Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niedługo po tym, jak Samowydawcy wybrali „Własną Ścieżkę” kariery literackiej okazało
się, że ich pomysłom i ambicjom brakuje hamulców! Wydeptali nieokiełznane bezdroża i
pozostawili wyraźny ślad w wyobraźni tysięcy Czytelniczek i Czytelników.
„Ślady na śniegu” to drugi tom opowiadań autorstwa dwunastu niezależnych pisarzy
tworzących w ośmiu różnych gatunkach!
FANTASY, SCIENCE-FICTION, HISTORYCZNE, KRYMINAŁ, GROZA, OBYCZAJ,
ROMANS, PODRÓŻNICZO-PRZYGODOWE
Surowe warunki polowe w czasach napoleońskich, romans na środku zamarzniętego jeziora,
intrygi w szeregach na afgańskim froncie, wehikuł czasu ukryty w lodowcu, polowanie na
dziedzica elfickiej monarchii, nawiedzony dom w Wielkiej Brytanii, tropienie mordercy po
śladach końskich kopyt… te i wiele więcej porywających wątków w jednej, zimowej
antologii!
Po lekturze tego zbioru zauważysz, że każdy ślad na śniegu ma swojego bohatera, tajemnicę,
przeszłość i kierunek. Przekonasz się również, jak bardzo pragniesz podążać ich tropem.
Wszystko (dosłownie) w Twoich rękach!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 40 min
Tytuł: Ślady na śniegu®
Copyright® Samowydawcy
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub fragmentu publikacji w jakiejkolwiek postaci wymaga pisemnej zgody twórców
Wydane w 2022 przez Samowydawców
ISBN 978-83-955698-7-6
Pod redakcją:
Mateusz R.M. Rogalski
Redakcja i korekta:
Ewa Hoffmann-Skibińska
Katarzyna Mróz-Jaskuła
Janusz Muzyczyszyn
Andrea Smolarz
Projekt okładki:
Justyna Sieprawska
Skład:
D. B. Foryś
www.dbforys.pl
Druk:
Mazowieckie Centrum Poligraficzne
Samowydawcy:
E-mail: [email protected]
Wydanie papierowe i e-book dostępne na:
www.samowydawcy.pl
Witaj Podróżniczko, Podróżniku!
Czuliśmy, że nasze pierwsze spotkanie nie będzie ostatnim.
Własna ścieżka, którą podróżowałeś ostatnio, zaprowadziła Cię na odległe bezdroża naszej wyobraźni. Nawet my nie wiedzieliśmy, czy wspólna przygoda będzie miała kontynuację. Tymczasem zima nadeszła szybciej, niżbyśmy się tego spodziewali, a więc bądź gotów, drużyna już zebrana.
Dwunastu niezależnych Tropicielek i Tropicieli czeka, aby pokazać Ci krainy wiecznej zmarzliny, gdzie emocje wrą mimo chłodu. Zaprezentujemy Ci zaledwie drobne elementy światów, które stworzyliśmy. Jeśli zechcesz i poszukasz, będziesz mógł zatracić się w nich głębiej, ale to już na własną odpowiedzialność. Teraz trzymaj się blisko Tropicieli, jednak bądź czujny, gdyż nie należą do wyrozumiałych. Ślady, którymi będziesz podążał, przeprowadzą Cię przez miejsca pełne łez, śmiechu, bólu, lęku. Wiedz, że mimo ostrzeżeń, nie zdołasz przygotować się na uczucia, jakie Tobą zawładną. Nie tylko nie dasz rady nad nimi zapanować, ale już nigdy się ich nie pozbędziesz. Wedrą się w głąb Ciebie niczym towarzyszący Ci w tych wyprawach mróz i nieraz wstrząsną Twoim ciałem.
A zatem odważysz się podążać naszymi Śladami na śniegu?
Samowydawcy
Janusz Muzyczyszyn – poeta, pisarz i redaktor. Pisze od sześciu lat i przez ten czas wydał trzy tomiki wierszy i trzy powieści obyczajowe, prowadzi również swojego bloga.
Ślady na śniegu to opowieść o tym, jak nagła śnieżyca wywróciła do góry nogami życie samotnego pisarza. I o tym, że nigdy nie można być pewnym tego, że nawet po najboleśniejszej przegranej, nie otworzy się przed nami niebo.
Opowiadanie z gatunku obyczajowe
Już trzeci dzień padało. Nie, dziś nie była to już gwałtowna śnieżyca, wiatr nie walił po oknach tumanami białego puchu, nie było nawet wielkiego mrozu – ot, ledwie minus siedem-osiem stopni. Niezbyt duże płatki majestatycznie wirowały w powietrzu niesione ledwie zauważalnymi podmuchami i delikatnie opadały na ziemię. Gdyby nie dobra znajomość geografii terenu, trudno byłoby mu teraz dostrzec, którędy biegnie polna droga prowadząca do leśniczówki. Przez chmury zaczynało nieśmiało przebijać słońce. Pojedyncze promienie, padając na gładką białą powierzchnię, powodowały, że śnieg zaczynał jak gdyby iskrzyć. Pojedyncze błyski przypominały mu migotanie drobnych światełek, które zwykł był kiedyś rozwieszać na drzewach w ogrodzie przed świętami Bożego Narodzenia. Tak, to było kiedyś.
Igor Grabski stał przy oknie, oparty czołem o zimną szybę. Ogarniał wzrokiem grudniowy krajobraz rozciągający się od jego domu aż do ciemnych połaci lasu. Gdzieniegdzie widoczne były świeże ślady na śniegu – tropy pozostawione przez zwierzęta, które często nawiedzały jego posiadłość. Z daleka rozpoznawał, które z nich ostatnio się tu kręciło. Najbardziej lubił obserwować sarny. Wczesnym rankiem wychodziły z lasu na pola i szukały pożywienia. Tej zimy miały co jeść. Sąsiad Igora, pan Michał, rolnik uprawiający dwadzieścia hektarów ziemi, zasiał pod lasem oziminę. Sarny uwielbiały młode pędy zboża i chętnie urzędowały na tym kawałku pola. Za to dzików było tym razem jakby mniej. Może dlatego, że pan Michał w ubiegłym roku nie sadził kartofli pod lasem, tylko z drugiej strony wsi, i dziki musiały teraz szukać jedzenia gdzieś indziej. A może po prostu dokarmiali je leśnicy.
Odwrócił się gwałtownie od okna. Nie te ślady chciał zobaczyć na śniegu, nie te! Westchnął głęboko i z rezygnacją podszedł do kominka. Otworzył drzwiczki, dorzucił ostatnie bierwiona ze stojącego obok koszyka, poprawił pogrzebaczem ich ułożenie na palenisku i szczelnie zamknął. Wziął kosz na drewno i poszedł do przedpokoju. Narzucił na grzbiet kurtkę, bose stopy wsunął w filcowe buty i z nieukrywaną niechęcią wyszedł do szopy po nową porcję drewna. Wiedział, że pod wieczór jeszcze bardziej nie będzie mu się chciało wychylać nosa na mróz. Tym bardziej, że zapowiadali dalszy spadek temperatury. Zimne powietrze trochę go orzeźwiło. Z zapełnionym koszem stanął na progu domu i spojrzał na przechodzącą obok jego posiadłości drogę. Była nawet dość dobrze odśnieżona. Widać nowo wybrane władze gminy zaczęły wreszcie o to dbać. Za to dziesięciometrowa dróżka od bramy wjazdowej do jego domu zasypana była półmetrową warstwą śniegu. No tak, przecież od dwóch dni nigdzie nie wychodził, ani nie wyjeżdżał, nie było istotnego powodu, to i śnieg leżał nienaruszony. Igor uświadomił sobie w tym momencie, że dwa ostatnie dni przeżył jak pustelnik. Przedwczorajsza śnieżyca spowodowała, że stracił dostęp do Internetu, a że telewizji nie oglądał już od trzech lat, to zostało mu tylko czytanie książek i… pisanie. Przerwy na jedzenie robił sobie dopiero wtedy, gdy odczuwał solidny głód.
Po wejściu do domu odstawił kosz z drewnem na miejsce i wrócił do ulubionego stroju: grubego swetra z owczej wełny i równie grubych, ciepłych skarpet-kapci. Robiąc śniadanie, odruchowo spojrzał na wiszący obok lodówki zegar, a potem na przyczepiony do jej boku kalendarz. Ósma dwadzieścia, siedemnasty grudnia, środa. Jak ten czas leci. A dopiero było lato, kolejne samotne lato. Ech! By odgonić złe myśli, zajął się jedzeniem. Coś jednak nie dało mu spokoju. Kolejny raz zerknął na kalendarz. Siedemnasty grudnia? Zaraz, zaraz… Cholera jasna, chyba ta pieprzona redaktorka zwali mi się dzisiaj na głowę. Potrzebna mi tu jak dziura w moście. Eeee, może nie dojedzie po tym śniegu! Ledwie zdążył zjeść, gdy z pokoju dobiegł go dzwonek telefonu. Z kubkiem kawy w ręce podbiegł, by odebrać rozmowę. Nie znał tego numeru.
– Igor Grabski, słucham.
– Dzień dobry, panie Igorze, tu Danuta Pawlik. Pewnie jest pan zdziwiony, bo nie miał pan numeru mojej komórki, ale nie byłam rano w wydawnictwie, tylko prosto z domu ruszyłam tu do pana. Jestem już w drodze, tylko nie wiem, czy się tym moim małym fordem przebiję przez zaspy do pańskiej samotni. Zostało mi według GPS-u jeszcze jakieś dwanaście kilometrów.
– Ooo, dzień dobry, pani Danuto. Faktycznie, miałem tylko pani numer stacjonarny. Niestety, jak mówiłem przez telefon, od paru dni jestem bez dostępu do Internetu i nie mogłem odebrać od was mojego tekstu po korekcie. Dziękuję, że zechciała pani się fatygować na tę moją wieś.
Kobieta roześmiała się.
– Panie Igorze, całymi tygodniami siedzę w biurze, przez okno widzę jedynie kolejne biurowce, tłumy samochodów i ludzi, więc taka ucieczka, choć na chwilę, od tego zgiełku spadła mi jak z nieba. Obym tylko dała radę dojechać.
