Smak trucizny. 11 najbardziej śmiertelnych trucizn i historie morderców, którzy ich użyli - Neil A. Bradbury - ebook

Smak trucizny. 11 najbardziej śmiertelnych trucizn i historie morderców, którzy ich użyli ebook

Neil A. Bradbury

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Błyskotliwie łącząc tematy nauki i zbrodni, Smak trucizny ujawnia, jak jedenaście znanych substancji wpływa na organizm człowieka – na kanwie morderstw, w których ich użyto.

Czytelnicy powieści kryminalnych doskonale wiedzą, że trucizna jest jedną z niezmiennie powracających metod wybieranych przez morderców. Można ją niepostrzeżenie dodać komuś do drinka, posmarować nią grot strzały lub klamkę, a nawet sprawić, że dostanie się do powietrza, którym oddychamy. Ale jak działa…?

Łącząc elementy historii medycyny oraz opisów rzeczywistych przestępstw, Neil Bradbury zgłębia tę metodę zabijania. Obok informacji o prawdziwych zabójcach i ich zbrodniach – tych osławionych, tych zapomnianych i tych wciąż nierozwiązanych – pojawiają się równie intrygujące dzieje samych trucizn: jedenastu cząsteczek śmierci, które niszcząc ciało człowieka, paradoksalnie pokazały nam, jak funkcjonuje nasz organizm.

Poczynając od niebezpiecznej genezy powstania ginu z tonikiem, kończąc na przesyconej arszenikiem tapecie z sypialni Napoleona – Smak trucizny zabiera czytelnika w fascynującą podróż przez skomplikowane procesy, które nas utrzymują przy życiu…lub nie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 295

Oceny
4,4 (39 ocen)
21
14
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariaoleszko

Nie oderwiesz się od lektury

Pasjonująca książka,wielka wiedza,świetnie napisana. Gorąco polecam!
10
Ainai1

Dobrze spędzony czas

Prosto napisana historia trucizn i morderców, którzy z nich skorzystali. Dobrze, ze większość jest już wykrywalna. Śmierć od strychniny wydaje się najgorszą możliwą opcją.
00
KindleKrysi

Nie oderwiesz się od lektury

Dużo ciekawych informacji podanych lekkim językiem.
00
Lucy1993

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, naukowo wyjaśnione jak działają wybrane trucizny na komórki i tkanki. Pod względem naukowym fascynuje
00
iCate0

Całkiem niezła

Ta książka byłaby fantastyczna, gdyby nie to ciągłe powtarzanie niektórych rzeczy, bo czasami czułam się jak na lekcji podczas czytania podręcznika - a nie chcę się tak czuć, słuchając książki o truciznach! Poza tym naprawdę fajne kompendium wiedzy o najpopularniejszych używanych truciznach, mnóstwo ciekawostek i historii, jak były wykorzystywane na przestrzeni lat (przy niektórych parskałam śmiechem, niektóre mroziły krew w żyłach).
00

Popularność




Mojej żonie i cór­kom oraz rodzi­com, któ­rzy nauczyli mnie odróż­niać dobro od zła

Zazwy­czaj to kobiety zna­ko­mi­cie posłu­gują się tru­ci­zną, ale z upodo­ba­niem wspo­mi­nam pew­nego dżen­tel­mena, praw­nika z Walii, który truł wszyst­kich jak leci. Wprost nie mógł się powstrzy­mać. Przy tym miał wytworne maniery. To on wypo­wie­dział naj­bar­dziej zapa­da­jące w pamięć słowa w histo­rii zbrodni. Poda­jąc jed­nemu ze swych gości zatrutą babeczkę, oznaj­mił: „Prze­pra­szam, że pal­cami”1.

John Mor­ti­mer, praw­nik, pisarz i twórca serialu tele­wi­zyj­nego Rum­pole of the Bailey

Gyles Bran­dreth, How to com­mit the per­fect mur­der, wywiad z Joh­nem Mor­ti­me­rem, „The Tele­graph” (Lon­dyn), 18 grud­nia 2001. [wróć]

CZĘŚĆ PIERWSZA

Biomolekuły śmierci

Wstęp

Droga mnie naj­prost­sza zawie­dzie do celu! Tru­ci­zna – oto śro­dek naj­lep­szy spo­śród wielu.

Eury­pi­des, Medea, 431 p.n.e., przeł. Jan Kaspro­wicz, https://wol­ne­lek­tury.pl/kata­log/lek­tura/medea.html

W histo­rii zbrodni mor­der­stwo postrze­gane jest jako wyjąt­kowo ohydny jej rodzaj, a wśród spo­so­bów zabi­ja­nia nie­wiele budzi tak nie­zdrową fascy­na­cję jak tru­ci­zna. W porów­na­niu z zabój­stwami doko­na­nymi pod wpły­wem impulsu otru­cie wymaga chłod­nego kal­ku­lo­wa­nia oraz pla­no­wa­nia i dosko­nale pasuje tu ter­min „zły zamiar uprzedni” (ang. malice afo­re­tho­ught). Uży­cie tru­ci­zny wiąże się też z koniecz­no­ścią pozna­nia zwy­cza­jów poten­cjal­nej ofiary. Trzeba także roz­wa­żyć, jak tru­ci­zna zosta­nie podana. Nie­które zabi­jają w kilka minut, inne można ser­wo­wać stop­niowo, por­cjami roz­ło­żo­nymi w cza­sie, by tru­jąca sub­stan­cja powoli gro­ma­dziła się w orga­ni­zmie ofiary, nie­ubła­ga­nie pro­wa­dząc do jej śmierci.

Niniej­sza książka nie jest kata­lo­giem tru­ci­cieli i ich ofiar. Zgłę­bia nato­miast wła­ści­wo­ści tru­cizn oraz to, jak wpły­wają one na orga­nizm czło­wieka na pozio­mach czą­stecz­ko­wym, komór­ko­wym i fizjo­lo­gicz­nym. Każda tru­jąca sub­stan­cja działa we wła­ściwy sobie spo­sób, a symp­tomy, któ­rych doświad­cza ofiara, czę­sto są wska­zówką co do rodzaju tru­cizny. W niektó­rych wypad­kach taka wie­dza umoż­li­wia zasto­so­wa­nie odpo­wied­niego lecze­nia i cał­ko­wite przy­wró­ce­nie zdro­wia. Bywa jed­nak, że roz­po­zna­nie tru­cizny w niczym nie pomaga, ponie­waż anti­do­tum po pro­stu nie ist­nieje.

Okre­śleń „tru­ci­zna” i „tok­syna” czę­sto używa się zamien­nie, choć w zasa­dzie nie są one toż­same. Tru­ci­zny to wszyst­kie sub­stan­cje – zarówno natu­ralne, jak i stwo­rzone przez czło­wieka – które dzia­łają nisz­cząco na orga­nizm, nato­miast tok­synami zwy­kle okre­śla się nie­bez­pieczne sub­stan­cje wytwa­rzane przez orga­nizmy żywe. Tyle że dla ofiary jed­nych albo dru­gich roz­róż­nie­nie to nie ma zna­cze­nia. Słowo toxi­kon far­ma­kon [τοξικόν φάρμακον] w sta­ro­żyt­nej Gre­cji ozna­czało „tru­ci­znę do strzał” i odno­siło się do tru­ją­cych eks­trak­tów roślin­nych, któ­rymi pokry­wano groty. W połą­cze­niu z grec­kim logos [λόγος] („słowo”) dało tok­sy­ko­lo­gię, czyli naukę o tok­sy­nach. Z kolei angiel­ski ter­min poison („tru­ci­zna”) wywo­dzi się od łaciń­skiego potio, które ozna­cza po pro­stu „napój”, ale też „lekar­stwo” i „tru cieno”. Od niego wzięło się sta­ro­fran­cu­skie puison. W języku angiel­skim poison po raz pierw­szy poja­wiło się w XIII wieku i ozna­czało „tru­jącą mik­sturę lub sub­stan­cję”.

