — powiada ktoś obok — daj rękę, nie mogę dłużej biec...” Już nasyp kolejowy, szybko go forsujemy. I dalej. Jesteśmy w obrębie pierwszych zabudowań i niebawem na ulicach Złotowa...

W późnych godzinach wieczornych 29 stycznia 1945 roku mniej więcej w tym oto miejscu — wspomina mój rozmówca, z którym jestem w drodze, niedaleko Kujana — byłem świadkiem przekroczenia przez nasz pułk dawnej granicy polsko-niemieckiej. To tu gdzieś... Widzieliśmy zabudowania miejscowości Kujan, która leżała po prawej stronie drogi naszego marszu. Marsz ten trwał już od kilku dni bez przerwy. Padał śnieg, a silny wiatr powodował zaspy. Wiedzieliśmy, że niedługo wejdziemy na zabrane nam przed wiekami ziemie piastowskie. Naszym pragnieniem było szybkie przekroczenie tej granicy i wejście na ziemię, z której w 1939 roku rozlała się na nasz kraj pożoga wojenna. Nie mieliśmy czasu na poznawanie historii, nieustannie towarzyszył nam obraz mszczonych wsi, miast, zabitych rodaków. Jak to wyglądać będzie na terenach, na których wróg był już zasiedziały, czuł się jak u siebie? Interesowało nas, jak wyglądają Niemcy zamieszkujący te tereny. Niewiele wówczas wiedzieliśmy o Polakach, którzy trwali tu od wieków. Poinformowano nas o tym podczas pogadanki, ale dotyczyła ona głównie Polaków, którzy zostali przymusowo wywiezieni na roboty. Spodziewaliśmy się spotkać ich w pierwszej kolejności. Tymczasem zadanie nasze brzmiało: wzmóc czujność bojową. Wkraczaliśmy przecież na terytorium od wieków okupowane przez wroga. Nie tylko żołnierz nieprzyjacielski, ale także cywil był teraz potencjalnym wrogiem.

Mówiono nam, że stąd właśnie w 1939 roku Polskę zaatakował korpus pancerny generała Heinza Guderiana. Byliśmy więc tym bardziej świadomi naszego udziału w zwycięstwie, co dodawało nam zapału. W pewnym momencie zauważyłem nasilony ruch od czoła kolumny. Żołnierze otoczyli półkolem dowódcę pułku, pułkownika Witali Kondratowicza. Pułkownik, w towarzystwie swego zastępcy, porucznika Bernackiego, poinformował nas z gazika, że przekraczamy granicę polsko-niemiecką sprzed 1939 roku, że wkraczamy na starą pomorską ziemię, która należy do Polski. „Niech żyje Wojsko Polskie i niezwyciężona Armia Radziecka” — rozległ się na zakończenie wiecu gromki okrzyk żołnierski. Usunęliśmy graniczny słup stojący obok i usypaliśmy z żółtego piasku nieduży kopiec, który symbolizował nową sytuację. Pułk w zwartym szyku przemaszerował przed kopcem kierując się dalej na północ.

W pododdziałach z okazji przekroczenia granicy odczytano rozkaz specjalny z dnia 31 stycznia 1945 roku, wydany przez dowódcę dywizji pułkownika Szejpaka. Brzmiał on:

Żołnierze! Na zawsze obalone są słupy graniczne na niesprawiedliwej granicy sprzed 1939 roku. Dokonaliście wielkiego czynu. Za wami kraj wyzwolony. Żołnierz polski dał swój wkład krwi i trudu z żołnierzem Armii Czerwonej w dzieło wyzwolenia. Przed wami prastara ziemia polska — Pomorze — nasz ląd i nasze morze, które przez setki lat niemczył wróg.

Żołnierze! Każdym krokiem naprzód rozszerzacie obszar ziemi polskiej, budujecie potęgę nowej, demokratycznej Polski. Więc dalej na zachód. Mężnie walczcie — to rozstrzygający bój. Nie dajcie się opamiętać wrogowi. Ścigajcie go, niszczcie, by jak najprędzej postawić nowe słupy graniczne Państwa Polskiego nad Odrą.

Propaganda rewizjonistyczna w Niemczech okresu międzywojennego granicę te nazywała „krwawiącą granicą”. Jeśli wolno posłużyć się tym określeniem — oddaje ono najlepiej sytuację ludności polskiej na tych terenach, pozostałych przy Rzeszy na mocy traktatu wersalskiego. Powiat złotowski podzielono wówczas na dwie części, poza granicami Rzeczypospolitej pozostawiając trzy piąte jego terytorium; ziemię tę zamieszkiwała ludność polska, której liczba w 1939 roku wynosiła około 12 tys. osób. Nie pomogły zabiegi. Polaków ze Złotowskiego i Bytowskiego, które znalazło się w podobnej sytuacji, czynione bezpośrednio wobec przedstawicieli mocarstw zachodnich.

Ludność polska w Złotowskiem wykazywała zawsze głębokie przywiązanie do ojczyzny. W 1923 roku powstała tu V Dzielnica Związku Polaków w Niemczech. Zadaniem Związku było stworzenie jednolitych ram organizacyjnych w celu skupienia Polaków, obywateli niemieckich, w walce o zachowanie odrębności narodowej. Związek rozwijał wszechstronną działalność gospodarczą, kulturalną i oświatową. W 1928 roku policja niemiecka z Piły donosiła:

W powiecie złotowskim, skutkiem celowego postępowania proboszcza doktora Domańskiego, ruch polski jest wciąż na nowo ożywiony i w tej chwili ludność prawie bez reszty jest zorganizowana...

Z chwilą objęcia w Niemczech władzy przez hitlerowców dyskryminacja Polaków w powiecie złotowskim przyjęła formy bardziej ostre. Celem polityki hitlerowskiej było całkowite zlikwidowanie żywiołu polskiego. W 1937 roku w Zakrzewie odbył się zjazd delegatów Związku Towarzystw Młodzieży Polskiej Pogranicza. W uchwalonej na zjeździe rezolucji czytamy:

Dorastające pokolenie polskie pragnie pozostać na swych ziemiach ojczystych, domagając się możliwości zakładania własnych warsztatów pracy w rzemiośle, kupiectwie, a przede wszystkim nabywania gospodarstw rolnych...

W okresie bezpośrednio poprzedzającym napaść hitlerowską na Polskę, kiedy prześladowania Polaków na Pograniczu przybrały charakter bezwzględnego terroru politycznego, wielu rodaków ratowało się ucieczką na terytorium polskie. W pierwszej kolejności uciekali ludzie młodzi. W okresie wojny kontakty między rodzimą ludnością Złotowskiego, Człuchowskiego i Bytowskiego a ludnością sąsiednich powiatów należących do Polski zacieśniły się, powodując nawet obawy władz hitlerowskich, że żywioł polski może rozprzestrzenić się na terenach Pomorza Zachodniego. Kontakty te miały duże znaczenie dla ludności rodzimej. Dzięki nim kolportowano dochodzące z kraju wiadomości o walce z okupantem. Z drugiej strony te rodziny polskie, które jeszcze uniknęły uwięzienia bądź wysiedlenia, w wielu przypadkach były oparciem dla polskiej organizacji podziemnej oraz Polaków deportowanych na roboty do III Rzeszy. Wielu złotowian i bytowian po dezercji z Wehrmachtu ukrywało się tutaj, tworząc zalążki miejscowego ruchu oporu. Kiedy na te tereny wkraczały wojska polskie i radzieckie, niektórzy z nich chwycili za broń, biorąc czynny udział w wypędzaniu Niemców1.

„Jeszcze Polska nie zginęła” w Zakrzewie

W ostatnich dniach stycznia 1945 roku — wspomina Marian Radke — spadł obfity śnieg. Temperatura dochodziła do dwudziestu stopni poniżej zera. Albert Pankau, miejscowy przywódca partii hitlerowskiej w Zakrzewie, zwołał zebranie mieszkańców wsi. Wystąpił w mundurze partyjnym, ze swastyką na ramieniu.

„Zbliża się front — powiedział — musimy się pakować i jechać na zachód. Führer ma nas w opiece. On nam zginąć nie pozwoli.” Tępe oblicza niemieckich chłopów wyrażały zdziwienie i rozpacz. „Koniec, koniec...” — powtarzali po cichu. W dniu 28 stycznia karawana wozów uciekinierów opuściła wieś. Zostali tylko Polacy, którzy trwali tu od dziada pradziada. Dłużyły się ostatnie chwile niewoli. Z bijącymi sercami czekaliśmy na wyzwolenie. Wieczorem 28 stycznia zjawiło się we wsi kilkudziesięciu esesmanów. Pokładli się spać. Inna grupa hitlerowców zarządziła zbiórkę wszystkich mężczyzn. Zobowiązano ich do kopania głębokiego dołu. Niemcy prawdopodobnie chcieli rozstrzelać polskich mieszkańców Zakrzewa, którzy pozostając na miejscu demonstrowali zwycięstwo w walce z germańskim naporem i swoje przywiązanie do tej ziemi. Szybko zbliżający się front pokrzyżował zbrodnicze plany hitlerowców i zmusił ich do ucieczki.

Następnego dnia o godzinie 15.30 wjechały do Zakrzewa sanie, na których leżał ranny żołnierz radziecki. Obok rannego siedziała sanitariuszka. Konie prowadził inny żołnierz jedną ręką trzymając uzdę, a drugą przygotowany do strzału automat. Byli to pierwsi Rosjanie w Zakrzewie. Sanie wjechały na podwórze gospodarstwa Polaka Mielkiego. Przybyszów otoczyła grupa ciekawych. Ktoś zaintonował Jeszcze Polska nie zginęła... Zebrani podchwycili pieśń, która pierwszy raz po półtora wieku niewoli zabrzmiała na tej ziemi dziesiątkiem polskich głosów. Ludzie płakali. Po kilku godzinach weszły do wsi większe grupy wojsk. Przy pomocy miejscowej ludności żołnierze radzieccy ujęli kilkunastu esesmanów, którzy schronili się w stodole. Na drugi dzień po wyzwoleniu wkroczyły do Zakrzewa polskie oddziały ze składu 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, 2 lutego wjechały polskie czołgi. Na stalowych kolosach jaśniały duże piastowskie orły. Patrzyliśmy na nie z uczuciem dziecięcej radości.