– Główna droga przez wieś jest odśnieżona. Mój dom znajdzie pani łatwo, na wszelki wypadek będę pani wyglądał.
– Zatem do zobaczenia niebawem – odparła i zakończyła rozmowę.
Igor ponownie się ubrał do wyjścia. Z drewutni wyjął szuflę i pracowicie odśnieżył dojazd pod swój dom. Gdy skończył, otwarł bramę wjazdową i wyjrzał na drogę. Po chwili zza nieodległego zakrętu wyłonił się mały samochód na warszawskiej rejestracji. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Dała radę, dobra jest – pomyślał. Albo uparta. Ruchem ręki wskazał wjazd na swoją posesję. Zamknął bramę wjazdową i podszedł do drzwi domu. Szuflę odstawił pod ścianę i zanim kobieta zdążyła wypiąć się z pasa bezpieczeństwa, otworzył drzwi samochodu, po czym… na moment zamarł. Patrzyły na niego okolone czarnymi rzęsami oczy, a w brązowych tęczówkach błądziły mikroskopijne złotawe błyski. Pomalowane szminką w stonowanym kolorze usta rozchyliły się, ukazując rząd białych zębów, i do jego uszu dobiegł głos, który znał dotąd tylko z rozmów telefonicznych:
– Dzień dobry, panie Igorze. Zaskoczony? Przecież się pan mnie spodziewał!
Igor obudził się z chwilowego letargu.
– Tak, tak, oczywiście, spodziewałem się pani, ale nie spodziewałem się, że moją samotnię odwiedzi tak piękna kobieta.
Roześmiała się.
– Dobra, dobra. Niech mi pan pomoże wypakować moje graty i prowadzi w swoje progi, bo zaczynam marznąć. Królową Śniegu zostać bym nie chciała. Poza tym trochę roboty nas czeka, a dziś chcę jeszcze zdążyć do firmy.
Igor wziął wskazane bagaże i pokierował swojego gościa do domu. W korytarzu pomógł jej zdjąć kurtkę i zaproponował dyżurne kapcie z owczej wełny. Kobieta roześmiała się.
– Dobrze, że mnie w takiej konfiguracji nie zobaczy żadna koleżanka: biznesowy garnitur i do tego zamiast szpilek góralskie kapcie.
– Niech się pani nie boi, zostanie to między nami. Zapraszam dalej. Jest pani po śniadaniu? Może zje pani jakieś kanapki?
– Dziękuję, jadłam coś przed wyjazdem, ale chętnie się napiję kawy, jeśli pan ma. No i bierzmy się zaraz do roboty.
Igor ruszył do kuchni, a kobieta podziwiała surowe wnętrze salonu. Jej uwagę zwrócił stary, wiszący na ścianie zegar z kukułką i oprawione w ramki dwa duże zdjęcia, przedstawiające mężczyznę, kobietę i małą dziewczynkę. W mężczyźnie rozpoznała gospodarza domu, tyle że o kilka lat młodszego.
Igor nastawił ekspres, z lodówki wyjął zachomikowane kiedyś ciasteczka i kątem oka przyglądał się Danucie. Nie przypuszczał, że ta kobieta, nazywana w środowisku pisarzy związanych z wydawnictwem Nowa Literatura żelazną redaktorką, jest uroczą, młodą i na dodatek zgrabną dziewczyną. Chyba panną, bo witając się z nią, nie zauważył na palcu ani obrączki, ani pierścionka zaręczynowego. Pewnie zorientowała się, że się jej przygląda, bo przeszła w drugi kąt pokoju, schodząc z jego pola widzenia.
Po paru minutach na obszernym, drewnianym stole w salonie stanął dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą, dwie filiżanki, cukiernica, dzbanuszek z mlekiem i talerzyk z ciastkami.
Danuta rozłożyła swój laptop, obok niej usadowił się Igor ze swoim, nalał kawę i z udawanym entuzjazmem stwierdził:
– No to zaczynamy.
– Jestem ciekawa, na ile panu tego zapału starczy – odparła ze śmiechem kobieta. – Bo roboty przed nami sporo, szefostwo chce puścić pańską powieść do druku za dwa tygodnie, a my jesteśmy w lesie. A jeszcze czeka nas skład i kolejna korekta.
Chcąc nie chcąc, wzięli się do pracy. Igor wgrał do siebie tekst powieści z poprawkami naniesionymi przez Danutę i teraz szli krok po kroku, i szlifowali rozdział po rozdziale. Na szczęście nie była to ich pierwsza współpraca, choć pierwsza „na żywo”. Danuta redagowała dwie poprzednie powieści Igora, znali więc swój sposób pracy i szło im to dosyć sprawnie.
Gdy kukułka na zegarze wykukała godzinę pierwszą po południu, oboje byli już po paru filiżankach kawy i nieco psychicznie zmęczeni. Danuta poprosiła o chwilę przerwy. Miała za sobą ponad sto kilometrów jazdy w trudnych warunkach i musiała odetchnąć. Igor chętnie na to przystał.
– Pani Danuto, a może da się pani namówić na krótki spacer w stronę lasu? Niech pani rzuci okiem na ten krajobraz. – Wskazał widok za oknem. – W Krakowie tego pani nie zobaczy.
Kobieta wstała, z jękiem przeciągnęła się i podeszła do okna. Widok ją oczarował.
– I pan to tak ma na co dzień? Zazdroszczę! Tak białego śniegu nie widziałam od dawna. Chętnie bym się przeszła, ale w moich krótkich botkach na szpilce to raczej nierealne.
– Zaradzimy temu. Mam zapasowe śniegowce, chyba będą na panią pasowały. Puchowa kurtka też się znajdzie. – Szybko pogrzebał w stojącej w korytarzu szafie i podał kobiecie różowe śniegowce w kwiatki i bladoróżową puchatą kurtkę z kapturem. – Proszę bardzo, niech pani wkłada i chodźmy.
Po chwili szli już przez pokryty białą kołderką trawnik do furtki prowadzącej w stronę lasu. Igor pilnował potem, żeby nie zejść ze ścieżki w pole, bo rola nie była dobrze zamarznięta i groziło zapadnięcie się po kolana w zalegającej pod śniegiem mokrej ziemi.
– Poprowadzę panią, dobrze? Bo ja te wszystkie ścieżki znam na pamięć, a nie chciałbym, by się pani zbytnio ubłociła. – Zupełnie odruchowo wyciągnął w jej kierunku dłoń, a ona równie bezwiednie podała mu swoją.
Szli powoli w stronę lasu. Igor pokazywał Danucie co ciekawsze ślady na śniegu i tłumaczył, jakie zwierzęta je zostawiły. Gdy wreszcie doszli do linii drzew, chylące się ku zachodowi słońce akurat oświetlało pokryte warstwą śniegu ciemne świerki. Uważny wzrok kobiety zarejestrował ostrą granicę między czernią a bielą. Wyciągnęła z kieszeni telefon.
– Panie Igorze, niech mi pan koniecznie zrobi zdjęcie na tle tych ośnieżonych drzew. Zrobię sobie w domu odbitkę i powieszę w biurze nad biurkiem. Ale mi będą zazdrościć.
Igora nie trzeba było dwa razy prosić. Zrobił jej jedno i drugie zdjęcie, ale szybko uznał, że to za mało. Poprosił kobietę, by przestała sztywno pozować i poczuła się jak małe dziecko.
Zaskoczył ją. Zamyśliła się. Tak, przypomniała sobie, jak dawno temu zimą ojciec brał ją w niedzielne przedpołudnia do parku na spacer albo na sanki. Wtedy mogła robić, co chciała. Tarzała się w śniegu, robiła orła albo rzucała się z tatą śnieżkami. On też jej robił zdjęcia. Najbardziej zapamiętała taką sytuację, że ustawił ją pod jakimś drzewem, trącił pień i w momencie, gdy spadała na nią warstwa śniegu, nacisnął migawkę. I ta fotografia jako jedna z niewielu zachowała się. Nie ma na nim taty, ale to jej najulubieńsza pamiątka po nim. Bo jego też już nie ma. Westchnęła. Przestała zwracać uwagę na to, co robi mężczyzna, który ją tutaj przyprowadził. Nabrała pełne płuca zimowego powietrza, wydała z siebie dziki okrzyk i… rzuciła się na idealnie gładką taflę śniegu. Poturlała się parę razy, a potem roześmiana wstała i spojrzała na Igora. Jej kasztanowe włosy były całe zaśnieżone, na brwiach i rzęsach lśniły pojedyncze płatki. Danuta podbiegła do najbliższego drzewa, podskoczyła do góry, złapała za zwisającą gałąź świerka i szarpnęła. Poleciała na nią spora porcja puszystego śniegu, którą przyjęła kolejnym dzikim okrzykiem. Igor obserwował ją cały czas, robiąc niezliczoną ilość zdjęć. Przerwał, gdy trafiła go rzucona przez nią kula śniegu. Schował aparat do kieszeni, otrzepał się i powiedział:
– Pani Danuto, wracajmy, bo się pani przeziębi.
Dopiero te wypowiedziane spokojnym głosem słowa przywróciły ją do rzeczywistości. Gdy wrócili do domu, była cała mokra i drżała z zimna. Co ja najlepszego zrobiłam? Nie mam się w co przebrać, choroba murowana.
Igor, widząc jej minę, wzruszył ramionami, roześmiał się i oświadczył:
– Dziecko się wytarzało w śniegu, dziecko musi się przebrać! Pani Danuto, a tak na poważnie: proponuję pani gorący prysznic. W łazience znajdzie pani obszerny długi szlafrok, mokre rzeczy niech pani tam rozwiesi na elektrycznej suszarce. Ja w tym czasie przygotuję coś do jedzenia, w kominku się pali, więc pani nie zmarznie.
– Ale… jak to? Ja…
– A tak to! – przerwał jej. – Jeszcze tylko brakuje, żeby się pani pochorowała, i plany wydawnicze pójdą się pasać.
