Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Codzienne życie w miłym prowincjonalnym miasteczku kontra tryumfalna budowa komunizmu - sensacyjno-miłosna akcja powieści Dominiki Stec toczy się współcześnie i w końcu lat pięćdziesiątych. Zawiłe losy głównych bohaterów wiążą się nieoczekiwanie i ze sobą, i z równie zawiłą historią naszego kraju. Dojrzały, wkraczający w "smugę cienia" dziennikarz, który uznał, że z komunizmem nie da się wygrać. Można tylko wydeptać sobie własną ścieżkę na jego uboczu. Czy to w ogóle jest możliwe? Czy tak się godzi? Czy ocali go późna miłość? Nastolatka z przedmaturalnej klasy, która na oślep rzuca się w swoje pierwsze wielkie uczucie. Czy to miłość na całe życie? Czy tylko miłosne opętanie, "kolorowy zawrót głowy"? A może coś, czego sobie nawet nie wyobraża? Starsza kobieta, którą okoliczności zmuszają do przeprowadzenia swoistego śledztwa w sprawie własnej młodości. Czyżby jej przeszłość była zupełnie inna niż dotychczas sądziła? I co to za nagłe przebudzenie serca, która przytrafia jej się w tak późnym wieku? A wszystko ma swój początek w tajemniczym pamiętniku, który nieznajomy człowiek przywozi Teresie z dalekiej Szwecji... "Słońce w słonecznikach zgasło...", a w mroku świecą ludzkie serca. Jedne jak latarnia morska, inne jak błędny ognik na bagnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 449
Dla Ani
Kruk posiwiał, pies wyliniał,
Słońce w słonecznikach zgasło,
Ominęła mnie dziewczyna
Jak babiego lata pasmo.
(Stara piosenka)
Później Teresa zachodziła w głowę, czy naprawdę nie miała żadnych przeczuć. Na przykład snu, w którym frunęłaby w nocnej koszuli nad stromymi dachami starej dzielnicy albo po raz kolejny zdawała maturę w wielkiej sali gimnastycznej szkoły przy Mokrej, tylko tym razem bez bladego pojęcia, kto napisał Dziady lub co to jest postęp geometryczny. Albo że uderzyła ją zaskakująca myśl, której nie umiała sobie wytłumaczyć. Trochę jasna, trochę mroczna, dotycząca niewyobrażalnej dziwności ludzkich losów. Albo przynajmniej jakieś mrowienie na plecach. Cokolwiek. Przecież dzień, który wywraca ci życie do góry nogami, jakby ono nagle zdjęło noszoną latami maskę, nie może zjawić się chyłkiem, milczkiem, jak inne dni przed nim. Ale wychodziło na to, że nie było proroczych znaków. Może z jednym jedynym wyjątkiem, patrząc z późniejszej perspektywy. Tak, z jednym wyjątkiem.
Mianowicie tej nocy nad ranem stanął zegar Kazika.
Ten nakręcany raz na tydzień, z którym mąż Teresy zżył się jak z domowym zwierzątkiem. Całe szczęście, że nie próbował go karmić, bo co do kąpania — to i owszem! Pucował raz drewno, a raz werk jakąś specjalną, własnoręcznie sporządzoną miksturą z oleju, politury i jeszcze czegoś tajemniczego. Czuć ją było w całym mieszkaniu — dzięki Bogu, że przynajmniej znośnie pachniała. Malinami, trochę miodem, nie żadnym z tych obrzydliwych smarów, którymi natłuszcza się mechanizmy. Kazik nawet odzywał się do swojego zegara. Niby w żartach, dla rozbawienia Teresy, ale kto go tam wie, co naprawdę myślał. Z natury był chorobliwie skryty. Mówił do zegara konspiracyjnym szeptem, klepiąc go otwartą dłonią po dębowych bokach, czego Teresa nie cierpiała, bo odgłos był taki, jakby klepało się trumnę. Robił tak nawet wtedy, gdy był ze staruszkiem sam na sam w pokoju — i tu już nie mogło chodzić o żarty. No bo kogo miałby zamiar rozśmieszyć? Sprężynki? Kluczyk do nakręcania?
Zżył się z tym zegarem jak z człowiekiem.
Nic dziwnego, że ciszę po nim Teresa usłyszała przez sen, mimo że jego pozostałych szesnastu braci tykało w najlepsze.
Obudziła się w ciemnościach półprzytomna ze strachu i pomyślała: „Jezus Maria, Kazik umarł!” No bo co pomyśleć w takiej sytuacji?
Są niezliczone przykłady. Weźmy ptaki domowe. Pewnego wieczoru u Kosińskich szpak odezwał się głosem dziadka, tak podrobionym, jakby to sam dziadek mówił: „Oni nas jeszcze urządzą, zobaczycie!” Osowiałe ptaszysko codziennie razem ze starym Kosińskim oglądało wiadomości, ale milczało jak zaklęte i nikt nie miał pojęcia, że w ogóle jest mowne. A kwadrans później jak grom z jasnego nieba — telefon od kolegi! Dziadek zasłabł podczas brydża, pogotowie przyjechało na sygnale w pięć minut i na próżno. Serce nie wytrzymało.