Tru­ci­zny wytwa­rzane przez orga­ni­zmy żywe czę­sto są mie­szan­kami wielu sub­stan­cji che­micz­nych. Na przy­kład wyciąg z pokrzyku wil­czej jagody (zwa­nego rów­nież bel­la­donną) jest nie­bez­pieczny, ale otrzy­muje się z niego czy­stą atro­pinę. Rów­nież naparst­nica weł­ni­sta jest tru­jąca, lecz z rośliny tej uzy­skuje się zwią­zek che­miczny zwany digok­syną.

Nie­które tru­ci­zny two­rzy się poprzez zmie­sza­nie kilku tru­ją­cych sub­stan­cji, tak jak w wypadku aqua tofana – mie­szanki oło­wiu, arsze­niku oraz pokrzyku wil­czej jagody1.

Jak to się dzieje, że sub­stan­cja, która tkwi w butelce, nikomu nie szko­dząc, koń­czy jako tru­ci­zna w ciele ofiary? Bez względu na jej rodzaj, zanim wywoła czy­jąś śmierć, muszą nastą­pić trzy etapy: poda­nie, dzia­ła­nie i skutki.

Tru­ci­zna może się dostać do orga­ni­zmu czte­rema dro­gami: pokar­mową, przez drogi odde­chowe i skórę lub w postaci zastrzyku. To ozna­cza, że zje­dzona lub wypita tra­fia do orga­ni­zmu przez układ pokar­mowy; wraz z odde­chem dociera do płuc; zostaje wchło­nięta bez­po­śred­nio przez skórę albo trzeba ją wstrzyk­nąć domię­śniowo lub dożyl­nie. Spo­sób poda­nia tru­ci­zny zależy od rodzaju sub­stan­cji. Histo­ria zna przy­padki sto­so­wa­nia tru­ją­cych gazów, jed­nakże metoda ta nastrę­cza pew­nych trud­no­ści tech­nicz­nych, przez co jest nie­prak­tyczna i czę­sto trudno ją wyko­rzy­stać prze­ciwko kon­kret­nej oso­bie. Absorp­cja przez skórę lub błony ślu­zowe oczu i jamy ust­nej może być bar­dzo sku­tecz­nym spo­so­bem – zabójca nie musi mieć bez­po­śred­niego kon­taktu z ofiarą ani nawet znaj­do­wać się w pobliżu w momen­cie otru­cia. Wystar­czy, że posma­ruje tru­ci­zną coś, czego dana osoba dotknie. Naj­ła­twiej­szą jed­nak drogą w wypadku więk­szo­ści tru­cizn jest zmie­sza­nie wybra­nej sub­stan­cji z jedze­niem albo piciem. Spraw­dza się to zwłasz­cza z tru­ciznami, które mają postać kry­sta­liczną, bo bez trudu można posy­pać nimi jakieś danie lub roz­pu­ścić je w napoju. Inne muszą zostać wstrzyk­nięte. Jest to konieczne, jeżeli tru­cizna jest sub­stan­cją biał­kową, ponie­waż spo­żyte z pokar­mem białka są po pro­stu tra­wione w żołądku i jeli­tach. Oczy­wi­ście wstrzyk­nię­cie tru­ci­zny wymaga, by mor­derca zna­lazł się dosta­tecz­nie bli­sko ofiary.

A teraz naj­waż­niej­sze: W jaki spo­sób tru­ci­zny burzą wewnętrzny ład w orga­ni­zmie? Ich dzia­ła­nie jest nie­sły­cha­nie róż­no­rodne, a skutki wiele nas uczą o bio­lo­gii czło­wieka. Sporo tru­cizn ata­kuje układ ner­wowy, blo­ku­jąc prze­sy­ła­nie skom­pli­ko­wa­nych sygna­łów, które kon­tro­lują pra­wi­dłowe funk­cje życiowe orga­ni­zmu. Zakłó­ce­nie komu­ni­ka­cji mię­dzy poszcze­gól­nymi czę­ściami serca jest w sta­nie zatrzy­mać jego akcję i dopro­wa­dzić do śmierci. Zabu­rze­nie pracy prze­pony – głów­nego mię­śnia odde­cho­wego – rów­nież może spo­wo­do­wać śmierć, gdy doj­dzie do zatrzy­ma­nia odde­chu i zamar­twicy. Nie­które tru­ci­zny prze­do­stają się do komó­rek orga­ni­zmu czło­wieka, uda­jąc coś, czym nie są. Potra­fią ukry­wać swoją praw­dziwą naturę i mają pra­wie – choć nie­zu­peł­nie – iden­tyczny kształt, jak któ­ryś z pod­sta­wo­wych ele­men­tów komórki. Włą­czone w pro­ces meta­bo­li­zmu komór­ko­wego nie są jed­nak w sta­nie peł­nić odpo­wied­nich funk­cji bio­che­micz­nych. Gdy tru­cizna zacho­wuje się jak fał­szywa czą­steczka, che­mia komór­kowa zostaje zakłó­cona i komórka obumiera. Kiedy ginie wystar­cza­jąca liczba komó­rek – umiera cały orga­nizm.

Nie­trudno sobie wyobra­zić, że skoro każda tru­ci­zna działa w inny spo­sób, róż­nią się także symp­to­mami doświad­cza­nymi przez ofiary. W przy­padku więk­szo­ści tru­cizn wchła­nia­nych z pokar­mem, bez względu na metodę dzia­ła­nia, pierw­szymi obja­wami są wymioty i bie­gunka – ponie­waż orga­nizm pró­buje się pozbyć tok­sycz­nych sub­stan­cji. Przy tru­ci­znach, które dzia­łają na układ ner­wowy oraz elek­tryczną czyn­ność mię­śnia ser­co­wego, poja­wiają się pal­pi­ta­cje i prę­dzej czy póź­niej nastę­puje zatrzy­ma­nie akcji serca. Tru­ci­zny, które zabu­rzają che­mię komórki, czę­sto powo­dują mdło­ści, bóle głowy i omdle­nia. Ta książka pełna jest opo­wie­ści o dzia­ła­niu tru­cizn i ich strasz­nych kon­se­kwen­cjach.