Rozpoczęła się repolonizacja Ziemi Złotowskiej. Pierwszą władzę w Zakrzewie sprawował starszy lejtnant Genadij Iwancow, który był komendantem wojennym. Funkcję sołtysa pełnił Antoni Wrzeszcz. Powracający z hitlerowskich obozów i prac przymusowych zakrzewianie opowiadali o sobie i swoich bliskich. Każdego dnia dowiadywaliśmy się, że ten czy ów spośród zaginionych poległ lub został zamęczony. Treścią naszego życia w tamtych dniach była przede wszystkim praca. Ona pisała nową historię polskiej wsi Zakrzewo, która za zasługi jej mieszkańców w pracy dla Polski Ludowej odznaczona została przez Radę Państwa Orderem Sztandaru Pracy II klasy.

Front w Starej Wiśniewce

Wspomina Wiktor Suchy: W Starej Wiśniewce, jak wszędzie na Ziemi Złotowskiej, mieszkało więcej Polaków niż Niemców. Rozkaz władz hitlerowskich wydany przed nadejściem frontu zobowiązywał ludność cywilną tych terenów do ewakuacji. Wszyscy Polacy pozostali na miejscu, uciekając do lasu. Trwaliśmy na własnej ziemi, wierząc, że zostanie polską. Zima 1945 roku była szczególnie sroga i obfita w śniegi. Już 29 stycznia 1945 roku do wsi Rudna weszli Rosjanie, a do Starej Wiśniewki wkroczyły oddziały polskie 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Żołnierze polscy przenocowali u nas i dalej kontynuowali marsz w kierunku Radawnicy. Następnego dnia wieś zajęli ponownie Niemcy. Wyprowadzili oni z mieszkania Bernarda Prankego i Jana Olszewskiego, postawili ich pod ścianą i zażądali ujawnienia miejsca przebywania żołnierzy polskich. Plany hitlerowców zostały pokrzyżowane przez atak oddziałów radzieckich na Starą Wiśniewkę. Po kilku godzinach strzelaniny miejscowość została opanowana. Żołnierze radzieccy zakwaterowali w budynku, w którym mieści się obecnie posterunek Milicji Obywatelskiej. Niemcy zostali wyparci do pobliskiego lasu i umocnili się w budynkach gospodarskich na skraju wsi, szykując się do ataku na Starą Wiśniewkę. Gdy dowiedziałem się o ich zamiarach, z narażeniem życia przedostałem się do wsi — mieszkałem na kolonii — i poinformowałem o tym Rosjan, którzy uprzedzili wypad niemiecki i odnieśli zwycięstwo. Niemcy zostali wyparci na północ. Front ustabilizował się między Starą Wiśniewką a Łąkiem, które znajdowało się w rękach niemieckich. Walki ustały. Dochodziło tylko do sporadycznych potyczek patroli, które zarówno z jednej, jak i z drugiej strony wchodziły na teren zajmowany przez stronę przeciwną. Patrole niemieckie przychodziły kilka razy do zabudowań kolonii Starej Wiśniewki. Pewnego razu grupa Polaków wracała z lasu do wsi z zamiarem przygotowania gorącej strawy. Nagle od strony Łąkiego ukazały się w białych płaszczach postacie hitlerowców. Grupka cywilów szła dalej w swoim kierunku. Hitlerowcy zastąpili cywilom drogę. „Sprzyjacie bolszewikom!” — zaczęli krzyczeć. „Nosicie im jedzenie!” Potem zaczęło się bicie po twarzy i kopanie cywilów. Kiedy wreszcie grupa Polaków oddaliła się kilkaset metrów hitlerowcy zaczęli zabawiać się strzelaniem do ludzi. Ciężkie rany odnieśli Zygfryd Misiak i Jadwiga Przybyłowa.

Po trzech tygodniach ludzie powrócili z lasów, a odgłosy wojny z każdym dniem przesuwały się dalej i dalej na zachód. Budziło się nowe życie; w Starej Wiśniewce organizowali je: Jan Olszewski — pierwszy wójt; Józef Tatera — sołtys; Jan Karp — komendant posterunku Milicji Obywatelskiej i wielu innych obywateli tej wsi, którzy dzisiaj w niej pracują dając przykład dobrej gospodarności.

Biało-czerwone flagi w Łąkiem

Rosjanie weszli do Łąkiego — wspomina Gizela Bednarek — 29 stycznia 1945 roku. Oddziały kawalerii mijały naszą wieś i jechały w kierunku Kiełpina i Lędyczka. W kilka godzin po wyzwoleniu wsi miejscowi Polacy zorganizowali milicję, którą w broń zaopatrzyła radziecka komendantura wojenna. Milicjanci przystąpili do pracy — rejestrowali wszystkie przebywające we wsi osoby. Wystawiliśmy nocne warty i wywieszaliśmy na domach biało-czerwone flagi. Po kilku dniach Rosjanie niespodziewanie opuścili Łąkie, a od strony miejscowości Trudna weszły do wsi ponownie oddziały niemieckie. Milicjanci Jan Buza i Tadeusz Ptak znajdowali się wtedy w moim mieszkaniu. Rozmyślaliśmy o przyszłej Polsce. Na Ziemię Złotowską dotarły już wieści o Manifeście Lipcowym i przeprowadzanych na terenach wyzwolonych reformach społecznych. W pewnym momencie do mieszkania wszedł sąsiad i oznajmił, że wieś zajmują Niemcy Milicjanci wsunęli automaty pod siennik, a sami ukryli się na podwórzu. Po chwili usłyszałem głosy hitlerowców, którzy nie czekając na otwarcie drzwi wyłamali je i weszli do mieszkania. „Gdzie są Rosjanie?”— pytali. Niemcami dowodził miejscowy wójt, Ernst Fischer, który kazał rozstrzelać kilka osób za wywieszenie polskich flag. Według opinii Niemców Rosjanie mieli być okrążeni w Lędyczku. Przez dwa tygodnie mężczyźni w Łąkiem musieli się ukrywać, gdyż niepodzielnie panowali tu Niemcy. Zwątpiliśmy już w wyzwolenie, tym bardziej że panował spokój i nie było słychać żadnych walk w okolicy, a Niemcy wciąż krzyczeli o odparciu radzieckiej ofensywy.

Pod koniec lutego nowe natarcie radzieckie wymiotło z Łąkiego znienawidzonych Niemców, którzy w popłochu uciekli na północ. Ludność naszej wsi przystąpiła do pracy. Sołtysem został Ambroży Bełka, który przy pomocy pozostałych we wsi Polaków osiedlał na poniemieckich gospodarstwach polskich przesiedleńców i repatriantów.

Bój o nastawnię w Krajence

Relacjonuje Bernard Kokowski: Od piętnastu dni trwała ofensywa styczniowa Armii Radzieckiej i Wojska Polskiego. W Pile i w Wałczu broniły się okrążone garnizony hitlerowskie, a tymczasem Krajenkę opuszczały ostatnie wozy uciekinierów niemieckich. Było to w niedzielę 30 stycznia 1945 roku w godzinach porannych. Wzdłuż torów kolejowych hitlerowcy ustawili działa, których lufy skierowali na południe. Niektórzy mieszkańcy miasteczka, przede wszystkim Polacy, uniknęli ewakuacji zarządzonej przez władze niemieckie ukrywając się w piwnicach, stodołach i w lesie. Również ja znajdowałem się wśród ukrywających. Z ukrycia obserwowałem gorączkową krzątaninę Niemców, którzy organizowali obronę. Żołnierze plądrowali opuszczone domy. Wynosili jakieś przedmioty. Gestykulowali. Gdzieś bardzo blisko rozległy się strzały. Z Piły przez Krajenkę pędziły w kierunku Tarnówki pojedyncze autobusy.

Przyszła noc. Ustawiona wzdłuż toru i budynków stacyjnych niemiecka artyleria rozpoczęła ogień. Około północy usłyszałem dalekie — „Urraa! Urraa!” Strzelanina wzmogła się. To już Rosjanie atakowali stację. Grupa Niemców z karabinem maszynowym usadowiła się w nastawni i przez dłuższy czas broniła podejścia do budynku. Widziałem jak leciały stamtąd serie świetlnych pocisków. Wciąż powtarzały się okrzyki atakujących. Po kilku godzinach walk, w czasie których hitlerowcy trwali dalej w nastawni, niespodziewanie odezwały się karabiny maszynowe i okrzyki z kierunku Śmiardowa Krajeńskiego. Nareszcie — pomyślałem — Rosjanie zaatakowali ze skrzydła. Hitlerowcy zwietrzyli radziecki zamysł okrążenia ich i zaczęli się szybko wycofywać. Opuścili nastawnię, a potem i dworzec kolejowy. Ostatnim desperacko bronionym przez Niemców punktem oporu był budynek obecnego internatu szkolnego. Rozpoczęły się walki uliczne. Wybuchły pożary. Krzyki walczących tłumiły eksplozje granatów i serie broni maszynowej, swąd spalenizny unosił się w powietrzu. Z rana uspokoiło się, wyszedłem więc na podwórze. Ranek był słoneczny i mroźny. Leżał obfity śnieg. Na białej przestrzeni widniało wiele czarnych plam od wybuchów pocisków. Zauważył mnie żołnierz radziecki, dawał jakieś niezrozumiałe dla mnie znaki. Podeszło jeszcze pięciu innych żołnierzy, którzy poddali mnie dokładnej rewizji. Musiałem długo tłumaczyć, że jestem Polakiem. Języka polskiego nie znali. Jedynym dokumentem, który poświadczał moją tożsamość, była legitymacja Związku Polaków w Niemczech, ukrywana przed hitlerowcami i przechowywana pieczołowicie przez wiele lat. Czułem, że nie bardzo przekonałem moich słuchaczy; musiałem poczekać na orzeczenie bardziej kompetentnych czynników.