– Ale, co pa…
– Pani Danuto, szkoda czasu. Nie zjem pani, wolę zdecydowanie obiad, myślę, że pani też. Ręczniki są czyste, resztę pani znajdzie na półkach. No już, sio!
Zdjęła marynarkę, powiesiła ją na oparciu krzesła i potulnie poszła do łazienki. Zablokowała za sobą drzwi i dopiero teraz mogła ocenić skalę zniszczeń spowodowanych swoim dziecięcym wygłupem. Góra stroju była w miarę okej, ochroniła ją ta kurtka, ale dół?
– Masakra. Po co mi to było? – mruknęła do swojego odbicia w lustrze. – Wszystko mokre: rajstopy, spodnie, majtki. – Tyle dobrze, że miała na nogach te śniegowce, a nie swoje buty, za które dała majątek.
Rozebrała się i weszła pod prysznic. Bardzo ciepła woda sprawiła, że przestała szczękać zębami. Poczuła się lepiej. Wytarła rozgrzane ciało włochatym ręcznikiem. Wysuszyła i rozczesała włosy. Przeprała bieliznę i rajstopy i razem ze spodniami rozwiesiła starannie na suszarce. Podkręciła temperaturę grzejnika. Boże, jak to dobrze, że mam dziś na sobie tę nową bieliznę – pomyślała. Nie będzie wstydu, jak zobaczy ją na suszarce. Przejrzała się w lustrze. Widok ją usatysfakcjonował. Nieźle jak na trzydziestkę plus. Uważnym wzrokiem omiotła rzeczy poustawiane na półeczkach, zajrzała też do szafek i szuflad. Zastanowiło ją, że nigdzie nie było żadnych damskich rzeczy ani kosmetyków. Włożyła stanik i bluzkę, stopy wsunęła w ciepłe kapcie, owinęła się szczelnie puchatym frotowym szlafrokiem i wyszła.
W pokoju czekał na nią parujący talerz zupy.
– Ja… Panie Igorze, ja pana przepraszam za ten wygłup w lesie i za ten strój teraz.
Roześmiał się.
– Chyba nie sądzi pani, że nie widziałem w życiu kobiety w szlafroku. A teraz jedzmy. Uprzedzam, to nie obiad z Bristolu: zupa pomidorowa, na drugie będzie ryż z warzywami po chińsku.
Dopiero gdy do jej nosa doleciał zapach pomidorówki, Danuta poczuła, że jest naprawdę głodna. Zjadła z apetytem. W międzyczasie Igor, słysząc pikanie czasomierza, skoczył do kuchni. Po chwili zawołał kobietę do siebie.
– Ile pani nałożyć tej chińszczyzny? Wystarczy tyle?
W porę go wyhamowała, choć i tak porcja była solidna jak na jej możliwości. I to danie też jej smakowało. Zauważyła, że gospodarz co jakiś czas to się jej przygląda, to odwraca wzrok na rodzinne zdjęcie, które zauważyła na początku wizyty. Speszyła się.
– Panie Igorze, doszło do dość krępującej sytuacji. Nie bardzo wiem, jak się zachować, gdy wróci do domu pańska żona, bo to ona jest z panem i córką na tym zdjęciu, prawda?
Nastąpiła nagła metamorfoza, mężczyzna zgarbił się, skulił w sobie, posmutniał.
– Tak – odparł zmienionym głosem i po chwili wahania. – To moja żona… była żona – poprawił się – i nasza córeczka Ania. Więc nikt tu pani nie zobaczy, no może z wyjątkiem saren i jeleni.
Danucie zrobiło się głupio.
– Przepraszam – powiedziała.
– To już stare dzieje – odparł, wzruszając ramionami. – Ale ciągle cholernie boli. Lepiej siadajmy do pracy, dużo już nam chyba nie zostało. Jeszcze tylko zrobię kawę.
Śmiesznie wyglądała ich dalsza praca nad redagowanym tekstem. On ubrany, ona w szlafroku. Jak stare dobre małżeństwo. Igorowi spodobał się dziecięcy impuls, który pchnął tę kobietę na śnieg. Czuł, że wtedy właśnie była prawdziwą sobą, nie udawała niczego, nie musiała się hamować, uważać na konwenanse, była taka… taka jak Ewa.
Danuta zastanawiała się, o co właściwie chodzi. Przyjechała tu wbrew swojej woli. Gdy wczoraj szefowa oświadczyła jej, że ma jechać do tego faceta i na cito uzgodnić poprawki redakcyjne, i że nic jej nie obchodzi żaden śnieg, deszcz czy trzęsienie ziemi, bo tekst ma być wyczyszczony do końca tygodnia, to oczyma wyobraźni widziała siebie ślęczącą przy stole obok jakiegoś obcego nudnego faceta, a już zupełnie nie spodziewała się, że praca pójdzie im aż tak sprawnie. Wszak dotychczas znała go tylko z korespondencji mailowej. A tu nie dość, że chłop jest przystojny, to na dodatek ona dała się ponieść wspomnieniom z dzieciństwa i teraz siedzi owinięta szlafrokiem, nieuczesana, bez makijażu jak jakaś stara matrona. Masakra. Nikomu się do tego nie przyzna.
– Dobrze się pani czuje? – Nagłe pytanie wyrwało ją z rozmyślań.
– Tak, tak. Przepraszam na chwilę, sprawdzę tylko, czy moje rzeczy wyschły.
Wstała i poszła do łazienki. Po paru minutach wróciła, ciągle w szlafroku ze spodniami w rękach. W pokoju paliło się już światło.
– Panie Igorze, jakby mi pan dał żelazko, to bym sobie te spodnie dosuszyła i będę się zbierała do domu.
– Pani Danuto, niech pani spojrzy w okno.
Zdezorientowana pytaniem zerknęła w stronę okna i zamarła. Zapowiadana rano przez radio burza śnieżna stała się faktem. Gęsty drobny śnieg padał prawie poziomo, niesiony silnym wiatrem. Niebo zasnute było ciężkimi chmurami w kolorze stalowym.
– O kurwa! – wymsknęło się jej. – Mam przerąbane! – Zatkała dłonią usta. – Przepraszam, panie Igorze, ale mam przesrane jak stąd do Paryża albo jeszcze dalej.
– Pani Danuto! W moim domu może pani tę burzę przeczekać. Ma pani trzy pokoje do wyboru. Do rana pewnie się pogoda wyklaruje, drogi odśnieżą i wróci pani do domu. A teraz może niech pani zadzwoni do męża, póki mamy zasięg, i wytłumaczy mu całą sytuację. Jeśli woli pani uniknąć domowych kłopotów, to może pani powiedzieć, że nocuje w hotelu albo w jakiejś agroturystyce.
– Nie, to nie o to chodzi. Nie mam męża ani… nieważne. Po prostu dziś wieczorem miałam iść z przyjaciółką do kina, już kupiłyśmy bilety. Trudno, wyślę jej SMS-a. Mam jak w banku, że nie da mi spokoju, dopóki się nie dowie, co się stało. – Zawahała się. – Panie Igorze, przepraszam, że doszło do takiej głupiej sytuacji. W ogóle tego nie planowałam…
– Wiem, ja też tego nie planowałem, ale stało się. Przynajmniej dokończymy na spokojnie pracę nad moją powieścią, a potem obejrzymy zdjęcia, które dziś zrobiłem pani w trakcie naszego spaceru. Później zjemy jakąś kolację, prześpi się pani w wygodnym łóżku i rano pojedzie do domu.
– Głupio się z tym czuję, ale chyba nie mam innego wyjścia. Ale… panie Igorze, skoro już nas przyroda zmusiła do spędzenia razem dużo dłuższego czasu, niż to planowaliśmy, to może mówmy sobie po imieniu. – Wyciągnęła do niego dłoń. – Danuta, dla naprawdę bliskich osób Nutka.
Ujął jej dłoń, ucałował i powiedział:
– Igor. Bez zdrobnień, niestety. Skoro tak, to, Danuto, czy raczej Nutko, może po kieliszeczku nalewki z dzikiej róży? Domowej roboty!
– Niech będzie. – Roześmiała się. – Ale na całowanie ani na to, że mnie upijesz, nie licz.
– Nie śmiałbym, choć nie miałbym też nic przeciwko – stwierdził, wyciągając z barku butelkę z alkoholem i dwa kieliszki. Nalał do obu pomarańczowego płynu i podał jeden Danucie. – Za nową i, mam nadzieję, dobrą znajomość.
Danuta powąchała zawartość i zwilżyła usta. Zapach i smak nalewki pobudził jej zmysły. Wzięła większy łyk i powoli rozprowadziła płyn po podniebieniu. Smakował wybornie. Dopiła resztę jednym haustem. Tego jej było trzeba.
– Sam robiłeś tę nalewkę? – Kiwnął głową. – A dużo jeszcze masz innych zalet, oprócz gotowania i pisania, o których świat nie wie?
– Wiesz, długo by opowiadać – odpowiedział z udawaną powagą w głosie. – Nie starczyłoby nam nocy ani zawartości tej butelki.
– Dobra, bajkopisarzu, skoro już zostaję, to skończmy wreszcie tę robotę. Został nam ostatni rozdział. A butelki nie musisz chować, może się jeszcze skuszę.
Faktycznie, dokończenie prac nad redakcją nie zajęło im już wiele czasu. Krajobraz za oknem się nie zmienił. Na nic zdały się wygłaszane w myślach błagania Danuty o zmianę pogody. Trudno, nie ma wyjścia, musi tu zostać na noc.
Z jednej strony czuła się dobrze z tym, że Igor tak o nią zadbał, z drugiej było jej trochę głupio. Przecież to obcy facet i na dodatek nic ich nie łączy. Owszem wygląda atrakcyjnie, ale to wszystko. Nie miała ochoty na kolejny eksperyment damsko-męski. Po ostatnim związku (o ile można to było nazwać związkiem), który rozleciał się z hukiem po tym, gdy zobaczyła, jak jej facet obmacywał na alkoholowej imprezie u znajomych jakąś obcą laskę, nie miała ochoty na kolejne porażki. Zatopiła się w pracy. Brała roboty pod sam sufit, byle tylko nie mieć za dużo czasu na myślenie o królewiczu z bajki. Tacy nie istnieją. Tylko cholernie nie lubi wracać do pustego mieszkania. Pierwsze, co zawsze robi po powrocie do domu, to zapala wszystkie światła i włącza muzykę. Taka mała namiastka czyjejś obecności.