A znów u Nowaków ni stąd, ni zowąd zleciał ze ściany wielki obraz Sztorm na Bałtyku. Powiesili z powrotem, ani się zastanowili, że hak został, tylko sam obraz spadł, jakby sobie podskoczył. I długo było czekać? Tego samego dnia ich młodszy syn, marynarz na trawlerze, zdolny, przystojny chłopak, wypadł za burtę gdzieś daleko na Morzu Północnym — i po nim.
Prawdę mówiąc, zegar Kazika miał wiele naturalnych powodów, żeby skonać. Przede wszystkim mógł przyjść na niego czas. Na każdego kiedyś przychodzi czas, na człowieka, na zwierzę, na przedmiot — nie ma silnych.
Nakręcany był przez Teresę regularnie, zgodnie z dyspozycjami męża, ale przecież swoje przeżył, biedaczek, zanim trafił przed laty w ręce Kazika. Pozostałe zegary Kazik pozbierał cierpliwie to tu, to tam w ciągu ich wspólnego życia, ale ten już miał, kiedy się zapoznali. Zaczątek kolekcji. Dziewiętnastowieczny antyk w skrzyneczce z kanadyjskiego dębu, z kolumienkami niczym szlachecki dworek. Na froncie wyrzeźbiono mu czajniczek do herbaty, misterny, z fikuśną gałeczką na pokrywce, polakierowany tak, że błyszczał jak z prawdziwego metalu, a z dzióbka leciała para, którą naprawdę trudno oddać w drewnie. Może był angielski? Marka się co prawda zatarła, ale Anglicy mają tę swoją obrzędową porę picia herbaty, więc herbaciany zegar w komplecie do porcelanowego serwisu byłby dla nich jak znalazł.
Ale tak bez sentymentów — to on na pewno był polski, jak wszystko w ich życiu.
Od kapci po segmenty stołowe, od pasty do zębów po szlaki turystyczne. Albo tutejsze, albo z ościennych demoludów.
Jaki mogli mieć związek z prawdziwą zagranicą w tamtych przaśnych czasach? Chyba taki, że co wieczór Kazik słuchał Wolnej Europy. Tak się szumnie mówi — słuchał. Głównie z radia dobiegało dudnienie. Męski falujący głos uciekał co chwilę w dal, żeby powracać stamtąd jako echo na tle tajemniczego łomotu zagłuszarek, w którym każdy dosłuchiwał się horrendalnych wieści. Na podstawie tego odgłosu pół Polski wróżyło jak z fusów, co z nami będzie dalej, czy podrożeje cukier czy kiełbasa, czy mąka. Przeważnie drożało to i to, więc nie warto było psuć sobie słuchu, żeby ten fakt przewidzieć. Ale o tym wiedziały tylko kobiety hodujące żylaki w niekończących się kolejkach, podczas gdy mężczyznom zawsze się zdawało, że sprawa jest ogromnie zawiła i bez pomocy radia z RFN-u jej się nie rozgryzie.
No i w tym wszystkim jakoś chyłkiem, milczkiem przetoczyło się jej życie z Kazikiem. Za szybko, za typowo, za szaro. Zgodnie z polską normą. Nie licząc świętego Piotra, oczywiście. To było jedyne niezwykłe zjawisko, jakie się Teresie przytrafiło. Niestatystyczne. Zresztą trudno orzec, święty Piotr czy archanioł Gabriel, w każdym razie ktoś z tamtejszego metafizycznego towarzystwa. Pojawił się nad nią prosto z nieba dawno temu, gdy już raz patrzyła śmierci prosto w oczy. Rozeszło się po kościach, ale wiele nie brakowało. Miała szczęście. Widocznie hen, wysoko uznano, że jeszcze nie wybiła godzina jej końca na ziemskim padole.
Obeznani ludzie powiadają, że nie można takich zdarzeń uznawać za niezbity dowód na istnienie tamtego świata. Gdy jest się jedną nogą po drugiej stronie, mózgowi zaczyna doskwierać niedotlenienie, zmysły przestają normalnie funkcjonować — pojawiają się fantastyczne wizje. Świetliste tunele, niebiańskie miasta i na przykład właśnie święty Piotr, półnagi, boski przystojniak.
Ale Teresa wiedziała swoje. Już na ziemi musnął ją oddech z tamtej strony.