Jako jeden z pierwszych miejscowych Polaków znajdujących się w Krajence przystąpiłem do pracy nad porządkowaniem miasteczka. Wkrótce po zakończeniu wojny przejeżdżał przez Krajenkę marszałek Konstanty Rokossowski. Rozmawiałem ze słynnym dowódcą, który interesował się sytuacją miejscowej ludności, stanem urządzeń miejskich oraz możliwością powrotu miasteczka do normalnego życia. Udzieliliśmy marszałkowi wyczerpujących informacji, mówiąc o rozlicznych trudnościach, a przede wszystkim o braku siły pociągowej, której niedostatek szczególnie dawał się we znaki rolnikom. Na drugi dzień stacjonująca w okolicy jednostka wojsk radzieckich przyszła nam z pomocą, przekazując do prac polowych konie wojskowe. Później przydzielono nam parę koni w ramach pomocy UNRRA. I tak się zaczęło.

KIERUNEK NATARCIA

W Podgajach

W 1935 roku Niemcy wybudowali nawierzchnię asfaltową szosy Gorzów—Wałcz—Jastrowie—Człuchów. Droga ta przebiegała m. in. przez niedużą wieś Podgaje, położoną niedaleko Jastrowia. W 1939 roku ciągnęły tędy kolumny wojsk niemieckich ku granicy polskiej. Droga ta okazała się jeszcze pożyteczna hitlerowcom w 1945 roku, gdy opuszczali ziemię pomorską. Na skutek błyskawicznej ofensywy styczniowej w 1945 roku jednostki 1 Frontu Białoruskiego do końca stycznia osiągnęły miejscowości: Czersk, Chojnice, Debrzno, Okonek, Starowicie, Kalisz Pomorski i posuwały się szybko na zachód i północ. W tych samych warunkach odbywał się ruch wojsk niemieckich. W Podgajach, na skrzyżowaniu dróg tłoczyły się uciekające wojska niemieckie zdążające w kierunku Szczecinka, Koszalina i Kołobrzegu. Skrzyżowanie dróg w Podgajach hitlerowcy postanowili utrzymać jak najdłużej, ażeby umożliwić wyprowadzenie na północ oddziałów znajdujących się między innymi w Jastrowiu.

Podgaje leżały na kierunku natarcia 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Dnia 31 stycznia zwiad trzeciego pułku piechoty osiągnął południowy skraj wsi. Znajdujący się w Podgajach hitlerowcy otworzyli do niego silny ogień z broni maszynowej. Nazajutrz drugi batalion piechoty tego pułku poszedł do ataku lecz bez powodzenia. Wieś obsadzona była przez silne oddziały niemieckie, m. in. 15 dywizję SS „Lettland” oraz 48 pułk zmotoryzowany SS „General Seyfard” z legionu holenderskiego. Do natarcia skierowano wszystkie polskie bataliony trzeciego pułku, które również nie zdołały opanować wsi. Wówczas dowódca dywizji generał Wojciech Bewziuk wprowadził do walki o Podgaje drugi i pierwszy pułk piechoty.

W pierwszej chwili — pisze Bernard Bondarewicz, uczestnik walk o drogę Jastrowie—Podgaje — na szosie zaterkotał niemiecki motocykl pędzący z Jastrowia. Nasi żołnierze otrzymali rozkaz nie strzelać. Motocyklistę przepuszczono. Wkrótce na szosie dał się słyszeć huk silników. Nadjeżdżały jeden za drugim samochody wypełnione wojskiem. Nagle rozległy się salwy. Pierwszy samochód stanął w płomieniach, dalsze zderzały się i przewracały do rowów. Niemcy rozbiegli się w różne kierunki. W popłochu spotęgowanym nocną ciemnością Niemcy zaczęli strzelać do siebie. Strzelaninie towarzyszyły wrzaski i rozpaczliwe błagania. Za chwilę żołnierze nasi ujrzeli rzecz niezwykłą. Znowu zjawili się hitlerowcy, nowe oddziały. Szli równym krokiem, długim, zwartym, wyprostowanym szeregiem. Za pierwszym szeregiem drugi, a za nim trzeci; szli z karabinami w ręku, nie strzelali. Za szeregiem szli oficerowie z pistoletami. „Atak szaleńców! Atak szaleńców! — zawołano na naszych pozycjach. — Spokój! Odległość pięćset metrów! Szybki ogień!” — brzmiały komendy.

Jaki cel miał ten atak, w którym wysyłano na pewną śmierć cały oddział? Żołnierze niemieccy, idący w równym szeregu z bębnem i sztandarami, chcieli sprawić wrażenie, że nic ich nie powstrzyma, że gotowi są na wszystko. I rzeczywiście w takich atakach szli naprzód, na pół przytomni, pijani i zmuszani do ataku. W ataku szaleńców było więcej rozpaczy niż odwagi.

Po opanowaniu Podgajów w dniu 3 lutego żołnierze polscy znaleźli zwłoki trzydziestu dwóch kolegów spalonych w stodole. Komisja, przy udziale zastępcy dowódcy 3 pułku artylerii lekkiej do spraw politycznych kapitana Mariana Kality oraz starszego lekarza pułku podporucznika Gustawa Wronka, stwierdziła, że żołnierze należeli do 5 kompanii fizylierów 1 batalionu 3 pułku piechoty i po dostaniu się do niewoli niemieckiej zostali żywcem spaleni.

Okoliczności związane ze zbrodnią hitlerowską na jeńcach polskich w Podgajach w relacji jedynego żyjącego świadka — wówczas porucznika, a obecnie pułkownika dyplomowanego Zbigniewa Furgały, któremu udało się uniknąć śmierci — są następujące:

Do Wojska Polskiego wstąpiłem w Sielcach. Szkołę oficerską ukończyłem w Riazaniu. Brałem udział w bitwie pod Lenino. Przeżycia w Podgajach wryły się głęboko w moją pamięć. Z rozkazu dowódcy trzeciego pułku, pułkownika Aleksandra Archipowicza, udałem się z 4 kompanią piechoty podporucznika Alfreda Sofki na rozpoznanie rejonu wsi-Podgaje. Czwarta kompania liczyła wtedy około siedemdziesięciu żołnierzy. Wyszliśmy z Radawnicy 31 stycznia o godz. 14.00. Mieliśmy dokonać rozpoznania nieprzyjaciela w Podgajach i okolicy oraz zająć i utrzymać teren do czasu nadejścia naszych wojsk. Droga prowadziła przez las. Mróz dawał się we znaki, szczypał w twarze i ręce. Nogi zapadały się w ponadmetrowej pokrywie śniegu. W lesie przed wsią Grudna natrafiliśmy na rozbite wozy pancerne oraz leżących martwych żołnierzy radzieckich. Było przeraźliwie cicho. Widok zabitych żołnierzy i woń spalonych pojazdówpotęgowały wrażenie. Przed wsią Grudna silny oddział ubezpieczenia niemieckiego — prawdopodobnie ten sam, który zniszczył pododdział radziecki — otworzył do nas ogień. Stwierdziwszy jednak, że nas jest cała kompania, wróg ustąpił z drogi umożliwiając nam kontynuowanie marszu. Mijaliśmy puste zabudowania wsi Grudna. Idąc wciąż leśną drogą osiągnęliśmy niebawem przedpola wsi Podgaje. Przez cały czas podczas marszu intrygowała nas cisza. Zastanawiałem się, dlaczego nie spotykamy nieprzyjacielskich patroli, czujek, ubezpieczeń, które musiały tam być, gdyż w pobliżu przebiegały ważne szlaki komunikacyjne, które z pewnością Niemcy ubezpieczali. Nie usiłowano nas zatrzymać nawet wtedy, gdy przechodziliśmy w Grudnej przez most na rzece Gwdzie. Zachowanie Niemców było podejrzane.

Po wyjściu z lasu na pole znienacka spadł na nas grad kul. Niemcy strzelali ze wszystkich stron. Zrozumieliśmy grozę sytuacji — grupa kilkudziesięciu narciarzy niemieckich zaszła nam drogę od tyłu. Byliśmy w okrążeniu i co gorsza — w otwartym polu, gdzie prowadzenie walki było bardzo trudne. Przyjęliśmy jednak walkę, liczyliśmy bowiem na pomoc naszegu pułku. Niestety łączność radiowa ze sztabem pułku, który stacjonował w Radawnicy, w trakcie strzelaniny została przerwana. Wysłaliśmy więc kilku gońców, ale żaden z nich nie doszedł do celu. Trudno wyrazić słowami to, co działo się po kilku godzinach walki okrążonej kompanii; kilkunastu żołnierzy było zabitych bądź ciężko rannych, brakowało opatrunków i amunicji. Plac boju (obecnie rośnie tam młody las) pokrywały wielkie krwawe plamy. Na śniegu sprawiało to okropne wrażenie. Jęki rannych i krzyki walczących potęgowały grozę sytuacji. Ci, którzy walczyli, oddawali sanitariuszowi swoje pakiety opatrunkowe. Z boku wzgórza czyjeś zaradne ręce zebrały z pola kamienie w kopczyk. Urządzono punkt zborny rannych. Żołnierze leżeli pokotem. Półprzytomni, w gorączce, rzęzili z bólu. Niektórzy zgarniali rękoma śnieg zmieszany z ziemią i przykładali do ust, w ten sposób gasząc pragnienie. Poorane przez ludzi i pociski pole pokrywały zakrzepłe kałuże krwi. Kilkakrotnie ponawiane przez nas próby przebicia się do lasu nie udały się. Wzgórze na polanie stanowiło naszą jedyną mało zresztą skuteczną osłonę. Podjęliśmy próbę ataku na bagnety. Niemcy walki nie przyjęli, lecz przywitali nas ogniem cekaemu.