Otrząsnęła się z zamyślenia. Dziwne jest to miejsce – pomyślała. Co chwilę zbiera mi się tu na jakieś refleksje. Dawno nie wpadała w takie nastroje, może to sprawa pogody albo faktycznie miejsce jest jakieś magiczne. Zorientowała się, że Igor zawędrował do kuchni. Podążyła za nim i wspólnie przygotowali lekką kolację. Zjedli, po czym Igor zrzucił pliki z telefonu Danuty na swój laptop, podłączył go do telewizora i zaczął się pokaz. Pierwsze dwa zdjęcia były, jak się spodziewał, pozowane, ale następne… Bajkowe! Przewijając kolejne fotografie, obserwował Danutę, która na przemian to rumieniła się, to uśmiechała. W końcu zadał pytanie, które od jakiegoś czasu chodziło mu po głowie:
– Nutka, przyznaj się, na tych zdjęciach to jesteś ta prawdziwa ty, prawda?
– Co? Yyy, nie wiem, chyba tak. Wiesz, to głupio zabrzmi, ale jak mnie dopadła ta głupawka, to poczułam się jak małe dziecko. Przypomniałam sobie moje zabawy na śniegu z ojcem. Miałam wtedy może sześć czy siedem lat. Tata był dla mnie wszystkim! Latem jeździliśmy nad morze, zimą szalał ze mną na śniegu, rzucaliśmy się śnieżkami. Raz, pamiętam, to była bardzo śnieżna zima, na obszernym trawniku przed domem zbudował ze śniegu małe igloo. Ledwie się tam mieściłam. Byłam z tego bardzo dumna, bo żadne inne dziecko nie miało takiego domku ze śniegu. A potem… Ech, szkoda gadać, starzy się rozeszli. Do dziś nie wiem, o co im poszło. Zostałam z matką, ojciec się wyprowadził; ona mu zabroniła kontaktów ze mną. Od tamtej pory jest zgorzkniała i nie do życia. Dobrze, że w pewnym momencie udało mi się kupić własne mieszkanie i się wyprowadziłam. Ale i tak tamto wszystko we mnie siedzi. A „Nutka” mówił do mnie właśnie tato. Do dziś pamiętam jego głos: „Nutka, córeczko, chodź, mam coś dla ciebie”.
Przerwała.
– Przepraszam, gdybym wiedział, nie ciągnąłbym cię na ten spacer.
– Nie, Igor, jest okej. Nie da się uniknąć wspomnień. Mam wrażenie, że tobie też to się przydarzyło dzisiaj.
Popatrzyła mu w oczy. Zauważyła, że się waha. Kiwnęła zachęcająco głową.
– Widzisz, Nutka, moją Ewę… to dziwne, ale po tylu latach wciąż mówię o niej moja Ewa; otóż Ewę poznałem zaraz po skończeniu studiów. Studiowałem dziennikarstwo w Krakowie. Na ostatnim roku w klubie studenckim, niosąc do stolika drink, zderzyłem się niechcący z niestandardowo ubraną dziewczyną i zachlapałem jej strój. Miała na sobie jakieś kolorowe fatałaszki, jak się później okazało, sama je zaprojektowała i uszyła. Była na przedostatnim roku ASP i pasjonowało ją projektowanie ubiorów i malarstwo. Najpierw była na mnie wściekła, ale szybko jej przeszło. Potem była jedna, druga randka, jakieś kino, a półtora roku później byliśmy już małżeństwem. Ja chciałem, żeby Ewa dokończyła studia, ale urodziła się Ania, a żona tak wczuła się w rolę matki, opiekunki dziecka i ogniska domowego, że nie było o tym mowy. Niemniej współpracowała z jakimś domem mody i co jakiś czas robiła dla nich projekty strojów. Najpierw mieszkaliśmy w Krakowie w wynajętym mieszkaniu. Ania miała pięć lat, gdy zmarł mój dziadek. W spadku po nim dostałem ten dom. Nie wyglądał tak okazale jak dzisiaj, był zaniedbany. Gdy Ewa usłyszała, że chcę się tu osiedlić, pukała się w głowę, ale nie przeszkadzała mi w prowadzeniu remontu. Pół roku zajęło mi doprowadzenie domu do takiego stanu, żeby można było w nim zamieszkać. Brałem wszystkie możliwe prace i zlecenia, które dawały mi pieniądze na pokrycie kosztów remontu. Nie gardziłem nawet drobnymi wierszówkami. Harowałem jak wół. W końcu nadszedł dzień, w którym wsadziłem żonę i córkę do samochodu mojego ojca i przywiozłem je tutaj. Pamiętam, że był to początek zimy, równe pięć lat temu. Zgadnij, jakie były pierwsze słowa żony i córki, kiedy stanęły na podjeździe do domu.
Danuta nie odważyła się odezwać. Zapytała go wzrokiem. Uśmiechnął się smutno.
– Ania krzyknęła: „Tatuś, ja chcę iść z tobą do lasu, zobaczyć zwierzątka. Chodźmy tam zaraz, chodźmy”. Z trudem przekonałem ją, żebyśmy się najpierw rozpakowali i coś zjedli. Po szybkim posiłku nie miałem wyjścia. Zabrałem Anię do lasu, tą samą drogą, którą szliśmy dzisiaj, tylko nie było wtedy jeszcze ogrodzenia i tej bramki. Trzymałem ją za rączkę i bajałem coś na temat leśnych zwierząt. Wtedy nie wiedziałem jeszcze o nich tyle co dziś, ale i tak słuchała z otwartymi ustami. Tam nauczyłem ją, jak się robi orła na śniegu. Z powrotem do domu musiałem ją nieść na rękach, bo była cała mokra i trzęsła się z zimna. Ewa oczywiście się o to wściekła. Gdy Ania poszła spać, siedzieliśmy z żoną przy tym stole i milczeliśmy. Atmosfera zrobiła się nieco przyciężka. Nie mogłem usiedzieć. Wstałem, podszedłem do okna i patrzyłem na nasze ślady na śniegu: moje duże, głębokie, i obok te drobne, mojej Ani. Marzyło mi się, żeby tak było zawsze: nasz trójka, ten dom, pole i las. Cisza i spokój. Ewa w odróżnieniu ode mnie nie była zachwycona taką perspektywą. Przekonywałem ją, że przecież możemy tu mieszkać i pracować, jak to się teraz nazywa, zdalnie. Niechętnie, ale się zgodziła. To był okres, kiedy już pisałem moją debiutancką powieść, zatytułowaną Szklanka soku. Nie wiem, czy ją czytałaś, bo redagował ją ktoś inny. W zgrabnie zakamuflowany sposób umieściłem tam wątek autobiograficzny, co bardzo nie spodobało się mojej żonie. Nie było to nic wielkiego, nie dotyczyło jej, pomimo to krzywiła się przez dłuższy czas. Wasze wydawnictwo, ku mojej radości i wielkiemu zdziwieniu, zdecydowało się wydać tę książkę. Parę miesięcy później, to był chyba wrzesień, pamiętam, że było deszczowo, dostałem zaproszenie na cykl spotkań autorskich do Krakowa, Wieliczki i Niepołomic. Pojechałem naszym starszawym maluchem, którego niedawno kupiłem od znajomego. Ewa z Anią zostały same, aczkolwiek z pełną lodówką. Nie było mnie w sumie cztery dni. Wtedy nie było jeszcze tak powszechnie dostępnych komórek, we wsi był tylko telefon na poczcie i drugi u sołtysa, więc nie miałem nawet jak się skontaktować z żoną. Wracam więc do domu z głową pełną wrażeń, no bo ja, debiutant, a tu spotkania autorskie, zdjęcia, czytelnicy, pytania, nawet jakiś krótki wywiad dla lokalnej gazety, wchodzę do środka i… nic. Głucha cisza. Pomyślałem, że poszły gdzieś na spacer. Rozpakowałem rzeczy w swoim pokoju, przebrałem się, a ich dalej nie ma. Zacząłem obchodzić cały dom. W kuchni znalazłem przyczepiony do drzwi lodówki list. Ewa napisała:
Jeśli zostałabym tu dłużej, oszalałabym albo zrobiła coś głupiego. Ty, jak chcesz, to siedź sobie w tej zabitej deskami dziurze, ale nie pozwolę, byś skazywał na to mnie i moje dziecko. Ja mam dość, dłużej tego nie jestem w stanie znieść. Wyprowadzam się. Nie szukaj mnie, to nic nie da, bo decyzji nie zmienię. Wybrałeś tę ruderę zamiast rodziny. Pozew rozwodowy dostaniesz niebawem. Mam nadzieję, że wystarczy ci przyzwoitości, by zgodzić się na rozwód bez orzekania o winie. Dziecka z tobą nie zostawię. Nie pozwolę, żeby Ania chodziła do szkoły w tej zapadłej dziurze. Żegnaj.
Zamilkł. Zapadła cisza, jedynie za oknem słychać było szum wichury.
– Kiedy byłaś w łazience po powrocie ze spaceru, to znowu stanąłem na chwilę w oknie i patrzyłem na ślady na śniegu, jakie po sobie zostawiliśmy. Twoje były większe niż Ani. Wiesz, że Ewa nigdy nie poszła ze mną na spacer do tego lasu? Dziś jestem przekonany, że po prostu nienawidziła tego miejsca.
Znowu zapadła cisza.
– Igor, daj jeszcze, proszę, trochę tej nalewki. Jest bardzo dobra. I pokaż jeszcze raz te zdjęcia, które dzisiaj zrobiłeś.
Ponownie oglądali całą galerię, zdjęcie po zdjęciu.
– Wiesz – powiedział w pewnym momencie Igor – co najmniej trzy albo cztery z tych zdjęć nadają się moim zdaniem na jakąś wystawę. Wyglądasz na nich zjawiskowo. Zgódź się, żebym je wysłał na tegoroczny konkurs organizowany przez ZASP.
