55,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 402
SeriaPsyche/Soma
Tytuł oryginału: Listen: How to Find the Words for Tender Conversations Copyright © Kathryn Mannix,2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Uniwersytetu JagiellońskiegoWydanie I, Kraków 2023All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Dariusz Rossowski,2023
Projekt okładkiJan Paluch / www.janpaluch.pl
Ilustracja na okładceM7Studio/Shutterstock.com
Niniejsza książka stanowi utwór chroniony na podstawie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Prawami do tego utworu dysponuje Wydawca – Wydawnictwo Uniwersytet Jagiellońskiego. Bez zgody Wydawcy niedopuszczalne jest kopiowanie, rozpowszechnianie lub inne korzystanie z niniejszej książki w całości lub z jej fragmentów z wyjątkiem dozwolonego użytku osobistego lub publicznego.
ISBN 978-83-233-5241-9 (druk)ISBN 978-83-233-7462-6 (epub, mobi)
Wydawnictwo Uniwersytetu JagiellońskiegoRedakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Krakówtel. 12 663 23 80Dystrybucja: tel. 12 631 01 97tel. kom. 506 006 674, e-mail: [email protected]: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325
Pacjentom i ich rodzinom oraz kolegom z pracy i mentorom, którzy ukształtowali moje podejście do wykonywania zawodu. Słowo „dziękuję” nie oddaje ogromu mojej wdzięczności.
Wstęp
„Nie znajduję słów”.
Niewykluczone, że w tej chwili stoisz przed perspektywą jakiejś rozmowy, której starasz się unikać. Prawdopodobnie dotyczy ważnych dla ciebie spraw, ale masz opory przed jej rozpoczęciem. Być może wymaga ujawnienia trudnej prawdy, uzyskania informacji mogących zachwiać dalszym biegiem życia, złożenia propozycji, która może się spotkać z odrzuceniem, poruszenia tematów wywołujących silne emocje albo pocieszenia osoby pogrążonej w smutku. Odbywa się w tobie swoiste przeciąganie liny: czujesz z jednej strony potrzebę działania, z drugiej strach przed odsłonięciem się. Jeszcze nie teraz. Niedługo zadzwonię, odwiedzę, umówię się – ale nie dziś. Stoisz na progu, nie mając pewności, jak postawić pierwszy krok.
Wszystkim nam przydarzają się sytuacje, w których słowa nas zawodzą. Często dzieje się tak dlatego, że potrzebne nam sformułowania okrywa emocjonalna mgła. Czasami pozostawienie ich w tym cieniu wydaje się stosowniejsze od podjęcia ryzykownej próby ubrania trudnej chwili w słowa.
Są momenty, w których spojrzenie, podanie ręki, wzruszenie ramionami czy skinienie głową mogą przekazywać więcej niż słowa. Uścisk, dotknięcie dłoni, poklepanie po ramieniu bywają nader wymowne. Niektórym takie fizyczne gesty przychodzą łatwiej niż innym, ale można też zaproponować filiżankę herbaty, podać chusteczkę, ofiarować współczujące milczenie.
W końcu jednak zawsze przychodzi pora na słowa i wtedy pojawia się trudność z ich znalezieniem. Być może nawet wiemy, co chcielibyśmy za ich pomocą przekazać, ale zdają się zbyt toporne. Może chcemy porozmawiać o czymś bardzo dla nas istotnym, ale obawiamy się, że poniosą nas emocje. Może chcemy o coś zapytać, ale martwimy się, że będzie to odebrane jako przejaw wścibstwa lub braku wyczucia. Może mamy do przekazania złe wiadomości i lękamy się nieuniknionego stresu, jaki spowodujemy spełnieniem tej powinności.
Ta książka dotyczy właśnie takich chwil. Opisuję w niej różne sposoby dobierania słów i łatwiejszego prowadzenia rozmowy. Czerpie ona z mojej fascynacji tajnikami komunikowania się ludzi, które poznawałam przez długie lata w relacjach towarzyskich i zawodowych, oraz opiera się na moim doświadczeniu lekarza, psychoterapeuty i trenera. Nie przedstawiam w niej scenariuszy rozmów do powielania, lecz przytaczam opowieści o różnych przypadkach wraz z omówieniem pewnych umiejętności i zasad, którym warto zaufać. Mam nadzieję, że ten materiał da ci wyobrażenie o rozmaitych ważnych rozmowach, na pewno czekających cię w przyszłości, oraz podsunie pomysły do zaadaptowania w sytuacjach, którym stawiasz czoło w tej chwili.