Więk­szość osób koja­rzy tru­ci­zny wyłącz­nie jako spe­cy­fiki, które zabi­jają, tym­cza­sem naukowcy wyko­rzy­stują te same sub­stan­cje do wyja­śnia­nia tajem­nic mecha­ni­zmów zacho­dzą­cych w czą­stecz­kach, komór­kach i narzą­dach, a na pod­sta­wie zdo­by­tych w ten spo­sób infor­ma­cji opra­co­wują nowe far­ma­ceu­tyki, które łago­dzą bądź leczą wiele cho­rób. Na przy­kład bada­nia nad wpły­wem tru­ją­cych sub­stan­cji z naparst­nicy na orga­nizm czło­wieka dopro­wa­dziły do opra­co­wa­nia leków na zasto­inową nie­wy­dol­ność serca. Nato­miast wie­dza o tym, jak działa pokrzyk wil­cza jagoda, umoż­li­wiła stwo­rze­nie spe­cy­fi­ków powszech­nie sto­so­wa­nych w chi­rur­gii w celu zapo­bie­ga­nia kom­pli­ka­cjom poope­ra­cyj­nym, a także w lecze­niu żoł­nie­rzy nara­żo­nych na dzia­ła­nie broni che­micz­nej. Z tego wnio­sek, iż żadna sub­stan­cja sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Liczy się zamiar, w jakim zostaje użyta: aby ura­to­wać życie bądź je ode­brać.

Osła­wioną twór­czy­nią aqua tofana była Sycy­lijka Teo­fa­nia di Adamo, która sprze­da­wała mik­sturę jako „mannę św. Miko­łaja z Bari”, nazy­waną tak praw­do­po­dob­nie od popu­lar­nej wów­czas świę­co­nej wody. Choć ofe­ro­wana była jako kosme­tyk, wielu nabyw­ców sto­so­wało ją jako tru­ci­znę, mówiąc o niej aqua tofana (od nazwi­ska jej „córki” Giu­lii Tofany). Sza­co­wano, że przy­czy­niła się do śmierci co naj­mniej pię­ciu­set osób. W końcu władca Neapolu (gdzie znana była jako acqu­etta di Napoli) zaka­zał jej sprze­daży, odkryw­szy, że zale­d­wie sześć kro­pli mik­stury zmie­sza­nych z winem jest w sta­nie zabić czło­wieka. Teo­fa­nię stra­cono w 1633 roku. Całe szczę­ście, że prze­pis na aqua tofana nie prze­trwał. [wróć]

Insulina i kąpiel pani Barlow

Zarówno Wil­liams z Roche­ster, jak i Woody­att z Chi­cago mieli pacjen­tów, któ­rzy zmarli w wyniku wstrząsu hipo­gli­ke­micz­nego po poda­niu im zbyt dużej dawki insu­liny.

Thea Cooper i Arthur Ains­berg, Bre­ak­th­ro­ugh, 2010

W TRZYDZIEŚCI LAT OD CUDOWNEGO LEKU PO NARZĘDZIE ZBRODNI

Z czym koja­rzy ci się słowo „tru­ci­zna”? Z wycią­gami z tru­ją­cych roślin, jadem żmii, a może z sza­lo­nymi naukow­cami pra­cu­ją­cymi nad jakąś nie­bez­pieczną sub­stan­cją w pod­ziem­nym bun­krze? Nie wszyst­kie tru­ci­zny mają tak ory­gi­nalny rodo­wód. A zda­rza się, że to, co spra­wia, że sub­stan­cja jest tok­syczna, umoż­li­wia zara­zem wyko­rzy­sta­nie jej w dobrym celu.

Pozorną sprzecz­ność, jaką jest to, że sub­stan­cja che­miczna może być zarówno tru­ci­zną, jak i lekiem, po raz pierw­szy dostrze­żono w cza­sach rewo­lu­cji medy­cyny w okre­sie rene­sansu. Phi­lip­pus Aure­olus The­oph­ra­stus Bom­ba­stus von Hohen­heim (na szczę­ście lepiej znany po pro­stu jako Para­cel­sus), zna­ko­mity szes­na­sto­wieczny alche­mik i medyk, prze­strze­gał, że jedy­nie „dawka czyni tru­ci­znę”. Chyba naj­lep­szym tego przy­kła­dem jest nasza pierw­sza tru­ci­zna: sub­stan­cja, która w nie­wiel­kich daw­kach ratuje życie, ale użyta w zbyt dużych – zabija.

Mowa oczy­wi­ście o insu­li­nie, któ­rej brak bądź nie­zdol­ność orga­ni­zmu do odpo­wied­niej reak­cji na nią pro­wa­dzi do cho­roby dia­be­tes mel­li­tus, czyli do cukrzycy1. Zanim insu­lina stała się powszech­nie dostępna, taka dia­gnoza była rów­no­znaczna z wyro­kiem śmierci. Nawet w naj­bar­dziej opty­mi­stycz­nych pro­gno­zach dawano cho­remu naj­wy­żej kilka lat życia peł­nego cier­pie­nia. Cukrzyca zmie­niała szczę­śliwe i pełne ener­gii dziecko w okrut­nie głodne i wiecz­nie spra­gnione. W ciągu dzie­się­ciu lat przed odkry­ciem insu­liny ame­ry­kań­scy leka­rze Fre­de­rick Allen i Elliott Joslin zale­cali cho­rym na cukrzycę rygo­ry­styczny post w celu prze­dłu­że­nia życia. Był to przy­gnę­bia­jący pro­ces powol­nej śmierci gło­do­wej. Pacjenci stop­niowo chu­dli, aż zosta­wała z nich sama skóra i kości2. Wia­domo było, że w moczu cukrzy­ków obecna jest glu­koza, a gło­dze­nie ich z całą pew­no­ścią temu zapo­bie­gało. Tyle że takie podej­ście usu­wało wyłącz­nie objawy. Bra­ko­wało dowo­dów nauko­wych na to, że post jest sku­tecz­nym spo­so­bem lecze­nia – nie­stety nie ist­niała żadna roz­sądna alter­na­tywa.

Wszystko zmie­niło się w 1921 roku, kiedy to kana­dyj­skim bada­czom udało się odkryć i pozy­skać insu­linę z trzustki zwie­rzę­cej. Pierw­szym leczo­nym nią pacjen­tem był czter­na­sto­letni Leonard Thomp­son. Chło­piec ważył nie­całe trzy­dzie­ści kilo­gra­mów i nie­ustan­nie zapa­dał w śpiączkę kwa­si­czą. Dzięki insu­li­nie poziom cukru we krwi Leonarda znacz­nie spadł i zbli­żył się do nor­mal­nego, chło­piec zaczął przy­bie­rać na wadze, a objawy cho­roby stop­niowo ustą­piły. Zastrzyki z insu­liny wpraw­dzie nie leczą cukrzycy, pozwa­lają jed­nak milio­nom cho­ru­ją­cych na nią ludzi żyć nie­mal nor­mal­nie i cie­szyć się w miarę dobrym zdro­wiem. Jedną z naj­waż­niej­szych umie­jęt­no­ści wpa­ja­nych wszyst­kim dia­be­ty­kom jest roz­po­zna­wa­nie oznak zbyt wyso­kiego lub zbyt niskiego poziomu insu­liny.

Od odkry­cia i wyizo­lo­wa­nia insu­liny do powszech­nego sto­so­wa­nia jej u cho­rych na cukrzycę upły­nęły zale­d­wie dwa lata, bo już w 1923 roku roz­po­częto jej pro­duk­cję3. Z dru­giej strony, kalen­da­rium posęp­nych i tra­gicz­nych wyda­rzeń poka­zuje, że wystar­czyło trzy­dzie­ści lat, aby sub­stan­cję ratu­jącą życie zmie­nić w narzę­dzie zbrodni.

KĄPIEL PANI BARLOW

W sobotę, czwar­tego maja 1957 roku, we wcze­snych godzi­nach ran­nych ofi­cer śled­czy John Nay­lor został wezwany do domu bliź­nia­czego przy Thorn­bury Cre­scent w angiel­skiej miej­sco­wo­ści Brad­ford. Gdy wszedł do budynku, usły­szał tłu­miony szloch i ujrzał pogrą­żo­nego w roz­pa­czy męż­czy­znę, ści­ska­ją­cego w dło­niach foto­gra­fię kobiety. Poste­run­kowy skie­ro­wał Nay­lora do łazienki na pię­trze. Tam detek­tyw ujrzał w wan­nie nagą kobietę ze zdję­cia. Była mar­twa. W domu pano­wała krę­pu­jąca cisza. Zatro­skani sąsie­dzi ota­czali szlo­cha­ją­cego męż­czy­znę, prze­ko­nani o szcze­ro­ści jego żalu – jed­nak Nay­lor nie był co do niej prze­ko­nany.

Wszyst­kim, któ­rzy ją znali, Eli­za­beth Bar­low – „Betty” – wyda­wała się speł­nioną żoną wier­nego i odda­nego jej Ken­ne­tha. Według sąsia­dów mał­żon­ko­wie byli ze sobą szczę­śliwi i ni­gdy się nie kłó­cili. Eli­za­beth, młod­sza od Ken­ne­tha o dzie­więć lat, była jego drugą żoną. Poślu­biw­szy go w 1956 roku, po śmierci pierw­szej mał­żonki Bar­lowa, została jed­no­cze­śnie maco­chą ich małego synka Iana. Ken­neth i Eli­za­beth pra­co­wali w kilku róż­nych szpi­ta­lach w Brad­for­dzie, w hrab­stwie York­shire, ona jako pomoc pie­lę­gniar­ska, nato­miast Bar­low jako dyplo­mo­wany pie­lę­gniarz. Nie­wy­klu­czone, że wła­śnie w pracy się poznali.

Po ślu­bie Ken­neth kon­ty­nu­ował pracę w Brad­ford Royal Infir­mary, nato­miast jego żona zre­zy­gno­wała z pie­lę­gniar­stwa i zna­la­zła zatrud­nie­nie jako pra­so­waczka w miej­sco­wej pralni. Zaję­cie było nie­cie­kawe, a od kłę­bów pary wod­nej, które nie­ustan­nie ją ota­czały, ubra­nie sta­wało się wil­gotne i nie­wy­godne, ale zara­biała przy­zwo­icie i wspo­ma­gała finanse rodziny. W piątki pra­co­wała tylko pół dnia i tak było rów­nież trze­ciego maja 1957 roku. Zbli­żało się połu­dnie. Zbie­ra­jąc rze­czy przed wyj­ściem, Eli­za­beth wspo­mniała kole­żan­kom z pracy, że będzie miała tro­chę czasu tylko dla sie­bie i chce umyć włosy. Nie­wielką odle­głość z pralni do domu przy Thorn­bury Cre­scent poko­nała pie­szo. Po dro­dze wstą­piła do sma­żalni i kupiła lunch dla rodziny. O 12.30 gorąca ryba i frytki zostały odwi­nięte z prze­siąk­nię­tej octem gazety i wyło­żone na tale­rze wraz z chle­bem i masłem. Posi­łek popito her­batą.

Po lun­chu Eli­za­beth zajęła się pra­niem i innymi obo­wiąz­kami domo­wymi, a Ken­neth poświę­cił piąt­kowe popo­łu­dnie swo­jej dumie i rado­ści – z garażu przy­le­ga­ją­cego do domu wypro­wa­dził samo­chód i porząd­nie go umył. Około godziny 16 Eli­za­beth odwie­dziła panią Skin­ner, naj­bliż­szą sąsiadkę, która póź­niej zeznała, że pani Bar­low spra­wiała wra­że­nie zado­wo­lo­nej i „peł­nej życia”. „Poka­zała mi nawet kom­plet czar­nej bie­li­zny, którą [kupiła], i żar­to­wa­ły­śmy sobie z tego”, wspo­mi­nała.

Wie­czo­rem cała rodzina odpo­czy­wała w salo­nie. Eli­za­beth przez jakiś czas leżała na sofie, ale sta­wała się coraz bar­dziej pode­ner­wo­wana. W końcu oznaj­miła, że pój­dzie się na chwilę poło­żyć. O 18.30, idąc do sypialni na pię­trze, Eli­za­beth popro­siła Ken­ne­tha, żeby za godzinę ją obu­dził, ponie­waż chciała obej­rzeć razem z nim pro­gram w tele­wi­zji. Jak się oka­zało, już ni­gdy nie miała obej­rzeć żad­nego pro­gramu. Pięć­dzie­siąt minut póź­niej Ken­neth wszedł na górę powie­dzieć żonie, że zaraz się zacznie ich audy­cja, ale Eli­za­beth, prze­brana w piżamę, leżała już pod koł­drą. Mężowi oznaj­miła, że nie chce wsta­wać, bo jest jej „zbyt wygod­nie”. Ken­neth zszedł więc z powro­tem do salonu i przez następne pół godziny oglą­dał tele­wi­zję, po czym posta­no­wił zanieść żonie szklankę wody i spraw­dzić, jak się czuje.

Eli­za­beth na­dal leżała w łóżku i skar­żyła się na zmę­cze­nie. Według póź­niej­szych zeznań Ken­ne­tha oznaj­miła mu, że jest „za bar­dzo zmę­czona, by powie­dzieć pasier­bowi dobra­noc”. Sam nie chciał się kłaść tak wcze­śnie, poza tym wolał na tro­chę zosta­wić żonę samą, aby sobie odpo­częła, wró­cił więc na dół i obej­rzał do końca pro­gram w tele­wi­zji. Tuż przed 21.30 usły­szał woła­nie Eli­za­beth. Ponow­nie wszedł na górę i zmar­twił się, gdy zoba­czył, że żona zwy­mio­to­wała na łóżko. Razem zmie­nili pościel i Ken­neth zabrał pobru­dzone rze­czy na dół, po czym wło­żył je do zlewu w kuchni. Eli­za­beth nie tylko skar­żyła się na zmę­cze­nie, ale narze­kała rów­nież, że jest jej „za cie­pło”, dla­tego uło­żyła się na świeżo powle­czo­nej koł­drze.

Ken­neth prze­brał się w piżamę, poło­żył do łóżka i zaczął czy­tać. O 22.00 Eli­za­beth wciąż nie czuła się lepiej. Pociła się obfi­cie. Roze­brała się i powie­działa mężowi, że weź­mie kąpiel, aby się ochło­dzić. Nim Ken­neth zapadł w sen, usły­szał jesz­cze, jak żona napeł­nia wannę.