Ta propozycja zaskoczyła Danutę. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, w końcu wyjąkała:
– Zostawmy na razie ten temat, wydajmy najpierw twoją powieść, a teraz, nie obraź się, ale wolałabym się już położyć spać. Gdzie mnie ulokujesz?
– Masz do wyboru trzy miejsca: sypialnia na dole, na górze albo tutaj na kanapie. Jeśli wolisz którąś sypialnię, to muszę cię uprzedzić,
że nie jest tam za ciepło. Co prawda dom ma ogrzewanie podłogowe, ale najcieplejszy jest ten pokój z kominkiem.
– Skoro mam wybór, to wolę tutaj; jestem zmarzluchem i lubię, jak jest ciepło tam, gdzie śpię.
– Okej, nie ma sprawy, zaraz ci dam czystą pościel, dorzucę jeszcze drew do kominka i widzimy się rano. Łazienka jest twoja, ja skorzystam z tej na górze.
Igor po paru minutach wrócił ze świeżo przebraną pościelą, zasłał ją na kanapie, uśmiechnął się i powiedział:
– Pogaś potem światło i śpij dobrze. Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedziała.
Po chwili wsłuchiwała się w stłumiony odgłos kroków na piętrze, trzaśnięcie drzwi od łazienki, szum lecącej wody, znowu trzaśnięcie drzwi, kroki i potem cisza. Poszła do łazienki. Jej spodnie już były suche i nie wymagały prasowania. Szybko zrobiła wieczorną toaletę, swoje rzeczy ułożyła na krześle blisko kanapy, na to rzuciła szlafrok i… zastanawiała się, co dalej. W pokoju było tak ciepło, tak przyjemnie, taka cudowna atmosfera, że najchętniej położyłaby się spać nago na kocu przed kominkiem. To było niestety nierealne. Zgasiła światło i w samej bieliźnie wsunęła się pod grubą kołdrę. Jedynie przez chwilę była w stanie obserwować cienie rzucane na ścianę przez płomienie palącego się drewna, bo prawie natychmiast zapadła w zdrowy, głęboki sen.
Igor długo nie mógł zasnąć. Rozważał wszystko, co się wydarzyło tego dnia. Spodobała mu się ta kobieta. Cieszył się, że jadła ze smakiem przyrządzone przez niego dania. Świetnie im się rozmawiało – pewnie to zasługa pogody, która ich skazała na przymusowe bycie razem. Inaczej by tu w życiu nie została na noc. Ale nawet nie próbował iść myślami dalej. Przecież ona mieszka w Krakowie, tam ma pracę, znajomych, pewnie też jakąś bliższą rodzinę, koleżanki, knajpki… Nic z tego, chłopie, nawet się nie łudź. Dłuższą chwilę przewracał się z boku na bok, aż w końcu i on zasnął.
⁂
Danuta miała piękny sen. Śniło się jej, że jest damą na jakimś dworze. Leży w wygodnym łożu, dookoła niej kręci się służba, pokojówki pomagają jej się myć i ubierać, wystrojony we frak lokaj przypomina o wieczornym balu, ktoś podpowiada, w co powinna się ubrać, i nagle słyszy jakiś miły głos, który zaprasza ją na posiłek.
⁂
Igor wstał jak zwykle wcześnie rano. Ubrał się i boso, starając się nie wywołać żadnego dźwięku, zszedł na dół. Danuta spała zakutana w obszerną kołdrę. W kominku był jeszcze żar. Jakimś cudem udało mu się dołożyć kilka drew bez robienia hałasu, po czym wycofał się do kuchni i zaczął przygotowywać śniadanie. Nastawił kawę w ekspresie, ukroił kilka kromek chleba i postanowił zrobić wypasioną jajecznicę. Pokroił w półplasterki kawałek kiełbasy, jedną cebulę i dużego pomidora. Wrzucił na patelnię masło, kiełbasę i cebulę i dusił to na małym ogniu. Gdy było gotowe, dorzucił pomidora i wbił pięć jajek. „Najwyższy czas obudzić księżniczkę na ziarnku grochu” – pomyślał i cicho wszedł do pokoju. Kobieta spała. Chyba śniło jej się coś miłego, bo na twarzy miała szczery uśmiech. Żal mu było ją budzić. Delikatnie dotknął jej nagiego ramienia, które wychynęło spod kołdry, i rzekł półgłosem:
– Księżniczko, obudź się, śniadanie na stole!
Poruszyła się nerwowo, otwarła oczy. W pierwszej chwili była rozkojarzona. Cholera jasna, śni mi się dalej, czy to jawa? Ale dobiegł do niej powalający zapach jajecznicy, walczący o prymat z zapachem świeżo zaparzonej kawy, i wszystkie zmysły powróciły natychmiast na swoje miejsce. Uśmiechnęła się promiennie:
– Jesteś niesamowity. Daj mi dwie minuty na ubranie się.
Igor wycofał się do kuchni. Po chwili weszła za nim Danuta.
– Jeżu kolczasty, co za obłędny zapach – westchnęła.
– Siadaj na hokerze, już podaję śniadanie – odpowiedział z uśmiechem na ustach. – Mam nadzieję, że się wyspałaś.
– Boże, Igor, dawno nie spałam tak cudownie spokojnie. Dawno też nie miałam tak pięknego snu. I teraz jeszcze to śniadanie.
W tym momencie przed nią stanął talerz z kolorową jajecznicą, obok kubek kawy i wypowiedziane miłym głosem słowa:
– Smacznego!
Zjadła z apetytem. Gdyby nie wrodzona przyzwoitość i dbałość o linię, poprosiłaby o dokładkę. Wypiła kawę i… była gotowa do wyjścia.
– Dziękuję, Igor, za gościnę, ale na mnie już czas. Przyjaciółka mnie pewnie zabije, bo w końcu nie wysłałam jej wczoraj tego SMS-a. Jestem wyspana, najedzona i zachwycona tym miejscem.
– To może zostań już tutaj i nigdzie nie wyjeżdżaj, co? Zobacz, byłaś tu tylko jeden dzień i masz z tego same korzyści.
– Oj, nie namówisz mnie, Igor. Nie da rady. W Krakowie mam pracę, mieszkanie, tam jest całe moje życie.
– Rozumiem, choć z trudem – odparł.
Ubrał się i wyszedł pierwszy, by odśnieżyć wyjazd na drogę, która na szczęście też była już odśnieżona. Danuta wyszła ubrana w swoje rzeczy, torbę z laptopem rzuciła na tylne siedzenie i podeszła do stojącego w bramie Igora.
– No to cześć – powiedziała. – Mam nadzieję, że twoja powieść zdobędzie uznanie krytyków, bo uważam, że jest dobra. Dzięki za współpracę i za fajny wieczór.
Podała mu rękę. Po chwili rozległ się dźwięk silnika i mały ford ka wytoczył się powoli na drogę. Danuta pomachała mu na do widzenia i ruszyła szybko w drogę powrotną.
Igor zamknął bramę i wrócił do domu. Wyjął z barku butelkę z resztką nalewki, podszedł z nią do okna i pociągnął spory łyk. Ciepło i cierpki smak rozlały mu się po podniebieniu. Popatrzył w stronę lasu. Znowu miał przed sobą gładką białą płaszczyznę bez jednego załamania.
– Kurwa mać! – zaklął. – Naprawdę musiałeś mi to kolejny raz odebrać? Musiałeś zesłać tę zasraną burzę i zabrać mi nawet te pieprzone ślady na śniegu?
Dopił z gwinta resztę nalewki i, nie myśląc wiele, walnął się na kanapę do jeszcze ciepłej pościeli. Chłonąc zapach kobiety, której pewnie już nigdy więcej nie spotka, próbował zasnąć.
⁂
Kilka dni później koło południa, kiedy był zajęty w szopie rąbaniem polan do kominka, w jego kieszeni zadzwonił telefon. Znowu ktoś czegoś chce – pomyślał. Albo kolejny bank chce mi dać kredyt na morderczy procent. Nie patrząc, kto dzwoni, odebrał rozmowę.
– Słucham, Igor Grabski.
– Danuta Pawlik z tej strony. Masz chwilę na rozmowę, nie przeszkadzam?
Zatkało go. O co jej chodzi, przecież skończyli już tę redakcję.
– Tak, możemy pogadać, słucham – odpowiedział już bardziej przyjaznym głosem. – Chodzi o moją książkę, tak?
– Nie… Igor, nie. Chodzi… o coś innego.
W jej głosie wyczuł wyraźne wahanie. Czekał.
– Wiesz, pomyślałam sobie… Nie, zacznę inaczej, kurde, ale to trudne… – Usłyszał, że bierze głęboki wdech i nagle z jej ust wypłynął ciąg słów:
– Igorbopomyślałamsobieżejeśliniemasznicprzeciwkotemutochętniebymjeszczerazzjadłatejtwojejpomidporówkiipotarzałasięwtymcudownymśniegu. – Kolejny wdech i pełna napięcia cisza. – O-oczywiście, jeśli masz inne plany to okej, t-tak mi się tylko durnie pomyśla…
– Nutka! – przerwał jej. – Nutka, przyjeżdżaj choćby zaraz. Możesz tu codziennie tarzać się w śniegu. Mnie się to nie znudzi.
– Mnie chyba też nie. Będę o czwartej – powiedziała i zakończyła rozmowę. W jej głosie usłyszał nieskrywaną radość.
Podniósł głowę. Na niebie pojawiły się nieśmiałe promienie słońca. Uśmiechnął się, odłożył siekierę i wrócił do domu. Wdrapał się na strych i z zakurzonego pudła wygrzebał dawno nieużywane światełka choinkowe. Miał nadzieję, że będą działać.
Mariusz Łapiński – podróżnik z pasją do dzielenia się anegdotami ze świata. Autor vloga Dobrze Pojechane oraz rozrywkowych książek przygodowo-podróżniczych Jak nie dać się zjeść Australii oraz Zwrotnik Dzioborożca. Podczas tworzenia kieruje się zasadą: ma być ciekawie lub zabawnie.