A wracając do zegarów, one też kryją w swoich pogmatwanych, metalowych wnętrzach coś mistycznego, coś na miarę Piotra i Gabriela, i skrzydlatych hufców niebieskich. Mowa o starych zegarach, rzecz jasna, tych wielkich na wieżach, tych kieszonkowych z dewizką, przecież nie o elektronicznym plastikowym chłamie, jaki ostatnio zapanował. W siedemnastym wieku wypisywano melancholijnie na cyferblatach: „Wszystkie ranią, ostatnia zabija!” Szczera prawda. Nic tak nie kaleczy człowieka jak mijające godziny.
Więc skoro z zegarami nie ma żartów, zdenerwowana Teresa wybiła się tej nocy ze snu. Powoli doszła do siebie, leżąc sztywno pod kołdrą i przebierając założonymi na brzuchu palcami, jakby przesuwała w nich różaniec, aż wreszcie odwróciła się do ściany uspokojona, chociaż z twarzą mokrą od łez.
Bo Kazik rzeczywiście umarł, z tym że już siedem lat temu.
Wkrótce zasnęła na drugim boku, ponieważ w jej wieku nie sposób już robić ze śmierci, ani cudzej, ani własnej, wielkiego halo. Z zasypianiem, odpukać, nie miała jak na razie kłopotów, a niebo za oknem ani odrobinę nie pobladło jeszcze od jesiennego słońca, mającego się wytoczyć zza bloków osiedla Zatory.
Znajdźcie mądrego, który zgadnie, że śmierć zegara jest znakiem początku, a nie końca. Biedna Teresa nie miała szans, żeby się domyślić, że za parę godzin, wraz z późnym listopadowym świtem, spadnie na nią dzień, jakiego nigdy jeszcze nie przeżyła i nie miała już nadziei przeżyć. Dzień, po którym wszystko będzie inne niż dotychczas — i to, co nadchodzi, i to, co dawno przeminęło.
A zaczął się normalnie jak każdy wtorek. Bo to był akurat wtorek. Od codziennych rytuałów, których tylko przez szacunek dla własnego losu człowiek nie nazywa piekielną nudą. O siódmej Teresa jak zwykle zrobiła sobie zastrzyk z insuliny, wzięła poranną garść pastylek, zjadła śniadanie, ogarnęła dom. Za oknami poranna ulica szumiała jak wrzątek w czajniku, toteż pustka po zegarze nie była tak słyszalna jak w nocnej ciszy.
Teresa przypomniała sobie o niej po telewizji śniadaniowej. Aha, ten zegar Kazika! — pomyślała nagle. I wtedy już doglądnęła konających zbiorów męża, zastępując w tym świętej pamięci nieboszczyka. Po to są wdowy, czyż nie?
Najpierw upewniła się, że herbaciany zegar rzeczywiście nie chodzi. Poklepała pudło, palcem delikatnie popchnęła wskazówki. Tylko tyle umiała, nie licząc odkurzania ich wszystkich po kolei i nakręcania każdego mechanizmu innym kluczykiem. A te z roku na rok głośniej zgrzytały, mimo że używała zostawionej przez Kazika olejarki. Szyderczo zgrzytały, z sarkazmem, jakby się z niej natrząsały. Ten też spróbowała nakręcić, choć robiła to dwa dni temu, w niedzielę. Tym razem już nie dało rady. Kluczyk albo chodził bez oporu, albo się blokował. Popatrzyła, przyłożyła ucho do skrzynki, gdzie dymił czajniczek z herbatą. Żadnego efektu, głucha cisza. Umarł, biedaczek, ani chybi. Jaka szkoda!
To był także ulubiony zegar Marcysi, ich córki. Swego czasu chcieli jej go podarować w prezencie ślubnym, jako dodatek do kompletu pościelowego, ale odmówiła. Nie ma mowy — uparła się — herbaciany zegar jest duszą domu. Nie żaden z pozostałych, tylko on. Przychodząc do rodziców, obco by się czuła bez jego charakterystycznego tykania.
Druga sprawa, że później nie kto inny, tylko Marcysia zamierzała tę duszę włożyć ojcu do trumny na ostatnią drogę. Ale tu stanowczo zaprotestowała Teresa.
Jak to tak? Pożegnanie ojca ze światem nie było dla niego łatwe, a teraz ma je przeżywać od nowa? Leżeć w ciemnościach i czekać, aż jeszcze skona upiorne tykanie, ostatnia okruszyna świata, jaka mu pozostała po niebie nad głową, po łąkach, po ludziach, których kochał. Kto by przetrzymał taką makabrę!
Pomijając, że zegar był spory, na pewno nie zmieściłby się w trumnie Kazika. Musieliby mieć chyba każdy swoją.
Rozpacz, jak wiadomo, podpowiada bzdury, które radosnemu człowiekowi nie wpadną do głowy. Na przykład, żeby zapakować ojca w czarno lakierowaną sosnę ze srebrnymi okuciami. Gdyby nie przytomność Teresy, Kazik wyglądałby jak ostatnie nieszczęście podczas ceremonii. Ale dzięki małżonce poszedł w przyzwoity matowy dąb, jak przystało na poważnego człowieka. Był w siódmym niebie, Teresa to wyczuwała. Zresztą przyśnił jej się zaraz pierwszej nocy i sam kulturalnie podziękował za skuteczną interwencję.
On był trochę sztywny przez całe życie, wciąż jakby oficjalny, ale czego nie sposób mu było odmówić, to dobrego wychowania. Głównie z tego powodu ich małżeństwo w zasadzie się udało, choć do ideału było mu daleko, to też prawda.
Ale co tam płakać nad rozlanym mlekiem! Jeśli w małżeństwie to czy owo szwankowało, to już pogrzeb był dopięty na ostatni guzik. Teresa dopilnowała z całego serca. Zadbała o wieńce, mowy, przegnała orkiestrę dętą, którą wydelegowała tutejsza kopalnia odkrywkowa, były zakład pracy Kazika. Owszem, pozwoliła im zagrać na cmentarzu, było nie było — pofatygowali się, trzeba docenić dobre chęci. Ale już w kościele — skrzypek. Do kościoła dmuchanie w trąby i walenie w bębny pasuje jak wół do karety.
Na kościół miała coś prosto od serca.
Malutki Antek był starszym kolegą ze szkoły muzycznej Dominika, wnuka Teresy i Kazika. Miał wtedy dwanaście lat, dołeczki w policzkach, lekko rudawe kędziorki. Złotowłosy niczym aniołek z kościelnego witraża. A koncertował też jak aniołek. Dominik jeszcze by sobie nie poradził z trudniejszymi utworami, zresztą płakał po dziadku non stop, gdzie go na dobitkę przymuszać do grania na pogrzebie. Za to aniołeczek Antoś przepięknie wykonał Adagio Albinioniego.
Wszyscy byli wzruszeni.
Kazik przepadał za tym nieszczęsnym Adagiem. Bóg wie czemu, bo muzyka brzmi tak przejmująco, że można od samego słuchania popaść w depresję, jakby się osobiście nie żyło. Ale Kazikowi przypadła jakoś do gustu. Zapewniał o tym Teresę każdego pierwszego listopada, we Wszystkich Świętych, kiedy w telewizji i w radiu to jego smętne Adagio grali w kółko i za komuny, i za nowego ustroju.
No to miał na koniec jak w telewizji. Naprawdę poza- zdrościć.
Tak, wszystko to było w tym zegarze, zanim umarł dzisiejszej nocy, każda minuta, każdy wypuszczony oddech. I prawdopodobnie wciąż w nim tkwi, mimo że zapadł w śmiertelny sen. Jeśli ktoś go kiedyś naprawi, minione wydarzenia zaczną krążyć po zapadkach i mimośrodach jak duchy. Tak jak inne wydarzenia krążą i krążą w jego tykających wciąż braciach.
Na przykład ten stojący w przedpokoju, z wahadłem w kształcie promienistego słońca, Kazik wycyganił od jakiegoś pociotka Mietlarkowej. Była sąsiadką Teresy jeszcze w starej dzielnicy, mieszkała vis-à-vis — na piętrze kamienicy Bittowej, po drugiej stronie Kołłątaja, cichej uliczki, obrośniętej wiekowymi klonami. Wszyscy w mieście znali Mietlarkową, a to dlatego, że z szykiem obstalowała sobie trumnę za życia. Trzymała ją w mieszkaniu przez dwadzieścia lat, bo zmarła późno, po dziewięćdziesiątce. Zięć jej robił na wymiar jak garsonkę. Ze trzy lata strugał po pracy, czemu trudno się dziwić, skoro stolarz był z niego jak z krowy akrobatka. Zawodowo pracował na odkrywce, prawie wszyscy tutaj pracowali na odkrywkach albo w elektrowni, tyle że w robocie miał coś do czynienia z drewnem. Może po prostu zwinął parę desek dla teściowej, bo gdzie to było wtedy kupić? Ucieszył się, kiedy skończył, a i tak dostał reprymendę od Mietlarkowej, co taki zadowolony? Może by jeszcze miał ochotę za jednym zamachem grób jej wykopać?
Odgrażał się, że wrzuci do rzeki albo trumnę, albo teściową, ale szybko mu przeszło, bo to był w sumie grzeczny mężczyzna.
Też już nie żyje.
Co do zegara z kurantem wydzwaniającym Mozarta — Teresa nie pamiętała, kiedy tu trafił. W każdym razie był drugi po tym herbacianym, a pierwszy za jej małżeńskiej kadencji. Kazik podczas urlopu wyszperał go w chłopskiej stodole na Mazurach. Na początku to właściwie nie był zegar, tylko stoczone przez korniki pudło, z którego sypała się słoma i kury znosiły w nim jaja. Dopiero po generalnym remoncie Teresa uwierzyła, że Kazik ma dobrze w głowie. Wcześniej sądziła, że za pomocą pospawanego rdzą grata zamierza w domu uruchomić filię śmietnika. Aż któregoś dnia zegar oddzwonił dyszkancikiem śliczniutkie Eine kleine Nachtmusik. Spodziewali się, że zagra poloneza albo coś ludowego, a ten — z grubej rury! Klasyka!
Zegar obok, ten porcelanowy, w kształcie słonia, Kazik odkupił od Hryckiej z szóstego piętra. Na rok albo dwa przed swoją śmiercią. Tanio dał jak za taki ładny bibelocik. Hrycka to miła pani, zaprzyjaźniona, kiedy trzeba służąca pomocą, więc nie chciała z sąsiada zedrzeć jakiejś lichwy. Zdawała sobie sprawę, że u Kazika jej zegar będzie miał jak u Pana Boga za piecem. Rozsądna kobieta. Tylko, niestety, do dzisiaj nie może się nauczyć, że przy cukrzycy nie jada się słodkości. Na każde imieniny Teresy tacha pod pachą wielką bombonierkę.
Nie to co Marcysia. Ta zabierze matce z ręki słodkiego rodzynka, którego mało co widać. Nie wolno i koniec. Bez dyskusji. Nie ma dnia, żeby nie zadzwoniła zapytać troskliwie o zdrowie. Wynalazła dla Teresy specjalny placek bez cukru, z kruszonką jak drożdżowy, ale warzywny, z niewiadomego powodu nazywany marynarskim. To, zdaje się, inwencja Romana, zięcia Teresy. Stwierdził, że po czymś takim można się nabawić choroby morskiej. Złośliwiec!
A to nieprawda. Dominik i Paweł zajadają się warzywnym plackiem, a dzieciaki są szczere, jeśli chodzi o własne przy- jemności.
Z kolei ten zegar z dwoma cyferblatami, bo drugi jest od barometru, wypatrzyła dla Kazika na wczasach w Świnoujściu Gienka, najlepsza koleżanka Teresy.
Poznały się z tysiąc lat temu w starej dzielnicy za rzeką. Wtedy w jedynej dzielnicy miasta. Nowa się nawet jeszcze nie budowała.
Śmiały się, póki Gienka żyła, że są elementem napływowym w swoim rodzinnym mieście, w końcu przeprowadziły się do bloków dopiero czterdzieści lat temu. Wcześniej od nich kupa ludzi zdążyła tu zjechać ze wszystkich stron Polski.
Tam, w starej dzielnicy, było zupełnie inaczej. Piękne domy, ogrody, chciało się żyć. Owszem, kaflowe piece, owszem, zimna woda w pompie, ale czy komu się tam kręciło w głowie albo zasypiał w trakcie rozmowy, bo za niski cukier?
Dziś to już nie ta sama dobra stara dzielnica. Śmieci, szczury, tyle zostało. Z niebrzydkich domów porobiły się cuchnące rudery, mieszka w nich nieznajome menelstwo. Też element napływowy, najnowszy, ale aż strach pomyśleć, skąd napłynął. Pójdziesz wieczorem na spacer po znajomych zaułkach i wrócisz z nożem między żebrami.
O, nie, Teresa nie była tam już z dziesięć lat. Jeszcze przed śmiercią Kazika dała sobie spokój z sentymentalnymi wizytami za rzeką.
A poza tym, jak to się teraz zrobiło daleko, mój Boże! Dobrych parę razy dalej niż za młodu, kiedy nogi same człowieka nosiły i nie mógł wysiedzieć w domu przez dwa wieczory z rzędu!
I jeszcze ten zegar obok, znaleziony na czyimś strychu, i ten przywieziony przez Kazika z wycieczki do Krakowa, i ten, który ma na sobie resztki dawnej intarsji z dwukolorowego drewna, bo jej uzupełnienie okazało się ponad artystyczne umiejętności męża Teresy.
Ano, wszystko przemija jak zeszłoroczny śnieg.
Ocknęła się z zamyślenia na środku pokoju, ze ściereczką do kurzu w garści.
W zegarach uwięzła nie tylko śmierć ich poprzednich właścicieli, ale i kawał jej wspólnego życia z Kazikiem. Dlatego wciągały w swój świat jak w bagno. We wspomnienia, majaki na jawie, serdeczne żale.
Z tego wszystkiego później niż codziennie wybrała się do sklepu.
Klientki, z którymi co rano spotykała się przy ladzie, żeby poplotkować, zdążyły wrócić do domu. Na tle kolorowych półek stała tylko szarobiała pani Jadzia, ekspedientka. Od kiedy pękła jej proteza dentystyczna i nie mogła uskładać na nową, rozmowa z nią stała się uciążliwa. W trakcie pogawędki — bywało — Teresa orientowała się, że mówią o różnych sprawach.
Toteż szybko kupiła, co trzeba, i wróciła do domu.
Dochodziła do swojego bloku, gdy od strony jej klatki schodowej nadszedł nieznajomy mężczyzna. Wysoki, przystojny blondyn. Zauważyła go, przechodząc przez pasy, a później przez jakiś czas szli naprzeciw siebie, więc miała sposobność, żeby dobrze mu się przyjrzeć. Wykorzystała tę okazję bez zażenowania, choć zwykle nie gapiła się tak otwarcie w twarze obcych ludzi. Nie wypada. Tym razem czuła się upoważniona, sama nie mając pojęcia, skąd jej się to wzięło.
Jakby ten człowiek był dla niej ważny.
Przystojny, w średnim wieku, krótko ostrzyżony, o lekko wystających kościach policzkowych i wyrazistych, głęboko osadzonych oczach. Tliła się w nich sympatyczna iskierka, niby to ciekawość świata, niby odruchowa życzliwość dla jego niedoskonałych mieszkańców. Miał też duży, starannie przystrzyżony wąs. Oj, nie, nie powinien go zapuszczać — pomyślała Teresa ni w pięć, ni w dziewięć.
Ciekawe, dlaczego zwróciła na to uwagę? Zazwyczaj zarost obcych mężczyzn obchodził ją tyle, co wczorajsza pogoda.
Nieznajomy ubrany był w zieloną kurtkę podbitą jasnym kożuszkiem, zbyt ciepłą nawet jak na dzisiejszy chłodny dzień. Pod nią nosił biały sweter, szczupłe nogi opinały mu wąskie, ciemnozielone spodnie. Szedł pewnym krokiem, patrząc ponad głową Teresy. Gdzieś w połowie drogi, gdy już zbliżyli się do siebie na parę metrów, z Teresą stała się przedziwna rzecz.
Gdy tak się ku niej zbliżał, pomyślała: „Oho, przyszedł do mnie!”
Ciekawe! Nie znała tego mężczyzny. Pierwszy raz w życiu widziała go na oczy, a on jej w ogóle nie zauważał. Choćby jej kto obiecał góry złota, nie byłaby w stanie wykombinować, co też nieznajomy może mieć do niej za interes. Albo ona do niego. Mimo to pomyślała z niezachwianą pewnością siebie: „Przyszedł do mnie!”
Jakby kobieca intuicja podszepnęła jej taką zaskakującą wieść wprost do ucha.
Nawet zwolniła kroku — przekonana, że ten ktoś ją zagadnie.
No i co?
No i nic. Pomyliła się sromotnie. Przestrzeliła jak marny myśliwy. Co ją zwiodło? Przecież mogła minąć tego człowieka, nie zwróciwszy na niego uwagi. Minęła dziś na tym chodniku z tuzin innych obcych mężczyzn, których nie zauważyła.
Blondyn przeszedł z obojętną miną tak blisko niej, że poczuła zapach jego kosmetyków. Przesunął po twarzy Teresy niewidzącym spojrzeniem i już za jej plecami zszedł z krawężnika na jezdnię, rozglądając się na boki bez ciekawości. Tak jakby mimochodem oglądał miasto, które niespecjalnie go interesowało. Ale co mu szkodziło rzucić okiem. Nie znał Teresy, naturalnie. Ani powieka mu nie drgnęła, gdy przez króciutki moment patrzyli sobie w oczy.
A ona dopiero po paru krokach zebrała się na odwagę. Chroniona przed wzrokiem tamtego przez nagie krzaki na trawniku, tonące w zaspach butwiejących liści, odwróciła się dyskretnie.
Nieznajomy wsiadał do zaparkowanego samochodu.
To był niski wóz o sportowej sylwetce, ciemnozielony jak spodnie jego właściciela. Teresa nie rozpoznała marki, bo ani trochę się na tym nie znała. Przez całe życie nie mieli samochodu, zwłaszcza takiego eleganckiego. Na dwa lata przed śmiercią Kazik dorobił się co prawda przechodzonego fiata, ale dużo się nim nie najeździli. W zasadzie wypadały im już tylko kursy do lekarzy.
Na zderzaku zagraniczna rejestracja. Ale skąd? Bóg raczy wiedzieć. To było dla Teresy za trudne zadanie, jako że literki nie dotyczyły żadnego z pięciu czy sześciu krajów, które od biedy by rozszyfrowała. W każdym razie ich tajemniczość dowodziła, że trafiła kulą w płot ze swoim przeczuciem. A wystarczyło pomyśleć! Po co zagraniczny turysta by się fatygował do obskurnego wieżowca dla jakiejś tam Teresy Skrzypińskiej? Czyli dla niej. Już wszystko jedno, z Niemiec czy z Patagonii. Na pewno był u Łojczych z ósmego. Ci kilkanaście lat temu całą rodziną przyprowadzili się do Polski z zagranicy. Z Ukrainy, co prawda, ale to też jakaś zagranica.
A Teresa i obce landy? Dobre sobie. Raz wyjechała do nieistniejącej już Czechosłowacji, gdzie nie zapoznała nikogo z miejscowych. A drugi raz w jej zakładzie pracy zjawiła się delegacja z zaprzyjaźnionego socjalistycznego Wietnamu, którą tylko widziała później na gazetce ściennej. A poza tym, jak sięgnąć pamięcią, nie istniał w jej życiu żaden obcokrajowiec. Więc skąd by się wziął teraz?
Chociaż na upartego jednego by wyszperała, owszem — uprzytomniła sobie, skręcając do klatki schodowej.
Ale to się chyba nie liczy? Ile wody upłynęło! To całe wieki temu, kiedy ten ktoś nie był jeszcze wcale cudzoziemcem. I nie miał najmniejszej ochoty nim zostać.
Nazywał się Moszko Perlman. Starozakonny z ojca i matki.
Mieszkali z Teresą przy jednej ulicy, choć on daleko, w stronę parku. Kolegowali się, zanim wyjechał do Izraela w sześćdziesiątym ósmym. Wtedy kiedy to syjonistów przeganiano z Polski „do Syjamu” za patriotyczne urojenia Gomułki. Biedny Moszko zawadzał mu w walce ze światowym imperializmem, też pomysł. Czyżby on po tylu latach próbował odnaleźć Teresę? Tak ni z gruszki, ni z pietruszki? Nawet listów do siebie nie pisali. Ale w zasadzie, co to szkodzi? Na świecie nie takie cuda się zdarzają. Może rzeczywiście to był przedstawiciel młodego pokolenia rodziny Perlmanów? No to szkoda, że jej nie zastał.
Ale kto on niby? Syn? Taki jasnowłosy? Moszko był czarny jak grudniowa noc i w oczach miał roziskrzone grudniowe gwiazdy.
Zapatrzyła się w popisaną sprayem ścianę, czekając na windę.
Co też sobie ubzdurała, że do niej! Nie ma dnia, żeby się nie spotkało obcych przed klatką schodową, przed windą. Obok jest amfiteatr, do którego mieści się naraz parę tysięcy nieznajomych defilujących pod oknami. Całe procesje. I Teresa nigdy nie zakładała na ich widok, że to do niej w gości. Odwrotnie, myślała: „Nie, to nie do mnie, bo nie znam tego kogoś”.
A najdziwniejsze w tej dzisiejszej pomyłce, że tak długo zaprzątała uwagę. Jeszcze kiedy Teresa krzątała się po kuchni, nie mogła sobie wybić z głowy nieznajomego.
Na obiad została jej wczorajsza pomidorowa z resztką ryżu. Na drugie usmażyła sobie placki ziemniaczane. Kończyła zmywanie naczyń, kiedy odezwał się domofon przy drzwiach. Podeszła, wycierając ręce w ściereczkę.
— Słucham?
— Dzień dobry. Czy pani Mejer?
— Pomyłka! — wyrwało jej się odruchowo.
Ale nie odłożyła słuchawki. Trzymała ją przy uchu, łowiąc przytłumione odgłosy z dołu. Szum samochodów, rozmowy przechodniów, pokrzykiwania dzieciarni przy huśtawkach.
Mężczyzna po drugiej stronie domofonu mówił z lekkim akcentem. Czyżby to był ten sam, którego godzinę temu widziała w samochodzie z obcą rejestracją?
— To znaczy, tak! — prawie krzyknęła do słuchawki. — Przepraszam! Oczywiście, że Mejer, proszę wejść. Drugie piętro, na lewo od windy.
Wdusiła guzik domofonu.
Od niepamiętnych lat nikt się do niej nie zwrócił panieńskim nazwiskiem.
Czyli jednak posłaniec od Moszki Perlmana. Kto by pomyślał!
Gdyby policzyć, to kiedy on wyjeżdżał do Izraela, ona była świeżo po ślubie. Nie zdążył przywyknąć do jej nowego nazwiska. Albo je z czasem zapomniał, biedaczysko. Na ulicach same Rapaporty i Goldbergi, skąd mieć głowę do polskich nazwisk na „ski”. A takie akurat jej przypadło po Kaziku.
Zaraz, zaraz... Jakie znowu świeżo po ślubie?
W sześćdziesiątym ósmym była przykładną małżonką od sześciu lat. Marcysia pojawiła się już na świecie. A Moszko wcześniej od Teresy znał się z Kazikiem. To on ich przecież sobie przedstawił. Żarty sobie stroił z jej nowego nazwiska. „Skrzypy i żydłaki”! Że to niby taka starożytna znajomość, prawie kopalna, z ery skrzypów i widłaków, a nie kopalniana, jak w rzeczywistości. Bo razem z mężem Teresy pracowali na odkrywce Chryjów.
Słysząc zatrzymującą się windę, otworzyła szeroko drzwi.
A jednak! On, tamten sprzed bloku. Na pozór cudzoziemiec, ale coś za dobrze mówił po naszemu. Skoro tak rychło przygnał tutaj drugi raz, najwidoczniej mocno go piliło. Pewnie Moszko mu przykazał, żeby bez pozdrowień od Teresy nie wracał. Stary, kochany Moszko.
A ten, swoją drogą, ani trochę nie był do niego podobny. Jak nie z rodziny. Przystojny blondyn w rozpiętej zielonej kurtce, spod której wyglądał sweter z grubej wełny. Z aplikacją na piersi. Uśmiechnięty delfin wychylał się z fal. Powyżej z identyczną promiennością nieznajomy uśmiechał się do Teresy spod swojego gęstego wąsiska.
Niepotrzebnego — pomyślała na ten widok po raz drugi.
— Przepraszam pana — wyjaśniła mu swoją pomyłkę przy domofonie. — Odpowiedziałam bezmyślnie, że nie, bo teraz nazywam się Skrzypińska. Mejer to moje panieńskie nazwisko. Już tyle lat się nim nie posługuję.
— To ja przepraszam, że nachodzę bez uprzedzenia — przywitał się, całując ją w rękę jak niecudzoziemiec. — Znam pani obecne nazwisko, dopytałem się o nie już w zeszłym roku. Trzeba pani wiedzieć, że prowadziłem poszukiwania korespondencyjnie, gdyż jestem nietutejszy. Długo mi na to zeszło! Z waszego urzędu odpisali, że Skrzypińska to popularne nazwisko. W okolicy są inne rodziny Skrzypińskich, a w nich także Teresy. Z tym że jedna po mężu Wójcik, druga z domu Lewicka. Nie te osoby. Ja mam sprawę tylko do tej Teresy Skrzypińskiej, która jako panna nazywała się Mejer.
Patrzyła na niego z uśmiechem, który z sekundy na sekundę stawał się bezradny. Jak to, długo jej szukał? Jak to, korespondencyjnie? A po jakie licho?
— Pan się fatygował specjalnie do mnie?
— Do miasta, jak najbardziej, przyjechałem specjalnie do pani. Z Poznania. A tak w ogóle to jestem w Polsce przy okazji mojej podróży biznesowej.
— Z Izraela, prawda? — upewniła się.
— Z Izraela? — powtórzył zaskoczony. — Nie, dlaczego?
Na semitę nie wyglądał. Skoro więc nie od Moszki, to pytanie Teresy stawało się kompromitująco nietrafne. Ale on taktownie nie rozwodził się nad pomyłką.
— Przyjechałem ze Szwecji — wyjaśnił. — Przepraszam, że się nie przedstawiłem od razu. Jestem Radek Lindstrom. Nie zajmę dużo czasu, jeśli pani pozwoli.
A zatem nie Izrael i nie Perlman, tylko Szwecja i Lindstrom.
No ładnie! Teraz dopiero mogła sobie łamać głowę.
— Zapraszam do środka — odsunęła się, robiąc mu przejście. — Spytałam o Izrael, bo miałam znajomego, bardzo dawno temu... Ale to nieważne. Proszę wejść, śmiało.
Gdy ją mijał, znów poczuła przyjemny zapach wody kolońskiej. Dobrej, markowej, nie takiej smrodinówki, jaką skrapiał się jej zięć Roman. Nie z biedy, bo to można wybaczyć, tylko z braku gustu. Za to nieoczekiwany przybysz miał gust, że pozazdrościć. Co więcej — razem z zapachem rozsiewał wokół siebie jakieś fluidy zaufania, jeśli takie istnieją. Wszystko, co się z nim wiązało, działało na jego korzyść.
Z wyjątkiem niepokojącej zagadki, co go tu mianowicie sprowadza. To niezadane pytanie wisiało w powietrzu jak gradowa chmura.
Teresa wpatrywała się z napięciem w twarz gościa. Jaki cel ma ta wizyta? Po co jej szukał w panieńskich latach? Po co ją odnalazł tutaj, w teraźniejszości?
Speszyła się, gdy złowił jej badawcze spojrzenie, wieszając kurtkę na wieszaku. Pokazała pospiesznie drogę, po czym wytłumaczyła się na wszelki wypadek:
— Patrzę na pana, że omal oczu nie wypatrzę. Proszę wybaczyć. Zastanawiam się, czy my się aby znamy?
— Niech pani się tym nie trapi, szanowna pani Tereso — uspokoił ją z sympatycznym uśmiechem. — Nie znamy się na pewno.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © by Dominika Stec, 2010
All rights reserved
Projekt okładki
Olga Reszelska
Redaktor
Agnieszka Bosacka
Wydanie I
ISBN 978-83-7506-617-3
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (61) 853 27 51, 853 27 67, faks 852 63 26
dział handlowy, tel./faks (61) 855 06 90
www.zysk.com.pl
www.woblink.com
Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
http://eLib.pl