Jakiś czas póź­niej coś go gwał­tow­nie obu­dziło. Budzik na szafce noc­nej poka­zy­wał 23.20. Ken­neth zdzi­wił się, że Eli­za­beth nie wró­ciła jesz­cze do łóżka. Zanie­po­ko­jony zawo­łał do żony: „Wszystko w porządku? Jak długo zamie­rzasz tam sie­dzieć?”. Nie odpo­wie­działa. Oba­wia­jąc się, że zasnęła w wan­nie peł­nej wody – teraz już na pewno zupeł­nie zim­nej – wstał i poszedł do łazienki. Tam, ku swo­jemu prze­ra­że­niu, ujrzał Eli­za­beth cał­ko­wi­cie zanu­rzoną i nie­ru­chomą.

Prze­ra­żony, że żona się topi, szybko wycią­gnął zatyczkę, żeby wypu­ścić wodę, i roz­pacz­li­wie pró­bo­wał wycią­gnąć Eli­za­beth z wanny na twardą posadzkę w łazience, ale choć bar­dzo się sta­rał, nie był w sta­nie jej dźwi­gnąć. Na szczę­ście, jako doświad­czony pie­lę­gniarz, zdał sobie sprawę, że może zro­bić żonie sztuczne oddy­cha­nie, nie rusza­jąc jej z miej­sca. Na próżno jed­nak pró­bo­wał wtło­czyć powie­trze w mar­twe płuca Eli­za­beth. Potrze­bo­wał pomocy.

Nie mieli tele­fonu, pobiegł więc do miesz­ka­ją­cych po sąsiedzku Skin­ne­rów, wciąż ubrany tylko w piżamę. Obu­dził ich i zde­ner­wo­wany ubła­gał, by spro­wa­dzili leka­rza, a sam wró­cił do domu i pod­jął kolejną próbę reani­mo­wa­nia żony. O dziwo, zamiast od razu zadzwo­nić po pogo­to­wie, sąsie­dzi posta­no­wili naj­pierw na wła­sne oczy spraw­dzić, co się dzieje. Weszli do domu Bar­lo­wów i wspięli się po wąskich scho­dach do łazienki na pię­trze. Tam, zaszo­ko­wani, ujrzeli nagie ciało Eli­za­beth w opróż­nio­nej wan­nie, i Ken­ne­tha, który roz­cie­rał jej ramiona. Upew­niw­szy się co do powagi sytu­acji, Skin­ne­ro­wie zadzwo­nili do leka­rza rodzin­nego, pro­sząc, aby przy­był jak naj­szyb­ciej. Gdy na niego cze­kali, pan Skin­ner zer­kał na Ken­ne­tha, który sie­dział w fotelu z twa­rzą ukrytą w dło­niach i cicho szlo­chał. Dok­tor zja­wił się bez­zwłocz­nie, ale dla Eli­za­beth było już za późno i mógł jedy­nie stwier­dzić zgon.

Śmierć zawsze jest traumą, zwłasz­cza gdy umiera młoda żona i matka, cie­sząca się dotych­czas dobrym zdro­wiem. Leka­rzowi coś w tym wszyst­kim się nie podo­bało, ale nie potra­fił okre­ślić co. Eli­za­beth z całą pew­no­ścią nie żyła i zaczy­nały się u niej poja­wiać cha­rak­te­ry­styczne oznaki stę­że­nia pośmiert­nego, ale instynkt mówił mu, że powi­nien poroz­ma­wiać z poli­cją. Wkrótce potem na miej­sce zda­rze­nia przy­był detek­tyw Nay­lor.

Oka­zało się, że decy­zja Eli­za­beth, by wie­czo­rem wziąć kąpiel, ma klu­czowe zna­cze­nie dla sprawy. Gdyby kobieta została w łóżku, naj­praw­do­po­dob­niej by uznano, że jej śmierć – choć szcze­gól­nie tra­giczna w wypadku tak mło­dej osoby – nastą­piła z przy­czyn natu­ral­nych. Począt­kowo wyda­wało się, że Eli­za­beth się uto­piła, tyle że miała wyraź­nie roz­sze­rzone źre­nice – o wiele bar­dziej niż ofiary uto­nię­cia, z jakimi miał do czy­nie­nia przy­były na miej­sce lekarz.

Co się do tego przy­czy­niło? Dla­czego Eli­za­beth było tak gorąco, że potrze­bo­wała zim­nej kąpieli dla ochłody? I skąd u mło­dej i peł­nej ener­gii kobiety tak wiel­kie zmę­cze­nie? Otóż wyja­śnie­niem śmierci Eli­za­beth oka­zało się coś, co miliony ludzi dodają codzien­nie do kawy i her­baty: cukier.

„DODAJ CUKRU ŁYŻECZKĘ”

Cukier dostępny w skle­pach spo­żyw­czych jest tylko jedną z postaci węglo­wo­da­nów, zwa­nych tak, ponie­waż skła­dają się z ato­mów węgla, wodoru oraz tlenu połą­czo­nych w okre­ślony spo­sób. Naj­mniej­sze czą­steczki mają zale­d­wie po sześć ato­mów węgla i tlenu oraz dwa­na­ście ato­mów wodoru. W zależ­no­ści od ich roz­miesz­cze­nia są to: fruk­toza (zwana cukrem owo­co­wym), galak­toza (wystę­pu­jąca na przy­kład w mleku oraz w owo­cach awo­kado) lub glu­koza. Mówiąc o pozio­mie „cukru we krwi”, zwy­kle mamy na myśli glu­kozę, która roz­pro­wa­dzana jest z krwią jako paliwo ener­ge­tyczne orga­ni­zmu. Białe krysz­tałki, które doda­jemy do kawy i her­baty jako „cukier”, są cukrem spo­żyw­czym, a wła­ści­wie sacha­rozą, któ­rej czą­steczka powstaje z połą­cze­nia fruk­tozy i glu­kozy. Z kolei cukier mle­kowy, czyli lak­toza, zbu­do­wany jest z glu­kozy oraz galak­tozy.

Setki, a nawet tysiące czą­ste­czek zbu­do­wa­nych z węgla, tlenu i wodoru mogą się łączyć w dłu­gie łań­cu­chy, dając gli­ko­gen u zwie­rząt lub skro­bię i błon­nik u roślin4.

Jedną z nie­zwy­kłych cech ludz­kiego orga­ni­zmu jest to, że bez względu na rodzaj spo­ży­wa­nych węglo­wo­da­nów – od fry­tek (w Ame­ryce nazy­wa­nych French fries, a w Wiel­kiej Bry­ta­nii chips), przez chleb i maka­ron, aż po cukry w napo­jach gazo­wa­nych i sokach owo­co­wych – wszyst­kie roz­kła­dane są w jeli­tach na trzy pod­sta­wowe ele­menty skła­dowe, czyli glu­kozę, fruk­tozę i galak­tozę, a następ­nie wchła­niane i trans­por­to­wane do wątroby. Tam różne rodzaje cukru są meta­bo­li­zo­wane do glu­kozy, która jest jedy­nym cukrem trans­por­to­wa­nym we krwi.