Stwierdziliśmy wówczas z podporucznikiem Sofką, że należy poddać się. Liczyliśmy, że zostaniemy niedługo odbici przez nasze oddziały. Niemcy, zamiast brać nas do niewoli, w pierwszym rzędzie zaczęli dobijać rannych żołnierzy, którzy nie mogli iść o własnych siłach. Wśród dzikich krzyków, bicia i popychania zostaliśmy zaprowadzeni do stodoły odległej od opisywanego pola walki jeden kilometr. Działo się to ok. godz. 19.00. Tych spośród nas, którzy poruszali się o własnych siłach zostało niewielu — ponad czterdzieści osób. Niemcy wywołali grupę żołnierzy na przesłuchanie. Po krótkim czasie koledzy nasi, m. in. chorąży Zdzisław Pilawa, wrócili zmasakrowani, z połamanymi nogami i rękami, niektórych przyniesiono. Widząc, że czeka nas to samo, postanowiliśmy zorganizować ucieczkę. Nie było wyboru. Chcieliśmy dać szansę tym, którzy mogli jeszcze o własnych siłach ratować życie. We wsi roiło się od wojsk niemieckich. Drogą w kierunku Szczecinka nieustannie jechały niemieckie kolumny. Wyłamaliśmy drzwi stodoły. Wartownik został unieszkodliwiony. Dobiegliśmy do pola, na którym toczyliśmy niedawno bój, leżały tam jeszcze ciała zabitych. I w tym właśnie miejscu spotkała nas nowa niespodzianka. Zaalarmowani hitlerowcy wystrzelili rakiety oświetlające. W pościgu za nami zaczęły ujadać karabiny maszynowe i automaty. Nietrudno było do nas strzelać. Do lasu zdążył dobiec kapral Bernard Bondziurecki i ja. Podporucznik Sofka został śmiertelnie ranny na skraju lasu. Okrutny los zaprowadził innych kolegów ponownie do niewoli. Ja natomiast pozostałem w lesie, w gęstych świerkach, podobnie jak Bondziurecki. Każdy ratował się na własną rękę, nie wiedząc jeden o drugim. Pod świerkami przesiedziałem całą noc. Mróz tej nocy, tj. z 31 stycznia na 1 lutego, dochodził do dziewiętnastu stopni. Wczesnym rankiem żołnierze 2 batalionu piechoty majora Wacława Zalewskiego przynieśli mi zbawienie. Byłem zmarznięty i nieprzytomny. Koledzy nasi, którzy znaleźli się w niewoli, ponownie zostali osadzeni w stodole. W odwet za próbę ucieczki Niemcy podpalili stodołę; zginęło w niej trzydziestu dwóch żołnierzy 4 kompanii 3 pułku piechoty.

Według opinii Adama Kostaszuka, który badał okoliczności zbrodni na polskich żołnierzach, najprawdopodobniej rozkaz spalenia Polaków wydał oberleutnant Rhode, dowódca batalionu zaporowego, a jednocześnie dowódca odcinka obrony w rejonie Podgajów.

W dzienniku działań bojowych kronikarz 3 pułku piechoty podporucznik Adam Kostaszuk pod datą 3 lutego 1945 roku zapisał:

Nastroje wśród żołnierzy dobre. Oswoili się z niebezpieczeństwem. Dumni z osiągniętego sukcesu zdobycia Podgajów i dalszego marszu na zachód. Żołnierze pałają żądzą zemsty za barbarzyńskie spalenie ich kolegów...2

Pierwsze dni w Okonku

Ze wspomnień Antoniego Wiśniewskiego: Od dwóch tygodni trwała radziecka ofensywa. Nikt nie wiedział, gdzie jest front. Ludność niemiecka zastosowała się do nakazu władz hitlerowskich i opuściła miasteczko. Jeńcy radzieccy zabrani z okolicznych obozów oczyszczali drogi, gdyż pokrywa śnieżna dochodziła do 80 cm grubości. Władzę przejęło wojsko. Żołnierze z faszystowskich oddziałów łotewskich grasowali po domach. Otwierali sklepy i rabowali żywność. Z kierunku Lędyczka przyszła do Okonka grupa żołnierzy niemieckich. Twierdzili, że bolszewicy są za rzeką Gwdą. Inni uciekinierzy zapewniali, że ofensywa radziecka została wstrzymana, a Rosjanie odrzuceni na wschód. Dziadkowie z pospolitego ruszenia przygotowywali stanowiska obronne. Posterunki ich usytuowane były na wschodnim i południowym krańcu zabudowań. Drogi do Łomczewa i Lędyczka zabarykadowano. W nocy z 31 stycznia na 1 lutego 1945 roku nastąpiła przerwa w dostawie energii elektrycznej. O godz. 8.00 rozpoczął się marsz wojsk niemieckich w kierunku Podgajów. Żołnierze ubrani byli w białą, maskującą odzież; również samochody i sprzęt artyleryjski przemalowali hitlerowcy na biało. Dlaczego jadą na południe? Stamtąd przecież spodziewamy się przybycia Rosjan! Czyżby ofensywa radziecka została rzeczywiście wstrzymana? Zadawaliśmy sobie takie pytania.

Kupiłem „Neustettiner Kreis-Zeitung” — miejscowy dziennik, który jeszcze wychodził w Szczecinku. Władze hitlerowskie wzywały wszystkich mieszkańców pod broń. Ostrzegały przed bolszewikami, strasząc, że Rosjanie zniszczą naród niemiecki. Były to bzdury, w które nie wierzyli uczciwi Niemcy. W innym miejscu ta sama gazeta donosiła, że na Pomorze Zachodnie przybywają nowe niemieckie oddziały wojskowe; ich zadaniem jest powstrzymanie frontu. Moi koledzy, którzy wrócili z miasta, opowiadali wstrząsające rzeczy o ewakuacji obozu jenieckiego w Barkniewie. Tysiące jeńców jugosłowiańskich i radzieckich brodziło po kolana w śniegu, maszerując bocznymi drogami w kierunku Czaplinka. Strażnicy strzelali do kolumny jenieckiej, wymuszając w ten sposób szybkie tempo marszu.

Mijały godziny. Minął cały dzień. Nadszedł wieczór. Gwiazdy iskrzyły się na niebie, chwytał silny mróz. Na ulicy wzmagał się ruch. Nagle otworzyły się drzwi naszego mieszkania. W progu stanął żołnierz... Rosjanin. „Ręce do góry” — krzyknął. Wyjaśniliśmy, że jesteśmy Polakami. Przeszedł przez pokój. Oznajmił nam, że do rana następnego dnia nie mamy prawa wychodzić z mieszkania. W nocy ruch na ulicy wzmagał się. Z nastaniem ranka (2 lutego) dostrzegliśmy przez okno marsz nie kończącej się kolumny konnicy. Miarowym krokiem, wolno człapały po śniegu syberyjskie koniki. Jeźdźcy ubrani byli w kożuszki, płaszcze, zimowe czapki i wojłoki. W takt końskich kopyt poruszali się w siodłach kawalerzyści. Okonek był wolny.

Oddziały radzieckiej kawalerii, które zajęły Okonek, skierowały się w stronę Barkniewa, Brodźców i Bornego Sulinowa. Poligonu oraz koszar oficerskiej szkoły artylerii w Bornem broniły silne posterunki niemieckie. Na przedpolach Brodźców rozgorzała bitwa, w której czynny udział brało kilku Polaków.

Skierowany zostałem do prac — wspomina Antoni Wiśniewski — związanych z przygotowywaniem obrony niemieckiego poligonu w Bornem. Dnia 2 lutego w rejonie Brodźców pojawiły się wojska radzieckie. Podoficer, który kierował pracami fortyfikacyjnymi, kazał nam, Polakom, wozić furmankami materiał budowlany potrzebny do wznoszenia zapór przeciwczołgowych. Gdy ścinaliśmy w lesie grube drzewa okrążyli nas radzieccy zwiadowcy. Było to parę kilometrów od Brodźców. Rosjanie kazali nam wycofać się w stronę Okonka. W tym czasie rozpoczęły się gwałtowne walki o zdobycie wsi. W pewnym momencie, gdy zatrzymaliśmy się w leśniczówce, przybiegło kilku Kozaków; powiedzieli nam, że nie udało się im opanować wsi z marszu i że kolejny szturm nastąpi w nocy. Zadeklarowaliśmy naszą pomoc w walkach. Broni nam nie dano, lecz przydzieleni zostaliśmy do grupy szturmowej, której należało wskazać drogę podejścia do wsi. Brodźce obchodziliśmy po kolana w śniegu zbliżając się do wsi od północy. Rosjanie szli za nami. Po drodze trafiliśmy do opuszczonego domu położonego na uboczu osady Wilcze Laski. Z komina wydobywał się dym. Skrycie podeszliśmy do okna, wewnątrz dostrzegłem dwóch Niemców przykucniętych przed piecem. Rosjanie wbiegli do mieszkania i obezwładnili hitlerowców. Ja zaopatrzyłem się w zdobyczny karabin. Po kilku godzinach kluczenia lasami znaleźliśmy się na przedpolu Brodźców. Rozgorzała walka. Przez kilka dni bez jedzenia siedzieliśmy w lesie zanim nie podeszły wojska, które rozpoczęły szturm wsi. Długie walki spowodowały pożary i zniszczenia, w wyniku których cała wieś legła w gruzach.

W kwietniu 1945 roku przybyli do Okonka organizatorzy polskich władz ze Stanisławem Klonowskim na czele; objął on stanowisko pierwszego wójta gminy.

Przed skierowaniem nas do miejsca przeznaczenia — wspomina Stanisław Klonowski — Władysław Kijewski, pierwszy sekretarz KP PPR w Szczecinku, wydał nam krótkie polecenie: zorganizować Urząd Gminny w Okonku (wtedy miasteczko nazywało się Racibórz) i utrzymywać stały kontakt z władzami powiatowymi; przygotować grunt do zorganizowania komórki PPR; współpracować ściśle z Wojennym komendantem radzieckim, majorem Pawłem Wajmanem.

Po dokładnym obejrzeniu miasteczka stwierdziliśmy, że Okonek nie jest tak zburzony, jak się wydawało z pierwszego wejrzenia. Mój towarzysz, Jerzy Stanecki, dokonał rozeznania miejscowej fabryki włókienniczej, która znajdowała się w rękach władz wojskowych. W porozumieniu z majorem Wajmanem postanowiliśmy jak najszybciej uruchomić fabrykę. Niemcy bowiem nie zdążyli wywieźć maszyn, pozostawili także spory zapas surowców. Pod koniec 1945 roku pierwszy gwizdek fabryczny w Okonku obwieścił mieszkańcom miasteczka, że zakład włókienniczy rozpoczął normalną produkcję koców i sukna wełnianego.

W maju wybrałem się na obchód gminy. We wszystkich wsiach samorzutnie powstały już władze polskie. Funkcje sołtysów pełnili przeważnie byli polscy robotnicy przymusowi, którzy pozostali w gospodarstwach niemieckich. Wśród nich był m. in. Michał Sygęda, mieszkaniec Łomczewa. Pracował on w miejscowym majątku von Barnima od 1928 roku. Przybył tu w poszukiwaniu pracy. Teraz, pełniąc funkcję sołtysa, osiedlał przybyłe polskie rodziny. W Wilczych Laskach podobną funkcję pełnił Józef Mystek, który mimo postradania nogi żywo uwijał się po wsi, przydzielając mieszkania repatriantom. Na takich ludziach spoczywał ogrom pracy związanej z organizacją polskiego życia.

Roboty połowę postępowały dobrze. Sadzono ziemniaki oraz przeprowadzano nieco spóźnione siewy zbóż jarych. W pracach tych pomocy udzielały wojska radzieckie, przede wszystkim przez wypożyczanie koni.

Jedną z pilnych spraw gospodarczych było uruchomienie młyna. I tu przyszły z pomocą władze radzieckie, kierując do pracy grupę mechaników, którzy w przeciągu dwóch dni zreperowali unieruchomione maszyny. W Węgorzewie młyn objął Jan Kot pracujący tu w czasie wojny. W lipcu 1945 roku powstała w Okonku Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska”, która swój pierwszy sklep otworzyła przy ulicy Armii Czerwonej. Powstała komórka PPR; pierwsi wstąpili do niej m. in. Stanisław Słubik, Antoni Jarosz, Edward Kuk i Jerzy Stanecki. Posterunek milicji zorganizował Tadeusz Gil, który pełnił funkcję komendanta MO w Okonku i miał do dyspozycji osiemnastu milicjantów. Szkołę podstawową zorganizował Aleksander Myc przy czynnej pomocy pierwszych nauczycieli: Wandy Myc i Izabeli Rogowskiej.

„Bartek” z Łomczewa

Od połowy stycznia 1945 roku — wspomina Michał Sygęda — okolice Lędyczka zajęły wojska niemieckie. Od dnia 31 stycznia rozpoczęły się walki o Podgaje. Słyszeliśmy doskonale strzały z broni maszynowej, wybuchy granatów oraz okrzyki atakujących żołnierzy. Miłym zaskoczeniem dla Polaków była wiadomość, że walczą tam nasze wojska i zadają Niemcom duże straty. O tym wspominali nawet miejscowi Niemcy, którzy w tym czasie szykowali się do ucieczki.

Wychodzenie na wieś było rzeczą niebezpieczną. Niemcy strzelali do każdego bez ostrzeżenia, a zwłaszcza w nocy. Esesmani nie przejmowali się wojną. Bili świnie pozostawione przez chłopów, gotowali mięso i jedli. Chodzili pijani. Niemieccy uciekinierzy, którzy znaleźli się we wsi, nie mogli wyjechać z Łomczewa, gdyż wszystkie drogi odwrotu były opanowane przez wojska polskie i radzieckie. W Okonku urzędowała już komendantura radziecka. Pewnego dnia rozgorzała zacięta walka na południe od Lędyczka. Rosjanie wycofali się z miasteczka i skoncentrowali w okolicznych lasach, forsując rzekę Gwdę w rejonie Lędyczka. Obrona niemiecka na tym odcinku była dobrze zorganizowana. Niemcy dysponowali dużą ilością zawczasu przygotowanych transzei, bunkrów, rowów, zapór i pól minowych. Walki trwały przez kilka dni. Niemcy ustąpili.

Niewielu gospodarzy niemieckich z Łomczewa zdążyło uciec. Przesiedzieli w specjalnie do tego celu przygotowanych piwnicach i ziemiankach. Z rana strzelanina uspokoiła się. Hitlerowcy uciekli w stronę Szczecinka. Czekaliśmy... Niemiecki sołtys, Ernst Bartke, wywiesił na szopie białą chorągiew. Od strony Lędyczka ujrzeliśmy jeźdźców. Była to radziecka i polska kawaleria. Hitlerowcy usadowieni za wsią strzelali do nacierających wojsk. Bez skutku. Po kilku godzinach polski oficer wezwał niemieckiego sołtysa i miejscowych Polaków. Zapisywał. ,,Sołtys? Nazwisko?” „Bartke...” „Jakiż ty Niemiec, ty przecież Polak Bartek” — powiedział do sołtysa. „Umiesz po polsku?” Niestety Bartke nie pojął aluzji. Musiałem mu wytłumaczyć, iż nosi nazwisko rdzennie polskie, tylko zgermanizowane.

Po wyzwoleniu nadzorowałem Niemców przy uprzątaniu trupów niemieckich w okolicach Lędyczka. Leżały ich setki. W kilka dni potem rozpoczęła się praca nad przywróceniem polskiego oblicza łomczewskiej ziemi.

CHLEBEM I SOLĄ

Działo się to w Jaglicach

Działo się to na początku lutego 1945 roku w Jaglicach, gdzie przebywała Józefa Wydrych, która tak przeżyła odejście czasów niewoli i przyjście wolności:

Na ulicach poniewierały się meble, walizy, pierzyny, krzesła i wiele innych rzeczy. Płaty sypiącego śniegu przez otwarte okna wpadały do pustych mieszkań. Kilka tygodni temu zasobni mieszkańcy tych domów organizowali częste obławy na spędzonych tu z całej Europy ludzi oznaczonych symbolami „P” lub „Ost”. Ślad po nich znikł przysypany świeżą pokrywą śniegu.

Kiedy zaczęłam czytać gazety niemieckie Ewa. Wedel, u której pracowałam, ograniczona umysłowo Niemka powiedziała mi: — Twoje zadanie pracować, a nie czytać, pamiętaj, abym ci więcej tego nie musiała powtarzać. Pamiętałam... Tymczasem przyszedł front. We wsi stały głodne krowy. Trzeba było je nakarmić. Poszłam. „Stój!” — odezwał się znienacka ochrypły głos żołnierza niemieckiego, który zabłądził podczas śnieżycy i z groźnego stał się potulny, prosząc o kromkę chleba i wskazanie drogi. Wróciłam do Adamskich, którzy dzielili nasz los, pracując tu z całą rodziną. Razem łatwiej było przeżywać nieszczęścia i łatwiej dzielić szczęście, które ciągłym głuchym dudnieniem ziemi od kilku tygodni zbliżało się od wschodu. Na skraju wsi stały niemieckie posterunki. Ktoś powiedział, że Rosjanie są już w Trzciance, Pile, Chodzieży i toczą bój o Wałcz. Mijały pełne napięcia i oczekiwania długie dni. Spać nie mogliśmy. Nocne luny ognia i wybuchy pocisków świadczyły o bliskości frontu. Któregoś dnia przybiegła Janina Chojnacka. Rozpromieniona, wesoła i zadyszana. „Rosjanie! Rosjanie!” — krzyczała. „Gdzie, kiedy?” — pytaliśmy. Koleżanki moje okazały się bardziej przedsiębiorcze. Roma Adamska i Elżbieta Pawlak z bochenkiem świeżego chleba i solą wybiegły na ulicę. Po przeciwnej stronie wsi zobaczyliśmy grupę żołnierzy. Zbliżali się do nas. Oficer przełamał chleb. Poczęstował nas i swoich towarzyszy. „To słowiański zwyczaj” — odezwał się po polsku. Sięgnął następnie do menażki, wyjął z chlebaka blaszany kubek i nalewając częstował każdego po kolei. „Nie było to zgodne z regulaminem — ubolewał oficer. — Ale cóż, skoro Polacy okazali się tacy gościnni. Zresztą — usprawiedliwiał się — regulaminy mówią o ziemi nieprzyjaciela, a tu przecież ziemia słowiańska, polska...”

Wczoraj i dziś Mielęcina

Od 1940 roku mieszka w Mielęcinie Michał Szeliga — żywa kronika okolicy. Oddajmy mu glos:

Teraz w Mielęcinie spokój, jakby nic się nie działo. A kiedyś? Do 1939 roku i w czasie wojny była tu czynna żwirownia oraz duży zakład produkcji płyt i belek żelbetonowych używanych do budowy bunkrów na Wale Pomorskim. Stąd wywożono grube żelbetonowe płyty pod Nadarzyce, Zdbice, Szczecinek, Biały Bór, by wznosić żelbetonowe kolosy, które musieli krwią i żelazem zdobywać nasi żołnierze w czasie walk o przełamanie Wału Pomorskiego. W czasie wojny liczbę zatrudnionych zwiększono. Przywieziono jeńców wojennych. Krążyły ciężarowe samochody, kursowała wąskotorowa kolejka. A dziś? Wieś liczy kilkuset mieszkańców. Najczęściej przejeżdżającymi pojazdami są traktory, których we wsi jest kilkanaście. Czynna jest też żwirownia produkująca pustaki do budowy domów.