Opowiadanie Duch gór to fabularny debiut autora, będący prologiem do powstającego cyklu opowieści awanturniczo-przygodowych, w których czekają egzotyczne lokalizacje, dzika przyroda, niewyjaśnione zagadki przeszłości, ukryte skarby, wyścig z niebanalnymi oponentami, a od czasu do czasu otarcie się o miejscowe mity, legendy, a nawet zjawiska nadprzyrodzone.
Opowiadanie z gatunku przygodowe
Podporucznik Aleksander Brzozowski, pseudonim operacyjny „Brzoza”, dla przyjaciół Olo, zakończył rozmowę telefoniczną ze swoim młodszym bratem Piotrem. Od nagłej śmierci ojca po części zastępował bratu zmarłego rodzica i mocno przykładał się do swojej roli, dlatego teraz, kiedy otrzymał wiadomości o doskonałych wynikach maturalnych Piotra, rozpierała go duma. Również matka, z którą rozmawiał kilka godzin wcześniej, pierwszy raz od dłuższego czasu wydawała się naprawdę szczęśliwa. Sukcesy młodszego syna wcale nie przeszkadzały jej martwić się o starszego z nich. Co prawda, kilka dni temu jednostkę Olka obiegła informacja o planowanym wycofaniu polskiego kontyngentu z Afganistanu i żołnierze rozpoczynali już odliczanie do zakończenia misji, ale matka zawsze pozostanie matką.
– Olek! – Głos przełożonego wyrwał go z zamyślenia. – Staszek ma sr… ekhem… to jest: kapitan Rostowski na skutek ostrego zatrucia nie jest dziś zdolny do pełnienia obowiązków służbowych. Prowadzisz patrol!
– Taa jest… – Olek w jedną rękę złapał hełm, w drugą karabin i ruszył do transportera opancerzonego. – Czołem załoga! – przywitał obecnych w wozie, uśmiechając się szeroko. – Gotowi na kolejną niezwykłą pustynną przygodę?
Muezin z pobliskiego meczetu zakończył właśnie wezwanie do trzeciej modlitwy tego dnia, co oznaczało, że nieznośnie męczący dotąd upał będzie powoli ustępował.
Jechali niewielką kolumną złożoną z trzech samochodów terenowych i wozu opancerzonego. Wokół nich dominował płaski pustynny teren, ale na horyzoncie rysowały się kontury gór, które daleko, daleko stąd przeradzają się w najwyższe szczyty świata.
Sytuacja w prowincji Ghazni od dłuższego czasu była stabilna i panował względny spokój, ale dowództwo nakazywało czujność, szczególnie podczas rutynowych patroli, które bywały celem zasadzek.
– Rutyna to grzech, na który może pozwolić sobie cywil! W wojsku to niedopuszczalny grzech śmiertelny! Żołnierz ma reagować instynktownie, ale nigdy rutynowo! – powtarzał jak mantrę wykładowca w szkole oficerskiej, a Olek o prawdziwości tych słów przekonał się już podczas swojej pierwszej zmiany w Afganistanie, kiedy podczas żmudnego poszukiwania ukrytych materiałów wybuchowych w kolejnej tego dnia wiosce, na znużoną upałem oraz uśpioną brakiem wyników grupę zadaniową zaczął sypać się grad kul. Szczęśliwie obyło się wtedy bez strat, za co należało dziękować tylko Bożej opatrzności, bo dobrze zorganizowani i porządnie przeszkoleni talibowie nie miewali w kałachach rozregulowanych celowników.
Od tamtej, pierwszej w jego życiu, ale nie ostatniej prawdziwej wymiany ognia, Olek poza bazą zawsze pozostawał skupiony i czujny.
CB-radio zaskrzeczało niewyraźnie. Kierowca zatrzymał jadącą na czele konwoju terenówkę.
– Rosiek stoi – zameldował, patrząc w lusterko.
Olek złapał za mikrofon połączony spiralnym kablem z nadajnikiem:
– Tu Brzoza. Co się tam dzieje? Czemu stoicie? – mówiąc, odruchowo odwrócił się w kierunku zatrzymanego rosomaka.
– Nie wiemy. Silnik tak po prostu przestał pracować – zaskrzeczało radio w odpowiedzi.
– Cholera. Trójka. Co u was?
– Tu Trójka. Wszystko w porządku – zaskrzeczało radio innym głosem. Zamykający konwój czwarty wóz również nie zameldował niczego niezwykłego.
– Wycofaj – wydał rozkaz kierowcy. – Zachować czujność – dodał przez radio.
Kiedy dołączyli do konwoju, Olek wysiadł z wozu i, bacznie obserwując okolicę, podszedł do uszkodzonego rosomaka.
– Silnik tak po prostu przestał pracować – potwierdził poprzedni raport kierowca, sprawdzający liczne kontrolki na tablicy rozdzielczej wozu.
– Okej. Zabezpieczyć konwój! – Rozkaz wydany żołnierzom, którzy doskonale znali swoją robotę i już sprawnie wylegli z pojazdów, wydawał się niepotrzebny. – Co tam widzicie z góry? – Pytanie skierowane było do przeczesującego okolicę przez lornetkę dowódcy wozu bojowego, który z wylotu wieży miał znacznie lepszy widok.
– Płasko i pusto. Na jedenastej, około sześciuset metrów od nas jakieś zrujnowane gospodarstwo.
Olek spojrzał we wskazanym kierunku. Szybko ocenił, że zabudowania znajdują się na północny-wschód od pozycji unieruchomionego konwoju, mieli słońce za plecami, co dawało im przewagę w przypadku ewentualnej zasadzki.
– Chcę przez cały czas mieć co najmniej dwie pary oczu na te ruiny, zrozumiano?
Olek wywołał bazę przez radio, zameldował o sytuacji i położeniu. W tym czasie kierowca wozu bojowego znalazł już przyczynę usterki i zabrał się za jej usuwanie.
Słońce powoli przesuwało się po bezchmurnym niebie i zaczęło już obniżać tor swojej codziennej wędrówki. Upał już wprawdzie nie dokuczał, ale powietrze pozostawało suche. Podmuchy wiatru na otwartej przestrzeni niosły ze sobą spore ilości lekkiego, uprzykrzającego życie piasku. Naprawa przedłużała się i istniało spore zagrożenie, że usterki nie uda się szybko wyeliminować, przez co popołudniowy patrol przerodzi się w nocną wycieczkę, a nocowanie poza bazą nigdy nie było dobrym pomysłem, dlatego Olek jako dowodzący zaczynał się już lekko niepokoić.
Rozproszeni i zabezpieczający teren wokół pojazdów żołnierze, widząc, że postój nie wiąże się z realnym zagrożeniem, powoli, ale wyraźnie zaczęli ulegać lekkiemu znudzeniu i rozluźnieniu.
– A ten znacie? Wchodzi nagi Bin Laden do baru… – zaczął opowiadać ktoś krążący ostatnio po bazie, będący przykładem dosadnego żołnierskiego humoru, dowcip. – Nie ma na sobie niczego poza turbanem, więc, jak to na szkoleniu elegancko mówił nasz pan pułkownik, „z fiutem w garści” podchodzi do baru. Barman przyzwyczajony do różnej klienteli, jak gdyby nigdy nic pyta, co podać. Bin Laden zamawia najbardziej wybuchowego drinka, jakiego ten może mu przyrządzić. Ruszony ambicją barman długo miesza różne składniki, drink pieni się, zmienia kolory, dymi i w szklance dzieją się po prostu cuda. W końcu stawia szklankę wybuchowego drinka przed Bin Ladenem i…
– Kontakt! Ruch w ruinach! – krzyknął ze swojego stanowiska dowódca rosomaka, nie dając odpowiadającemu dojść do puenty i nie odrywając lornetki od oczu. – Jeden cel.
– Przyjaciel czy wróg? – Podobnie jak reszta żołnierzy Olek momentalnie był w pełnej gotowości, zapominając o niedokończonym kawale.
– Ciężko stwierdzić.
– Samotny snajper?
– Niewykluczone. Straciłem kontakt.
– Jasna cholera. Trzeba to sprawdzić. Marek, do mojego powrotu przejmujesz dowodzenie – rzucił w kierunku wieżyczki wozu, po czym, gestykulując, zaczął tłumaczyć kilku skupionym wokół niego żołnierzom ułożony już plan działania. – Okrążamy budynki i podchodzimy od dziewiątej, dając wam wolne pole do prowadzenia wsparcia ogniowego.
– Nie chce pan posłać drugiej grupy od frontu? – zapytał starszy sierżant Adamik.
– Nie. Jeśli ktoś się tam przyczaił, to wolałbym dać mu drogę do odwrotu, a nie zaciskać kleszcze i zmuszać do walki. Nie chcę wdawać się w wymianę ognia, kiedy mamy uszkodzony wóz.
– Dobra, będziemy mieć was na oku. Powodzenia!
– Pablo! Wiśnia! Mały! Sprawdzić broń i za mną. Reszta na stanowiskach i w razie kłopotów przybywa z odsieczą, jasne?! Do dzieła!
Ruszyli.
Płaski teren nie dawał osłony.
Zgodnie z planem pierwsze kilkadziesiąt metrów pokonali biegiem, oddalając się prostopadle od drogi, tak żeby zejść z linii ostrzału ewentualnego wsparcia. Poruszali się dwójkami, zmieniając się co kilkanaście metrów tak, że para obserwujących ubezpieczała biegnących kolegów.
Dotarli do miejsca, w którym skręcili w kierunku zrujnowanych zabudowań. Teraz zwolnili tempo i wzmogli ostrożność, nadal przemieszczając się w systemie dwóch za dwóch, pozostając tak nisko na nogach, jak to tylko możliwe. Adrenalina dudniła w uszach, suche powietrze gryzło w płuca. Doskonale wyszkoleni i zaprawieni w służbie żołnierze mimo wszystko odczuwali niegościnność klimatu, w którym przyszło im działać.
Byli już blisko zabudowań. Olek nakazał zwolnić. Wszystko wskazywało na to, że ktoś, kto ukrywał się między zabudowaniami, do tej pory nie zauważył rekonesansu. Nie było powodu, żeby alarmować go niepotrzebnym hałasem.
Kilkanaście sekund później, prawie bezszelestnie, dotarli do niewysokiego kamiennego ogrodzenia. Skryci za jego załomem uspokajali oddechy, szykując się na przeszukanie kompleksu ruin, kiedy ze środka doszły ich odgłosy rozmów. Po chwili udało im się wyłowić z dialogu kilka słów, które wypowiedziane były… po angielsku.
Akcent nie pozostawiał wątpliwości. Tylko co w ich sektorze robią Amerykanie? Powinni być poinformowani o ich obecności i operacjach prowadzonych przez nich w regionie! Szlag by trafił gości od łączności i wymiany informacji pomiędzy sojusznikami.
Olek gestem nakazał reszcie oddziału czekać, a sam, przeskoczywszy murek, wszedł pomiędzy zabudowania z zamiarem wysondowania sytuacji. Jak duch minął pozbawiony dachu dom i ukryty za wysokim murem, przez dziurę powstałą w nim na skutek bombardowań, obserwował scenę odbywającą się na obszernym, dobrze osłoniętym przed niepożądanym wzrokiem, dziedzińcu.
Obok wymurowanej pośrodku kamiennej studni zaparkowano kilka samochodów terenowych oraz ciężarówek. Wokół nich kręciło się sporo zajętych przeładunkiem brodatych mężczyzn. Talibowie! Wśród nich mniejszą grupę stanowili ubrani na styl zachodni, ale równie brodaci wojskowi. Olek dałby sobie rękę uciąć, że co najmniej dwie zarośnięte, ukryte pod ciemnymi okularami gęby widywał już podczas patroli. Nie byli to żołnierze regularnej armii, ale – rozpoznał to bez trudu – członkowie prywatnej grupy najemników, pozostających na usługach rządu USA. Nie brali oni czynnego udziału w przeładunku i trzymali się na uboczu, bacznie obserwując proces.
Skrzynie z bronią i amunicją posiadające oznaczenia armii amerykańskiej zdejmowano z ciężarówek i ustawiano w równych rzędach na białych pick-upach. Pojemniki na wozach zastępowane były przez niewielkie, owinięte folią paczuszki, których zawartość nie pozostawiała żadnych złudzeń. Opium! Facet wyglądający na dowódcę najemników dobijał z przywódcą talibów ostatnich targów, pod światło sprawdzając czystość otrzymanych w ramach zapłaty kamieni szlachetnych.
Rozpoznanie sytuacji zajęło Olkowi kilka sekund.
– O jasna cholera, ale wdepnęliśmy – szepnął do siebie, kiedy schował się z powrotem za murem, po czym niezwłocznie zaczął wycofywać się do pozostawionych na czatach kolegów.
Najciszej jak to tylko było możliwe, przeskoczył z powrotem kamienny mur i nie tracąc czasu na dalsze wyjaśnienia, wydał rozkaz cichego odwrotu. Żołnierze mimo nurtujących pytań bez zwłoki wykonali polecenie.
Wycofywali się tą samą trasą, ponownie osłaniając się nawzajem dwójkami. Oddalili się od zabudowań i mieli już skręcić w kierunku szosy, kiedy Olek zatrzymał ich, mówiąc:
– Panowie! Nic nie widzieliście! Nic nie wiecie! Nic się w ogóle nie wydarzyło, zrozumiano?
Popatrzyli po sobie, zdziwieni, bo faktycznie nic nie widzieli.
– Olo? Co tam się stało?
– Nic… Najlepiej o całym incydencie gęby na kłódkę i to samo przekazać reszcie. Zrozumiano? – powtórzył z naciskiem.
Pokiwali głowami i ponownie biegiem ruszyli do konwoju, gdzie ku niesamowitej uldze Olka usłyszeli dźwięk pracującego silnika w uruchomionym ponownie rosomaku.
– Zwijamy się stąd i to zaraz! – powiedział przez radio, wsiadając w pośpiechu do samochodu i nie mając zamiaru składać dalszych wyjaśnień.
Ruszyli. Olek skierował konwój do bazy. Na patrolu zamarudzili już i tak dostatecznie długo, a do tego istniało ryzyko, że rosomak ponownie odmówi posłuszeństwa.
Kiedy minęli dobrze strzeżoną bramę, Aleksander odetchnął z ulgą. Nie mógł wiedzieć, że zarówno on, jak i pozostali żołnierze wyszli z sytuacji cało dzięki marzeniom mieszkającej bardzo daleko od Afganistanu dziewczyny, która nawet nie miała pojęcia o ich istnieniu.
⁂
Wymiana dóbr między stronami oficjalnie pozostającymi w konflikcie odbywała się regularnie, potajemnie i na zlecenie najwyżej osadzonych oficjeli z agencji wywiadowczych, ale nigdy z udziałem żołnierzy regularnej armii. Zdecydowanie mniej ryzykowne było wykorzystanie najemników z prywatnej firmy, od której w razie wpadki można było się odciąć i wszystkiemu zaprzeczyć, tak żeby przeciętny obywatel nie miał wątpliwości, że rząd Stanów Zjednoczonych nie bierze udziału w żadnych lewych wojennych interesach. A wojna to przecież najlepsza sposobność do robienia dużych pieniędzy.
Problem wykonujących zlecenia najemników polegał na tym, że większość zysków zagarniali mocodawcy stojący za operacją, a wykonujący czarną robotę i ryzykujący najwięcej otrzymywali ochłapy w postaci premii do żołdu, który, fakt, był znacznie wyższy niż w rządowej armii, ale nie po to wynaleziono kapitalizm, żeby przedsiębiorczy ludzie zadowalali się ochłapami.
Wielu najemników, wbrew rozkazom, prowadziło indywidualny handel wymienny z miejscowymi bojownikami. Oczywiście na małą skalę i tak, żeby nie rzucać się w oczy dowódcom, ale i tak nabywający miejscowe dobra za garść szklanych paciorków mogli liczyć na spore profity.
Tak było i tym razem, kiedy oddelegowany do obserwowania i ubezpieczania drogi prowadzącej do punktu wymiany w opuszczonym gospodarstwie Rob „Stitch” Wilson, zamiast wypełniać powierzone mu zadania, zszedł z posterunku. Motywowany chęcią zaspokojenia marzeń jego narzeczonej o bajkowym ślubie, własnym domu z trzema sypialniami i garderobą w każdej z nich, Rob popełnił wtedy pierwszy z trzech kardynalnych błędów tego dnia i dał się zauważyć dowódcy rosomaka, samemu nie dostrzegając stojącego w oddali i pozostającego dotychczas poza polem jego widzenia konwoju.
Wkrótce popełnił drugi błąd i w jednym z mrocznych pomieszczeń na parterze obiektu wdał się w zbyt długie targi z partyzantami. Uparcie twierdził, że przesłany mu przez narzeczoną prosto z Ameryki nowiutki telefon ze srebrnym jabłuszkiem na obudowie jest wart tyle samo co kilogram najwyższej jakości afgańskiego narkotyku wyrabianego w jednej z okolicznych dolin. Zdanie zmienił dopiero, kiedy zniecierpliwieni handlarze jako ostatecznego argumentu użyli dźwięku odbezpieczanego zamka karabinu AK-47. Nie było wyjścia i po przegranych negocjacjach, ku uciesze zwycięzców, do puli dorzucić musiał swój ulubiony pistolet z pięknie zdobioną rękojeścią, przez co był zły, ale ostatecznie i tak już liczył zysk z udanej transakcji.
Idąc z powrotem do stanowiska obserwacyjnego, przez wyłom w murze zauważył stojący w oddali konwój. Był to moment, w którym zamykający zwiad Aleksander Brzozowski pokonywał ostatnie metry dzielące go od ponownie uruchomionego rosomaka. Po kilku chwilach konwój ruszył, a Stitch spoglądający na przesuwające się w oddaleniu pojazdy walczył z gonitwą myśli, nie wiedząc jak uporać się z sytuacją.
– Ile widzieli? – Stitch aż podskoczył na dźwięk głosu dowódcy grupy.
– Nic nie widzieli! Przejechali tylko – skłamał szybko i był to jego trzeci błąd tego dnia. Nie wiedział, że ukryty w głębi pomieszczenia dowódca, już od dłuższego czasu obserwował przez lornetkę odwrót grupy Olka.
– Mówiłem ci, Stitch, że się doigrasz przez swoje kłamstwa, matactwa i próby dorobienia na boku. Daruję ci ostatni raz i tylko dlatego, że brakuje mi pozbawionych skrupułów, gotowych na wszystko sukinsynów podobnych do ciebie, ale uważaj, bo stąpasz po cienkim lodzie… albo lepiej w tych okolicznościach: po grząskim piasku – prawie wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Teraz zasuwaj na dół. Na dzisiaj zwijamy interes – dodał, starając się opanować buzujący w nim gniew.
Stitch z wyraźną ulgą i w pośpiechu opuścił pomieszczenie.
– Polacy… – mruknął po chwili najemnik, odprowadzając wzrokiem oddalające się pojazdy. – Dlaczego wszędzie was pełno?
⁂
Zmęczony i przytłoczony zaistniałą sytuacją Olek położył się na pryczy w baraku. Myślał długo. Właściwie całe zdarzenie powinno trafić do raportu, ale ujawnienie informacji o tym, że wynajęta przez rząd USA prywatna armia najemników zaopatruje wroga w broń w zamian za narkotyki, mogło mieć katastrofalne skutki zarówno dla niego, jak i dla innych obecnych na patrolu.
Zajęty własnymi sprawami nie zwracał uwagi na otoczenie. Dopiero kiedy oczy zaczęły mu się kleić, a myśli odpływać w niebyt, jego słuch zaczął rejestrować wesołe głosy kolegów.
…a Bin Laden na to: Żeby mnie z gaci nie wyrwało!
Żołnierze ryknęli głośnym śmiechem, a Olkowi przeszło przez myśl, że co by o nim nie mówić, to prosty okopowy humor doskonale wpływa na morale. Zasnął uspokojony.