Uwaga na temat ukazanych tu historii: w całej książce korzystam z nich do ilustrowania zasad komunikacji. Niektóre pochodzą z mojego osobistego doświadczenia, inne znam z relacji osób, które mi o nich opowiadały, jeszcze inne są fikcyjnymi przedstawieniami doświadczeń ogólnoludzkich. Imiona i szczegóły personalne „prawdziwych” bohaterów tych sytuacji zostały zmienione, aby chronić ich prywatność, a w samym tekście nie dokonuję rozróżnienia między historiami realnymi a wyobrażonymi – jedne i drugie pełnią tę samą funkcję przykładów, mających służyć czytelnikom do przemyślenia, zilustrowania czy naświetlania ich własnych przeżyć.
Prowadzenie ważnych rozmów wymaga bardzo subtelnych i wielowymiarowych umiejętności. Nie stanowią one osobnych narzędzi, z których korzysta się po kolei, lecz są to raczej ruchy podobne do tych wykonywanych w tańcu – kroki, obroty, zatrzymania, zmiany kierunku i poruszanie się do rytmu muzyki na parkiecie. Podobnie jak salsa, również rozmowa zwykle wymaga udziału dwóch osób, które na zmianę się aktywizują. Być może jedna prowadzi, ale nie ciągnie na siłę; druga podąża za nią, lecz nie odczuwa presji. W miarę jak taniec czy rozmowa się rozwijają, uczestnicy mogą się zamieniać rolami. I podobnie jak w tańcu stawia się kroki do przodu i do tyłu, dzieli się z kimś przestrzeń, ale równocześnie zachowuje własną, tak na rozmowę składają się słowa i zamilknięcia, mówienie i słuchanie, stwierdzenia i pytania. Jest zgoda i jest partnerstwo.
Nie istnieje jedna poprawna metoda prowadzenia rozmów na tematy poważne, wywołujące przygnębienie lub powodujące wstyd. Natomiast są pewne sposoby ewidentnie niewłaściwe. Często błędy nie dotyczą samego doboru słów, ale właśnie „konwersacyjnego tańca”. Mam na myśli na przykład naleganie na rozmowę zamiast proponowania jej; ciągłe wypowiadanie się i sporadyczne (jeśli w ogóle) słuchanie; duże natężenie głosu, a zbyt mało milczenia; odzywanie się bez zgody drugiej strony, w nieodpowiednim momencie lub po to, by „mieć to wreszcie z głowy” zamiast dogłębnie omówić temat.
Sytuacji, w których coś poszło nie tak, nie da się już cofnąć, możemy się jednak na ich podstawie uczyć. Tak jak w przypadku tańca jesteśmy w stanie zrozumieć, dlaczego się potknęliśmy, i dzięki temu następnym razem lżej nam stawiać kroki, łatwiejutrzymywać równowagę, polegać na sobie i wspierać się na drodze rozwoju, wyczuwać, kiedy nadchodzi pora, by iść do przodu, kiedy trzeba się cofać, a kiedy zaufać sercu i po prostu płynąć z muzyką.
Książka ta zachęca do dostrzeżenia i rozwinięcia zestawu umiejętności, którym wszyscy dysponujemy – wrodzonej zdolności prowadzenia rozmowy. Nie jest to podręcznik ani kurs konwersacyjnego tańca – to raczej pokaz czy festiwal taneczny, na którym można obserwować zarówno początkujących, jak i zaawansowanych wykonawców. Nie proponuje szkolenia, lecz oferuje większą odwagę – będziemy omawiać sposoby nawiązywania rozmów, od których dawniej stroniliśmy; przeanalizujemy, jak łagodnie i z wyczuciem w nie wchodzić i tworzyć przestrzeń, gdzie będą mogły się rozwinąć.
Pewne elementy stylu działania i umiejętności będą się powtarzać. Z niektórych będziemy korzystać cały czas, tak jak tancerze zawsze poruszają się w rytm muzyki, utrzymują równowagę i ze sobą współpracują. Takie umiejętności rozmowy można porównać do podstawowych kroków tanecznych. Inne natomiast są jak obroty i piruety, które pojawiają się tylko sporadycznie.
Staram się prezentować umiejętności po kolei – najpierw te dotyczące nawiązywania rozmowy, dostosowywania się do drugiej osoby i zdobywania jej zaufania, tak by można było zacząć proces poznawania jej bieżącego stanowiska. Po przyjrzeniu się tym podstawowym praktykom rozpoczynania rozmowy będziemy obserwować ich stosowanie w sytuacjach wymagających stawiania nieco innych akcentów zależnie od tego, czy analizujemy możliwości wprowadzenia zmian, dojścia do porozumienia czy wypracowania decyzji. Styl postępowania pozostaje jednak ten sam – zawsze działamy razem z rozmówcą, a nie robimy czegoś za niego, jesteśmy partnerami, którzy starają się iść ze sobą krok w krok.
Kolejne rozdziały ukazują, jak można skorzystać z tego stylu i tych umiejętności, gdy rozmowa stanowi szczególne wyzwanie. Stopniowo przeanalizujemy, w jaki sposób mistrzowie subtelnej sztuki konwersacji zachowują otwartą przestrzeń dialogu oraz podtrzymują komunikację w różnych trudnych okolicznościach. Przyjrzymy się zasadom w działaniu – nie sztywnym scenariuszom, lecz konkretnym rozmowom, które dostarczą nam spostrzeżeń.
Prawdopodobnie trafisz w tej książce na pewne sformułowania, które zabrzmią dla ciebie swojsko i będą ci odpowiadać, inne z kolei będziesz wolał dostosować do własnego stylu wypowiedzi, korzystając z nich w życiu. Autentyczność mówienia własnymi słowami jest nie do przecenienia. Mimo że od kilkudziesięciu lat przeprowadzam skomplikowane, przepełnione smutkiem i bólem dyskusje z ciężko chorymi pacjentami oraz ich rodzinami, często bywa tak, że w danej chwili nie wiem dokładnie, co powiem. Po prostu kieruję się tymi zasadami i wierzę, że będą mnie skutecznie prowadzić, gdy rozmowa już się rozpocznie.
W tej książce możesz się zapoznać z pewnymi podstawowymi krokami w konwersacyjnym tańcu. Ale zarówno w samym tańcu, jak i w prowadzeniu wrażliwych rozmów człowiek dochodzi do wprawy jedynie dzięki ćwiczeniu. Wszyscy jesteśmy do tego zdolni. Wydaje się to niewykonalne – dopóki nie spróbujemy.
Opowiadanie
Tłumaczymy sobie świat przez opowieści. Bez względu na to, czy opowieść naszego życia jest eposem czy tragedią, historią heroicznych dokonań i gromienia smoków czy nieśmiałych uśmiechów fortuny i przykrych zwrotów akcji, życie biegnie w rytmie nieprzewidywalnych dni. Jesteśmy równocześnie narratorami i głównymi bohaterami opowieści, która w przypadku każdego z nas jest pełna zarówno światła, jak i cienia, nadziei, jak i rozpaczy, niepewności, jak i objawień.
Możliwość opowiedzenia własnej historii pomaga nam uchwycić jej sens. Być może powtarzamy ją sobie w głowie, po cichu ją rozważając. Może ją spisujemy, a czytana, z czasem pozwala nam odkrywać odcienie, których nie dostrzegaliśmy od razu. Jednak u większości z nas wątki naszej historii pojawiają się po prostu w przygodnych rozmowach towarzyskich oraz w rozważaniach na własny temat z zaufaną osobą. Kiedy wypowiadamy te historie, sami na nowo je słyszymy. Opowiadanie pomaga nam zauważać i interpretować różne szczegóły, uświadamiać sobie ich ogólniejszy kontekst, wychwytywać aspekty, które uprzednio nam umykały lub które wypieraliśmy. Znalezienie osoby chcącej z pełną uwagą wysłuchać naszej historii i gotowej autentycznie się w nią zagłębić daje nam szansę poznania samego siebie, przyjrzenia się swoim najszlachetniejszym nadziejom i sromotnym klęskom oraz zrozumienia siebie i otaczającego świata w prawdziwszy i użyteczniejszy sposób.
Skoro książka ta w całości poświęcona jest opowieściom o ludziach i rozmowach, o mówieniu i słuchaniu, o wyzwaniach, jakie stają przed nami w życiu, stosowne wydaje się rozpoczęcie jej od opowieści. Niech będzie ona przedsmakiem tego, co czeka cię dalej.
Drobna kobieta w cichym pomieszczeniu szpitalnego oddziału ratunkowego z krzykiem zrywa się ze swojego siedzenia. Jej pięść ląduje na mojej szczęce, zanim jestem w stanie zdać sobie sprawę, co się dzieje. W głowie wybucha mi pomarańczowa łuna i czuję, że przechylam się do tyłu.
– Kłamiesz! – wrzeszczy mi prosto w twarz. – KŁAMIESZ! On nie mógł umrzeć! – Po tym osuwa się na niskie, stojące za nią krzesełko jak marionetka, której nagle odcięto sznureczki. Twarz wciska między kolana, dłonie splata od tyłu na drżącej głowie. Szlocha. Jej zawodzący płacz wibruje w powietrzu wokół nas, a ja nie wiem, co zrobić. Kręci mi się w głowie od bólu po uderzeniu i z powodu zaskoczenia jej reakcją. Wiem, że muszę przy niej zostać, ale wiem też, że zaraz upadnę na podłogę. Słyszę, jak za mną otwierają się drzwi, i obracając się, widzę Dorothy, pielęgniarkę z SOR-u, oraz szpitalnego portiera – namiastkę naszych służb ochroniarskich. Potrząsam głową, a kilka moich łez opada na ziemię. Bez słowa daję portierowi znak, że może się wycofać. Ta sytuacja nie wymaga policyjnego dochodzenia w związku z czynną napaścią. Mąż tej kobiety przed chwilą zmarł w sali resuscytacyjnej, a ja nie poradziłam sobie z przekazaniem tej informacji. Jest mi słabo i mam mdłości, ale wiem, że nie powinnam jeszcze bardziej pogarszać sprawy.
– Poczekaj chwilę przy wejściu, Ron – mówi po cichu Dorothy i przymyka przed portierem drzwi, zostawiając go po drugiej stronie. Potem uśmiecha się smutno do mnie i siada obok łkającej kobiety.
– Avril? – pyta łagodnym głosem. – Ma pani na imię Avril?
Kobieta przytakuje, nie podnosząc oczu. Głośno przełyka łzy i cała się trzęsie.
– Nazywa się pani Avril de Souza? – pyta Dorothy, a kobieta na nią spogląda.
– Tak… – udaje się jej powiedzieć ustami wykrzywionymi grymasem przerażenia.
– A jak ma na imię pani mąż? – pyta pielęgniarka.
– Joselo – jęczy Avril. – Ma na imię Joselo. Wezwano mnie do szpitala. W pracy dostał bólów w klatce piersiowej. Muszę się z nim zobaczyć. Muszę się z nim natychmiast zobaczyć!
W jej głosie znów pojawia się ogień. Dorothy obraca się do mnie i mówi po prostu: – Proszę usiąść z nami, pani doktor, bo pani de Souza może mieć jakieś pytania w trakcie tej rozmowy.
Chętnie przysiadam na krześle po drugiej stronie małego stolika w tym skąpo wyposażonym, nieprzyjemnym, ciasnym pomieszczeniu na oddziale ratunkowym starego szpitala, w którym każdego tygodnia odbywam rozmowy z przyjaciółmi, krewnymi i partnerami pacjentów przywożonych na SOR, wyjaśniając im, że życie ich bliskich właśnie zawisło na włosku. Nigdy wcześniej nie musiałam jednak zakomunikować przyjeżdżającej osobie, że się spóźniła, że jej ukochany nie dotrwał do tej chwili. Zwykle pozostaje to w gestii bardziej doświadczonych pracowników.
Powoli pokój przestaje wirować, a ja przyglądam się, jak Dorothy rozmawia ze zszokowaną żoną pacjenta. Od kilku minut wdową. Kobietą, której zafundowałam tak głęboki wstrząs, że wymierzyła mi cios pięścią w akcie wyparcia rzeczywistości, której nie mogła znieść, nie mogła ogarnąć, ugodzona poza granicą wytrzymałości moim nagłym, nieoczekiwanym oświadczeniem.
Niemniej zachowałam się w pełni „podręcznikowo”.
Sprawdź, czy zwracasz się do właściwej osoby – tak, personalia się zgadzają. Kobieta została skierowana tu telefonicznie przez brygadzistę z huty, w której pracuje jej mąż. To znaczy pracował. Do dzisiaj.
Zdanie ostrzegawcze – „Jest mi bardzo przykro, że mam do przekazania smutną wiadomość”.
Zrób pauzę.
Przekaż wiadomość – „Z przykrością informuję, że pan Joselo zmarł przed kilkoma minutami. Nie byliśmy w stanie przywrócić u niego akcji serca…”
Zrób pauzę, aby informacja dotarła. Właśnie wtedy wydarł się z niej krzyk i mnie uderzyła – gdy wisiałam nad nią złowieszczo w białym kitlu z tymi sztywnymi formułkami, sama przerażona, ale robiąca dobrą minę do złej gry; wciąż jeszcze spocona po długotrwałym wysiłku uciskania klatki piersiowej, które nie ożywiło nieprzytomnego mężczyzny na stole resuscytacyjnym; nadal półprzytomna po horrorze, jaki zafundowano mi poleceniem, że mam potwierdzić opinię najstarszego rangą lekarza biorącego udział w akcji, iż jest już pora „stwierdzić” zatrzymanie funkcji życiowych (to znaczy uznać, że nastąpił zgon); ciągle wstrząśnięta tym, że zamiast opisywać teraz w dokumentacji medycznej przebieg nieudanej resuscytacji, zostałam wytypowana do poinformowania o wszystkim żony zmarłego, która przybyła do szpitala jeszcze w trakcie akcji ratunkowej, ale nie pozwolono jej wejść do sali, tylko odesłano do „celi śmierci”, jak nazywaliśmy to zaniedbane pomieszczenie ze zmywalnymi krzesłami ze skaju i tekturowymi ściankami.
Teraz Dorothy daje mi kurs mistrzowski informowania o tragedii. Siedzi obok wdowy. Dlaczego nie usiadłam? Trzyma dłoń pani de Souzy, a drugą ręką głaszcze ją po ramieniu. Wiem, że ma pod ścisłym dozorem na intensywnej terapii trzech pacjentów w ciężkim stanie i nie może zostać tutaj zbyt długo, a jednak nagina czas i go rozciąga, mówi bez pośpiechu. W pełni skupiając się na żonie zmarłego, sprawia, że każda sekunda ma swoją wagę.
– To straszny wstrząs, moja najdroższa – szepcze do pani de Souzy. – Straszny wstrząs. Wiedziała pani, że miał słabe serce?
Pani de Souza podnosi głowę i głośno nabiera powietrza. Dorothy podaje jej chusteczkę z pudełka na stoliku. Kobieta wydmuchuje nos i odpowiada: – Od dawna chorował na serce. Kilka lat temu leżał tutaj z zawałem i ledwie z tego wyszedł. Ostatnio miał więcej bólów dusznicowych i lekarz zmienił mu tabletki… – urywa.
– Niepokoiła się pani o niego? – dopytuje Dorothy i widzę, że to pytanie trafia w czuły punkt.
– Za nic nie chciał ani przez chwilę odsapnąć – wzdycha pani de Souza. – Za ciężko pracował. Tłumaczyłam mu, że przecież ostatnio tylko cudem się wylizał.
– Czyli myśli pani, że mógł wtedy umrzeć? – pyta cicho Dorothy, a pani de Souza patrzy w nieokreślony punkt przed siebie, osusza oczy chusteczką i przytakuje skinieniem głowy.
– Od tamtej pory jego dni były już pewnie policzone – wyszeptuje.
Dorothy cierpliwe czeka.
– Nie czuł się dobrze dziś rano. Stresował się czymś w związku z pracą. Był cały szary. Mówiłam, żeby został w domu, ale… – Potrząsa głową i łka teraz ciszej. Szok ustąpił smutkowi, miejsce gniewu zajęło przygnębienie.
Nie mogę wyjść z podziwu, jak Dorothy samymi pytaniami pomogła przejść tej kobiecie od świadomości choroby męża i pierwszego zawału sprzed kilku lat do jej bieżących obaw o jego zdrowie oraz konkretnych obserwacji tego dnia rano. Zbudowała dla niej most, po którym mogła dojść do teraźniejszości. Odpowiadając na pytania Dorothy, pani de Souza przygotowała się na ten niechciany, a jednak nie całkiem zaskakujący moment. Kobieta opowiedziała pielęgniarce całą historię aż do dziś.
– Tak mi przykro, najdroższa – mówi Dorothy. – Kiedy przywiozła go karetka, był już nieprzytomny, z początku serce biło mu bardzo powoli, a w końcu ustało. Lekarze robili, co mogli…
Dorothy ponownie przerywa, a ja, korzystając z tego momentu, dostrzegam ścieżkę, którą sama mogłam pójść: rozmowę o przeszłości, o obawach żony, o jej niepokoju dzisiejszego ranka. Byłam tak nastawiona na zakomunikowanie strasznej wiadomości, że nie podprowadziłam jej do miejsca, gdzie byłaby w stanie ją przyjąć. Dorothy przywołała tę przeszłość, a potem krok po kroku przebyła z panią de Souzą drogę do punktu, z którego dałyśmy radę posunąć się naprzód.
– Czy chce pani pójść ze mną i go zobaczyć? – pyta Dorothy. – Leży na łóżku tuż obok. Będzie pani mogła przy nim posiedzieć, jeśli pani zechce.
Potem dodaje jeszcze: – Czy chce pani, żebyśmy skontaktowali się z kimś w pani imieniu? Z rodziną? Z księdzem? Z kimś, kto mógłby tu z panią pobyć?
Pani de Souza mówi, że chciałaby, aby przyszedł katolicki ksiądz.
Dorothy bierze ją za rękę i wyprowadza z pokoju. Gdy mnie mijają, mówi do mnie: – Zrób nam herbatę. Będziemy w „trójce”. Przynieś też kubek dla siebie. – Następnie prowadzi panią de Souzę, by posiedziała przy zmarłym mężu.
Kiedy pojawiam się z herbatą, pani de Souza wita mnie z wdzięcznością jak dawno niewidzianą przyjaciółkę. Podejrzewam, że w ogóle nie pamięta, jak mnie uderzyła. Dorothy umiejętnie, choć w bardzo prosty sposób, gruntownie przebudowała sytuację, zadając nienatarczywe pytania o to, co pani de Souza już wiedziała o stanie męża. Pozwoliło to żonie zmarłego uświadomić sobie, że w zasadzie spodziewała się złych wiadomości. Dorothy dała pani de Souzie możliwość opowiedzenia historii jego choroby, którą tym samym usłyszała zarówno ona, jak i sama opowiadająca. Nie sięgała po wyuczone na pamięć formułki czy z góry przygotowane scenariusze. Zadawała pytania, podążała w kierunku wyznaczanym przez odpowiedzi i z serdeczną wrażliwością obdarzała rozmówczynię pełnią swojej uwagi.
„Podręcznikowe” zachowania nie wystarczają – dochodzę potem do wniosku. Potrzebny jest nowy podręcznik – taki, który będzie uczył, jak słuchać, zamiast wskazywać, co mówić. Być może powinna go napisać Dorothy.
Pielęgniarka wyprowadza mnie z pomieszczenia, w którym pani de Souza siedzi przy swoim zmarłym towarzyszu życia, i zabiera mnie do gabinetu lekarza konsultanta. Jest mi niedobrze. Nie chcę już więcej o tym mówić. Czuję się smutna, upokorzona, niekompetentna i wykończona.
– Doktorze Rogers – zwraca się do ordynatora oddziału, przygarbionego chirurga traumatologa z burzą siwych włosów i pożółkniętymi od nikotyny sumiastymi wąsami (zarówno ten wąs, jak i jego właściciel są legendą w naszym mieście) – muszę złożyć skargę.
Krew odpływa mi z policzków. Doktor Rogers podnosi wzrok znad papierów.
– Mów, Dotty – odpowiada ponuro.
– To skandal, że tej niedoświadczonej lekarce polecono, by sama przekazała żonie zmarłego wiadomość o śmierci męża bez asysty starszego lekarza albo pielęgniarki! – stwierdza Dorothy, a mnie szczęka opada. – Od kiedy pamiętam, mówi pan o konieczności szkolenia młodych lekarzy w komunikacji, ale jak mają się jej uczyć, jeżeli przełożeni zawsze albo odbywają takie rozmowy sam na sam, albo posyłają do nich młodych w pojedynkę? To niedopuszczalne. Ta młoda lekarka została uderzona w twarz przez zszokowaną i wzburzoną żonę zmarłego.
Rogers taksuje mnie przymrużonymi oczami znad półksiężycowatych okularów, potrząsa głową i cmoka.
– Ho, ho, dostało ci się – mówi swoim miękkim, szkockim akcentem. – Czy wmieszała się w to policja? – pyta nieporuszony, jakby prosił kogoś o podanie solniczki przy stole.
– Chyba nie potrzeba nam policji – słyszę swoją odpowiedź. Mój głos nie jest równy ani pozbawiony emocji. Nie poznaję jego piskliwego tonu i swojego krótkiego oddechu. – To była moja wina. Nie chciałam, żeby tak wyszło, ale ona była tak wstrząśnięta wiadomością, że straciła panowanie nad sobą. Właśnie umarł jej mąż. Proszę nie mieszać w to policji! – Ku swemu zdumieniu zaczynam płakać.
Wstając zza biurka i poprawiając kciukiem okulary na mostku nosa, doktor Rogers podchodzi dwa kroki, aby stanąć przy mnie, i przypatruje się przez szkła mojemu policzkowi.
– Szew nie będzie potrzebny – ocenia, gdy mnie otacza jego przepojony nikotyną oddech – ale przydałby się steri-strip.
Dopiero w tej chwili dociera do mnie, że policzek uległ widocznemu urazowi.
– Pociągnij nosem! – komenderuje, przykładając swój mięsisty kciuk do mojego prawego nozdrza, tak żebym oddychała lewym, to jest po obolałej stronie twarzy. Dotyka mojej kości policzkowej, brzegów oczodołu; jego ogromna dłoń jest zaskakująco delikatna. – Będzie dobrze – orzeka z ulgą. – Dotty, zajmij się tym policzkiem. I trzeba będzie ze wszystkimi porozmawiać o przekazywaniu takich wiadomości parami. Znowu…
Doktor Rogers obraca się na pięcie, wraca za biurko i sięga po fajkę, w pełni świadom zakazu palenia na terenie szpitala.
Dorothy pociąga mnie za rękaw białego fartucha i prowadzi do pokoju socjalnego dla personelu. Zanim mogłabym zaprotestować, każe mi usiąść i spokojnie zaczekać, po czym znika. Jestem wdzięczna, zszokowana i – jak odkrywam – bardzo obolała. A także ogromnie zmęczona. I bardzo smutna. Jest mi też zimno, mam dreszcze. Nachodzą mnie mdłości. Siadam i owijam się w jakiś fartuch pielęgniarski.
Dorothy wraca z plastrami steri-strip i zestawem opatrunkowym.
– No, to zaczynamy, skarbie – mówi czule, siadając na krześle przy mnie. Wprawnymi ruchami rozrywa zestaw i na blacie stołu koło nas rozkłada sterylny podkład. Nalewa środek dezynfekujący na wacik, dotyka nim mojego policzka (auć), a potem drugim wacikiem przeciera mi brodę. No nieźle! Paradowałam po całym oddziale z twarzą broczącą krwią.
Precyzyjnie przykłada paski steri-strip, uważna na to, co robi; przejęta i skoncentrowana na tym, odrobinę wysuwa język. Jestem jej wdzięczna za tę troskliwość. Ale to nie koniec.
– Jak się czujesz? – pyta i chcę już odpowiedzieć „w porządku”, ale moje łzy wyznają prawdę i Dorothy gładzi mnie pocieszająco po ramieniu. Powoli zaczynam widzieć pod lewym okiem swój policzek; opuchlizna robi się coraz większa. Drżę pod fartuchem.
– Dać ci nerkę do wymiotowania? – pyta domyślnie, a ja zdaję sobie sprawę, jak doświadczonym i znakomitym jest fachowcem. Mrugam, aby pozbyć się łez, i potrząsam głową. Nudności stopniowo ustępują.
– No to dostałaś dziś za swoje – mówi. – Nie powinni cię posyłać samej do przekazywania takich wiadomości. Są na to specjalne procedury. Zawsze powinnaś mieć przy sobie kogoś, kto udzieli pomocy człowiekowi, którego świat zaraz się zawali, i będzie także wsparciem dla ciebie. Specjalnie pracujemy w zespołach, dlatego że właśnie to zapewnia nam bezpieczeństwo, pozwala zachować zdrowe zmysły i dalej wykonywać tę pracę. Nie zadbali o ciebie i widzisz, co z tego wyszło.
– Ale sama też powinnam się lepiej spisać – wzdycham. – Powinnam to zrobić tak, jak pani. Powoli. Krok po kroku. Powinnam z nią usiąść. Byłabym wtedy… nie wiem… jakoś bardziej ludzka…
– Ja to robię już od ponad dziesięciu lat – odpowiada. – Mam sporo doświadczenia. Obserwowałam cię, jak przychodzisz do nas na dyżury. Wiem, że traktujesz pacjentów z delikatnością, więc na pewno nie chciałaś być dla niej brutalna. To nie była twoja wina. Rogers musi jeszcze raz wszystkim przypomnieć, że pracujemy zespołowo, asystujemy sobie i pokazujemy umiejętności wam, młodym.
Mówi „wam, młodym” ciepłym głosem dumnej matki. Brakuje mi słów w obliczu jej empatii.
– Ten epizod będzie świetnym przykładem do wykorzystania w szkoleniu – mówi dalej. – Właśnie takie incydenty zmieniają ludzi. Samo gadanie, choćby do zachrypnięcia, nic nie daje. Ludzi zmieniają realne przykłady, nie regułki.
Wydarzeń, podobnie jak całego życia, doświadcza się na bieżąco, ale można je w pełni zrozumieć tylko z perspektywy czasu. Było tak również w powyższym przypadku. Młoda pani doktor, która zakomunikowała tragiczne wiadomości zgodnie z książkowymi zaleceniami, miała okazję zobaczyć, że taką prawdę da się przekazać w łagodniejszy sposób, jeśli pozwoli się drugiemu człowiekowi włączyć ją w dotychczasową historię jego życia. Dorothy była jednym z wielu moich nauczycieli sztuki narracji i przekazała mi tę prawdę, że komunikowanie zaczyna się od słuchania. Początkująca lekarka, którą wówczas byłam, postanowiła szkolić się w słuchaniu – zachęcaniu ludzi do tego, by opowiadali swoje historie, i znajdowaniu sposobów, by wplatać w nie trudne prawdy i niechciane informacje. Będzie się uczyła wspierania ludzi na etapie, gdy przestawiają się z dążenia do sukcesów i realizacji życiowych celów na dbanie o spokój ducha, rozumienie i bycie rozumianym. Dzięki pacjentom zda sobie sprawę, że choć na drodze życia sukces czasem się zdarza, to nie jest on jej ostatecznym celem. Tym, co naprawdę się liczy, jest wdzięczność, przebaczenie (zaoferowane i otrzymane), akceptacja i miłość.
Dorothybędzie w dalszym ciągu podporą oddziału, jako osoba potrafiąca komunikować się w sposób, który dodaje sił i podnosi na duchu rezydentów, uginających się pod ogromem zadań na SOR-ze. Ponad trzydzieści lat później zetknęłam się z nią na konferencji, na której szpitalny zespół opieki paliatywnej – jednostka, jakiej nikt sobie nawet nie wyobrażał tego feralnego dnia – organizowała otwartą sesję na temat planowania końcowej fazy życia. Dorothy była teraz członkiem zarządu trustu prowadzącego szpital, a ja szefową zespołu paliatywnego.
– Pewnie pani mnie sobie nie przypomina – odzywa się do mnie.
Jej skromność budzi we mnie wzruszenie i wyciągam ramiona, aby ją objąć.
– Zawsze wiedziałam, że jest pani z tych dobrych – szepcze mi do ucha. A ja, patrząc w dal przez jej ramię, widzę ścieżkę, która mnie tu doprowadziła. Ta historia nabiera sensu. Wyraźnie dostrzegam, jak fachowość i serdeczność Dorothy tego trudnego dnia przed wielu laty ukształtowały moją praktykę lekarską, wpłynęły na moje decyzje zawodowe oraz podejście do nauczania umiejętności komunikacyjnych.
Dorothy nie napisała swojej książki, ale to dzięki niej mogła powstać ta.
Redaktorka inicjującaMagdalena Czech
RedakcjaEwa Nowicka
KorektaJonasz Zając
Skład i łamaniePaweł Noszkiewicz
Wydawnictwo Uniwersytetu JagiellońskiegoRedakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Krakówtel. 12 663 23 80