Tak jak w wypadku wielu sub­stan­cji obec­nych w orga­ni­zmie czło­wieka, poziom glu­kozy we krwi utrzy­my­wany jest w dość ści­śle okre­ślo­nym prze­dziale. Jeżeli zosta­nie on znacz­nie prze­kro­czony, docho­dzi do poważ­nych powi­kłań, a nawet do śmierci. Zbyt niski poziom glu­kozy we krwi (hipo­gli­ke­mia) ozna­cza, że bra­kuje jej na zaspo­ko­je­nie potrzeb ener­ge­tycz­nych orga­ni­zmu (szcze­gól­nie mózgu), nato­miast zbyt wysoki (hiper­gli­ke­mia) uszka­dza deli­katną błonę komór­kową, zwłasz­cza neu­ro­nów oraz komó­rek siat­kówki oka, co pro­wa­dzi do uszko­dze­nia ner­wów i bólu, a nawet do utraty wzroku. W prze­ci­wień­stwie do innych narzą­dów mózg czło­wieka wyko­rzy­stuje glu­kozę jako pod­sta­wowe paliwo ener­ge­tyczne. Ponie­waż nie ma moż­li­wo­ści jej maga­zy­no­wa­nia, komórki ner­wowe mózgu są cał­ko­wi­cie zależne od sta­łego i rów­no­mier­nego dostar­cza­nia glu­kozy wraz z krwią, aby mogły funk­cjo­no­wać pra­wi­dłowo. Kiedy poziom glu­kozy we krwi obniża się o połowę, czu­jemy mro­wie­nie i cierp­nię­cie pal­ców i warg, mózg działa wol­niej, myśli się plą­czą i trudno jest się sku­pić. Zaczy­namy nad­mier­nie się pocić i serce zaczyna bić szyb­ciej, pró­bu­jąc dostar­czyć glu­kozę, któ­rej we krwi jest zbyt mało. Mowa staje się nie­zro­zu­miała, a widze­nie nie­ostre. Spa­dek poziomu glu­kozy do dwu­dzie­stu pię­ciu pro­cent nor­mal­nego poziomu pro­wa­dzi do śpiączki, a nawet śmierci.

Zwa­żyw­szy na poważne kon­se­kwen­cje dużego lub zbyt gwał­tow­nego spadku poziomu glu­kozy we krwi, nikogo chyba nie dziwi, że ludzki orga­nizm ma spo­sób na pre­cy­zyjne kon­tro­lo­wa­nie i regu­lo­wa­nie poziomu cukru we krwi, a umoż­li­wia mu to hor­mon zwany insu­liną.

INSULINA A POZIOM GLUKOZY WE KRWI

Co w śmierci pani Bar­low budziło podej­rze­nia? Aby to zro­zu­mieć, musimy się przyj­rzeć roli, jaką insu­lina odgrywa w regu­lo­wa­niu poziomu glu­kozy we krwi. Obok wątroby, tuż pod żołąd­kiem, znaj­duje się trzustka, narząd przy­po­mi­na­jący kształ­tem i wiel­ko­ścią banana. Pełni ona wiele waż­nych funk­cji w orga­ni­zmie, mię­dzy innymi wydziela do prze­wodu pokar­mo­wego enzymy wspo­ma­ga­jące pro­ces tra­wie­nia. Wytwa­rza także insu­linę, hor­mon, który umoż­li­wia nam maga­zy­no­wa­nie i wyko­rzy­sty­wa­nie glu­kozy. Kiedy posi­łek zawie­ra­jący węglo­wo­dany zostaje stra­wiony, poziom glu­kozy we krwi rośnie, co pobu­dza trzustkę do wydzie­la­nia insu­liny do krwio­biegu. Następ­nie insu­lina jest trans­por­to­wana do wątroby, tkanki tłusz­czo­wej oraz mię­śni.

Dzięki dzia­ła­niu insu­liny glu­koza jest szybko wchła­niana z krwi do komó­rek tych narzą­dów. Wsku­tek tego nawet po spo­ży­ciu posiłku skła­da­ją­cego się z dużej ilo­ści pro­duk­tów węglo­wo­da­no­wych poziom glu­kozy we krwi pod­nosi się na bar­dzo krótko, po czym wraca do nor­mal­nych war­to­ści. Tym spo­so­bem insu­lina pełni w orga­ni­zmie dwie istotne funk­cje: po pierw­sze, zapo­biega waha­niom poziomu glu­kozy we krwi, a po dru­gie, spra­wia, że wątroba, mię­śnie oraz tkanka tłusz­czowa przej­mują nad­miar glu­kozy z krwio­biegu. Wątroba i mię­śnie maga­zy­nują ją w postaci gli­ko­genu, nato­miast tkanka tłusz­czowa – tłusz­czu. Gdy poziom glu­kozy we krwi spada, zmniej­sza się rów­nież poziom insu­liny uwal­nia­nej przez trzustkę. Ale co by się stało, gdyby poziom glu­kozy nie opadł, a trzustka nie prze­stała uwal­niać insu­liny do krwi? I gdyby sygnał do przej­mo­wa­nia glu­kozy przez wątrobę, mię­śnie i tkankę tłusz­czową w ogóle się nie wyłą­czał? Na szczę­ście nie­mal ni­gdy nie dzieje się to w spo­sób natu­ralny – poza bar­dzo rzad­kimi przy­pad­kami raka. A jeśli poziom insu­liny zostaje sztucz­nie pod­wyż­szony, na przy­kład poprzez wstrzyk­nię­cie dużych dawek insu­liny do krwio­biegu? Wła­śnie na to pyta­nie na początku XX wieku pró­bo­wał odpo­wie­dzieć młody pra­cu­jący w Ber­li­nie lekarz, licząc, że zdoła pomóc czę­ści swo­ich pacjen­tów.

WSTRZĄS INSULINOWY I WYJAŚNIENIE OBJAWÓW ELIZABETH BARLOW

Nie­całe dzie­sięć lat od roz­po­czę­cia pro­duk­cji insu­liny na skalę komer­cyjną stała się ona nie­oce­niona w lecze­niu cho­rych na cukrzycę. W 1928 roku uro­dzony w Austro-Węgrzech lekarz Man­fred Joshua Sakel zaj­mo­wał się pacjen­tem, który nie dość, że był dia­be­ty­kiem, to cier­piał rów­nież na schi­zo­fre­nię. Pró­bu­jąc zapa­no­wać nad cukrzycą, Sakel przy­pad­kowo podał cho­remu zbyt dużą dawkę nowo odkry­tej insu­liny – i zdzi­wił się, gdy u pacjenta ustą­piły objawy schi­zo­fre­nii. Sakel zaczął się zasta­na­wiać, czy podob­nie zare­agują cho­rzy na schi­zo­fre­nię, u któ­rych nie wystę­po­wała cukrzyca.