Ranek przebiegał normalnie aż do momentu, kiedy Olek został pilnie wezwany do pułkownika.
– Czy możecie mi wytłumaczyć, Brzozowski, dlaczego od bladego świtu wydzwania do mnie osobiście wysokiego szczebla dowodzący sił koalicyjnych, pytając o treść raportu z waszego wczorajszego patrolu? – mówił udawanym służbowym tonem pułkownik Łukasz Lipnicki, patrząc na Olka zza swojego biurka polowego. – Raport jego zdaniem może zawierać jakoby kluczowe informacje wymagane przez Centralną Agencję Wywiadowczą do przeprowadzenia ważnej operacji.
Olek czuł, jak serce pod wpływem adrenaliny zaczyna bić mu ze zdwojoną siłą, a jednocześnie żołądek kurczy się pod wpływem stresu.
– Gdzie w ogóle jest raport z wczorajszego patrolu? – kontynuował pułkownik Lipnicki, nie dostrzegając bladej twarzy Olka. – Olo, przyjaźnimy się, ale w robocie porządek musi być. Właściwie to skąd to nagłe zainteresowanie naszym patrolem? Co tam się wydarzyło? – Tu pułkownik swoim zwyczajem wymownie zawiesił głos, co znaczyło, że skończył i oczekuje odpowiedzi.
– Panie pułkowniku… Łukasz… – Pozwolił sobie na poufałość względem starszego stopniem, co znaczyło, że schodzi na chwilę z drogi służbowej. Wziął głębszy wdech. – Wczoraj… – zaczął Brzoza, po czym zreferował dokładnie całe wydarzenie, a z kamiennej twarzy pułkownika nie dało się odczytać żadnych emocji, tylko iskierki w oczach zdradzały, że nie umyka mu żaden szczegół i myśli intensywnie.
– Jasna cholera! – sapnął i odchylił się na oparcie krzesła, kiedy Olek skończył. Chwilę siedział skupiony, po czym powoli, jakby ogłaszał wyrok, powiedział: – Oni wiedzą! Nie wiemy tylko, ile…
Nastało przedłużające się milczenie. Zza niewielkiego okna dochodziły typowe odgłosy wojskowego obozu. Pułkownik długo patrzył w sufit. Stojący naprzeciwko Olek wiedział, że intensywnie myśli i kalkuluje.
– Musimy cię zabić! – powiedział, wstając nagle zza stołu, a osłupiały Olek spodziewał się zobaczyć broń w ręku zamieszanego w intrygę przyjaciela.
Broni nie było. Pułkownik Lipnicki podszedł do niego, złapał za ramiona i potrząsnął.
– Olo! Skup się i słuchaj. Nie mamy czasu!
– Tak jest – wykrztusił odruchowo przez coraz bardziej zaschnięte gardło.
– Twierdzisz, że nikt was nie widział, ale poranny telefon wskazuje co innego. To na tyle gruba afera, że umoczone w nią mogą być nawet najwyższe szarże. Ci ludzie zrobią wszystko, żeby sprawę zatuszować, poczynając od eliminacji świadków. Pytając o raport z patrolu, pewnie szykują czarną listę.
– Myślisz, że będą chcieli załatwić cały oddział? Przecież to kilkunastu chłopa…
– Wiesz, że w naszej robocie o „wypadek” wcale nietrudno.
– Możemy pójść z tym do międzynarodowej prasy.
– I zaryzykować zemstę na najbliższych!? Wiesz, że tak to się kończy, a do tego nie masz dowodów, żeby pogrzebać winnych, zanim oni pogrzebią ciebie.
– To co sugerujesz?
– Mówiłem ci. Nie wywiniesz się, więc żeby chronić innych, musimy cię uśmiercić.
Słowa te dotarły do Olka jakby przez sen. Przez chwilę pomyślał nawet, że jeszcze się nie obudził.
– Olek! – Pułkownik ponownie nim potrząsnął. – Musimy działać szybko! Pomyśl o kolegach z oddziału. Do diabła! Pomyśl o swojej matce i młodszym bracie!
Olek myślał o matce i Piotrze. O tym, jak stoją nad świeżo wykopanym grobem i składają do niego pustą trumnę…
Plan nakreślili szybko. Pułkownik Lipnicki wykonał telefon zwrotny i odbył krótką rozmowę, podczas której przekonywał swojego odpowiednika w wojsku koalicjanta, że ma już przed sobą na biurku raport z wczorajszego patrolu. Z raportu nie wynika nic szczególnego, poza tym, że podczas awarii kołowego transportera opancerzonego Rosomak dowodzący patrolem podporucznik Brzozowski samodzielnie, więc wbrew przepisom, za co zostanie przykładnie poddany karze dyscyplinarnej, na chwilę oddalił się od konwoju. Przyczyn oddalenia się nie podano. Pułkownik wszakże podejrzewa panujące obecnie w bazie powszechne zatrucie pokarmowe, które dotyka żołnierzy nagle i niezależnie od rangi. Raport Brzozowskiego zostanie oczywiście niezwłocznie udostępniony sojusznikom w ramach obopólnej wymiany informacji wywiadowczych, kiedy tylko strona polska otrzyma oficjalną notę w tej sprawie, inaczej mówiąc, kiedy formalnościom stanie się zadość.
Lipnicki wiedział, że to ściema grubymi nićmi szyta, ale przy odrobinie szczęścia mogła uratować tyłki kilku nieświadomym niczego chłopakom.
W tym czasie Olek zgłosił się z wypisanym przydziałem do kaprala Rostowskiego, pełniącego służbę w magazynie zaopatrzenia, gdzie po kilkunastu minutach ponownie spotkał się z nim Lipnicki.
– Masz wszystko? – zapytał po tym, jak odprawił kaprala i zostali sami. – Zapas suchej paszy, mapy, odzież termo, dodatkowa sztuka broni krótkiej – wyliczał, a Olek przytakiwał. – Pamiętaj, żadnej elektroniki, GPS-ów i czegokolwiek, co da się namierzyć. Wrzucaj plecak do wozu i czekaj na przydział do patrolu. Pamiętaj. Podczas postoju oddalasz się od oddziału, wpadasz na minę i… znikasz.
Olek ponownie przytaknął, kiedy pułkownik powtórzył ułożony naprędce plan działania.
– I Olo… – Lipnicki zawiesił głos – …przykro mi, że cię to spotkało i że nie widzę innego wyjścia.
– Dziękuję. – Olek złapał wyciągniętą do niego dłoń. W tym momencie usłyszeli wybuch.
– Co znowu, do cholery? – Pułkownik stracił rezon na ułamek sekundy – Aha. To chyba po ciebie – zwrócił się ponownie do Olka, kiedy usłyszeli strzały z karabinów.
Od ostatniego ataku na bazę minęło sporo czasu, dlatego teraz, kiedy w prowincji panował względny spokój, nie mogło być mowy o przypadku. Kapral Rostowski wpadł do magazynu:
– Panie pułkowniku, wróg wdziera się do bazy przez wyłom w murze.
– No proszę. Musiałeś wpaść na grubszego zwierza, niż nam się wydawało – powiedział z przekąsem. – Zmiana planów! Wyskakuj z munduru i dawaj nieśmiertelniki.
Olek popatrzył na przyjaciela pytająco.
– Nie ma co czekać. Zginiesz podczas ataku. Zostaną po tobie tylko szmaty i blachy. Ruchy! Ruchy! – Olek, zdejmując wojskową bluzę, zawahał się na chwilę, po czym szybkim ruchem zerwał z ramienia okrągłą naszywkę z białą szarotką alpejską na błękitnym tle i schował ją do kieszeni. Lipnicki kiwnął z aprobatą głową. – Weź jeden ze starszych wozów. Wycofujemy się, więc idą do kasacji i nikt się ich i tak nie doliczy. Ja zajmę się resztą. Powodzenia i… nie… lepiej, żebym nie wiedział, czy żyjesz. Żegnaj!
Mknął trasą w kierunku Kabulu i bił się z myślami. Początkowo rozsądnym rozwiązaniem wydawało mu się ominięcie miasta. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów ani cywilnych ciuchów, a do tego jechał wojskowym wozem. Pierwszy napotkany patrol lub posterunek drogowy i cały plan weźmie w łeb. Po zastanowieniu się z dokładnie tych samych powodów zdecydował się odwiedzić stolicę. Miał przy sobie dość gotówki, żeby opłacić kilka łapówek, jeśli zajdzie potrzeba, a w Kabulu przy odrobinie szczęścia zdobędzie cywilne ciuchy, może nawet dokumenty, i zmieni auto na mniej rzucające się w oczy.
Pojazd porzucił ukryty za załomem skalnym daleko od rogatek miasta. Żeby zatrzeć po sobie wszelkie ślady, na odchodnym wrzucił do środka racę świetlną. Miał nadzieję, że dym z płonącego pojazdu nie będzie widoczny zbyt daleko w zapadającym mroku. Żeby chociaż trochę zamaskować wojskowe ciuchy i plecak, na ramiona zarzucił pasiasty koc, w którym wcześniej wyciął otwór na głowę. Pomyślał, że tak ubrany mógłby uchodzić za jednego z nielicznych turystów, którzy zdecydowali się na wizytę w Afganistanie.
Po godzinie szybkiego marszu dotarł do stacji benzynowej, z której taksówką pojechał do miasta pod Hotel Intercontinental. Wiedział, że w luksusowym hotelu zawsze zatrzymuje się sporo dziennikarzy i biznesmenów załatwiających w kraju interesy.
Korzystając z niewielkiego zamieszania powstałego na skutek przybycia do pracy nocnej zmiany, dostał się na zaplecze i skierował wprost do hotelowej pralni, gdzie miał nadzieję znaleźć cywilne ubrania. Szczęście dopisało mu na tyle, że nie musiał nawet przymierzać niewygodnego i rzucającego się w oczy garnituru, w którym musiałby pozować na zagranicznego przedsiębiorcę, ale od razu znalazł pasujący na niego komplet dobrej klasy odzieży, w której wyglądał jak jeden z fotoreporterów, jakich widuje się w telewizji.