Trudno zapomnieć o przeszłości. W 1941 roku hitlerowcy sprowadzili z okolicy ponad pięciuset polskich niewolników i w pobliżu wsi, na polnej drodze wysadzanej rozłożystymi lipami — zorganizowali publiczną egzekucję Polaka. Po egzekucji Niemiec w czarnym ubraniu łamaną polszczyzną zwrócił się do zgromadzonych mniej więcej w ten sposób: „Widzita tego Polaka, który tu wisi. On utrzymywał miłość z niemiecką dziewczyną i za to został skazany na śmierć przez powieszenie. A nasza niemiecka krew jest czysta. Który z was to popełni czeka go to samo. A teraz jesteśta odpuszczeni i idźta nadal do swoich zajęć”.

Przyszedł kres niemieckiego panowania. Rosjanie szli od Trzcianki, było ich trzydziestu pięciu żołnierzy. Zauważyłem ich pierwszy, wytłumaczyłem, że jestem Polakiem. A dlaczego nie uciekłem do partyzantki, skoro byłem antyfaszystą — dość ostro skarcił mnie dowódca. Tłumaczyłem się, lecz moje argumenty nie przekonały młodzieńca.

Niemcy przypuścili atak nacierając z kierunku Człopy. Rozpoczęła się kilkugodzinna walka. Liczba nacierających hitlerowców przewyższała niewielki oddział radziecki, który jak się okazało działał samodzielnie, bez łączności z dowództwem. Poległo ośmiu Rosjan. Pozostali wycofali się w kierunku Trzcianki. Udałem się z nimi. Żołnierz, którego prowadziłem, ciężko dyszał. Rana obficie krwawiła. Było to już w lesie za wsią. Wziąłem jego karabin i zacząłem strzelać do Niemców, którzy tymczasem przemykali między drzewami, licząc na wzięcie nas do niewoli. Wycofaliśmy się w głąb lasu, dokąd Niemcy nie poszli. Wreszcie spotkaliśmy radziecki posterunek. Dowódca naszej grupy zameldował telefonicznie swoim zwierzchnikom, że Niemcy atakują. Ze słuchawki odezwał się stanowczy głos: „A wy co robicie? Zebrać ludzi i do kontrnatarcia! Komunikat dywizji nadany przed paroma godzinami stwierdzał, że Mielęcin został zdobyty, a szosa Wałcz — Dobiegniew przecięta jest przez nasze oddziały!”

Zakłopotał się nasz lejtnant, relacjonując treść telefonicznej rozmowy. Las jednak okazał się nam łaskawy. Przyjechały trzy samochody wojska. Wyruszyło drugie natarcie. Hitlerowcy zostali wyparci z Mielęcina. Z karabinem w ręku prowadziłem Rosjan znanymi ścieżkami, przez ogrody, stodoły, byłem jednym z pierwszych we wsi. Ujęliśmy trzydziestu żołnierzy niemieckich. Z karabinem nie rozstawałem się. Przez długie tygodnie musieliśmy likwidować bandy,wyłapywać własowców i hitlerowców ukrywających się w dużych okolicznych lasach.

W okolicy Miłogoszczy

Pomorskie lasy kry ją tajemnice wielu zbrodni niemieckich z lat II wojny światowej. Największe chyba ofiary pochłonęła przymusowa, mordercza praca podczas przygotowywania niemieckiej obrony w 1944 i 1945 roku. Tysiące jeńców wojennych i robotników cywilnych — Polaków, Francuzów, Belgów, Rosjan — spędzono do kopania okopów, budowy zapór, zawałów leśnych. Hitlerowcy prowadzili roboty do ostatnich chwil, najczęściej pod gradem kul, w wirze toczącej się walki. Na robotach tych był Stanisław Wyszyński który tak opisuje swoje przeżycia:

We wrześniu 1944 roku w okolicy Miłogoszczy Niemcy rozpoczęli przygotowania obronne. W listopadzie skierowany zostałem do kopania okopów w okolicy Nakielna. Zakwaterowano mnie w majątkowej owczarni z grupą około osiemdziesięciu Polaków. Nadzór nad robotami sprawowali niemieccy tramwajarze ze Szczecina. Pożywienie otrzymywaliśmy dwa razy dziennie. Obok Polaków pracowali Rosjanie, Francuzi, Włosi i Czesi. Za najmniejsze przewinienia stosowano wobec nas kary cielesne. Podjąłem decyzję ucieczki. Nie udało się. Przesłuchujący mnie Niemiec ironicznie zaproponował mi wybór kary: pozostać trzy dni bez jedzenia, skakać żabką trzydzieści minut lub otrzymać trzydzieści kijów. Wybrałem karę pierwszą, wyjątkowo jednak zostałem z niej zwolniony, z ostrym ostrzeżeniem, że na drugi raz szczęście mi nie dopisze.

Pracowaliśmy od godziny 6.00 do godziny 16.00, a w grudniu i styczniu czas pracy przedłużono do godz. 22.00. W oparciu o istniejący system bunkrów żelbetonowych kopaliśmy transzeje i rowy przeciwczołgowe. Głębokość przygotowywanego systemu obronnego wynosiła od półtora do dwóch kilometrów. Na przedpolu pierwszej transzei biegł rów przeciwpancerny o głębokości trzech metrów, maskowaliśmy go sadzonkami jodły, modrzewia lub sosny. W odległości ok. 300—400 m od rowu przeciwczołgowego, w głębi pozycji obronnej, przebiegała pierwsza linia transzei. Miała ona wysunięte do przodu stanowiska do zwalczania czołgów oraz ziemianki. Transzeje szalowaliśmy wikliną oraz gałęziami świerkowymi, a na glebach lekkich deskami. W odległości kilkuset metrów w głąb obrony przebiegała druga linia transzei, która łączyła wszystkie bunkry. Za nią w podobnej odległości biegła trzecia linia transzei. Wszystkie linie okopów łączył rów biegnący w poprzek, zwany rowem łączącym. System obrony budowano wykorzystując warunki naturalne, liczne jeziora i mokradła. W listopadzie zwiększono tempo prac. Warunki pracy stały się nie do wytrzymania. Dokuczał chłód i głód. Pod koniec stycznia 1945 roku, bez względu na konsekwencje, podjąłem po raz drugi próbę ucieczki. Szczęśliwie dotarłem do Miłogoszczy. Miejscowi Niemcy, na rozkaz wałeckiego starosty doktora Knabego, szykowali się do ucieczki. Ażeby uniknąć z kolei wyjazdu na. zachód, pod osłoną nocy udałem się do Jamienka, okolicznej wsi, gdzie miałem kilku kolegów. Żołnierze niemieccy zwijali linię telefoniczną biegnącą wzdłuż drogi i klęli głośno na reżim Hitlera. Nie spostrzegli mnie. We wsi natknąłem się na ich patrole. Zostałem w Jamienku, decydując się na przeczekanie w ukryciu przejścia frontu. Przyszedł dzień 1 lutego. Wyszedłem na ulicę, zauważyłem żołnierza niemieckiego. Dźwigał na plecach karabin maszynowy. Był zrezygnowany i zmęczony. Po kilku minutach od strony Marcinkowic zjawił się bryczką Rosjanin. Skrzypnęły nie smarowane koła. Rosjanin miał furażerkę nałożoną na bakier, automat trzymał przewieszony przez szyję. „Nie widzieliście Niemców?” — pytał. „Widzieliśmy”. Pojechał. Od strony Bronikowa doleciały nas strzały i krzyki. Rosjanin wracał. Miał przestrzeloną rękę. „Psia krew — powiada — Niemiec nie chciał słyszeć o poddaniu się, co miałem robić”

Dopiero po trzech godzinach wjechały oddziały radzieckie. Wania, który do tej pory pozostał z nami, nie poszedł do szpitala. „Mam jeszcze siły żeby bić Fryców” — powiedział wsiadając do ciężarówki.

MIĘDZY PIŁĄ A WAŁCZEM

„Twierdza Piła”

Wieczorem po pracy, gdy wróciliśmy do baraków — wspomina Wacław Pietrzak zatrudniony w owym czasie w Pile — rozeszła się wiadomość, że od strony Chodzieży zbliżają się radzieckie czołgi. Nikt nie chciał w to wierzyć. Skąd? Miasto pracuje jeszcze normalnie. Przecież niedawno Rosjanie przekroczyli Wisłę. „Już są tu? Zbyt to przyjemne, żeby było rzeczywistością” — mówiliśmy.

Wiadomość okazała się jednak prawdziwa. Tego dnia tysiące mieszkańców Piły zaczęły opuszczać miasto. Do naszych baraków weszli żołnierze niemieccy, którzy zarządzili natychmiastową zbiórkę i skierowali nas do budowy barykad. Na drugi dzień, gdy volkssturmiści prowadzili nas ulicami, padły pierwsze pociski artyleryjskie. Na ulicach leżały porzucone tobołki i całe wozy naładowane rupieciami. Lotnictwo radzieckie bombardowało ważniejsze obiekty miast, m. in. zakłady lotnicze „Albatros”. W zwartym szeregu, w asyście wachmanów, zatłoczonymi szosami popędzano nas w kierunku Wałcza.

Dowódca radzieckiej 47 armii generał F. Pierchorowicz dla zdobycia miasta wydzielił grupę sztumową pod dowództwem generała Kuźmina. Grupa ta składała się z trzech dywizji piechoty oraz oddziałów wsparcia. Inne dywizje armii walczyły w tym czasie (od 10 do 18 lutego) o Wałcz i jego okolice.

Siły hitlerowskie twierdzy w Pile obejmowały 28 tys. żołnierzy i oficerów. W ich skład wchodziły m. in.: 48 pułk zmechanizowany, 12 dywizja pancerna, brygady SS „Niederland”, 4 pułk forteczny oraz 1 i 2 bataliony cekaemów. Jednostki te uzupełniały: 223 i 642 bataliony inżynieryjne oraz 92 i 172 bataliony zapasowe, 580 batalion szkolny ze Schwerina. W ostatnich dniach weszły do Piły: 23 batalion morski ze Świnoujścia oraz batalion pancerny „Hamburg”. Hitlerowcy dysponowali setką dział polowych, osiemdziesięcioma czterema działami przeciwlotniczymi oraz czterdziestoma czterema czołgami i działami samobieżnymi. Dowódcą twierdzy mianowany został Obersturmführer H. Remlinger, przybyły do Piły z Poznania.

Wewnątrz twierdzy

W mieście pozostało wielu cywilów — Niemców i obcokrajowców — robotników przymusowych, którzy zostali zmuszeni do prac na rzecz beznadziejnej obrony twierdzy. Ewakuowanych z tzw. Prus Wschodnich i innych terenów Niemiec było tutaj — według sprawozdania tzw. Komisji Alberta (organ powołany przez władze niemieckie do opieki nad ewakuowanymi) — około 5 tys. Po objęciu komendy twierdzy przez obersturmführera Remlingera krwawe żniwo rozpoczęły SS i policja; rozstrzelano wiele osób podejrzanych o rozpowszechnianie defetystycznych nastrojów.

Sytuacja niemieckiej ludności cywilnej i obcokrajowców — wspomina Jan Kozłowski, robotnik przymusowy — była beznadziejna. Kreisleiter pilski Hinz jeździł i przynaglał do pracy przy budowie umocnień i barykad. Władze hitlerowskie były przekonane, że odsiecz nadejdzie lada dzień. Moja grupa pracowała w południowej części miasta. Pewnego razu rozległy się potężne wybuchy. Stary Rudolf Kutloff, który nas nadzorował, wyraźnie zaniepokoił się. Wybuchy stawały się coraz bliższe. Spoza domów ukazały się sylwetki kilku samolotów lecących na wschód. „Polskie! Polskie!” — zawołał ktoś, nie zwracając uwagi na obecność Niemca. Na kadłubach maszyn spostrzegłem biało-czerwone szachownice. Serce zaczęło bić mocniej. Polskie..., polskie... — powtarzałem w myśli nie mogąc ochłonąć z wrażenia. Kutloff nie zrozumiał przyczyny zamieszania wśród nas. Po prostu sądził, że byliśmy podobnie jak on przerażeni nalotem. Podszedł do nas i jakby dodając otuchy powiedział: Wir siegen jedoch, da wir die Wunderwaffe besitzen. (My przecież zwyciężymy, gdyż posiadamy cudowną broń). Wypowiedź tę skwitowaliśmy ironicznym jawohl i — by uniknąć dalszej rozmowy z Niemcem — woleliśmy przystąpić do roboty.

Straszny starzec

Wśród oddziałów 47 armii, częścią swoich sił walczącej o Piłę, a częścią posuwającej się na zachód i północ, przebywał podpułkownik P. Trojanowski, korespondent wojenny. Tak to opisuje on wrażenia z pobytu w pewnym majątku w okolicach Wałcza, należącym do hitlerowca Ernesta Kluegela:

Koło Wałcza zahaczyłem o posiadłość Ernesta Kluegela. Pracowało tu czterdzieści rosyjskich dziewcząt, siedemnastu Polaków, dwudziestu czterech jeńców francuskich oraz sześć młodych Niemek z Berlina — studentek szkoły baletowej. Stary Kluegel miał osiemdziesiąt sześć lat. Mieszkał z żoną, siedemnastoletnią wnuczką i synem — inwalidą wojennym, który raniony został na froncie wschodnim w 1942 roku. Kluegel nie wierzył hitlerowskim komunikatom o sytuacji na froncie. Nie wierzył, że Niemcy uciekają z Rosji, że Armia Radziecka jest już w Polsce, w Niemczech. Wierzył natomiast, że hitlerowcy dysponują siłami nadprzyrodzonymi. Zawsze i wszędzie stawiał za wzór siebie, szczycąc się tym, iż potrafi dowodzić batalionem — jak mówił — hołoty składającej się z Rosjan, Polaków, Francuzów, którzy u niego pracowali.

Kluegel bił syna (ten nie miał nóg i jednej ręki) za to, że opowiadał o froncie wschodnim. Nie dawał obiadu wnuczce, gdy ta opowiadała o grozie bombardowań Hamburga. Pewnego razu zbił staruszkę-żonę za to, że — przewidując koniec III Rzeszy — wyjechać chciała do Bawarii. Nie miałem okazji osobiście porozmawiać z tym zajadłym Prusakiem i hitlerowcem. Kiedy przyjechałem do jego posiadłości, już nie żył. Jeńcy francuscy opowiedzieli mi o ostatnich dniach i godzinach przed wkroczeniem wojsk radzieckich.

Kiedy Kluegel dowiedział się, że Armia Radziecka jest już blisko, wysłał na zwiad jedną z niemieckich dziewczyn. Dziewczyna wróciła szybko z wiadomością, że jeszcze tego samego dnia przyjdą Rosjanie. Starzec wezwał fryzjera i kazał ogolić się. Następnie udał się do pokoju obłożnie chorej żony. Wypił z nią kawę i zamienił kilka grzecznościowych zdań. Po dwóch godzinach żona zmarła. Lekarz (Francuz) stwierdził, że zgon nastąpił na skutek zatrucia. Syna poczęstował starym reńskim winem. I ten wkrótce zmarł. Wieczorem wezwał Niemki, które u niego pracowały i oświadczył, że należy pozbyć się wszystkich obcokrajowców i podpalić posiadłość. Kazał dziewczynom podsunąć im truciznę, albo użyć broni.

Plany zbrodniarza zostały pokrzyżowane dzięki wejściu do pokoju dwóch jego dotychczasowych niewolników: Francuza Jeana i Rosjanki Nadii. Kluegel począł strzelać do nich z pistoletu. Na odgłos wystrzałów robotnicy wtargnęli do pałacu i obezwładnili fanatyka. Kilku Francuzów i Polaków odniosło przy tym rany. Kluegel poniósł zasłużoną karę. Został natychmiast powieszony na drzewie przed pałacem. W tym właśnie momencie przyjechałem do tego majątku3.

Tuż za frontem

Południowe obszary Pomorza Zachodniego zostały wyzwolone. Na ziemie te powróciło nowe życie. O pierwszych dniach wolności pisze Władysław Maćkowicz — znany działacz polonijny, były nauczyciel polskich szkół mniejszościowych w Złotowskiem:

Po oczyszczeniu i jako tako przeprowadzonym remoncie budynków szkolnych rozpocząłem naukę dzieci w Świętej, a potem w Nowej Świętej. Nauczycieli było brak. Do szkoły uczęszczało 156 dzieci. Majątek junkra Haeskiego został rozparcelowany. Ziemię otrzymali chłopi bezrolni, którzy założyli własne gospodarstwa. Lud złotowski, który trwał na tej ziemi przez lata niewoli, niszczony, poniewierany, wydziedziczany z własnych zagród, mimo piętrzących się trudności rozpoczął nowe życie we własnej ojczyźnie...4

Obok złoto wian i by to wian osadnicy wojskowi i repatrianci już w kwietniu 1945 roku rozpoczęli orać pomorską ziemię, omijając liczne jeszcze połacie pól z tabliczkami: „Miny”. Polscy kolejarze uruchamiali stacje i remontowali tabor kolejowy. Działacze partyjni, administracyjni, szkolni i gospodarczy, mając jeszcze w uszach łoskot oddalającego się frontu, przystępowali do organizacji normalnego życia.

Odwiedziłem pierwszych osadników zamieszkałych dziś w Pniewie w powiecie szczecineckim. Są to: Stanisław Rymaszko, Kazimierz Dowgiałło, Kazimierz Tomawski, Aleksander Jęcej, Ryszard Bukiel i in.

Jestem w mieszkaniu Stanisława Belca, byłego żołnierza 1 Samodzielnej Brygady Szturmowej Moździerzy wchodzącej w skład 1 Armii Wojska Polskiego.

Po wojnie — opowiada Bele — brałem udział w walkach z bandami na terenie Rzeszowszczyzny i w innych województwach. Przyjechała z Wileńszczyzny moja rodzina. Wziąłem więc gospodarstwo w Pniewie i gospodaruję. Czy początki były trudne? Czy ja wiem? Pracowałem. Nie dydysponowałem wprawdzie parą koni, ale miałem za to parę rąk i zapał. A to rzecz najważniejsza dla takich jak ja, którym udało się w ogóle przeżyć wojnę. Była to zresztą życiowa szansa. Wreszcie stałem się kimś — gospodarzem.

Wśród zdjęć — dokument. Czytam:

Rozkazem Naczelnego Dowódcy Marszałka Związku Radzieckiego tow. Stalina z dnia 4 maja 1945 roku nr 288 za złamanie silnej obrony niemieckiej na wschód od m. Stargard i wyjście do Morza Bałtyckiego w rejonie Kołobrzegu, całemu Stanowi osobowemu waszej jednostki, w tej liczbie i Wam biorącym udział w tych walkach, wyrażam podziękowanie. Dowódca jednostki mjr Diedow.

W Wałczu

Od 9 do 11 lutego 1945 roku strzeleckie dywizje 47 armii generała majora F. J. Pierchorowicza toczyły walki z Niemcami o umocniony rejon Wałcza. Wojska radzieckie napierały na miasto od strony południowej i wschodniej. Dowódca armii nakazał podległym oddziałom zdecydowanym i nieprzerwanym atakiem zniszczyć garnizon nieprzyjacielski broniący się w Wałczu. Nie było to zadanie łatwe. Niemcy długo przygotowywali obronę omawianego rejonu. Z miejscowych oddziałów i pospolitego ruszenia zorganizowali nowy pułk pod nazwą „Wałcz” (Deutsch-Krone), którym dowodził podpułkownik Janus. Po zaciętych walkach trwających dwa dni miasto zostało zdobyte, a załoga niemiecka rozbita i wzięta do niewoli. Rosjanie zdobyli duże magazyny wojskowe. Wolność odzyskało wielu jeńców francuskich i angielskich, którzy maszerowali pod eskortą na zachód. Po wyzwoleniu Wałcza oddziały 47 armii nacierały w kierunku zachodnim i północnym, później walczyły o Pyrzyce, Banie, Gryfino, Szczecin—Dąbie.

O walkach o powiat wałecki wspomina Piotr Przyborak: Pracowałem w Tucznie. Latem w 1944 roku Niemcy zaczęli kopać okopy. Dnia 10 stycznia otrzymaliśmy polecenie władz policyjnych, ażeby każdego dnia rankiem i wieczorem przebijać otwory w lodzie na pobliskim jeziorze. W ten sposób Niemcy chcieli przeszkodzić oddziałom radzieckim w marszu na zachód. Dziesiątki ludzi w gęstej mgle tłukło lód i zgarniało śnieg. Nie pomogły pułapki zastawione na Rosjan, którzy weszli do nas 9 lutego. W tym czasie rozpoczęły się walki o Wałcz. Pierwsi w Tucznie zjawili się radzieccy zwiadowcy. Nie zatrzymywali się, poszli dalej, dopiero po kilku godzinach do miasteczka wkroczyła piechota i czołgi. Znajdujących się w Tucznie Polaków władze radzieckie skierowały natychmiast do Wałcza. Tam część z nas przydzielono do jednostki Armii Radzieckiej, która pełniła służbę wartowniczą przy magazynach wojskowych. W liczbie tej znalazłem się i ja. Najpierw jednak należało pogrzebać zwłoki poległych żołnierzy radzieckich, którzy zginęli w walkach o miasto. Kilkadziesiąt metrów od zwartych zabudowań położonych za miastem, wzdłuż drogi prowadzącej w kierunku Gostomii, stały zniszczone trzy czołgi radzieckie T-34, a obok nich leżały ciała kilkunastu radzieckich czołgistów. Czołgiści usiłowali zaskoczyć wroga w mieście. Pojazdy radzieckie zostały jednak trafione z rusznic przeciwpancernych i spłonęły, część członków załóg poległa od kul hitlerowców broniących wejścia do miasta.

Robinson ze Skrzatusza

Od połowy stycznia 1945 roku — mówi Hipolit Rajewski — przez Skrzatusz przebiegała linia frontu. Smugi pocisków świetlnych przecinały wieczorem niebo. Były to nie znane mi wówczas, lecz słynne już radzieckie wyrzutnie rakietowe „katiusze”. Pociski padały na Piłę, z której każdego dnia umykały dziesiątki Niemców. Część z nich przechodziła przez Skrzatusz, rabując i niszcząc wszystko po drodze. Nie wszyscy Niemcy w ten sposób postępowali. Niektórzy żołnierze opowiadali o terrorze, jaki panował w oblężonej Pile. Dziesiątki żołnierzy zostały rozstrzelane przez oddziały esesowskie za brak dyscypliny i ducha walki. Spowodowało to liczne ucieczki, dezerterzy przedzierali się przez lasy i pola, w obronie życia zdecydowani na wszystko, słowem — desperaci. Nie żałowałem ich. To byli ci, którzy niedawno niszczyli polskie miasta i wsie, zabijali niewinnych ludzi. Upadały ostatnie punkty hitlerowskiego oporu w Pile. Nastąpiła spontaniczna ucieczka ludności niemieckiej. Gdy moja gospodyni, Anna Donner, fanatyczna zwolenniczka faszyzmu, opuszczała wieś, powtarzała jak modlitwę słowa: „Bogiem naszym jest Adolf, on jest jeden na całym świecie. Nie da nam zginąć”. Patrzyłem z politowaniem na tę kobietę, ofiarę narodowosocjalistycznych edukacji. Żołnierzy radzieckich ubranych w szare płaszcze spotkałem jako jedyny wówczas mieszkaniec wsi, gdyż nawet robotnicy obcokrajowcy uciekli w obawie przed frontem. Z Rosjanami rozmawiałem krótko, zarzucili mnie pytaniami: „Fryc? Polak? Dlaczego z takim dużym zarostem? U Niemców brakowało brzytwy? Prawdziwy Robinson!” I tak zostałem Robinsonem. Na drugi dzień komendant wojenny Piotr Prawiłow mianował mnie sołtysem wsi Skrzatusz, polecając prowadzić roboty wiosenne i wykorzystywać do nich Niemców, którzy wracali gdyż nie wszystkim udało się ujść przed natarciem wojsk radzieckich. Do wsi przybywali rodacy wędrujący z wyzwolonych terenów. Z każdym dniem na posesjach pojawiało się coraz więcej biało-czerwonych flag, wieś rozpoczynała nowe życie.

Kobieta za kierownicą

Od pierwszych dni lutego do marca 1945 roku 1 Armia Wojska Polskiego toczyła walki na linii Wału Pomorskiego. W składzie armii walczył batalion łączności; służyła w nim starszy strzelec Jadwiga Danczewska, która doskonale pamięta tamte chwile:

Wjechaliśmy na Pomorze Zachodnie. Urozmaicony krajobraz — wzgórza i lasy — przypominał mi rodzinne strony na Wileńszczyźnie. Nocowaliśmy w leśniczówce, która dzisiaj nazywa się Trzebieszki, położonej obok szosy Jastrowie — Szwecja. Humory dopisywały. Armia szła naprzód. Kładliśmy się spać po raz pierwszy od kilku dni, nagle ktoś krzyknął gromkim głosem: „Wstawać!” I znowu za kierownicę. W skrzyni jechało kilku żołnierzy. Dowódca zwiadu, porucznik, kazał stanąć. Zaskrzypiały hamulce „Studebackera”. Noc, łuny ognia na północy, swąd spalenizny. Majestatycznie pochylały się jodły. Żołnierze rozproszyli się. Byłam sama. Mijały minuty i godziny Głuchy trzask niedalekich wystrzałów przerywał ciszę. Jeden, dwa, trzy... Przyzwyczaiłam się do strzałów. Ogień, śmierć nie robiły na mnie wrażenia. Prowadziłam samochód od Lenino. Ciągle na pierwszej linii. Zawsze woziłam zwiadowców lub łącznościowców. Strzały dolatywały gdzieś z okolic Jastrowia, przez które niedawno przejeżdżaliśmy. Mimo świadomości niebezpieczeństwa oczy kleiły się do snu. Drzemałam. Wracaliśmy.

Dowództwo armii stacjonowało w Szwecji. Wieś zatłoczona była wojskiem, pierwszeństwo przejazdu miały wozy specjalne. „Podrzućcie pluton łączności i wracajcie” — powiedział szef. Jechaliśmy. Strzelanina wzmagała się. Z naprzeciwka pędziły wozy sanitarne. Trzęsło. Droga wybita. Ukazało się światełko. „Stać! Pierwsza linia! Macie rozkaz wyjazdu?” — zawołał wartownik. Było to w lesie koło Zdbic. Żołnierze zbudowali sobie coś w rodzaju szałasów. Zimno. Zaparkowałam wóz w dolinie obok drogi. Spokój jakby na ćwiczeniach gdzieś nad Oką. Tak wtedy wyglądał front. Żołnierze wyładowywali skrzynie z amunicją. Odjazd. Włączam się do kolumny. Zaczął się ostrzał drogi. Pociski padały gęsto. Niemcy „wymacali” naszą drogę. Przede mną wóz wyleciał w powietrze. Inne wozy nie zatrzymały się. Co robić? Stop. Ciało kierowcy rozszarpane pociskiem. Nacisnęłam na gaz. Zostałam sama i oto na drodze ukazała się sylwetka Niemca w hełmie, płaszczu. Podniósł ręce. Zatrzymałam samochód, chwyciłam pepeszę i wyskoczyłam na drogę. „Ręce do góry!” — krzyczę, mimo że hitlerowiec już je dawno podniósł. Strzelać czy nie? Chwila niezdecydowania. Przecież wokół las, ilu takich czai się za drzewami? Szwab coś mówił. Gdybym to rozumiała. Z twarzy Niemca, starszego już wiekiem wyczytałam prośbę o życie. Lufą automatu wskazałam skrzynię samochodu. Ruszyłam. Skrzynię od szoferki dzieliła szybka. Patrzałam do tyłu. Niemiec siedział skulony. Wpadłam na dziedziniec leśniczówki. Koledzy chwycili jeńca.

Następnego dnia pułkownik Zaruski powiedział mi, że nie wątpi w moją odwagę, ale jak zwabiłam do samochodu tego esesmana, który należał do 15 dywizji SS „Lettland” znanej z desperackiej walki — pozostanie dla niego tajemnicą. Dziś, gdy przypominam sobie te zdarzenia, trudno w nich znaleźć coś, co wskazywałoby na moją odwagę. Wprawdzie tchórzem nie byłam, ale działanie w takich chwilach było zawsze improwizacją. Więcej w tym było podświadomości niż przemyślanych decyzji. Decydowały zawsze sekundy.

Po wojnie zamieszkałam w Czaplinku i podjęłam bardziej kobiecą pracę — zostałam ekspedientką.

W PUSZCZY NAD DRAWĄ

W Glusku

W ramach operacji wiślańsko-odrzańskiej wojska generałów Kołpakczego, Katukowa i Czujkowa w przeciągu niecałych dwóch tygodni dotarły do Odry. Część nacierających wojsk „zahaczyła” w trakcie szybkiego marszu o południowo-zachodnie krańce Ziemi Koszalińskiej. Zostały wtedy wyzwolone pierwsze miejscowości województwa koszalińskiego.