Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Błyskotliwie łącząc tematy nauki i zbrodni, Smak trucizny ujawnia, jak jedenaście znanych substancji wpływa na organizm człowieka – na kanwie morderstw, w których ich użyto.
Czytelnicy powieści kryminalnych doskonale wiedzą, że trucizna jest jedną z niezmiennie powracających metod wybieranych przez morderców. Można ją niepostrzeżenie dodać komuś do drinka, posmarować nią grot strzały lub klamkę, a nawet sprawić, że dostanie się do powietrza, którym oddychamy. Ale jak działa…?
Łącząc elementy historii medycyny oraz opisów rzeczywistych przestępstw, Neil Bradbury zgłębia tę metodę zabijania. Obok informacji o prawdziwych zabójcach i ich zbrodniach – tych osławionych, tych zapomnianych i tych wciąż nierozwiązanych – pojawiają się równie intrygujące dzieje samych trucizn: jedenastu cząsteczek śmierci, które niszcząc ciało człowieka, paradoksalnie pokazały nam, jak funkcjonuje nasz organizm.
Poczynając od niebezpiecznej genezy powstania ginu z tonikiem, kończąc na przesyconej arszenikiem tapecie z sypialni Napoleona – Smak trucizny zabiera czytelnika w fascynującą podróż przez skomplikowane procesy, które nas utrzymują przy życiu…lub nie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Mojej żonie i córkom oraz rodzicom, którzy nauczyli mnie odróżniać dobro od zła
Zazwyczaj to kobiety znakomicie posługują się trucizną, ale z upodobaniem wspominam pewnego dżentelmena, prawnika z Walii, który truł wszystkich jak leci. Wprost nie mógł się powstrzymać. Przy tym miał wytworne maniery. To on wypowiedział najbardziej zapadające w pamięć słowa w historii zbrodni. Podając jednemu ze swych gości zatrutą babeczkę, oznajmił: „Przepraszam, że palcami”1.
John Mortimer, prawnik, pisarz i twórca serialu telewizyjnego Rumpole of the Bailey
Gyles Brandreth, How to commit the perfect murder, wywiad z Johnem Mortimerem, „The Telegraph” (Londyn), 18 grudnia 2001. [wróć]
Droga mnie najprostsza zawiedzie do celu! Trucizna – oto środek najlepszy spośród wielu.
Eurypides, Medea, 431 p.n.e., przeł. Jan Kasprowicz, https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/medea.html
W historii zbrodni morderstwo postrzegane jest jako wyjątkowo ohydny jej rodzaj, a wśród sposobów zabijania niewiele budzi tak niezdrową fascynację jak trucizna. W porównaniu z zabójstwami dokonanymi pod wpływem impulsu otrucie wymaga chłodnego kalkulowania oraz planowania i doskonale pasuje tu termin „zły zamiar uprzedni” (ang. malice aforethought). Użycie trucizny wiąże się też z koniecznością poznania zwyczajów potencjalnej ofiary. Trzeba także rozważyć, jak trucizna zostanie podana. Niektóre zabijają w kilka minut, inne można serwować stopniowo, porcjami rozłożonymi w czasie, by trująca substancja powoli gromadziła się w organizmie ofiary, nieubłaganie prowadząc do jej śmierci.
Niniejsza książka nie jest katalogiem trucicieli i ich ofiar. Zgłębia natomiast właściwości trucizn oraz to, jak wpływają one na organizm człowieka na poziomach cząsteczkowym, komórkowym i fizjologicznym. Każda trująca substancja działa we właściwy sobie sposób, a symptomy, których doświadcza ofiara, często są wskazówką co do rodzaju trucizny. W niektórych wypadkach taka wiedza umożliwia zastosowanie odpowiedniego leczenia i całkowite przywrócenie zdrowia. Bywa jednak, że rozpoznanie trucizny w niczym nie pomaga, ponieważ antidotum po prostu nie istnieje.
Określeń „trucizna” i „toksyna” często używa się zamiennie, choć w zasadzie nie są one tożsame. Trucizny to wszystkie substancje – zarówno naturalne, jak i stworzone przez człowieka – które działają niszcząco na organizm, natomiast toksynami zwykle określa się niebezpieczne substancje wytwarzane przez organizmy żywe. Tyle że dla ofiary jednych albo drugich rozróżnienie to nie ma znaczenia. Słowo toxikon farmakon [τοξικόν φάρμακον] w starożytnej Grecji oznaczało „truciznę do strzał” i odnosiło się do trujących ekstraktów roślinnych, którymi pokrywano groty. W połączeniu z greckim logos [λόγος] („słowo”) dało toksykologię, czyli naukę o toksynach. Z kolei angielski termin poison („trucizna”) wywodzi się od łacińskiego potio, które oznacza po prostu „napój”, ale też „lekarstwo” i „tru cieno”. Od niego wzięło się starofrancuskie puison. W języku angielskim poison po raz pierwszy pojawiło się w XIII wieku i oznaczało „trującą miksturę lub substancję”.
Trucizny wytwarzane przez organizmy żywe często są mieszankami wielu substancji chemicznych. Na przykład wyciąg z pokrzyku wilczej jagody (zwanego również belladonną) jest niebezpieczny, ale otrzymuje się z niego czystą atropinę. Również naparstnica wełnista jest trująca, lecz z rośliny tej uzyskuje się związek chemiczny zwany digoksyną.
Niektóre trucizny tworzy się poprzez zmieszanie kilku trujących substancji, tak jak w wypadku aqua tofana – mieszanki ołowiu, arszeniku oraz pokrzyku wilczej jagody1.
Jak to się dzieje, że substancja, która tkwi w butelce, nikomu nie szkodząc, kończy jako trucizna w ciele ofiary? Bez względu na jej rodzaj, zanim wywoła czyjąś śmierć, muszą nastąpić trzy etapy: podanie, działanie i skutki.
Trucizna może się dostać do organizmu czterema drogami: pokarmową, przez drogi oddechowe i skórę lub w postaci zastrzyku. To oznacza, że zjedzona lub wypita trafia do organizmu przez układ pokarmowy; wraz z oddechem dociera do płuc; zostaje wchłonięta bezpośrednio przez skórę albo trzeba ją wstrzyknąć domięśniowo lub dożylnie. Sposób podania trucizny zależy od rodzaju substancji. Historia zna przypadki stosowania trujących gazów, jednakże metoda ta nastręcza pewnych trudności technicznych, przez co jest niepraktyczna i często trudno ją wykorzystać przeciwko konkretnej osobie. Absorpcja przez skórę lub błony śluzowe oczu i jamy ustnej może być bardzo skutecznym sposobem – zabójca nie musi mieć bezpośredniego kontaktu z ofiarą ani nawet znajdować się w pobliżu w momencie otrucia. Wystarczy, że posmaruje trucizną coś, czego dana osoba dotknie. Najłatwiejszą jednak drogą w wypadku większości trucizn jest zmieszanie wybranej substancji z jedzeniem albo piciem. Sprawdza się to zwłaszcza z truciznami, które mają postać krystaliczną, bo bez trudu można posypać nimi jakieś danie lub rozpuścić je w napoju. Inne muszą zostać wstrzyknięte. Jest to konieczne, jeżeli trucizna jest substancją białkową, ponieważ spożyte z pokarmem białka są po prostu trawione w żołądku i jelitach. Oczywiście wstrzyknięcie trucizny wymaga, by morderca znalazł się dostatecznie blisko ofiary.
A teraz najważniejsze: W jaki sposób trucizny burzą wewnętrzny ład w organizmie? Ich działanie jest niesłychanie różnorodne, a skutki wiele nas uczą o biologii człowieka. Sporo trucizn atakuje układ nerwowy, blokując przesyłanie skomplikowanych sygnałów, które kontrolują prawidłowe funkcje życiowe organizmu. Zakłócenie komunikacji między poszczególnymi częściami serca jest w stanie zatrzymać jego akcję i doprowadzić do śmierci. Zaburzenie pracy przepony – głównego mięśnia oddechowego – również może spowodować śmierć, gdy dojdzie do zatrzymania oddechu i zamartwicy. Niektóre trucizny przedostają się do komórek organizmu człowieka, udając coś, czym nie są. Potrafią ukrywać swoją prawdziwą naturę i mają prawie – choć niezupełnie – identyczny kształt, jak któryś z podstawowych elementów komórki. Włączone w proces metabolizmu komórkowego nie są jednak w stanie pełnić odpowiednich funkcji biochemicznych. Gdy trucizna zachowuje się jak fałszywa cząsteczka, chemia komórkowa zostaje zakłócona i komórka obumiera. Kiedy ginie wystarczająca liczba komórek – umiera cały organizm.
Nietrudno sobie wyobrazić, że skoro każda trucizna działa w inny sposób, różnią się także symptomami doświadczanymi przez ofiary. W przypadku większości trucizn wchłanianych z pokarmem, bez względu na metodę działania, pierwszymi objawami są wymioty i biegunka – ponieważ organizm próbuje się pozbyć toksycznych substancji. Przy truciznach, które działają na układ nerwowy oraz elektryczną czynność mięśnia sercowego, pojawiają się palpitacje i prędzej czy później następuje zatrzymanie akcji serca. Trucizny, które zaburzają chemię komórki, często powodują mdłości, bóle głowy i omdlenia. Ta książka pełna jest opowieści o działaniu trucizn i ich strasznych konsekwencjach.
Większość osób kojarzy trucizny wyłącznie jako specyfiki, które zabijają, tymczasem naukowcy wykorzystują te same substancje do wyjaśniania tajemnic mechanizmów zachodzących w cząsteczkach, komórkach i narządach, a na podstawie zdobytych w ten sposób informacji opracowują nowe farmaceutyki, które łagodzą bądź leczą wiele chorób. Na przykład badania nad wpływem trujących substancji z naparstnicy na organizm człowieka doprowadziły do opracowania leków na zastoinową niewydolność serca. Natomiast wiedza o tym, jak działa pokrzyk wilcza jagoda, umożliwiła stworzenie specyfików powszechnie stosowanych w chirurgii w celu zapobiegania komplikacjom pooperacyjnym, a także w leczeniu żołnierzy narażonych na działanie broni chemicznej. Z tego wniosek, iż żadna substancja sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Liczy się zamiar, w jakim zostaje użyta: aby uratować życie bądź je odebrać.
Osławioną twórczynią aqua tofana była Sycylijka Teofania di Adamo, która sprzedawała miksturę jako „mannę św. Mikołaja z Bari”, nazywaną tak prawdopodobnie od popularnej wówczas święconej wody. Choć oferowana była jako kosmetyk, wielu nabywców stosowało ją jako truciznę, mówiąc o niej aqua tofana (od nazwiska jej „córki” Giulii Tofany). Szacowano, że przyczyniła się do śmierci co najmniej pięciuset osób. W końcu władca Neapolu (gdzie znana była jako acquetta di Napoli) zakazał jej sprzedaży, odkrywszy, że zaledwie sześć kropli mikstury zmieszanych z winem jest w stanie zabić człowieka. Teofanię stracono w 1633 roku. Całe szczęście, że przepis na aqua tofana nie przetrwał. [wróć]
Zarówno Williams z Rochester, jak i Woodyatt z Chicago mieli pacjentów, którzy zmarli w wyniku wstrząsu hipoglikemicznego po podaniu im zbyt dużej dawki insuliny.
Thea Cooper i Arthur Ainsberg, Breakthrough, 2010
Z czym kojarzy ci się słowo „trucizna”? Z wyciągami z trujących roślin, jadem żmii, a może z szalonymi naukowcami pracującymi nad jakąś niebezpieczną substancją w podziemnym bunkrze? Nie wszystkie trucizny mają tak oryginalny rodowód. A zdarza się, że to, co sprawia, że substancja jest toksyczna, umożliwia zarazem wykorzystanie jej w dobrym celu.
Pozorną sprzeczność, jaką jest to, że substancja chemiczna może być zarówno trucizną, jak i lekiem, po raz pierwszy dostrzeżono w czasach rewolucji medycyny w okresie renesansu. Philippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim (na szczęście lepiej znany po prostu jako Paracelsus), znakomity szesnastowieczny alchemik i medyk, przestrzegał, że jedynie „dawka czyni truciznę”. Chyba najlepszym tego przykładem jest nasza pierwsza trucizna: substancja, która w niewielkich dawkach ratuje życie, ale użyta w zbyt dużych – zabija.
Mowa oczywiście o insulinie, której brak bądź niezdolność organizmu do odpowiedniej reakcji na nią prowadzi do choroby diabetes mellitus, czyli do cukrzycy1. Zanim insulina stała się powszechnie dostępna, taka diagnoza była równoznaczna z wyrokiem śmierci. Nawet w najbardziej optymistycznych prognozach dawano choremu najwyżej kilka lat życia pełnego cierpienia. Cukrzyca zmieniała szczęśliwe i pełne energii dziecko w okrutnie głodne i wiecznie spragnione. W ciągu dziesięciu lat przed odkryciem insuliny amerykańscy lekarze Frederick Allen i Elliott Joslin zalecali chorym na cukrzycę rygorystyczny post w celu przedłużenia życia. Był to przygnębiający proces powolnej śmierci głodowej. Pacjenci stopniowo chudli, aż zostawała z nich sama skóra i kości2. Wiadomo było, że w moczu cukrzyków obecna jest glukoza, a głodzenie ich z całą pewnością temu zapobiegało. Tyle że takie podejście usuwało wyłącznie objawy. Brakowało dowodów naukowych na to, że post jest skutecznym sposobem leczenia – niestety nie istniała żadna rozsądna alternatywa.
Wszystko zmieniło się w 1921 roku, kiedy to kanadyjskim badaczom udało się odkryć i pozyskać insulinę z trzustki zwierzęcej. Pierwszym leczonym nią pacjentem był czternastoletni Leonard Thompson. Chłopiec ważył niecałe trzydzieści kilogramów i nieustannie zapadał w śpiączkę kwasiczą. Dzięki insulinie poziom cukru we krwi Leonarda znacznie spadł i zbliżył się do normalnego, chłopiec zaczął przybierać na wadze, a objawy choroby stopniowo ustąpiły. Zastrzyki z insuliny wprawdzie nie leczą cukrzycy, pozwalają jednak milionom chorujących na nią ludzi żyć niemal normalnie i cieszyć się w miarę dobrym zdrowiem. Jedną z najważniejszych umiejętności wpajanych wszystkim diabetykom jest rozpoznawanie oznak zbyt wysokiego lub zbyt niskiego poziomu insuliny.
Od odkrycia i wyizolowania insuliny do powszechnego stosowania jej u chorych na cukrzycę upłynęły zaledwie dwa lata, bo już w 1923 roku rozpoczęto jej produkcję3. Z drugiej strony, kalendarium posępnych i tragicznych wydarzeń pokazuje, że wystarczyło trzydzieści lat, aby substancję ratującą życie zmienić w narzędzie zbrodni.
W sobotę, czwartego maja 1957 roku, we wczesnych godzinach rannych oficer śledczy John Naylor został wezwany do domu bliźniaczego przy Thornbury Crescent w angielskiej miejscowości Bradford. Gdy wszedł do budynku, usłyszał tłumiony szloch i ujrzał pogrążonego w rozpaczy mężczyznę, ściskającego w dłoniach fotografię kobiety. Posterunkowy skierował Naylora do łazienki na piętrze. Tam detektyw ujrzał w wannie nagą kobietę ze zdjęcia. Była martwa. W domu panowała krępująca cisza. Zatroskani sąsiedzi otaczali szlochającego mężczyznę, przekonani o szczerości jego żalu – jednak Naylor nie był co do niej przekonany.
Wszystkim, którzy ją znali, Elizabeth Barlow – „Betty” – wydawała się spełnioną żoną wiernego i oddanego jej Kennetha. Według sąsiadów małżonkowie byli ze sobą szczęśliwi i nigdy się nie kłócili. Elizabeth, młodsza od Kennetha o dziewięć lat, była jego drugą żoną. Poślubiwszy go w 1956 roku, po śmierci pierwszej małżonki Barlowa, została jednocześnie macochą ich małego synka Iana. Kenneth i Elizabeth pracowali w kilku różnych szpitalach w Bradfordzie, w hrabstwie Yorkshire, ona jako pomoc pielęgniarska, natomiast Barlow jako dyplomowany pielęgniarz. Niewykluczone, że właśnie w pracy się poznali.
Po ślubie Kenneth kontynuował pracę w Bradford Royal Infirmary, natomiast jego żona zrezygnowała z pielęgniarstwa i znalazła zatrudnienie jako prasowaczka w miejscowej pralni. Zajęcie było nieciekawe, a od kłębów pary wodnej, które nieustannie ją otaczały, ubranie stawało się wilgotne i niewygodne, ale zarabiała przyzwoicie i wspomagała finanse rodziny. W piątki pracowała tylko pół dnia i tak było również trzeciego maja 1957 roku. Zbliżało się południe. Zbierając rzeczy przed wyjściem, Elizabeth wspomniała koleżankom z pracy, że będzie miała trochę czasu tylko dla siebie i chce umyć włosy. Niewielką odległość z pralni do domu przy Thornbury Crescent pokonała pieszo. Po drodze wstąpiła do smażalni i kupiła lunch dla rodziny. O 12.30 gorąca ryba i frytki zostały odwinięte z przesiąkniętej octem gazety i wyłożone na talerze wraz z chlebem i masłem. Posiłek popito herbatą.
Po lunchu Elizabeth zajęła się praniem i innymi obowiązkami domowymi, a Kenneth poświęcił piątkowe popołudnie swojej dumie i radości – z garażu przylegającego do domu wyprowadził samochód i porządnie go umył. Około godziny 16 Elizabeth odwiedziła panią Skinner, najbliższą sąsiadkę, która później zeznała, że pani Barlow sprawiała wrażenie zadowolonej i „pełnej życia”. „Pokazała mi nawet komplet czarnej bielizny, którą [kupiła], i żartowałyśmy sobie z tego”, wspominała.
Wieczorem cała rodzina odpoczywała w salonie. Elizabeth przez jakiś czas leżała na sofie, ale stawała się coraz bardziej podenerwowana. W końcu oznajmiła, że pójdzie się na chwilę położyć. O 18.30, idąc do sypialni na piętrze, Elizabeth poprosiła Kennetha, żeby za godzinę ją obudził, ponieważ chciała obejrzeć razem z nim program w telewizji. Jak się okazało, już nigdy nie miała obejrzeć żadnego programu. Pięćdziesiąt minut później Kenneth wszedł na górę powiedzieć żonie, że zaraz się zacznie ich audycja, ale Elizabeth, przebrana w piżamę, leżała już pod kołdrą. Mężowi oznajmiła, że nie chce wstawać, bo jest jej „zbyt wygodnie”. Kenneth zszedł więc z powrotem do salonu i przez następne pół godziny oglądał telewizję, po czym postanowił zanieść żonie szklankę wody i sprawdzić, jak się czuje.
Elizabeth nadal leżała w łóżku i skarżyła się na zmęczenie. Według późniejszych zeznań Kennetha oznajmiła mu, że jest „za bardzo zmęczona, by powiedzieć pasierbowi dobranoc”. Sam nie chciał się kłaść tak wcześnie, poza tym wolał na trochę zostawić żonę samą, aby sobie odpoczęła, wrócił więc na dół i obejrzał do końca program w telewizji. Tuż przed 21.30 usłyszał wołanie Elizabeth. Ponownie wszedł na górę i zmartwił się, gdy zobaczył, że żona zwymiotowała na łóżko. Razem zmienili pościel i Kenneth zabrał pobrudzone rzeczy na dół, po czym włożył je do zlewu w kuchni. Elizabeth nie tylko skarżyła się na zmęczenie, ale narzekała również, że jest jej „za ciepło”, dlatego ułożyła się na świeżo powleczonej kołdrze.
Kenneth przebrał się w piżamę, położył do łóżka i zaczął czytać. O 22.00 Elizabeth wciąż nie czuła się lepiej. Pociła się obficie. Rozebrała się i powiedziała mężowi, że weźmie kąpiel, aby się ochłodzić. Nim Kenneth zapadł w sen, usłyszał jeszcze, jak żona napełnia wannę.
Jakiś czas później coś go gwałtownie obudziło. Budzik na szafce nocnej pokazywał 23.20. Kenneth zdziwił się, że Elizabeth nie wróciła jeszcze do łóżka. Zaniepokojony zawołał do żony: „Wszystko w porządku? Jak długo zamierzasz tam siedzieć?”. Nie odpowiedziała. Obawiając się, że zasnęła w wannie pełnej wody – teraz już na pewno zupełnie zimnej – wstał i poszedł do łazienki. Tam, ku swojemu przerażeniu, ujrzał Elizabeth całkowicie zanurzoną i nieruchomą.
Przerażony, że żona się topi, szybko wyciągnął zatyczkę, żeby wypuścić wodę, i rozpaczliwie próbował wyciągnąć Elizabeth z wanny na twardą posadzkę w łazience, ale choć bardzo się starał, nie był w stanie jej dźwignąć. Na szczęście, jako doświadczony pielęgniarz, zdał sobie sprawę, że może zrobić żonie sztuczne oddychanie, nie ruszając jej z miejsca. Na próżno jednak próbował wtłoczyć powietrze w martwe płuca Elizabeth. Potrzebował pomocy.
Nie mieli telefonu, pobiegł więc do mieszkających po sąsiedzku Skinnerów, wciąż ubrany tylko w piżamę. Obudził ich i zdenerwowany ubłagał, by sprowadzili lekarza, a sam wrócił do domu i podjął kolejną próbę reanimowania żony. O dziwo, zamiast od razu zadzwonić po pogotowie, sąsiedzi postanowili najpierw na własne oczy sprawdzić, co się dzieje. Weszli do domu Barlowów i wspięli się po wąskich schodach do łazienki na piętrze. Tam, zaszokowani, ujrzeli nagie ciało Elizabeth w opróżnionej wannie, i Kennetha, który rozcierał jej ramiona. Upewniwszy się co do powagi sytuacji, Skinnerowie zadzwonili do lekarza rodzinnego, prosząc, aby przybył jak najszybciej. Gdy na niego czekali, pan Skinner zerkał na Kennetha, który siedział w fotelu z twarzą ukrytą w dłoniach i cicho szlochał. Doktor zjawił się bezzwłocznie, ale dla Elizabeth było już za późno i mógł jedynie stwierdzić zgon.
Śmierć zawsze jest traumą, zwłaszcza gdy umiera młoda żona i matka, ciesząca się dotychczas dobrym zdrowiem. Lekarzowi coś w tym wszystkim się nie podobało, ale nie potrafił określić co. Elizabeth z całą pewnością nie żyła i zaczynały się u niej pojawiać charakterystyczne oznaki stężenia pośmiertnego, ale instynkt mówił mu, że powinien porozmawiać z policją. Wkrótce potem na miejsce zdarzenia przybył detektyw Naylor.
Okazało się, że decyzja Elizabeth, by wieczorem wziąć kąpiel, ma kluczowe znaczenie dla sprawy. Gdyby kobieta została w łóżku, najprawdopodobniej by uznano, że jej śmierć – choć szczególnie tragiczna w wypadku tak młodej osoby – nastąpiła z przyczyn naturalnych. Początkowo wydawało się, że Elizabeth się utopiła, tyle że miała wyraźnie rozszerzone źrenice – o wiele bardziej niż ofiary utonięcia, z jakimi miał do czynienia przybyły na miejsce lekarz.
Co się do tego przyczyniło? Dlaczego Elizabeth było tak gorąco, że potrzebowała zimnej kąpieli dla ochłody? I skąd u młodej i pełnej energii kobiety tak wielkie zmęczenie? Otóż wyjaśnieniem śmierci Elizabeth okazało się coś, co miliony ludzi dodają codziennie do kawy i herbaty: cukier.
Cukier dostępny w sklepach spożywczych jest tylko jedną z postaci węglowodanów, zwanych tak, ponieważ składają się z atomów węgla, wodoru oraz tlenu połączonych w określony sposób. Najmniejsze cząsteczki mają zaledwie po sześć atomów węgla i tlenu oraz dwanaście atomów wodoru. W zależności od ich rozmieszczenia są to: fruktoza (zwana cukrem owocowym), galaktoza (występująca na przykład w mleku oraz w owocach awokado) lub glukoza. Mówiąc o poziomie „cukru we krwi”, zwykle mamy na myśli glukozę, która rozprowadzana jest z krwią jako paliwo energetyczne organizmu. Białe kryształki, które dodajemy do kawy i herbaty jako „cukier”, są cukrem spożywczym, a właściwie sacharozą, której cząsteczka powstaje z połączenia fruktozy i glukozy. Z kolei cukier mlekowy, czyli laktoza, zbudowany jest z glukozy oraz galaktozy.
Setki, a nawet tysiące cząsteczek zbudowanych z węgla, tlenu i wodoru mogą się łączyć w długie łańcuchy, dając glikogen u zwierząt lub skrobię i błonnik u roślin4.
Jedną z niezwykłych cech ludzkiego organizmu jest to, że bez względu na rodzaj spożywanych węglowodanów – od frytek (w Ameryce nazywanych French fries, a w Wielkiej Brytanii chips), przez chleb i makaron, aż po cukry w napojach gazowanych i sokach owocowych – wszystkie rozkładane są w jelitach na trzy podstawowe elementy składowe, czyli glukozę, fruktozę i galaktozę, a następnie wchłaniane i transportowane do wątroby. Tam różne rodzaje cukru są metabolizowane do glukozy, która jest jedynym cukrem transportowanym we krwi.
Tak jak w wypadku wielu substancji obecnych w organizmie człowieka, poziom glukozy we krwi utrzymywany jest w dość ściśle określonym przedziale. Jeżeli zostanie on znacznie przekroczony, dochodzi do poważnych powikłań, a nawet do śmierci. Zbyt niski poziom glukozy we krwi (hipoglikemia) oznacza, że brakuje jej na zaspokojenie potrzeb energetycznych organizmu (szczególnie mózgu), natomiast zbyt wysoki (hiperglikemia) uszkadza delikatną błonę komórkową, zwłaszcza neuronów oraz komórek siatkówki oka, co prowadzi do uszkodzenia nerwów i bólu, a nawet do utraty wzroku. W przeciwieństwie do innych narządów mózg człowieka wykorzystuje glukozę jako podstawowe paliwo energetyczne. Ponieważ nie ma możliwości jej magazynowania, komórki nerwowe mózgu są całkowicie zależne od stałego i równomiernego dostarczania glukozy wraz z krwią, aby mogły funkcjonować prawidłowo. Kiedy poziom glukozy we krwi obniża się o połowę, czujemy mrowienie i cierpnięcie palców i warg, mózg działa wolniej, myśli się plączą i trudno jest się skupić. Zaczynamy nadmiernie się pocić i serce zaczyna bić szybciej, próbując dostarczyć glukozę, której we krwi jest zbyt mało. Mowa staje się niezrozumiała, a widzenie nieostre. Spadek poziomu glukozy do dwudziestu pięciu procent normalnego poziomu prowadzi do śpiączki, a nawet śmierci.
Zważywszy na poważne konsekwencje dużego lub zbyt gwałtownego spadku poziomu glukozy we krwi, nikogo chyba nie dziwi, że ludzki organizm ma sposób na precyzyjne kontrolowanie i regulowanie poziomu cukru we krwi, a umożliwia mu to hormon zwany insuliną.
Co w śmierci pani Barlow budziło podejrzenia? Aby to zrozumieć, musimy się przyjrzeć roli, jaką insulina odgrywa w regulowaniu poziomu glukozy we krwi. Obok wątroby, tuż pod żołądkiem, znajduje się trzustka, narząd przypominający kształtem i wielkością banana. Pełni ona wiele ważnych funkcji w organizmie, między innymi wydziela do przewodu pokarmowego enzymy wspomagające proces trawienia. Wytwarza także insulinę, hormon, który umożliwia nam magazynowanie i wykorzystywanie glukozy. Kiedy posiłek zawierający węglowodany zostaje strawiony, poziom glukozy we krwi rośnie, co pobudza trzustkę do wydzielania insuliny do krwiobiegu. Następnie insulina jest transportowana do wątroby, tkanki tłuszczowej oraz mięśni.
Dzięki działaniu insuliny glukoza jest szybko wchłaniana z krwi do komórek tych narządów. Wskutek tego nawet po spożyciu posiłku składającego się z dużej ilości produktów węglowodanowych poziom glukozy we krwi podnosi się na bardzo krótko, po czym wraca do normalnych wartości. Tym sposobem insulina pełni w organizmie dwie istotne funkcje: po pierwsze, zapobiega wahaniom poziomu glukozy we krwi, a po drugie, sprawia, że wątroba, mięśnie oraz tkanka tłuszczowa przejmują nadmiar glukozy z krwiobiegu. Wątroba i mięśnie magazynują ją w postaci glikogenu, natomiast tkanka tłuszczowa – tłuszczu. Gdy poziom glukozy we krwi spada, zmniejsza się również poziom insuliny uwalnianej przez trzustkę. Ale co by się stało, gdyby poziom glukozy nie opadł, a trzustka nie przestała uwalniać insuliny do krwi? I gdyby sygnał do przejmowania glukozy przez wątrobę, mięśnie i tkankę tłuszczową w ogóle się nie wyłączał? Na szczęście niemal nigdy nie dzieje się to w sposób naturalny – poza bardzo rzadkimi przypadkami raka. A jeśli poziom insuliny zostaje sztucznie podwyższony, na przykład poprzez wstrzyknięcie dużych dawek insuliny do krwiobiegu? Właśnie na to pytanie na początku XX wieku próbował odpowiedzieć młody pracujący w Berlinie lekarz, licząc, że zdoła pomóc części swoich pacjentów.
Niecałe dziesięć lat od rozpoczęcia produkcji insuliny na skalę komercyjną stała się ona nieoceniona w leczeniu chorych na cukrzycę. W 1928 roku urodzony w Austro-Węgrzech lekarz Manfred Joshua Sakel zajmował się pacjentem, który nie dość, że był diabetykiem, to cierpiał również na schizofrenię. Próbując zapanować nad cukrzycą, Sakel przypadkowo podał choremu zbyt dużą dawkę nowo odkrytej insuliny – i zdziwił się, gdy u pacjenta ustąpiły objawy schizofrenii. Sakel zaczął się zastanawiać, czy podobnie zareagują chorzy na schizofrenię, u których nie występowała cukrzyca.
Gdy pacjentom tym wstrzyknięto insulinę, spowodowała u nich gwałtowny spadek poziomu glukozy we krwi, pozbawiając mózg składnika niezbędnego do prawidłowego funkcjonowania. Chorzy zaczęli się obficie pocić i trzeba ich było z tego powodu wielokrotnie kąpać. Przy dalszym spadku poziomu glukozy stawali się coraz bardziej rozdrażnieni, aż w końcu dostawali drgawek, które ustępowały dopiero, gdy zapadali w śpiączkę – i na tym etapie u każdego z nich zaobserwowano nieruchome, mocno rozszerzone źrenice. Wszystkie te objawy wystąpiły u Elizabeth Barlow w ostatnich godzinach przed śmiercią, a jedną z charakterystycznych oznak tego, że zapadła ona w śpiączkę insulinową, były właśnie nieruchome, rozszerzone źrenice. Wprawdzie oznaki schizofrenii, w tym urojenia, halucynacje, wzburzenie oraz niestosowne reakcje chorych, ustępowały po wstrząsie insulinowym5, nie wiedziano jednak, czy to skutek działania samej insuliny, czy raczej wywołanej przez nią śpiączki6. Stosowanie wstrząsu insulinowego zdawało się dawać pożądane wyniki, jednak aby leczenie uznać za skuteczne, pacjenci musieli wyjść ze śpiączki insulinowej.
Doktor Sakel nie otrzymał wsparcia ze strony szpitala, w którym pracował, rozpoczął więc eksperymenty na zwierzętach we własnej kuchni. Nabrał przeświadczenia, że śpiączce spowodowanej zbyt niskim poziomem glukozy we krwi (czyli śpiączce hipoglikemicznej) można zaradzić, podając dożylnie glukozę. Te badania utwierdziły go w przekonaniu, że jest „na drodze do wielkiego odkrycia”.
Opuścił Berlin i wrócił do Austrii, gdzie jako wolontariusz podjął pracę w Wiedeńskiej Klinice Uniwersyteckiej [Das Wiener Allgemeine Krankenhaus, AKH] i mógł w praktyce testować metodę opartą na wywoływaniu śpiączki insulinowej (zwaną również leczeniem wstrząsami insulinowymi) na pacjentach z tamtejszego oddziału psychiatrycznego. Ponieważ wprowadzanie chorych w stan śpiączki insulinowej zagrażało ich życiu, konieczne było przeciwdziałanie skutkom insuliny poprzez podawanie pacjentom glukozy gumową rurką wprowadzoną przez usta do żołądka. Jeżeli glukozy nie podano wystarczająco szybko, insulinoterapia wiązała się z powikłaniami. Pozbawienie mózgu substancji odżywczych na zbyt długi czas prowadzi do uszkodzenia kory mózgowej, powodując spłycenie jej pofałdowanej powierzchni, podobnie jak u osób cierpiących na choroby neurodegeneracyjne. Na szczęście w większości przypadków pacjenci Sakela szybko odzyskiwali przytomność i zwykle stwierdzano u nich wyraźną poprawę.
Do roku 1935 Sakel opublikował kilkanaście artykułów na temat opracowanej przez siebie metody leczenia. Twierdził, że okazała się ona skuteczna u 88% pacjentów z zaburzeniami psychiatrycznymi. Wieści o jego sukcesach szybko się rozniosły i Sakel stał się ulubieńcem środowiska lekarzy psychiatrów. Był przekonany, że za swoje osiągnięcia otrzyma Nagrodę Nobla. Coraz więcej lekarzy stosowało jego metody. Insulinoterapię stopniowo wprowadzono w całej Europie oraz Stanach Zjednoczonych. Lekarze niefrasobliwie konkurowali między sobą, sprawdzając, ile razy w tygodniu mogą wywoływać u pacjentów śpiączkę insulinową, a niektórzy posuwali się jeszcze dalej, testując, jak długo można pozostawiać pacjentów w stanie śpiączki, zanim się ich wybudzi. Doświadczeni terapeuci chwalili się, że utrzymują chorych w stanie śpiączki insulinowej nawet przez piętnaście minut, zanim podają im glukozę dożylnie bądź w postaci roztworów wprowadzanych bezpośrednio do żołądka.
W miarę upowszechniania się insulinoterapii lekarze zaczęli zauważać rozbieżność reakcji różnych pacjentów na podawaną im insulinę, a nawet różnice występujące z dnia na dzień u tej samej osoby. Nie zważając na te obserwacje, wszyscy stosujący leczenie wstrząsami insulinowymi nadal deklarowali „ogromny entuzjazm” dla tej metody. Po wybuchu drugiej wojny światowej wielu praktykujących insulinoterapię lekarzy, uciekając przed nazizmem, przyczyniło się do dalszego jej rozpowszechnienia w państwach alianckich.
Tyle że wbrew entuzjazmowi środowiska lekarskiego dla stosowania insuliny w leczeniu zaburzeń psychiatrycznych był to domek z kart, który lada chwila miał runąć.
W 1953 roku dr Harold Bourne, doświadczony brytyjski psychiatra, opublikował artykuł zatytułowany The Insulin Myth [Mit insuliny], dowodząc, że nie ma solidnych podstaw naukowych dla zasadności leczenia wstrząsami insulinowymi. Twierdził on, że wstępne diagnozy psychiatryczne najprawdopodobniej były błędne i oparte na nierzetelnych oraz budzących wątpliwości badaniach. Bourne utrzymywał również, że wyniki terapii wstrząsami insulinowymi nie są wiarygodne z uwagi na dobór określonego rodzaju pacjentów i pomijanie innych. Jeszcze bardziej niepokojące było to, że każdy szpital stosował wspomnianą terapię na swój sposób. Niektóre utrzymywały pacjentów w stanie śpiączki przez godzinę, a inne – o zgrozo – aż przez cztery.
Bourne, przedstawiwszy swoje zastrzeżenia, zamiast usłyszeć „dziękujemy za wskazanie nam, co źle robimy”, spotkał się z falą pogardy ze strony środowiska lekarskiego. Najwybitniejsi psychiatrzy pisali listy do wydawnictw medycznych, krytykując Bourne’a. Jeden stwierdził wręcz: „W tym przypadku liczy się doświadczenie kliniczne, wbrew wszelkim [dowodom], że jest inaczej”. Musiało minąć jeszcze pięć lat, zanim opublikowano wyniki kontrolowanego badania nad metodą leczenia wstrząsami insulinowymi, które pokazało – ponad wszelką wątpliwość – że terapia ta jest fikcją7. Zważywszy na wiarygodność tego typu badania, trudno było krytykować jego wyniki, dlatego metodę leczenia wstrząsami insulinowymi zarzucono, a wszelkie wzmianki na jej temat skrzętnie zamiatano pod dywan.
Dziwnym trafem raport z badań, które stały się gwoździem do trumny metody leczenia insuliną zaburzeń psychiatrycznych, opublikowano w 1957 roku – zaledwie kilka tygodni przed tym, jak Kenneth Barlow użył insuliny, aby posłać do trumny swoją żonę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Wyróżnia się dwa główne typy cukrzycy. Cukrzycę typu 1 charakteryzuje niezdolność organizmu do produkcji insuliny, natomiast cukrzycę typu 2 – oporność na insulinę bądź niedobór insuliny. Typ 1 nazywany jest również cukrzycą insulinozależną lub młodzieńczą, ponieważ ta forma choroby najczęściej dotyka dzieci, nastolatków i osoby młode. [wróć]
Wszystkie publikacje naukowe Allena były właściwie zbiorem anegdot. Jeden z jego przyjaciół przyznał, że rękopisy były w większej części nieczytelne dla wydawców, i podobno Allen musiał nakłonić ojca, by zapłacił Uniwersytetowi Harvarda za ich wydanie. Wygłodzenie organizmu niewątpliwie obniża poziom glukozy u pacjentów z cukrzycą, ale długotrwałe ograniczanie spożywanych kalorii samo w sobie nie jest wolne od ryzyka i konsekwencji – w tym tej najbardziej oczywistej, czyli śmierci głodowej, którą Allen i Joslin eufemistycznie nazywali „wycieńczeniem”. Joslin jednak ze współczuciem wyjaśniał: „Dosłownie morzyliśmy głodem dzieci i dorosłych, z nikłą nadzieją, że pojawi się coś nowego w sposobie leczenia […]. Nie ma nic zabawnego w głodzeniu dziecka, by mogło ono żyć”. [wróć]
Insulinę odkryli Frederick Banting i Charles Best, ale w jej produkcję początkowo zaangażowani byli także James Collip i John Macleod. Niestety na niesamowitą historię odkrycia tej substancji cieniem położyły się zawodowa zazdrość i rywalizacja, a nawet bójki w laboratorium. W badaniach nad insuliną udział brali wszyscy czterej naukowcy, jednak jedynie Banting i Macleod otrzymali Nagrodę Nobla za jej odkrycie. Banting i Collip sprzedali patent na produkcję insuliny uniwersytetowi w Toronto za jednego dolara kanadyjskiego. [wróć]
Wprawdzie ludzie nie są w stanie strawić błonnika, jest on jednak niezbędny do prawidłowego funkcjonowania przewodu pokarmowego i pożyteczny w zapobieganiu problemom trawiennym. Krowy, podobnie jak ludzie, nie mają enzymów umożliwiających przyswajanie błonnika, ale specjalne bakterie bytujące w ich układzie pokarmowym umożliwiają im rozkład błonnika. [wróć]
Matematyk John Nash, zdobywca Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 1994 roku, cierpiał na schizofrenię i był poddawany leczeniu wstrząsami insulinowymi. Doświadczenia z jego życia i przechodzonej przezeń terapii przedstawione zostały w filmie Piękny umysł z 2001 roku. [wróć]
„Zakładałem, iż jakiś trujący czynnik osłabia odporność i metabolizm komórek nerwowych […], a ograniczenie energii komórki, to jest wywołanie jej hibernacji na mniejszą lub większą skalę poprzez wyłączenie jej za pomocą insuliny, zmusi ją do zachowania niezbędnej do funkcjonowania energii i magazynowania jej, aby była dostępna dla wzmocnienia komórki”. (M. Sakel, The methodical use of hypoglycemia in treatment of psychoses, przedruk w „Am J Psychiatry” 151, supl. 6, czerwiec 1994, s. 240–247). [wróć]
Brytyjskie czasopismo medyczne „The Lancet” opublikowało wyniki randomizowanego badania klinicznego (RCT), w którym pacjentów wprowadzano w stan nieprzytomności za pomocą insuliny bądź stosowano w tym celu barbiturany. Nie odnotowano różnic w wynikach obu tych grup, co skłoniło naukowców do wniosku, że jakiekolwiek ewentualne korzyści płynące z wprowadzania pacjentów w stan śpiączki nie są zasługą stosowania insuliny. [wróć]
Tytuł oryginału: A Taste for Poison
Copyright © 2021 by Neil Bradbury
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redakcja: Małgorzata Chwałek
Konsultacja medyczna: lek. med. Hanna Żarowska
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Piotr Majewski
Ilustracje na okładce
© cgterminal/Shutterstock (buteleczka)
© Croisy/Shutterstock (trupia czaszka)
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Smak trucizny, wyd. I, Poznań 2022)
ISBN 978-83-8188-954-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer