Śmierć podaje dłoń - Jerzy Sergiusz - ebook

Śmierć podaje dłoń ebook

Jerzy Sergiusz

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 11/85

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

  • dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii
  • przełomowe, nieznane momenty walk
  • czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

Książka dostępna w zasobach:

Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 119

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Jerzy Sergiusz

 

ŚMIERĆ

PODAJE DŁOŃ

 

Wydawnictwo

Ministerstwa

Obrony

Narodowej

 

Okładkę projektował

MAREK SOROKA

 

Redaktor

WIESŁAWA ZANIEWSKA-ORCHOWSKA

 

Redaktor techniczny

GRAŻYNA WOŻNIAK

 

Korektor

JADWIGA STUGLIK

 

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1985. Wydanie I

 

ISBN 83-11-07225-6

ŚMIERĆ PUKA DO DRZWI

Wysoki, młody blondyn z krótko przystrzyżonym wąsikiem po raz kolejny zbliża się do stojącego przy krawężniku osobowego samochodu i upycha w jego wnętrzu przyniesione paczki. Drugi mężczyzna, siedzący za kierownicą auta, nerwowym spojrzeniem omiata wylot willowej uliczki. Na trzask zamykanych drzwi podrywa głowę.

— To już wszystko, Bronek?

Onufry Bronisław Kopczyński odgarnia ze spoconego czoła niesforny kędzior.

— Wiesz, czego bałem się najbardziej? — zwraca się do kolegi, kiedy wyjeżdżają już z Genewskiej, kierując się w stronę ronda Waszyngtona. — Ojca. Koniecznie chciał mi pomóc nosić te paczki...

— Oj, to by się podźwignął! Tyle ołowiu! — odpowiada chłopak zza kierownicy.

Przejazd na drugą stronę Wisły możliwy jest tylko przez most Kierbedzia. Wyprzedza ich obwieszony ludźmi tramwaj. Dopiero na moście dostrzegają pierwszy niemiecki patrol. Żandarmi w mundurach feldgrau bodą bagnetami zatrzymaną na skraju jezdni furmankę. Chłopcy odruchowo zwalniają jazdę, ale Niemcy nie zwracają na nich uwagi.

— No, tym ołowiem nie obronilibyśmy się — kierowca uderza dłonią w jedną z szaro opakowanych paczek.

— A żebyś wiedział, że właśnie tymi czcionkami będziemy do nich strzelać. W tej wojnie trzeba walczyć na wszystkich frontach. Nie tylko kulą, ale i słowem. To wojna także na idee.

— Oj, Bronek, Bronek. Ty niepoprawny romantyku... — mężczyzna zza kierownicy uśmiecha si£ po raz pierwszy. Wjeżdżają w Jasną, są już prawie na miejscu.

We wrześniu 1939 roku Onufry Bronisław Kopczyński skończył 23 lata. W oblężonej Warszawie czuł się kiepsko. Mobilizacja nie objęła go. Stwierdzona przez lekarzy wada wzroku spowodowała, że jeszcze przed wojną wypisano mu zwolnienie nawet z zastępczego powszechnego obowiązku wojskowego. Teraz zazdrościł kolegom. Nawet w tej nierównej walce jako zmobilizowani podchorążowie mieli jakąś szansę. A jaką broń przeciwko hitlerowcom mógł stanowić jego dyplom Konserwatorium Muzycznego?

Błądzi teraz z Krystyną po zdruzgotanym mieście. Przedzierają się przez zasypane gruzem skrzyżowania ulic, ziejące trupim fetorem zgliszcza i rumowiska domów. Duch stolicy jednak nie zamarł do końca. Wraz z pierwszymi ruszającymi przez wypalone ulice tramwajami pojawiają się młodzi zawadiaccy grajkowie i śpiewacy. Na stopniach zburzonej Filharmonii zaczynają koncertować orkiestry...

Oboje skończyli Konserwatorium Muzyczne na Okólniku. On studiował kompozycję i dyrygenturę, ona pianistykę. Marzyli o koncertach, ale nie w takiej Warszawie.

Z wojennej tułaczki wracają koledzy i przyjaciele. Odnajdują się znajomi z uniwersyteckich auli i łamów periodyków, z sal koncertowych i kawiarni artystycznych. Zdejmując oficerki lub podchorążacki mundur, aby uniknąć niewoli, nie zamierzają bynajmniej składać broni.

Zima 1939 roku już wisi w powietrzu. Przed piekarniami kolejki po chleb ustawiają się już o 4 rano. Jeszcze trudniej jest o węgiel. W willi Kopczyńskich na Saskiej Kępie nie ma już czym palić w piecach. Syn — kompozytor, i ojciec — malarz, zamieszkali w jednym pokoiku. W domu nie ma żadnych zapasów, więc lwią część obowiązków w zdobywaniu środków utrzymania bierze na siebie syn. Pod pseudonimem Sławomir Bronicz pisze piosenki. To tylko przejściowa twórczość — uspokaja ojca. Nazwisko — Kopczyński — zachowuje dla poważnych kompozycji. Nosił je przecież najznakomitszy z rodu — ksiądz Onufry, filolog doby Oświecenia, autor „Gramatyki dla szkół narodowych“ i „Gramatyki języka polskiego“. Dziadek i stryj Onufrego Bronisława był też znani jako właściciele drukarni, ojciec — także Bronisław — jest popularnym malarzem starej Warszawy, starsza siostra Laura — aktorką... Te tradycje kulturalne rodu niejako zobowiązują dwudziestotrzyletniego Onufrego Bronisława. Ale teraz ma na głowie przede wszystkim dopiero co założoną konspiracyjną drukarnię na Jasnej.

Tej ostatniej działalności nie udaje się na długo ukryć przed najbliższymi. Ojciec instynktownie wyczuwa, że wysiłki Bronka nie kończą się na polu muzycznym. Z niepokojem obserwuje pisane przez niego jakieś długie teksty. A kiedy syn pewnego dnia podjechał pod dom samochodem i zaczął ładować do niego jakieś paczki, ojciec od razu zorientował się, że ten bagaż jest niebezpieczny. Chciał pomóc Bronkowi, sięgnął po jeden z pakunków i zmartwiał. Pod papierem wyczuł palcami kolumny metalowych czcionek. Czeka później długo na syna z coraz bardziej rosnącym lękiem. Musi z nim porozmawiać.

Bronisław nie próbuje kłamać. — Tak, założyłem drukarnię na Jasnej — odpowiada. — Niech się tatuś nie boi, Niemcy nie będą jakoś szczególnie śledzili, co się w niej drukuje, jest przecież legalnie zarejestrowana. Na moje nazwisko. I w końcu zdumionemu ojcu oświadcza, że jutro może mu ją pokazać.

Jadą tam razem. Dwa pokoje na parterze zajmują regały z czcionkami. Obok stukają obsługiwane przez drukarzy dwie duże pedałówki. Co drukowali, ojciec nie zdążył zobaczyć. Dostrzegł tylko tytuł jednej z publikacji „Pobudka” — i kilku młodych ludzi, z jak mu się zdawało, tajemniczymi minami, którzy poszeptawszy chwilę z drukarzami wychodzili.

— No, jak ci się podoba? — Bronisław patrzy uśmiechnięty. Ojciec nie odpowiada. Ale lęka się coraz bardziej, jednak „nie” nie może mu przejść przez gardło.

Początek grudnia przynosi pierwszy śnieg. Wyszli właśnie z domu państwa Jacobi, rodziców Krystyny. Cała paczka absolwentów Konserwatorium — Bronisław z narzeczoną, Jerzy Cybichowski i Leopold Zieliński. Na ulicy pełno umundurowanych Niemców. We wnętrzach rozdartych bombami domów wyje mroźny wiatr. Na asfalcie ulicy Czerwonego Krzyża, tuż przy wiadukcie mostu Poniatowskiego, leży na pół roztrzaskany fortepian. Zatrzymują się przy porzuconym instrumencie. Zieliński uderza w klawisze. Usiłuje zagrać „Etiudę rewolucyjną”. Melodia rozlega się przejmującym zgrzytem. Bronisław patrzy z goryczą.

— Tak, teraz właśnie tak trzeba komponować.

Idą dalej w milczeniu. Być może właśnie wtedy rodzi się jego pomysł kantaty „Dies irae”. Utwór ten, na cztery głosy solowe, chór mieszany i dwa fortepiany otworzy najistotniejszy nurt jego twórczości muzycznej. Kompozycja numerowana jako opus I i opatrzona roczną datą 1940, oparta zostanie na tekście apokaliptycznego motywu z mszy żałobnej:

„Dzień to pomsty, z której chwilą

Świat pożary w popiół spylą (...)

Jakże wielki strach nastanie

Gdy pan przyjdzie niespodzianie

Sądzić świat...”

Wchodzą na wiadukt, kierując się w stronę Nowego Światu, ciągle jeszcze pod wrażeniem okupacyjnej apokalipsy. Koło Muzeum Narodowego dostrzegają nagle, że mijający ich mężczyzna uchyla ronda tyrolskiego kapelusika. Krystyna blednie.

— Brochwicz — szepce do zajętych rozmową przyjaciół. Podnoszą wzrok, ale nie odpowiadają na ukłon.

Mężczyzna o podejrzanym wyglądzie tajniaka nie daje jednak za wygraną. Zatrzymuje się i odwołuje na stronę Cybichowskiego. Rozmowa jest krótka. Jerzy patrzy bezradnie w kierunku kolegów i odchodzi wraz z cywilem.

— Doczekał się swoich — Krystyna jest zdenerwowana.

Bronisław też nie ukrywa swojego niepokoju. Stanisław Brochwicz. Dobrze pamięta go sprzed wojny, z zebrań kółek młodzieży akademickiej. Nie tylko wąsikiem, ale i pompatycznymi tyradami usiłował naśladować brunatnego führera. Uchodził za dziennikarza i literata, napisał bowiem kilka brukowych powieści. W 1938 roku zdemaskowano go jednak jako prowokatora i niemieckiego szpiega, penetrującego niektóre organizacje w Warszawie. Był sądzony, otrzymał wyrok więzienia, ale, jak widać, długo nie siedział. Takich jak on Niemcy wypuszczali natychmiast.

Jerzy Cybichowski ani tego, ani następnego dnia nie wraca do domu. Zbyt dobrze zapisał się w pamięci kolaboranta i agenta gestapo.

Nadchodzi 13 grudnia 1939 roku. Przemęczony Kopczyński kładzie się tego dnia wcześniej niż zwykle spać. Narzeka na przeziębienie, więc ojciec opatula go, w pokoju jest zimno, czym tylko może... Nagle w ciszę wieczoru wdziera się warkot silnika. Co znaczy ten odgłos, warszawiacy już dobrze wiedzą, bo momentalnie, jak na zamówienie, w oknach pobliskich domów gasną światła, a wylęknione oczy zza firanek śledzą dyskretnie, z zapartym tchem... po kogo tym razem?

Na tle śniegu wyraźnie odcinają się dwie postaci w czarnych gestapowskich mundurach. Towarzyszy im cywil. Przeraźliwy, długi dzwonek w willi przy Genewskiej wzbudza ujadanie psa. Półprzytomny ojciec Bronka otwiera drzwi. Cywil pyta nienaganną polszczyzną: „Czy jest w domu Onufry Bronisław Kopczyński?” Ale pytanie jest retoryczne. Rysopis zerwanego dzwonkiem z łóżka szczupłego, młodego mężczyzny pasuje jak ulał do opisu z trzymanego przez volksdeutscha dokumentu: wzrost — 182 cm, włosy — ciemnoblond, twarz owalna, oczy ciemnoniebieskie.

Gestapowcy czują się pewnie w obcym domu. Z minami znawców przyglądają się zawieszonym na ścianach obrazom gospodarza. Onufry Bronisław tymczasem ubiera się nerwowo, ukradkiem przeglądając kieszenie.

Na nieme pytanie, widoczne w oczach przerażonego ojca, tłumacz odpowiada lakonicznie.

— Syn zaplątał się w politykę. Znajdzie go pan w alei Szucha.

Co robić, co robić? Ojciec jest wstrząśnięty. Drukarnia, którą widział, nie schodzi mu z oczu. Jest jeszcze niebieski świt, kiedy zziajany przekracza most na Wiśle, ciągnąc za sobą małe sanki, jedyny wówczas środek transportu. Kiedy dociera na Jasną, jest półprzytomny z wyczerpania. Musi wyglądać strasznie, skoro dozorca domu od razu podsuwa mu stołek, aby odpoczął, a na wieść o aresztowaniu Bronisława — właściciela drukarni, bez słowa wydaje klucze od firmy.

Pierwszą czynnością ojca jest pozasłanianie okien. Całą podejrzaną makulaturę w oka mgnieniu pochłonie płomień. Trzeba porozsypywać przygotowane do druku kolumny czcionek, wreszcie popakować je tak, aby na ulicy nie wzbudzały żadnych podejrzeń.

Ciężki, kanciasty metal kaleczy palce do krwi. Nie mniej dokuczają mróz i głód. Ale myśl o synu dodaje mu sił. Pakowanie czcionek i innych utensylii drukarskich, ich maskowanie, aby na ulicy mogły uchodzić za paczki z żywnością czy ubraniem, zajmuje czas aż do następnego świtu. Brak snu i mróz, który bezlitośnie wdziera się do drukarni, są niczym wobec rozpaczliwej myśli — czy bardzo go tam biją? Czy powróci!

Teraz malarza Kopczyńskiego czeka przewiezienie „gorącego“ ładunku saniami. Wybawieniem jest drukarnia bratanicy, mieszcząca się przy ulicy Świętokrzyskiej 41. Tam Bronkowe czcionki nie zwrócą niczyjej uwagi. Tego dnia ojciec kompozytora, zmieniając niemal za każdym razem marszrutę dla niepoznaki, zrobi kilkadziesiąt takich ciężkich i ryzykownych kursów.

Już w pierwszych miesiącach okupacji gmach gestapo w alei Szucha zyskuje sobie ponurą sławę. Ale póki jest jakaś szansa ratunku, Kopczyński nie może jej zaprzepaścić. Już na schodach wyczuwa przykry zapach skrzepłej krwi. Z podziemi dochodzą tłumione lamenty i krzyki „przesłuchiwanych“. Wcześniej poznany tłumacz wskazuje mu drogę. — Tu, w tym pokoju, siedzi ten, który jest panem życia i śmierci pańskiego syna.

Ojciec uchyla drzwi. Od biurka zrywa się niski, krępy oficer w czarnym mundurze. Jest wyraźnie wściekły. Nie chce słuchać do końca wyłuszczanej po polsku prośby.

— Koptschynsky, ten naczelnik propagandy?!

Cios jest tak silny i zadany znienacka, że stary malarz uderza głową w przeciwległą ścianę. Za chwilkę już znajduje się za drzwiami.

Pierwszą krzepiącą wiadomością jest gryps, jaki dociera tuż przed Bożym Narodzeniem na Genewską: „Najserdeczniejsze życzenia Świąteczne przesyła z «Centralniaka» zdrów i cały Bronek“.

Teraz ojciec wysyła kartkę do więzienia przy Daniłowiczowskiej, a w niej wiadomość, że „Zbyszek jest zdrów“. Oznacza to, że brat Bronisława, który przed kilkoma miesiącami poszedł na wojnę, i o którym nic dotychczas nie wiedziano, żyje.

Kopczyński nie rezygnuje z interwencji w gmachu gestapo. Tym razem jako tłumaczka oferuje mu swą pomoc sąsiadka, miła, młoda osoba, pochodząca z Jugosławii i biegle władająca niemieckim. Dzielnie i z poświęceniem usiłuje poruszyć sumienie Niemca. Musiała w końcu pozyskać jego sympatię, bo na początku lutego 1940 roku wyprosiła nie tylko zwolnienie Onufrego Bronisława Kopczyńskiego, ale i jego przyjaciela — Jerzego Cybichowskiego.

Bronisław powoli i z trudem odzyskuje siły i zdrowie. Trzeba jednak myśleć o zdobyciu środków utrzymania. Sytuacja materialna w domu jest kiepska. Ojciec błaga przy tym, by syn zerwał z konspiracją. W połowie 1940 roku młodego kompozytora można więc spotkać w składzie orkiestry, występującej w „Gospodzie Włóczęgów“ w Alejach Jerozolimskich. Początkowo jest tam pianistą, z czasem dyrygentem. Melodyjne piosenki „Sławomira Bronicza“ znajdą się też w repertuarze, prezentujących się w kawiarniach i cukierniach popularnych piosenkarzy: Toli Mankiewiczówny, Hanki Brzezińskiej, Zbigniewa Rawicza, Zbyszka Rakowieckiego...

Na koncerty polskiej muzyki poważnej, zarówno klasycznej, jak i współczesnej, w Generalnym Gubernatorstwie nie ma miejsca. Twórczość, do której przywiązuje największe znaczenie, Kopczyński może prezentować tylko w prywatnych mieszkaniach. Tam z kolegami-muzykami a z czasem i żoną — Krystyną, gra swoją „Sonatinę“, „Oktet“ czy też „Mały koncert“ na fortepian i orkiestrę smyczkową.1 Sama pasja artysty popycha go do konspiracji...

„POETO, PODAJ NAM SWĄ RĘKĘ...“

Konspiracja dla studentów polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego jest już chlebem powszednim. Przecież ich uczelnia działa w podziemiu, a na zajęcia zbierają się w swoich prywatnych lub profesorskich mieszkaniach. Ale chwalić się swą przynależnością do konspiracyjnej organizacji nie ma co. Na razie więc przyglądają się sobie, ostrożnie badając własne zainteresowania i pasje. Właśnie skończyły się zajęcia z poetyki i wychodzą na słoneczną ulicę.

— Czy nie uważa pan — rozpoczyna Wacław Bojarski — że liryka... jako rodzaj literacki... jest dziwnie niepełna? Tak. Nie wystarcza mi. Chociaż nie piszę właściwie nic innego.

— Ja też piszę głównie liryki... — Trzebiński z zainteresowaniem przygląda się, elegancko, jak na okupacyjną jesień, ubranemu koledze. Sam nie przywiązuje do ubrania większej wagi, zresztą skąd wziąć na to pieniądze. — Ale zerwanie z liryką będzie czymś więcej — dodaje — niż naszym indywidualnym buntem czy odejściem...

Obaj piszą. To się liczy. I dla niego, i dla Wacława. Wkrótce podziemną polonistykę obiegnie wieść o ich pomyśle. Będą to autorskie wieczory poetyckie.

Dwudziestego szóstego stycznia 1942 roku Andrzej Trzebiński zapisze w swoim pamiętniku: „W sobotę pracowałem jak wół. W czytelni pisałem prawie bez przerwy od godziny 2 do 8 wieczór. W domu aż do północy... Korektę robiłem już następnego dnia u ciotki w kuchni.

Przed piątą poszedłem na miejsce. Kompozytor grał jakąś własną kompozycję. Panna Haneczka ładnie siedziała na kanapie i przyglądała mi się, nie wiem dlaczego, goście spóźniał się. Bojarski także. Dopiero po piątej tłok. Nosiliśmy palta do sąsiedniego pokoju, witaliśmy znajomych i układaliśmy swoje «menu». Najpierw czytał Bojarski o nowej postawie człowieka tworzącego, później Łoskot o malarstwie narodowym, wreszcie — ja, i na końcu muzyk o nowym stylu muzyki i Bojarski «Biegiem w głąb życia».

Polemika dotyczyła mojej pracy i Łoskota. Tamtym darowano. Więcej: Bojarski odniósł swą nowelą wielki sukces... Sołtan nie mógł zrozumieć, co oznacza w mojej pracy zamiar twórczy i zarzucał mi fałszowanie Brzozowskiego, czego bynajmniej nie robiłem. W pewnych punktach zrywałem przecież z Brzozowskim wyraźnie..

„Menu” autorskiego wieczoru okazuje się w sumie bardzo udane. Zaprezentowane na konspiracyjnym wieczorze utwory ukażą się wkrótce na łamach pierwszego w okupowanej Warszawie pisma literackiego. Ich autorzy zaś znajdą się w gronie jego redaktorów i współpracowników.

Muzyk i kompozytor to nikt inny tylko Onufry Bronisław Kopczyński. Kolegom przedstawi się jednak jako „Stefan Barwiński, takim też pseudonimem będzie sygnował w ich piśmie swoje artykuły.

— Skazani na nicość kulturalną — przekonuje Bojarski młodego plastyka, Zbigniewa Łoskota, zakochanego w malarstwie — musimy bronić się teraz własną literaturą, musimy zdobyć się na stworzenie sztuki narodowej.

Wacław ma też pomysł na tytuł pisma — „Sztuka i Naród”.

Wszyscy patrzą na „Barwińskiego”. Kopczyński jest nie tylko najstarszym z nich, ale wiedzą już, że jest doświadczonym konspiratorem, siedział nawet w więzieniu, a teraz reprezentuje wobec nich Konfederację Narodu, organizację podziemną utworzoną jesienią 1940 roku w okupowanej Warszawie.

Wzbudza też ich szacunek swą inteligencją i dowcipem. A jadąc tramwajem czytuje partytury oper i symfonii, tak jak oni książkę. Twierdzi przy tym, że słyszy od razu całą frazę muzyczną graną przez wszystkie instrumenty. A najważniejsze, że daje im wolną rękę. To pismo ma zależeć od inwencji każdego z nich.

Najbardziej rzuca się w oczy zapał Bojarskiego. On zresztą najwcześniej „złapał“ kontakt z Bronisławem, ma w sobie żar konspiracyjnego nowicjusza, a przy tym humor i autentyczny talent. Teraz też najczęściej zabiera głos.

— Ustalamy ostatecznie „menu“ pierwszego numeru SiN-u (tak będą odtąd w skrócie nazywać swój miesięcznik). Na początku idzie mój artykuł o postawie człowieka tworzącego...

W dziesięć dni później podczas przypadkowego spotkania rzuci Trzebińskiemu łobuzerskie pytanie: — Czy czytał pan już ostatni numer znanego warszawskiego wydawnictwa kulturalnego „Sztuka i Naród“?

Odbite na powielaczu pismo liczy 22 strony dużego formatu. Pod winietą widnieje myśl Cypriana Kamila Norwida: Artysta jest organizatorem wyobraźni narodowej. I data: 2 kwietnia 1942 r.

— Dlaczego drugi, a nie pierwszy? — pyta któryś z nich.

— A co chciałbyś, żeby pomyśleli, że to primaaprilisowy żart? — uśmiecha się Bojarski.

W tym numerze podpisuje się pseudonimem Jan Marzec”. Jego pierwszy artykuł jest czymś w rodzaju manifestu, zapowiedzią walki orężem słowa.

Opowiadania Bojarski drukuje jako „Wojciech Wierzejski“, a wiersze — „Marek Zaleski“. Andrzej Trzebiński pisze w SiN-ie jako „Paweł Późny“. Tak podpisuje swe liryki, recenzje sygnuje pseudonimem „Stanisław Łomień“.W biurze kolportażu Konfederacji będzie zaś „Nabielakiem“. Na razie mnogość pseudonimów musi zastąpić autorów, których można policzyć na palcach jednej ręki. Ale Bojarski jest pełen wiary. — Zrobimy konkurs poetycki. Na pewno przyciągniemy kilka dobrych piór.

Jakoż i wkrótce pojawi się między nimi Tadeusz Gajcy, również student polonistyki, tyle że z innego kompletu (przyjmie pseudonim „Karol Topornicki“, oraz „Roman Oścień“), a także jego nieodłączny druh Zdzisław Stroiński („Marek Chmura“).

Bojarski jak magnes przyciąga ludzi. Kopczyński uśmiecha się pobłażliwie, kiedy Wacław przedstawia go: — W prostej linii potomek świętobliwego pijara.

Dopiero później dowiedzą się, że w rodzie pierwszego redaktora jest słynny ksiądz Onufry Kopczyński, czołowy filolog doby Oświecenia, autor „Gramatyki języka polskiego“.

Zresztą Gajcemu Bojarski też przykłada łatkę. — Pogodny katastrofista — przedstawia go.

Pismo już jest. Teraz należy ściągnąć do niego jak najwięcej zdolnych autorów. W drugim, czerwcowym numerze SiN-u, ukaże się więc anons: „Poeto, malarzu, muzyku, aktorze! — jeśli jesteś sam, pozbawiony zaplecza moralnego, poczucia związku ze współtworzącym otoczeniem — podaj nam swoją rękę, o którą staniemy się silniejsi”.

Kto odpowie na ten anons? — myślą. Kto pierwszy poda dłoń?

„TO WYMARSZ UDERZENIA...“

W nocy z 26 na 27 lipca 1942 roku grupa bojowa Konfederacji Narodu podejmuje próbę wykradzenia z więzienia przy ulicy Daniłowiczowskiej swych pięciu kolegów, ujętych kilkanaście dni wcześniej z bronią w ręku. Dowódca, podchorąży „Bruno” (Stefan Lipiński), przywdziewa mundur hauptsturmführera SS, jego podkomendni przebierają się za funkcjonariuszy gestapo. Pod bramę podjeżdżają osobowym autem. Zaskoczeni nieoczekiwaną wizytą „butnych Niemców” strażnicy nie zwracają uwagi, że rozkaz wydania więźniów „celem przewiezienia ich na przesłuchanie” sporządzony jest na nietypowych, jak się potem okazuje, nieaktualnych już, blankietach. Konspiratorzy tak dobrze grają role brutalnych i hałaśliwych gestapowców, że w mistyfikacji nie orientują się nawet więźniowie. Jeszcze w czasie jazdy przez miasto nie wierzą, że są już wolni. Przypuszczają, że to tylko makabryczny żart ich prześladowców.

Całe napięcie obu grup — wykradających i wykradzionych — pryska dopiero po dotarciu do przygotowanych wcześniej kwater. Gdyby znalazł się tam wtedy postronny obserwator, byłby świadkiem niecodziennej sceny: więźniowie i „gestapowcy” rzucają się sobie w ramiona, ściskając i całując z radości.

Wieść o tej akcji roznosi się szybko w środowisku Konfederacji. Rozentuzjazmowany Wacław Bojarski opowiada o tym swej siostrze Lucynie tak barwnie, a przy tym — oczywiście z konspiracyjnych względów — z widocznymi niedomówieniami, że ta uważa go nawet za jej uczestnika. Ale w KN role są wyraźnie podzielone — broń przeznaczona jest dla szykujących się na „wymarsz Uderzenia” bojowców i żołnierzy konspiracji, propagandyści i poeci powinni natomiast atakować na froncie kulturalnym — wierszami, artykułami i piosenkami.

„Trudna jest droga, droga daleka,

Lecz ją pokona wytrwały marsz...

— śpiewa Wacław, bębniąc jednocześnie palcami o wieko fortepianu.

„Przy tej mnie drodze, dziewczyno, czekaj,

módl się za każdy pocisk nasz.

W słowiańskie niebo podnieśmy wzrok,

radosna pieśń wypłynie na wargi,

a gdy umilknie..”

Nagle przerywa. — Bronek, za bardzo przyspieszasz — mówi do siedzącego przy klawiaturze wysokiego mężczyzny. — To powinno mieć takie tempo...

Uderza palcami w klawisze, wydobywając z instrumentu niby tę samą, ale brzmiącą jakoś inaczej melodię.

— Widzę, że i beze mnie sobie radzisz — uśmiecha się wyrozumiale Kopczyński. W jego ciemnoniebieskich oczach błąka się ognik ironii.

— Mistrzu, nie żartuj. Co znaczy tych moich kilkanaście lekcji przy twoim konserwatorium i geniuszu...

— Ale w tym przypadku ty jesteś kompozytorem. Więc jak to ma iść? — Kopczyński ponownie rozpoczyna grać „Słowiańskie niebo”, wzmagając nieco ekspresję melodii.

To lato i jesień będą przesycone melodiami. Dzień nie jest podobny do dnia, ale wciąż powracają te same refreny.

— Jeszcze ciepła! Nikt jej nie słyszał! — rozpoczyna swe spotkania z kolegami i koleżankami Bojarski i śpiewa:

„K — jak: kocham cię,

A — aniele mój,

S — jak: sny ci moje wszystkie dam,

I — Ideale mój,

U — usta po to masz,

żebym, aż mi zbraknie tchu,

ciągle je całować mógł“.

— To „Kasia“ — wyjaśnia. — Ale teraz zacząłem pisać piosenkę o Natalii...

Andrzej Trzebiński nie chce jednak być gorszy od przyjaciela. I rozpoczyna swój „Wymarsz Uderzenia“:

„A jeśli bzy już będą, to bzów mi przynieś kiść

I tylko mnie nie całuj i nie broń, nie broń iść.

Bo choć mi wrosłaś w serce, karabin w ramię wrósł

i ciebie z karabinem do końca będę niósł...“

Ale te „pojedynki“ nie mają sensu, przecież piszą piosenki dla tych samych oddziałów partyzanckich. Drugą strofę „Wymarszu Uderzenia“ śpiewają więc razem. Zaczęli półgłosem, ale w jakimś dziwnym zapamiętaniu kończą refren z taką mocą, że do pokoju wbiega przerażona siostra Wacława:

— Czy wyście poszaleli? Chcecie nam Niemców na kark sprowadzić?

Dziewczyna ma rację, wracają do rzeczywistości. Zadanie jest jasne: przygotować śpiewnik dla wyruszającego w pole pierwszego oddziału Uderzeniowych Batalionów Kadrowych, który powstał w Warszawie z miejscowej młodzieży i w październiku 1942 roku był gotowy do opuszczenia miasta, oczywiście skrycie, w małych grupach; punkt zbiórki wyznaczono gdzieś na Podlasiu. W strukturze Konfederacji Narodu te bataliony miały być jej formacjami zbrojnymi w walce z okupantem, zachowując odrębność organizacyjną. Do tych spraw redaktorzy SiN-u nie sięgają, kieruje nimi ktoś inny, zapalają się natomiast do śpiewnika. Pomysł chwycił od razu, choć niektórzy ze starszych konspiratorów sceptycznie odnoszą się do zapału poetów: — Wojna sama zrodzi piosenkę. Tak było zawsze...

— Nie, nie — oponuje Bojarski. — Kto ma pisać piosenki, jeśli nie my — artyści? Dobra piosenka jest bardziej potrzebna chłopcom z lasu niż sto najsłuszniejszych artykułów!

„Byłem już jedną nogą, a może więcej nawet, gdyż jedną duszą razem z nimi — notuje 9 października w swym pamiętniku Andrzej Trzebiński. — Miałem już w sobie ten wyjazd jak bicie serca. W sobie — tam w środku. Żegnałem się z ludźmi, wierząc, że nie powitam ich — albo nigdy, albo — nie wcześniej niż po wojnie dopiero.

Przeszedłem cały dzień milczących, potężnych rekolekcji. Ojciec W[arszawski] — jezuita, wyglądał jak Skarga. Kazał zamknąć drzwi. Napakował później w ten zamknięty pokój tyle wiary, że — notując w pamięci kombinacje jego rąk — nawet... wczoraj byłem u spowiedzi (...)

«Adam» [Onufry Bronisław Kopczyński] stracił jednak przekonanie do mojego wyjazdu. Witam się więc. Nie tyle z ludźmi, co pracą ponad siły... Napisałem już «Pokolenie liryczne i dramatyczne». SiN nr 3—4 przyjmowany sceptycznie”.

Wielu marzyło o tej partyzanckiej wyprawie. Niestety, już wkrótce dotrą do Warszawy wieści niepomyślne. Niemcy dowiedzieli się o niej z własnych źródeł, znali trasę przejazdu ludzi, przypuszczalnie obserwowali ich ruchy w terenie. Zgrupowany w Puszczy Sterdyńskiej na Podlasiu blisko 200-osobowy oddział, złożony głównie z warszawskiej młodzieży, po dwóch starciach z nieprzyjacielem został rozproszony i poniósł straty. W tej sytuacji jeszcze w tym samym miesiącu nastąpiło jego rozwiązanie. Do sformowania kolejnego i drugiej wyprawy doszło dopiero w maju przyszłego roku. Razem z partyzantami pomaszerowały wówczas piosenki Kopczyńskiego, Bojarskiego, Trzebińskiego, Gajcego... Nowy oddział czasowo tylko występował samodzielnie, włączono go niebawem w skład AK, ale to już inna historia.

Trzebiński dwoi się i troi w pracy. Lwią część dnia pochłania mu prowadzenie biura kolportażu wydawnictw Konfederacji, pisze artykuły do „Sztuki i Narodu“, referaty na zajęcia Studium Słowiańskiego, a jednocześnie przygotowuje się do egzaminów na podziemnej polonistyce i tworzy: dramat, powieść, liryki, trzy różne gatunki i jedno pióro. Zdaje sobie sprawę z nadmiaru obowiązków, ale jest wytrwały i ambitny. „Wczoraj nie spałem całą noc i w dzień się nie zdrzemnąłem — notuje 1 listopada. — Dziś wstałem jeszcze o kompletnej nocy, gdzieś o wpół do szóstej. Jutro to samo.

Jadam zasadniczo raz dziennie. Dużo i raz. Gdzieś około 2—3 w południe. Brak kolacji odczuwam, ale śniadania przestały już być moim nałogiem.

Nie czuję wewnętrznej potrzeby śniadań. Nie mam czasu i zapominam. Mam w tej chwili pracy tak niesamowicie dużo, że nawet całe moje kierownictwo wyciąga już kopyta. Stosuję kary, ale wiem, że wymagam ponad siły tych ludzi. Mieć czterdzieści parę osób, dziesiątkę kierownictwa i tym wykonywać pracę 100 ludzi i 25 kierownictwa, to jest drańsko dużo, drańsko dużo pracy“.

W tym konspiracyjnym kołowrocie, narzucanych sobie nakazów i zakazów, jedynym niemal wytchnieniem są spotkania z Bojarskim. Z roznamiętnienia przeżytym dniem ostygają, siadając o zmierzchu na postumencie pod Kolumną Zygmunta bądź to na skwerze na Krakowskim Przedmieściu, u wylotu Bednarskiej. Andrzej podziwia przyjaciela, jego niespożytą zda się żywotność, zdolność pogodzenia spraw konspiracji z życiem osobistym i poezją. Wacław ma coraz to więcej planów twórczych. Dopiero co napisał dwie fascynujące nowele: „Pożegnanie z mistrzem” i „Jeden dzień z życia Witolda Grabca”. „O tym warto raz coś solidnie machnąć. Na przykład o Bojarskiego «Grabcu» — zanotował Trzebiński — aż się prosi o to! Bo przecież to jest wielka, no — największa właśnie forma zrobić prawdziwe autentyczne bebechy i właśnie nie flaki — ale bebechy, na baczność, na mur, stojące...”. A już;