Gdy pacjen­tom tym wstrzyk­nięto insu­linę, spo­wo­do­wała u nich gwał­towny spa­dek poziomu glu­kozy we krwi, pozba­wia­jąc mózg skład­nika nie­zbęd­nego do pra­wi­dło­wego funk­cjo­no­wa­nia. Cho­rzy zaczęli się obfi­cie pocić i trzeba ich było z tego powodu wie­lo­krot­nie kąpać. Przy dal­szym spadku poziomu glu­kozy sta­wali się coraz bar­dziej roz­draż­nieni, aż w końcu dosta­wali drga­wek, które ustę­po­wały dopiero, gdy zapa­dali w śpiączkę – i na tym eta­pie u każ­dego z nich zaob­ser­wo­wano nie­ru­chome, mocno roz­sze­rzone źre­nice. Wszyst­kie te objawy wystą­piły u Eli­za­beth Bar­low w ostat­nich godzi­nach przed śmier­cią, a jedną z cha­rak­te­ry­stycz­nych oznak tego, że zapa­dła ona w śpiączkę insu­li­nową, były wła­śnie nie­ru­chome, roz­sze­rzone źre­nice. Wpraw­dzie oznaki schi­zo­fre­nii, w tym uro­je­nia, halu­cy­na­cje, wzbu­rze­nie oraz nie­sto­sowne reak­cje cho­rych, ustę­po­wały po wstrzą­sie insu­li­no­wym5, nie wie­dziano jed­nak, czy to sku­tek dzia­ła­nia samej insu­liny, czy raczej wywo­ła­nej przez nią śpiączki6. Sto­so­wa­nie wstrząsu insu­li­no­wego zda­wało się dawać pożą­dane wyniki, jed­nak aby lecze­nie uznać za sku­teczne, pacjenci musieli wyjść ze śpiączki insu­li­no­wej.

Dok­tor Sakel nie otrzy­mał wspar­cia ze strony szpi­tala, w któ­rym pra­co­wał, roz­po­czął więc eks­pe­ry­menty na zwie­rzę­tach we wła­snej kuchni. Nabrał prze­świad­cze­nia, że śpiączce spo­wo­do­wa­nej zbyt niskim pozio­mem glu­kozy we krwi (czyli śpiączce hipo­gli­ke­micz­nej) można zara­dzić, poda­jąc dożyl­nie glu­kozę. Te bada­nia utwier­dziły go w prze­ko­na­niu, że jest „na dro­dze do wiel­kiego odkry­cia”.

Opu­ścił Ber­lin i wró­cił do Austrii, gdzie jako wolon­ta­riusz pod­jął pracę w Wie­deń­skiej Kli­nice Uni­wer­sy­tec­kiej [Das Wie­ner All­ge­me­ine Kran­ken­haus, AKH] i mógł w prak­tyce testo­wać metodę opartą na wywo­ły­wa­niu śpiączki insu­li­no­wej (zwaną rów­nież lecze­niem wstrzą­sami insu­li­no­wymi) na pacjen­tach z tam­tej­szego oddziału psy­chia­trycz­nego. Ponie­waż wpro­wa­dza­nie cho­rych w stan śpiączki insu­li­no­wej zagra­żało ich życiu, konieczne było prze­ciw­dzia­ła­nie skut­kom insu­liny poprzez poda­wa­nie pacjen­tom glu­kozy gumową rurką wpro­wa­dzoną przez usta do żołądka. Jeżeli glu­kozy nie podano wystar­cza­jąco szybko, insu­li­no­te­ra­pia wią­zała się z powi­kła­niami. Pozba­wie­nie mózgu sub­stan­cji odżyw­czych na zbyt długi czas pro­wa­dzi do uszko­dze­nia kory mózgo­wej, powo­du­jąc spły­ce­nie jej pofał­do­wa­nej powierzchni, podob­nie jak u osób cier­pią­cych na cho­roby neu­ro­de­ge­ne­ra­cyjne. Na szczę­ście w więk­szo­ści przy­pad­ków pacjenci Sakela szybko odzy­ski­wali przy­tom­ność i zwy­kle stwier­dzano u nich wyraźną poprawę.

Do roku 1935 Sakel opu­bli­ko­wał kil­ka­na­ście arty­ku­łów na temat opra­co­wa­nej przez sie­bie metody lecze­nia. Twier­dził, że oka­zała się ona sku­teczna u 88% pacjen­tów z zabu­rze­niami psy­chia­trycz­nymi. Wie­ści o jego suk­ce­sach szybko się roz­nio­sły i Sakel stał się ulu­bień­cem śro­do­wi­ska leka­rzy psy­chia­trów. Był prze­ko­nany, że za swoje osią­gnię­cia otrzyma Nagrodę Nobla. Coraz wię­cej leka­rzy sto­so­wało jego metody. Insu­li­no­te­ra­pię stop­niowo wpro­wa­dzono w całej Euro­pie oraz Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Leka­rze nie­fra­so­bli­wie kon­ku­ro­wali mię­dzy sobą, spraw­dza­jąc, ile razy w tygo­dniu mogą wywo­ły­wać u pacjen­tów śpiączkę insu­li­nową, a nie­któ­rzy posu­wali się jesz­cze dalej, testu­jąc, jak długo można pozo­sta­wiać pacjen­tów w sta­nie śpiączki, zanim się ich wybu­dzi. Doświad­czeni tera­peuci chwa­lili się, że utrzy­mują cho­rych w sta­nie śpiączki insu­li­no­wej nawet przez pięt­na­ście minut, zanim podają im glu­kozę dożyl­nie bądź w postaci roz­two­rów wpro­wa­dza­nych bez­po­śred­nio do żołądka.

W miarę upo­wszech­nia­nia się insu­li­no­te­ra­pii leka­rze zaczęli zauwa­żać roz­bież­ność reak­cji róż­nych pacjen­tów na poda­waną im insu­linę, a nawet róż­nice wystę­pu­jące z dnia na dzień u tej samej osoby. Nie zwa­ża­jąc na te obser­wa­cje, wszy­scy sto­su­jący lecze­nie wstrzą­sami insu­li­no­wymi na­dal dekla­ro­wali „ogromny entu­zjazm” dla tej metody. Po wybu­chu dru­giej wojny świa­to­wej wielu prak­ty­ku­ją­cych insu­li­no­te­ra­pię leka­rzy, ucie­ka­jąc przed nazi­zmem, przy­czy­niło się do dal­szego jej roz­po­wszech­nie­nia w pań­stwach alianc­kich.

Tyle że wbrew entu­zja­zmowi śro­do­wi­ska lekar­skiego dla sto­so­wa­nia insu­liny w lecze­niu zabu­rzeń psy­chia­trycz­nych był to domek z kart, który lada chwila miał runąć.

W 1953 roku dr Harold Bourne, doświad­czony bry­tyj­ski psy­chia­tra, opu­bli­ko­wał arty­kuł zaty­tu­ło­wany The Insu­lin Myth [Mit insu­liny], dowo­dząc, że nie ma solid­nych pod­staw nauko­wych dla zasad­no­ści lecze­nia wstrzą­sami insu­li­no­wymi. Twier­dził on, że wstępne dia­gnozy psy­chia­tryczne naj­praw­do­po­dob­niej były błędne i oparte na nie­rze­tel­nych oraz budzą­cych wąt­pli­wo­ści bada­niach. Bourne utrzy­my­wał rów­nież, że wyniki tera­pii wstrzą­sami insu­li­no­wymi nie są wia­ry­godne z uwagi na dobór okre­ślo­nego rodzaju pacjen­tów i pomi­ja­nie innych. Jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jące było to, że każdy szpi­tal sto­so­wał wspo­mnianą tera­pię na swój spo­sób. Nie­które utrzy­my­wały pacjen­tów w sta­nie śpiączki przez godzinę, a inne – o zgrozo – aż przez cztery.

Bourne, przed­sta­wiw­szy swoje zastrze­że­nia, zamiast usły­szeć „dzię­ku­jemy za wska­za­nie nam, co źle robimy”, spo­tkał się z falą pogardy ze strony śro­do­wi­ska lekar­skiego. Naj­wy­bit­niejsi psy­chia­trzy pisali listy do wydaw­nictw medycz­nych, kry­ty­ku­jąc Bourne’a. Jeden stwier­dził wręcz: „W tym przy­padku liczy się doświad­cze­nie kli­niczne, wbrew wszel­kim [dowo­dom], że jest ina­czej”. Musiało minąć jesz­cze pięć lat, zanim opu­bli­ko­wano wyniki kon­tro­lo­wa­nego bada­nia nad metodą lecze­nia wstrzą­sami insu­li­no­wymi, które poka­zało – ponad wszelką wąt­pli­wość – że tera­pia ta jest fik­cją7. Zwa­żyw­szy na wia­ry­god­ność tego typu bada­nia, trudno było kry­ty­ko­wać jego wyniki, dla­tego metodę lecze­nia wstrzą­sami insu­li­no­wymi zarzu­cono, a wszel­kie wzmianki na jej temat skrzęt­nie zamia­tano pod dywan.

Dziw­nym tra­fem raport z badań, które stały się gwoź­dziem do trumny metody lecze­nia insu­liną zabu­rzeń psy­chia­trycz­nych, opu­bli­ko­wano w 1957 roku – zale­d­wie kilka tygo­dni przed tym, jak Ken­neth Bar­low użył insu­liny, aby posłać do trumny swoją żonę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wyróż­nia się dwa główne typy cukrzycy. Cukrzycę typu 1 cha­rak­te­ry­zuje nie­zdol­ność orga­ni­zmu do pro­duk­cji insu­liny, nato­miast cukrzycę typu 2 – opor­ność na insu­linę bądź nie­do­bór insu­liny. Typ 1 nazy­wany jest rów­nież cukrzycą insu­li­no­za­leżną lub mło­dzień­czą, ponie­waż ta forma cho­roby naj­czę­ściej dotyka dzieci, nasto­lat­ków i osoby młode. [wróć]

Wszyst­kie publi­ka­cje naukowe Allena były wła­ści­wie zbio­rem aneg­dot. Jeden z jego przy­ja­ciół przy­znał, że ręko­pisy były w więk­szej czę­ści nie­czy­telne dla wydaw­ców, i podobno Allen musiał nakło­nić ojca, by zapła­cił Uni­wer­sy­te­towi Harvarda za ich wyda­nie. Wygło­dze­nie orga­ni­zmu nie­wąt­pli­wie obniża poziom glu­kozy u pacjen­tów z cukrzycą, ale dłu­go­trwałe ogra­ni­cza­nie spo­ży­wa­nych kalo­rii samo w sobie nie jest wolne od ryzyka i kon­se­kwen­cji – w tym tej naj­bar­dziej oczy­wi­stej, czyli śmierci gło­do­wej, którą Allen i Joslin eufe­mi­stycz­nie nazy­wali „wycień­cze­niem”. Joslin jed­nak ze współ­czu­ciem wyja­śniał: „Dosłow­nie morzy­li­śmy gło­dem dzieci i doro­słych, z nikłą nadzieją, że pojawi się coś nowego w spo­so­bie lecze­nia […]. Nie ma nic zabaw­nego w gło­dze­niu dziecka, by mogło ono żyć”. [wróć]

Insu­linę odkryli Fre­de­rick Ban­ting i Char­les Best, ale w jej pro­duk­cję począt­kowo zaan­ga­żo­wani byli także James Col­lip i John Mac­leod. Nie­stety na nie­sa­mo­witą histo­rię odkry­cia tej sub­stan­cji cie­niem poło­żyły się zawo­dowa zazdrość i rywa­li­za­cja, a nawet bójki w labo­ra­to­rium. W bada­niach nad insu­liną udział brali wszy­scy czte­rej naukowcy, jed­nak jedy­nie Ban­ting i Mac­leod otrzy­mali Nagrodę Nobla za jej odkry­cie. Ban­ting i Col­lip sprze­dali patent na pro­duk­cję insu­liny uni­wer­sy­te­towi w Toronto za jed­nego dolara kana­dyj­skiego. [wróć]

Wpraw­dzie ludzie nie są w sta­nie stra­wić błon­nika, jest on jed­nak nie­zbędny do pra­wi­dło­wego funk­cjo­no­wa­nia prze­wodu pokar­mo­wego i poży­teczny w zapo­bie­ga­niu pro­ble­mom tra­wien­nym. Krowy, podob­nie jak ludzie, nie mają enzy­mów umoż­li­wia­ją­cych przy­swa­ja­nie błon­nika, ale spe­cjalne bak­te­rie bytu­jące w ich ukła­dzie pokar­mo­wym umoż­li­wiają im roz­kład błon­nika. [wróć]

Mate­ma­tyk John Nash, zdo­bywca Nagrody Nobla w dzie­dzi­nie eko­no­mii w 1994 roku, cier­piał na schi­zo­fre­nię i był pod­da­wany lecze­niu wstrzą­sami insu­li­no­wymi. Doświad­cze­nia z jego życia i prze­cho­dzo­nej prze­zeń tera­pii przed­sta­wione zostały w fil­mie Piękny umysł z 2001 roku. [wróć]

„Zakła­da­łem, iż jakiś tru­jący czyn­nik osła­bia odpor­ność i meta­bo­lizm komó­rek ner­wo­wych […], a ogra­ni­cze­nie ener­gii komórki, to jest wywo­ła­nie jej hiber­na­cji na mniej­szą lub więk­szą skalę poprzez wyłą­cze­nie jej za pomocą insu­liny, zmusi ją do zacho­wa­nia nie­zbęd­nej do funk­cjo­no­wa­nia ener­gii i maga­zy­no­wa­nia jej, aby była dostępna dla wzmoc­nie­nia komórki”. (M. Sakel, The metho­di­cal use of hypo­gly­ce­mia in tre­at­ment of psy­cho­ses, prze­druk w „Am J Psy­chia­try” 151, supl. 6, czer­wiec 1994, s. 240–247). [wróć]

Bry­tyj­skie cza­so­pi­smo medyczne „The Lan­cet” opu­bli­ko­wało wyniki ran­do­mi­zo­wa­nego bada­nia kli­nicz­nego (RCT), w któ­rym pacjen­tów wpro­wa­dzano w stan nie­przy­tom­no­ści za pomocą insu­liny bądź sto­so­wano w tym celu bar­bi­tu­rany. Nie odno­to­wano róż­nic w wyni­kach obu tych grup, co skło­niło naukow­ców do wnio­sku, że jakie­kol­wiek ewen­tu­alne korzy­ści pły­nące z wpro­wa­dza­nia pacjen­tów w stan śpiączki nie są zasługą sto­so­wa­nia insu­liny. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: A Taste for Poison

Copy­ri­ght © 2021 by Neil Brad­bury

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­cja: Mał­go­rzata Chwa­łek

Kon­sul­ta­cja medyczna: lek. med. Hanna Żarow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Piotr Majew­ski

Ilu­stra­cje na okładce

© cgter­mi­nal/Shut­ter­stock (bute­leczka)

© Cro­isy/Shut­ter­stock (tru­pia czaszka)

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Smak tru­ci­zny, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-954-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer