Smoczy tron - Tad Williams - ebook

Smoczy tron ebook

Tad Williams

4,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Ciemne moce wkraczają do spokojnej krainy Osten Ard. grożące niebezpieczeństwo przeczuwa jedynie nieliczna grupka osób, zwana Ligą Pergaminu. Giermek Simon, przypadkowo złączony z Ligą, staje się przewodnikiem w poszukiwaniu zaginionych mieczy, w wędrówce, która obfituje w spotkania z wrogami pochodzącymi z najbardziej koszmarnych mitów. 
[Opis wydawnictwa] 

 

Cykl: Pamięć, Smutek i Cierń, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 TAD WILLIAMS

SMOCZY

TRON

Przełożył Paweł Kruk

REBIS

DOM WYDAWNICZY REBIS

POZNAŃ 1993

Tytuł oryginału: The Dragonbone Chair

Copyright © 1988 by Tad Wiliams

Published by arrangement with DAW Books, Inc., New York

Copyriht © fot the POlish translation by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1993

Copyright © for the cover illustration by Oliviero Bemi/via Thomas Schluck Agentur

ISBN 8385696628

Dom Wydawniczy REBIS

60801 Poznan, ul. Marcelińska 18

tel. 656607, tel./fax 656591

Druk z dostarczonych diapozytywów

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie

Zam. 7611/93

 NOTA AUTORA

Podjąłem trud, trud płynący z miłości do świata i z potrzeby ukojenia wzniosłych serc, bo takie serca miłuję, a świat jest mi drogi. Nie o zwykłym świecie mówię, nie o tych, którzy (jak słyszałem) nie potrafią przyjąć smutku i tęsknoty, lecz rozkoszy tylko pragną. (Niech więc Bóg pozwoli im w niej trwać!) Opowieść ma nie mówi o ich świecie i życiu; o innych będę opowiadał. W świecie, o którym myślę, w jednym sercu znajdziesz gorzką słodycz i drogi smutek, rozkosz serca i ból tęsknoty, radość smutku i smutek śmierci, radość śmierci i smutek życia. W takim to świecie pragnę zamieszkać aż do zbawienia lub do zatraty.

Gottfried von Strassburg (autor Tristana i Izoldy)

Nie byłoby tej książki, gdyby nie pomoc wielu ludzi. Chciałbym wyrazić swe podziękowania następującym osobom: Evie Cumming, Nancy DemingWilliams, Arthurowi Ross Evansowi, Peterowi Stampfelowi i Michaelowi Whelanowi. Wszyscy oni czytali ten piekielnie długi rękopis, służyli mądrą radą i pomocą. Dziękuję też Andrew Harrisowi za pomoc logistyczną, która daleko wykraczała poza przyjacielskie wsparcie. Szczególne wyrazy wdzięczności jestem winien Betsy Wollheim i Sheili Gilbert, moim wydawcom, które długo i wytrwale pomagały mi, bym napisał tę książkę najlepiej, jak potrafiłem. Oni wszyscy to wspaniali ludzie.

Książkę tę dedykuję mojej mamie, Barbarze Jean Evans, dzięki której pokochałem Toad Hall, lasy the Hundred Aker, hrabstwo oraz mnóstwo innych ukrytych miejsc i państw poza polami, które znamy.

Ona również wszczepiła we mnie trwałe pragnienie dokonywania własnych odkryć i dzielenia się nimi z innymi. Z nią chciałbym się tą książką podzielić. 

 PRZEDMOWA

...Ogromna jest księga szalonego kapłana Nissesa, twierdzą ci, którzy ją trzymali, waży tyle co małe dziecko. Znaleziono ją u boku Nissesa, gdy leżał martwy, z uśmiechem na twarzy obok okna wieży, z której to wcześniej jego pan, król Hjeldin, skoczył i życie swe zakończył.

Rdzawy atrament — sporządzony z jagnięcej błony, ciemiernika i ruty oraz z jakiejś bardzo gęstej i czerwonej cieczy — wysechł mocno i kruszy się, z łatwością opadając ze stron. Księgę oprawiono w gładką skórę zwierzęcia nieznanego pochodzenia.

Ci święci ludzie z Nabban, którzy czytali księgę po śmierci Nissesa, uznali ją za bluźnierczą i niebezpieczną, lecz z nieznanych powodów nie spalili jej, jak to zwykle się dzieje w takich wypadkach. Tak więc długo przeleżała ona w przepastnych archiwach Matki Kościoła, w najgłębszej i najbardziej tajemniczej krypcie, gdzie spoczywa Sancellan Aedonitis. Teraz jednak zniknęła z onyksowej szkatuły, w której ją złożono. Archiwa nie mówią, gdzie się znajduje.

Ci, co czytali te bluźnierstwa Nissesa, twierdzą, że są tam wszystkie tajemnice Osten Ard i te z mrocznej przeszłości, i te, które są cieniem rzeczy jeszcze nie narodzonych. Aedoniccy kapłani, co księgę badali, mówią tylko, że to bluźnierstwa.

Doprawdy, może tak być, że pisma Nissesa w równym stopniu poprzedzają to, co będzie, jak i opisują to, co było. Nie jest wiadome, czy wielkie wydarzenia naszego wieku — w szczególności rządy i triumf Prestera Johna — zawarte są w przepowiedniach kapłana, choć mówi się, że jest to możliwe. Większa część pracy Nissesa jest tajemnicza, jej sens ukryty w dziwnych rymach i niejasnych odnośnikach. Nigdy nie przeczytałem całej pracy, a większość spośród tych, co to uczynili, dawno już zmarła.

Tytuł księgi zapisany jest prostym pismem runicznym z północy, gdzie urodził się Nisses. Brzmi on Du Svardenvyrd, co znaczy Dzieje Mieczy...

Życie i rządy Króla Johna Prezbitera Morgenes Ercestres

OSTRZEŻENIE AUTORA

Niech pamiętają wędrowcy po krainie Osten Ard, by nie dawać ślepej wiary starym zasadom, a wszystkich rytuałów strzec uważnym okiem, gdyż często kryją one to, czego nie widzimy.

Lud Qanuc z zakutych w śniegi gór Trollfells takie oto ma przysłowie: „Ten, który pewien jest końca rzeczy, będąc u ich początku, może być albo wielkim mędrcem, albo wielkim głupcem; lecz bez względu na to, którym z nich jest, z pewnością jest on nieszczęśliwy, gdyż ugodził już w serce cudu”.

Miej się na baczności, przybyszu:

Unikaj przypuszczeń.

Lud Qanuc ma też inne przysłowie: „Witaj, przybyszu. Zdradliwe dzisiaj są ścieżki”. 

CZĘŚĆ PIERWSZA

SIMON GAMOŃ

 1.Pasikonik i Król

W dniu tym dało się dostrzec niespotykane poruszenie w uśpionym zamku Hayholt, w jego labiryncie cichych korytarzy i porośniętych winem dziedzińców, w celach mnichów jak i w wilgotnych, ocienionych komnatach. Dworzanie i służba wytrzeszczali oczy i szeptali. Podkuchenni rzucali sobie znaczące spojrzenia znad zmywalnie w wypełnionej parą kuchni. Na wszystkich dziedzińcach i korytarzach wielkiej twierdzy słychać było stłumione rozmowy.

Sądząc z nastroju ogólnego podniecenia, można by wnosić, że to pierwszy dzień wiosny, jednak olbrzymi kalendarz w zaśmieconej komnacie Doktora Morgenesa wskazywał co innego: był to dopiero miesiąc Novander. Jesień nie chciała jeszcze odejść, a już zbliżała się zima.

Nie pora roku odmieniła ten dzień, lecz miejsce — Sala Tronowa Hayholt. Przez trzy długie lata jej drzwi zamknięte były na rozkaz Króla, a kolorowe okna zasłonięte. Zakazano tam wchodzić nawet służącym, którzy zwykle sprzątali salę; zakazu tego ścierpieć nie mogła ochmistrzyni. Trzy lata i trzy zimy nikt nie naruszał spokoju komnaty, lecz dzisiaj było inaczej — w zamku wrzało.

Był wszelako ktoś, czyjej uwagi nie przyciągała ta długo nie odwiedzana sala. Ów ktoś był jak pszczoła w huczącym ulu, której bzyczenie nie współbrzmiało z pozostałymi. Chłopiec siedział w sercu Ciernistego Ogrodu, w niszy między czerwonym murem kaplicy a pozbawionym liści żywopłotem i miał nadzieję, że nikt go nie potrzebuje. Jak dotąd dzień był irytujący. Wszystkie kobiety zajęte, zbyt zabiegane, by odpowiadać na pytania, śniadanie spóźnione i zimne. Jak zwykle wydawali mu sprzeczne polecenia i nikt nie miał czasu zainteresować się jego problemami...

Nic nowego — pomyślał ze smutkiem. Całe to popołudnie byłoby stracone, gdyby nie odkrył olbrzymiego żuka, który paradował przez ogród niczym zadowolony wieśniak.

Chłopiec za pomocą patyka poszerzył wąską drogę, jaką owad wyskrobał pod ścianą w czarnej i zimnej ziemi, lecz zdobycz nie ruszała się. Trącił lekko lśniący pancerz, ale uparty żuk nadal tkwił w miejscu. Chłopiec nachmurzył się i przygryzł górną wargę.

— Simon! Na Święte Stworzenie, gdzieś się podziewał!

Bezwładna dłoń wypuściła gałązkę, jakby chłopiec został ugodzony strzałą w samo serce. Odwrócił się wolno i dostrzegł stojącą nad nim postać.

— Nigdzie... — zaczął Simon, lecz w tym momencie kościste palce chwyciły nagle jego ucho i podciągnęły do góry tak, że wstał sycząc z bólu.

— Nie waż mi się nigdy zaczynać od „nigdzie”, mały wałkoniu — warknęła mu prosto do ucha Rachel, zwana Smokiem, ochmistrzyni, a było to możliwe tylko dlatego, że wspięła się na palce, a chłopiec jak zwykle się garbił. Normalnie Simon przewyższał ją o dobrą stopę.

— Proszę wybaczyć, przepraszam — wymamrotał Simon, a jednocześnie ze smutkiem stwierdził, że żuk zaczął kierować się do szczeliny w kaplicznym murze, gdzie był nieosiągalny.

— Nie będziesz wciąż zbywał mnie swoim „przepraszam” — odburknęła Rachel. — Wszyscy w tym domu urabiają sobie ręce po łokcie, tylko nie ty! Ale jakby i tego było mało, jeszcze muszę tracić swój cenny czas, żeby cię znaleźć! Simon, jak możesz być takim niegodziwcem, zamiast zachowywać się jak mężczyzna? Jak możesz?

Ten czternastoletni, wielce skonfundowany teraz chłopiec nic nie odpowiedział. Rachel wpatrywała się w niego.

„Wystarczy popatrzeć na te rude włosy i piegi — pomyślała — a jak jeszcze zacznie zezować i marszczyć się, tak jak teraz, to już zupełnie wygląda na półgłówka”.

Simon też wpatrywał się w swoją prześladowczynię. Rachel sapała gniewnie, wypuszczając ustami kłęby pary. Widział, że drży, choć nie potrafił powiedzieć czy ze złości, czy z zimna. Zresztą nie miało to znaczenia. Pogarszało jedynie jego samopoczucie.

„Wciąż czeka na odpowiedź — pomyślał. — Wygląda na bardzo zmęczoną i złą”. Skulił się jeszcze bardziej i wbił wzrok w swe stopy.

— No cóż, w takim razie chodź ze mną. Dobry Bóg wie, że potrafię znaleźć zajęcie dla leniwego chłopaka. Czy nie wiesz, że Król wstał z łoża boleści? Nie wiesz, że udał się do Sali Tronowej? Jesteś głuchy i ślepy?

Chwyciła go za łokieć i poprowadziła przez ogród.

— Król? Król John? — spytał zaskoczony Simon.

— Nie, gamoniu, król Zawalidroga. Naturalnie, że Król John! — Rachel zatrzymała się, by wsunąć pod czepek kosmyk rzadkich, stalowo siwych włosów. Jej dłoń drżała.

— No, pewnie się cieszysz — powiedziała. — Tak mnie zdenerwowałeś, że obraziłam imię naszego starego, dobrego Króla Johna. A on jest tak chory. — Zasapała głośno i pochyliła się, by wymierzyć mu kolejnego klapsa w ramię. — Chodź ze mną. — Poczłapała przed siebie, a mały niegodziwiec za nią.

SIMON nie znał innego domu poza tym starym zamkiem zwanym Hayholt, co znaczyło Główna Wieża. Dobra to była nazwa. Wieża Zielonego Anioła, stanowiąca najwyższy punkt twierdzy, wyrastała ponad najstarsze i najwyższe drzewa. Gdyby umieszczony na jej szczycie anioł cisnął kamień swą zielonkawą dłonią, to spadałby on prawie dwieście łokci, zanim by chlupnął do słonawej fosy, mącąc tym samym spokój wielkich szczupaków, które pływały tuż pod powierzchnią wiekowego błota.

Hayholt był starszy od wszystkich pokoleń chłopów z Erkynland, którzy rodzili się, pracowali i umierali na polach i w wioskach otaczających zamek. Ludzie z Erkynlandu byli tylko kolejnym pokoleniem, które rościło sobie do niego prawo. Wielu przed nimi nazywało twierdzę swoją, lecz nikomu nie udało się zagarnąć jej dla siebie. Na okalającym potężną twierdzę murze zewnętrznym widać było ślady pracy wielu rąk z różnych czasów: grubo ciosany kamień i drewno Rimmersmenów, chaotyczne łaty i dziwne rzeźby Hemystirczyków, a nawet misterne kamienne rzeźby ludzi z Nabban. Lecz ponad tym wszystkim wznosiła się Wieża Zielonego Anioła, zbudowana rękoma nieśmiertelnych Sithów na długo przed przybyciem w te strony ludzi. Do nich to naówczas należało całe Osten Ard. To Sithowie pierwsi zaczęli tu budować; postawili tę twierdzę na przylądku, by strzegła Kynslagh i drogi wodnej do morza. Swój zamek nazwali Asu’a, domem wielu panów. Jeśli rzeczywiście tak było, to trafne nadali mu imię.

Prawy Lud zniknął już z trawiastych równin i wyżyn, odszedł do lasów, skalistych gór i innych mrocznych miejsc nie nadających się do zamieszkania przez ludzi. Pozostały tylko ruiny zamku, który był teraz domem dla nowo przybyłych.

Asu’a pozostaje nieodgadniony; dumny, choć zniszczony, pogodny i groźny, najwyraźniej obojętny na zmiany kolejnych mieszkańców. Asu’a — Hayholt. Wyrasta niczym góra nad miastem i okolicą, pochylony nad swymi lennami jak śpiąca, troskliwa niedźwiedzica wśród małych niedźwiedzi.

SIMON często sprawiał wrażenie, że jest jedyną osobą w wielkim zamku, która nie znalazła tu swego miejsca w życiu. Kamieniarze naprawiali pomalowany na biało front rezydencji i podpierali kruszące się ściany zaniku — choć niekiedy proces kruszenia postępował szybciej niż naprawy. Robili to, nie zastanawiając się, jak ten świat się kręci i dlaczego. Kuchenni chłopcy i lokaje pogwizdywali wesoło, przetaczając ogromne beki białego wina i solonej wołowiny. Pod czujnym okiem zarządcy dworu targowali się z chłopami o wąsatą cebulę i przesiąkniętą solą marchew, które to warzywa co rano przynosili w workach do królewskiej kuchni. Rachel i jej pokojówki też nie miały chwili wytchnienia. Wymachiwały miotłami ze związanej słomy i goniły kłęby kurzu, jakby zaganiały płochliwe owce. Przeklinały pod nosem tych, którzy opuścili właśnie sprzątane komnaty, i ścigały każdego niechluja i leniucha.

W obliczu całej tej krzątaniny niezdarny Simon był przysłowiowym pasikonikiem w gnieździe mrówek. Wiedział, że nigdy nie zdobędzie żadnej liczącej się pozycji. Wielu mu już o tym mówiło, a większość z nich była starsza i pewnie mądrzejsza od niego. Osiągnąwszy wiek, w którym inni chłopcy starali się przejmować obowiązki mężczyzn, Simon wciąż był jeszcze zawalidrogą i włóczęgą. Bez względu na to, co miał do zrobienia, po jakimś czasie jego uwaga i tak zwracała się ku czemuś innemu. Zaczynał marzyć o bitwach, olbrzymach i morskich podróżach na wielkich lśniących okrętach... i wtedy przedmioty w jakiś dziwny sposób tłukły się, gubiły lub też zachowywały się nie tak, jak trzeba.

Bywały chwile, że znikał na dobre. Czaił się w zakamarkach zamku jak ledwie widoczny cień. Potrafił wspinać się po murach równie dobrze jak naprawiający dach robotnicy czy szklarze. Znał tyle przejść i kryjówek, że ludzie z zamku nazywali go „chłopcem duchem”. A Rachel często targała go za uszy i nazywała gamoniem.

WRESZCIE Rachel puściła jego ramię. Simon sunął ponury za ochmistrzynią, jakby był patykiem, który zaczepił się o rąbek jej spódnicy. Odkryto go, żuk uciekł i całe popołudnie zepsute.

— Co mam zrobić, Rachel? — wymamrotał niezbyt uprzejmie. — Pomóc w kuchni?

Rachel prychnęła pogardliwie i sunęła dalej, wyglądając niczym borsuk w spódnicy. Simon spojrzał z żalem za siebie na zapewniające bezpieczeństwo żywopłoty i drzewa ogrodu. Zlewający się odgłos kroków obojga zabrzmiał głośno w długim, kamiennym korytarzu.

WYCHOWAŁY go pokojówki, lecz odkąd jasne się stało, że — pomijając fakt, jego chłopięcości — nie można mu powierzać delikatnych prac domowych, wciąż starano się znaleźć dla niego odpowiednie zajęcia. Przydzielono go do prac w królewskich kuchniach, ale nawet przy tak prostych czynnościach nie zawsze się sprawdzał. Pozostali podkuchenni uśmiechali się i trącali na widok Simona, który z rękoma po łokcie w gorącej wodzie, z zamkniętymi oczami i rozanieloną miną poznawał właśnie sekrety ptasiego lotu lub ratował baśniową dziewicę przed wyimaginowanymi potworami, gdy tymczasem jego skrobak odpływał w drugi koniec zmywalnicy.

Legenda głosi, że sir Fluiren, krewny znanego sir Camarisa z Nabban, jako młodzieniec przybył do Hayholt, by zostać rycerzem. Będąc człowiekiem niespotykanej pokory, przez rok pracował w przebraniu w tej samej pomywalni. Służba kuchenna — jak głosiła legenda — drażniła się z nim, nazywając „Ślicznymi Rączkami”, a to dlatego, że pomimo okropnej pracy, jaką tam wykonywał, jego dłonie pozostały nieskazitelnie białe.

Simonowi wystarczyło spojrzeć na swe popękane paznokcie i zaczerwienione dłonie, by upewnić się, że bynajmniej nie jest osieroconym synem jakiegoś wielkiego pana. Był tylko zmywaczem i zamiataczem, nikim innym. Wszystkim wiadomo było, że Król John zabił Czerwonego Smoka będąc niewiele starszy od niego. Simon zaś mocował się z miotłami i garnkami. Nie miało to większego znaczenia. Teraz świat był inny, spokojniejszy niż za czasów młodości Johna, do czego w dużej mierze przyczynił się sam stary Król. Nie było smoków — przynajmniej żywych — które czaiłyby się w ciemnych, nie kończących się korytarzach Hayholt. Najbardziej przypominała je Rachel ze swą ponurą twarzą i okropnymi, szczypiącymi palcami.

Doszli do przedpokoju Sali Tronowej, w którym panowało teraz znaczne ożywienie. Pokojówki biegały gorączkowo od ściany do ściany niczym schwytane do butelki muchy. Rachel stała z pięściami na biodrach i patrzyła na swe królestwo. Jej zaciśnięte w uśmiechu wąskie usta mówiły, że jest zadowolona.

Simon przyczaił się pod zdobioną gobelinami ścianą. Zgarbiony, obserwował kątem oka Hepzibah, nową dziewczynę. Pulchna i kędzierzawa chodziła rozglądając się buńczucznie. Szła teraz, chlapiąc wodą z niesionego wiadra. Dostrzegła spojrzenie Simona i uśmiechnęła się szeroko, ucieszona. Simon poczuł, jak płoną mu policzki, więc odwrócił się i chwycił za koniec obstrzępionego gobelinu.

Nie uszło to jednak uwagi Rachel.

— O, Panie, powinno się go wy chłostać jak osła. Czy nie mówiłam ci, byś się zabrał do pracy? No, to do roboty!

— Do roboty? Jakiej roboty? — krzyknął Simon i struchlał, słysząc z końca korytarza dźwięczny chichot Hepzibah. Zmieszany, uszczypnął się w ramię, bolało.

— Weź tę miotłę i idź pozamiatać pokoje Doktora. Ten człowiek mieszka jak szczur, a skoro Król już wstał, to nigdy nie wiadomo, dokąd zechce pójść. — Jej ton mówił, że ludzka przekora nie jest obca nawet tak znamienitym osobom jak Król.

— Pokoje Doktora Morgenesa? — zapytał Simon. — Po raz pierwszy od przyłapania w ogrodzie wstąpiła w niego nadzieja. — Zaraz to zrobię! — Chwycił miotłę i popędził przed siebie.

Rachel prychnęła i odwróciła się, by popatrzeć na idealnie wysprzątany przedpokój. Przez chwilę zastanawiała się, co też może się dziać za tymi ogromnymi drzwiami do Sali Tronowej, lecz zaraz porzuciła tę myśl z równą stanowczością, z jaką trzepnęłaby nadlatującego komara. Za pomocą groźnego wzroku i klaszczących dłoni wyprowadziła swe wojsko z przedpokoju do kolejnej, rozstrzygającej bitwy ze swym arcywrogiem, którym był nieporządek.

W SALI za drzwiami wzdłuż ścian wisiały rzędy zakurzonych chorągwi. Stanowiły one fantastyczny, nieco wypłowiały już zwierzyniec: złocisty rumak z Clan Mehrdon, lśniący grzebień zimorodka z Nabban, sowa i wół, wydra, jednorożec i bazyliszek. Rzędy milczących, śpiących stworów. Ani jeden podmuch nie poruszył postrzępionymi tkaninami, nawet pajęczyny wisiały puste i pozrywane.

A jednak w Sali Tronowej nastąpiła jakaś niewielka zmiana. Coś ponownie ożyło w pogrążonej w cieniu komnacie. Ktoś śpiewał cicho głosem małego chłopca lub może starca.

W przeciwległym końcu sali wisiał ogromny gobelin; umieszczono go na kamiennej ścianie między postaciami Wielkich Królów Hayholt. Gobelin przedstawiał królewski herb: Smoka i Drzewo. Straż honorowa, składająca się z sześciu masywnych, malachitowych posągów, otaczała ogromny, ciężki tron, który wyglądał, jakby w całości wyrzeźbiono go z pożółkłej kości słoniowej. Boczne oparcia tronu były poskręcane i powyginane. Górę oparcia zwieńczała olbrzymia, uzbrojona w mnóstwo zębów wężowa czaszka, której oczodoły ziały czernią.

Na tym właśnie tronie i przed nim zasiadły dwie postacie. Mniejsza, ubrana w wytarty strój błazna, śpiewała; to jej głos unosił się z podnóża tronu, głos zbyt słaby, by odbić się najmniejszym nawet echem. Nad nią pochylała się jakaś wychudzona postać, która siedziała na krawędzi tronu niczym wiekowy ptak drapieżny — zmęczony, spętany drapieżnik, przykuty do wyblakłej kości.

Król, złożony niemocą i chory, powrócił do swej mrocznej sali. Słuchał, zacisnąwszy swe długie, żylaste dłonie na oparciach ogromnego pożółkłego tronu, jak siedzący u jego stóp mały człowieczek śpiewa.

Król był wysokim mężczyzną, kiedyś nawet bardzo wysokim, lecz teraz zgarbił się jak modlący się mnich. Miał na sobie błękitną, luźną szatę i nosił brodę niczym prorok z Usir. Na jego kolanach leżał miecz, lśniący, jakby dopiero co wyczyszczony. Na głowie miał żelazną koronę wysadzaną emeraldami barwy morskiej toni i tajemniczymi opalami.

Siedzący u stóp Króla błazen zamilkł na chwilę, po czym zaintonował inną pieśń:

Czy potrafisz krople deszczu zliczyć, Gdy słońce niebem zawładnie?

 Czy potrafisz rzekę przepłynąć, 

Gdy jej nurt wyschnie?

Czy potrafisz chmurę schwytać?

Nie, i ja też nie...

A wiatr woła: „zaczekaj”,

I dalej mknie,

A wiatr woła: „zaczekaj”,

I dalej mknie...

Kiedy pieśń ucichła, wysoki starzec w błękitnej szacie opuścił rękę, a błazen chwycił jego dłoń. Obaj milczeli.

John Prezbiter, Władca Erkynlandu i Wielki Król całego Osten Ard, pogromca Sithów i obrońca prawdziwej wiary, ten, który dzierży miecz zwany Białym Gwoździem, pogromca smoka Shurakai... Prester John raz jeszcze zasiadł na swym tronie ze smoczej kości. Był bardzo, bardzo stary, na jego twarzy widoczne były ślady łez.

— Ach, Towser — westchnął, wiek osłabił jego donośny głos — to pewne, że nikt inny, jak tylko bezlitosny Bóg przywiódł mnie do tego żałosnego stanu.

— Być może, mój panie. — Na pomarszczonej twarzy karła w kraciastym kaftanie pojawił się uśmiech. — Być może... lecz bez wątpienia niejeden nie wspominałby o braku litości, gdyby postawić go na twoim miejscu.

— O tym właśnie mówię, stary przyjacielu. — Król potrząsnął głową ze złością. — W tym mrocznym okresie życia, u progu niemocy, wszyscy stają się równi. Pierwszy lepszy pomocnik krawca więcej ma przyjemności z życia niż ja!

— Ale tam, mój panie, mój panie... — Towser pokręcił siwą głową, lecz dzwoneczki u jego czapki nie zadzwoniły, dawno już pozbawiono je serc. — Mój panie, niesłuszne narzekanie, choć pora na nie. Wszyscy ludzie, wielcy i mali, stają w obliczu takiej chwili. Twoje życie było wspaniałe.

Prester John podniósł Biały Gwóźdź i trzymał go, jakby to był święty krzyż. Przesłonił oczy długą, wychudzoną dłonią.

— Czy znasz historię tego miecza? — zapytał.

Towser podniósł szybko głowę; nieraz słyszał tę opowieść.

— Opowiedz mi, Królu — powiedział cicho.

Prester John uśmiechnął się, lecz nie spuszczał wzroku ze skórzanej rękojeści miecza. — Miecz, mój mały przyjacielu, to przedłużenie prawej ręki mężczyzny... i ostrze jego serca. — Uniósł miecz wyżej, by odbiło się w nim światło jednego z małych, wysoko położonych okien. — Tak samo jak człowiek jest dobrą, prawą ręką Boga. Człowiek jest wykonawcą woli Bożego Serca. Rozumiesz mnie?

Nagle pochylił się, skryte pod krzaczastymi brwiami oczy ożywiły się. — Czy wiesz, co to jest? — Drżącym palcem wskazał na powyginany, nieco rdzawy kawałek metalu, przymocowany do rękojeści miecza złotym łańcuchem.

— Powiedz mi, panie. — Towser dobrze wiedział, co to jest.

— Jest to jedyny gwóźdź z prawdziwego Drzewa Egzekucji, jakie zostało w Osten Ard. — Prester John podniósł rękojeść do ust i ucałował ją, po czym przyłożył ostrze do twarzy. — Ten gwóźdź pochodzi z dłoni Usiresa Aedona, naszego Zbawcy... z Jego dłoni... — W oczach Króla na chwilę odbiło się padające z góry światło, płonęły teraz.

— Jest też relikwia — dodał po chwili — palec umęczonego świętego Eahlstana, którego zabił smok, tutaj, w tej rękojeści...

Zamilkł, a gdy Towser podniósł głowę, jego pan znowu płakał.

— Wstyd! — jęknął John. — Nie jestem godzien, by być mieczem Bożym. Tyle grzechów, taki ciężar wciąż na mej duszy. Oto ramię, które kiedyś zabiło Czerwonego Smoka, teraz z ledwością podnosi czarkę z mlekiem. Och, umieram, mój drogi Towser, umieram!

Towser pochylił się, zdjął jedną z dłoni Króla z rękojeści i ucałował ją, gdy tamten wciąż płakał.

— Proszę, panie — odezwał się — nie płacz już. Wszyscy muszą umrzeć, ty, ja, wszyscy. Jeśli nie zabije nas nasza młodzieńcza głupota czy też jakieś nieszczęście, to musimy żyć jak drzewa: coraz to starsi, aż kiedyś pochylimy się i upadniemy. Nie ma co się sprzeciwiać woli Bożej.

— Ale to ja zbudowałem to królestwo! — Głos Johna Prezbitera zadrżał gniewem. Wyrwał dłoń z uścisku błazna i ścisnął oparcie tronu. — To chyba usprawiedliwi grzeszne plamy na mej duszy, nawet te najciemniejsze! Chyba Bóg zapisze to w swojej Księdze Rachunków! Wyciągnąłem tych ludzi z błota, karałem niegodziwców, przegnałem z okolic Sithów, dałem chłopom prawo i sprawiedliwość... całe to dobro, które uczyniłem, musi przecież mieć znaczenie! — Znowu zamilkł, jakby myślami był gdzie indziej.

— Ach, mój stary przyjacielu — zaczął znowu gorzko — teraz za to nie potrafię nawet zejść na targ przy Głównym Trakcie! Muszę leżeć w łóżku albo człapać po zamku podpierany rękoma młodszych. Moje... moje królestwo ogarnia korupcja, a poddani szepcą i skradają się na palcach przed moją sypialnią. Wszystko pogrążyło się w grzechu!

Słowa Króla odbiły się echem od kamiennych ścian komnaty i powoli zamarły gdzieś wysoko w unoszącym się kurzu. Towser ponownie ujął jego dłoń i trzymał ją, dopóki Król się nie uspokoił.

— No, cóż — Prester John przemówił po dłuższej chwili — mam przynajmniej nadzieję, że mój Elias będzie rządził lepiej ode mnie. W obliczu całego tego zepsucia — zatoczył ręką wokół Sali Tronowej — postanowiłem dzisiaj wezwać go z Meremund. Musi się przygotować do przejęcia korony. — Król westchnął. — Chyba powinienem już przestać płakać jak baba i zacząć cieszyć się tym, czego niejeden król by pozazdrościł: silny syn, który będzie po mnie panował w całym królestwie.

— Masz dwóch silnych synów, panie.

— Ach — Król skrzywił się — Josua. Wiele można o nim powiedzieć, ale chyba nie to, że jest silny.

— Jesteś dla niego zbyt surowy, panie.

— Bzdura. Co to, chcesz mnie pouczać, błaźnie? Znasz syna lepiej od ojca? — Dłoń Johna drżała. Przez moment wydawało się, że będzie próbował wstać, lecz w końcu uspokoił się.

— Josua to cynik — zaczął Król spokojnym już głosem. — Cynik i melancholik, obojętny dla poddanych, a przecież królewskiego syna otaczają sami poddani, i każdy to potencjalny morderca. Nie, Towse, mój młodszy syn jest dziwakiem, szczególnie od czasu... gdy stracił rękę. Ach, litościwy Aedonie, może to moja wina.

— Jak to, panie?

— Powinienem ożenić się powtórnie po śmierci Ebekah. Bez królowej ten dom jest zimny, może dlatego chłopiec tak zdziwaczał. Ale przecież Elias jest inny.

— W księciu Eliasie jest jakaś okrutna bezpośredniość — mruknął Towser, lecz Król nie zareagował na tę uwagę, nawet jeśli ją usłyszał.

— Chyba trzeba dziękować Bogu za to, że Elias jest moim pierworodnym. Widzę w nim odważny, żołnierski charakter. Myślę, że gdyby to on był młodszy, Josua nie czułby się bezpiecznie na tronie. — Król John pokiwał głową, przytakując swej myśli, po czym schylił się i chwycił ucho błazna. Wykręcił je, jakby tamten był pięcioletnim chłopcem.

— Towse, przyrzeknij mi jedno...

— Co, panie?

— Kiedy umrę, pewnie wkrótce, nie sądzę, bym doczekał końca zimy, musisz przyprowadzić Eliasa do tej sali... Myślisz, że koronacja odbędzie się tutaj? Nieważne, jeśli tak będzie, poczekasz do końca. Przyprowadź go tutaj i daj mu Biały Gwóźdź, tak, zatrzymaj go u siebie. Boję się, że mogę umrzeć, gdy on będzie w Meremund albo gdzie indziej, a chcę, by miecz trafił bezpośrednio do jego rąk z moim błogosławieństwem. Rozumiesz, Towse?

Drżącymi rękoma wsunął miecz z powrotem do zdobionej pochwy i przez chwilę mocował się, żeby odczepić pendent, na którym wisiał. Wiązanie zaplątało się, więc Towser przyklęknął i sam zaczął rozplątywać węzeł mocnymi dłońmi.

— Jakie to błogosławieństwo, panie? — spytał mocując się z węzłem.

— Powiedz mu to, co ci powiedziałem. Powiedz, że ten miecz to ostrze jego serca i ręki, tak samo jak i my jesteśmy instrumentami serca i ręki Boga, naszego Ojca... i powiedz mu jeszcze, że nie ma ceny, nawet największej, której by warte było... — Zawahał się i zasłonił dłonią oczy. — Nie, zapomnij o tym. Powiedz tylko to, co ci mówiłem o mieczu. Powiedz mu to.

— Powiem, mój Królu — odparł Towser. Rozwiązał już węzeł, lecz wciąż klęczał ze zmarszczonym czołem. — Chętnie spełnię twe życzenie.

— Dobrze. — Prester John oparł się w swym smoczym fotelu i zamknął szare oczy. — Zaśpiewaj mi jeszcze, Towse.

Towser zaczął śpiewać. Zakurzone chorągwie ponad ich głowami zdały się kołysać lekko, jakby jakiś szept przemknął wśród zebranych tu pradawnych czapli, posępnych niedźwiedzi i innych dziwniejszych jeszcze stworzeń.

 2.Opowieść za dwie żaby

„W leniwym umyśle diabeł sadzi swoje kwiaty”.

Simon przypomniał sobie jedno z ulubionych powiedzeń Rachel, patrząc na końskie zbroje porozrzucane wzdłuż głównej nawy kaplicy. Jeszcze przed chwilą szedł podskakując wesoło wyłożoną płytkami aleją obok kaplicy, by posprzątać komnaty Doktora Morgenesa. Zrozumiałe, że wymachiwał przy tym trochę miotłą. Udawał, że to chorągiew z Drzewem i Smokiem, jaką nosi gwardia Prestera Johna, i że prowadzi ich do boju. Powinien był trochę uważać, gdzie macha, ale z drugiej strony — co za idiota porozwieszał końską zbroję w kaplicy? Naturalnie, gdy spadała, hałas był okropny i Simon spodziewał się w każdej chwili zobaczyć postać kościstego i mściwego ojca Dreosana.

Simon zaczął w pośpiechu zbierać porozrzucane części zbroi. Spiesząc się przypomniał sobie inne powiedzenie Rachel: „Bezczynnym dłoniom diabeł zawsze podsunie jakąś czarną robotę”. Pomyślał, że to głupie i rozzłościł się. To nie leniwy umysł i puste dłonie przysparzały mu kłopotów. Nie, to przez to „robienie” i „myślenie”. Gdyby tak dali mu święty spokój.

Nim pojawił się ojciec Dreosan, zdążył ułożyć pancerze w dość chaotyczny stos i wsunąć pod stół przykryty obrusem. Przy okazji nieomal przewrócił ustawiony na stole złoty relikwiarz, lecz w końcu, już bez większych nieszczęść, cała zbroja zniknęła. Jedynie jaśniejsza plama na ścianie zdradzała, że coś takiego kiedykolwiek tam wisiało. Simon podniósł miotłę i przejechał nią po okopconej ścianie, by plama nie wyróżniała się zbytnio, po czym ruszył szybko przejściem obok krętych schodów na chór.

Kiedy ponownie znalazł się w Ciernistym Ogrodzie, z którego tak brutalnie porwał go Smok, zatrzymał się na chwilę, by pooddychać świeżym zapachem roślinności i pozbyć się resztek smrodu łojowego mydła. W koronie Świątecznego Dębu dostrzegł coś, co przyciągnęło jego uwagę. Było to bardzo stare drzewo w drugim końcu ogrodu. Jego niezwykle poskręcane i powyginane gałęzie sprawiały wrażenie, jakby przez wieki rosło przykryte jakimś olbrzymim koszem. Simon zmrużył oczy i osłonił je dłonią przed słońcem. Ptasie gniazdo! I to o tej porze roku!

Właściwie nie było to tak daleko. Upuścił miotłę i ruszył w głąb ogrodu, gdy przypomniał sobie nagle, że miał iść do Morgenesa. Gdyby to było jakiekolwiek inne polecenie, Simon byłby już na drzewie, lecz możliwość spotkania się z Doktorem stanowiła nie lada gratkę, nawet jeśli wiązało się to z pracą. Obiecał sobie, że wkrótce zajmie się gniazdem, i ruszył przez żywopłoty do furty Muru Wewnętrznego.

W tym momencie ukazały się tam dwie postacie, które zmierzały teraz w jego stronę. Jedna z nich była krępa i powolna, druga jeszcze bardziej przysadzista i niemrawa. Byli to Jakob, kupiec handlujący artykułami gospodarstwa domowego, i jego pomocnik Jeremias. On właśnie niósł na ramieniu torbę, wyglądającą na ciężką, i szedł wolniej niż kiedykolwiek, choć trudno to sobie wyobrazić. Simon zagadał do nich, gdy go mijali. Jakob uśmiechnął się i pomachał mu.

— Rachel chce nowych świec do jadalni — zawołał kupiec — no to je dostanie! — Jeremias wykrzywił twarz w uśmiechu

Simon po pochyłej murawie dotarł do pokaźnej stróżówki. Miał teraz za sobą blanki, nad którymi widać było jeszcze parę promieni zachodzącego słońca. Cienie proporców z Zachodniej Ściany trzepotały na trawie jak ciemne ryby. Niewiele starszy od Simona strażnik, ubrany w czerwonobiałą liberię, uśmiechnął się i kiwnął głową na widok znanego szpiega, który przebiegł obok niego z potężną miotłą w dłoni, pochylony, na wypadek gdyby okropna Rachel wychyliła się z któregoś okna twierdzy. Zwolnił, gdy przebiegł przez barbakan i skrył się za wysoką furtą. Na fosie kładł się słaby cień Wieży Zielonego Anioła. Zniekształcona postać anioła z triumfem stojącego na jej iglicy nurzała się w promieniach słońca po drugiej stronie fosy.

Simon pomyślał, że skoro już tu jest, to może złapać parę żab. Nie powinno mu to zająć dużo czasu, a Doktorowi często przydawały się takie rzeczy. Można by to właściwie potraktować jako część tego samego polecenia. Musiał się jednak pospieszyć, gdyż zbliżał się już wieczór. Słyszał świerszcze, które zabierały się do jednego z ostatnich koncertów w tym roku, oraz konkurujące z nimi żaby.

Brodząc w porośniętej liliami wodzie, Simon zatrzymał się na chwilę, by posłuchać i popatrzeć na coraz bardziej granatową wschodnią część nieba. Poza pokojami Doktora Morgenesa fosa była jego najulubieńszym miejscem w świecie... świecie, który on znał.

Westchnął bezwiednie, ściągnął z głowy bezkształtny kapelusz i poszedł w miejsce stawu, gdzie trawa i hiacynty były najgęstsze.

Kiedy ociekający wodą Simon, z żabą w każdej kieszeni, dotarł do Ściany Środkowej i stanął przed drzwiami Morgenesa, słońce schowało się już, a wiatr świstał w olchach okalających fosę. Zastukał w solidne drzwi, uważając, by nie dotknąć dziwnego znaku, jaki wyrysowano na nich kredą. Przykre doświadczenie nauczyło go, żeby bez pytania nie dotykać rzeczy należących do Doktora. Upłynęło parę chwil, nim usłyszał głos Morgenesa.

— Idź sobie. — Głos wyrażał zniecierpliwienie.

— To ja... Simon! — zawołał chłopiec i ponownie zapukał. Tym razem nastąpiła dłuższa przerwa, a potem usłyszał odgłos szybkich kroków. Drzwi otworzyły się. Morgenes, który sięgał Simonowi zaledwie do brody, stał oświetlony z tyłu jasnoniebieskim światłem. Przez chwilę patrzył przed siebie nieprzytomnie.

— Co? — odezwał się wreszcie. — Kto?

Simon roześmiał się. — To ja. Chce pan żaby? — Wyciągnął jednego z jeńców i trzymał wysoko za śliską nogę.

— Och, och! — Doktor wydawał się budzić z głębokiego snu. — Simon... ależ tak, naturalnie! Wejdź, chłopcze! Przepraszam cię... Jestem trochę roztrzepany. — Otworzył drzwi o tyle, by Simon mógł wśliznąć się do wąskiego korytarza, po czym je zamknął.

— Żaby, mówiłeś? Hm, żaby... — Doktor obszedł go i poprowadził korytarzem. W świetle porozwieszanych w całym holu niebieskich lamp pajęcza postać Doktora zdawała się skakać jak małpa. Simon szedł za nim, nieomal dotykając ramionami zimnych, kamiennych ścian. Nie mógł pojąć, jak to możliwe, by w pokojach Doktora, które z zewnątrz wydawały się tak małe — obserwował je z murów obronnych i zmierzył krokami — były takie długie korytarze.

Rozważania Simona przerwał nagle straszliwy hałas, który dobiegał gdzieś z odległych pomieszczeń — jakieś gwizdy, walenie i coś, co przypominało ujadanie sfory wygłodniałych psów.

Morgenes podskoczył zdziwiony i powiedział: — Och, na wszelkie imię Stworzenia, zapomniałem uciąć świecom knoty. Zaczekaj tu.

Mały mężczyzna odszedł szybko korytarzem, powiewając cienkimi, siwymi włosami. Uchylił nieco drzwi na jego drugim końcu — w tym momencie wycie i świsty wzmogły się znacznie — i wśliznął się szybko do środka. Simon usłyszał stłumiony krzyk.

Okropny hałas ustał nagle, równie szybko jak... jak...

„Jak ucinanie świecom knotów” — pomyślał.

Doktor wystawił z pokoju głowę, uśmiechnął się i skinął na niego.

Przyzwyczajony do podobnych scen Simon poszedł ostrożnie za Morgenesem do jego pracowni. Szybkie wejście groziło, w najlepszym razie, wdepnięciem w coś dziwnego i nieprzyjemnego w dotyku.

Simon nie dostrzegł niczego, co mogłoby być przyczyną tak okropnych wrzasków. Wciąż zastanawiał się nad różnicą między wyglądem pokoi Morgenesa z zewnątrz — przerobione pomieszczenia straży, długie na jakieś dwadzieścia kroków, wciśnięte w północnowschodni róg porośniętej winem Ściany Środkowej — a widokiem wnętrza; była to niska, acz przestronna komnata, prawie tak długa jak plac turniejowy, choć nie tak szeroka. Przez rząd małych, wychodzących na dziedziniec okien zaglądało wieczorne słońce. Simon popatrzył na przeciwległy koniec pokoju i stwierdził, że z trudem dorzuciłby tam kamieniem.

Nie pierwszy raz doznawał tutaj dziwnych uczuć. Pomijając te okropne wrzaski, komnata wyglądała tak jak zwykle — to znaczy, jakby banda zwariowanych handlarzy rozłożyła tutaj swoje kramy, a potem uciekła w popłochu przed nadciągającą burzą. Stojący pod lewą ścianą refektarzowy stół pełen był powyginanych, szklanych rurek, pudełek i płóciennych woreczków wypełnionych proszkami i ostro pachnącymi solami, jak również przedziwnymi drewnianymi konstrukcjami, które podtrzymywały flakony, retorty i inne, trudne do nazwania pojemniki. Na środku stołu znajdowała się ogromna mosiężna kula z malutkimi zakrzywionymi rynienkami, które wystawały z jej lśniącej powierzchni. Kula zdawała się unosić w naczyniu wypełnionym srebrzystą cieczą, które z kolei umieszczono na rzeźbionym trójnogu z kości słoniowej. Z rynienek buchała para, a wtedy mosiężna kula obracała się powoli.

Jeszcze dziwniejsze przedmioty zalegały podłogę i półki. Wypolerowane kamienne bloki, miotły i skórzane skrzydła zakrywały płyty podłogi, a między nimi stały zwierzęce klatki — niektóre puste, inne nie — metalowe szkielety nieznanych zwierząt, pokryte wystrzępionymi skórami i źle dobranymi piórami, pod zdobionymi gobelinami ścianami stały tafle czystego kryształu... a do tego jeszcze książki, książki i książki, porzucone w trakcie czytania, wyglądały jak olbrzymie niezdarne motyle.

Były tam też szklane kule wypełnione kolorowymi cieczami, które bulgotały bez podgrzewania oraz płaskie pudło pełne lśniącego, czarnego piasku; piasek przesypywał się bez końca, jakby wiał tam niewyczuwalny pustynny wiatr. Z zawieszonych na ścianach drewnianych szafek wyskakiwały od czasu do czasu malowane drewniane ptaki, które piszczały niespodziewanie i znikały. Oprócz tego wisiały tam ogromne mapy różnych państw; ich geografia była Simonowi zupełnie obca — choć musiał przyznać, że tak czy owak nie miał on o niej zbyt dużego pojęcia. Krótko mówiąc, jaskinia Doktora była rajem dla ciekawskiego młodzieńca. Bez wątpienia było to najcudowniejsze miejsce w Osten Ard.

Morgenes przechadzał się w odległym końcu pokoju pod mapą spadających gwiazd, które połączone liniami tworzyły kontur przedstawiający dziwnego ptaka o czterech skrzydłach. Nagle Doktor zagwizdał zwycięsko, pochylił się i zaczął grzebać niczym wiewiórka. Leciały papierowe zwoje, jaskrawo pomalowane kawałki tkanin oraz miniaturowe sztućce i puchary, które wyglądały, jakby pochodziły z jakiegoś karlego stołu. Wreszcie wstał, trzymając duże szklane pudło. Podszedł ostrożnie do stołu, postawił na nim pojemnik i zdjął ze stojaka dwie buteleczki.

Jedna z nich zawierała ciecz koloru zachodniego nieba; wydzielał się z niej dym jak z kadzidła. Druga pełna była czegoś niebieskiego i kleistego, co wolno opadało na dno pojemnika, gdy Morgenes wlał do niego zawartość obu butelek. Po zmieszaniu oba płyny stały się przeźroczyste niczym górskie powietrze. Doktor wykonał szeroki gest, jakby to było przedstawienie, i zastygł tak na chwilę.

— Żaby? — zapytał i skinął palcem. Simon popędził do niego i wyciągnął obie z kieszeni kurtki. Doktor wziął je i zamaszystym ruchem wrzucił do zbiornika. Zaskoczone płazy chlupnęły do przeźroczystej cieczy, opadły powoli na dno, po czym zaczęły energicznie pływać w swym nowym domu. Simon roześmiał się równie zaskoczony, co ubawiony.

— Czy to woda?

Starzec popatrzył na niego niebieskimi oczami. — Mniej więcej, tak, mniej więcej... A zatem — Morgenes przeczesał rzadką brodę zakrzywionymi palcami — a zatem, dziękuję ci za żaby. Chyba już wiem, co z nimi zrobię. To całkiem bezbolesne. Może nawet im się spodoba, choć wątpię, czy polubią noszenie butów.

— Butów? — zdziwił się Simon, lecz Doktor był już gdzie indziej, zajęty zwalaniem stosu map z niskiego stołka. Skinął na chłopca, by usiadł.

— No, młody człowieku, jakąż to zapłatę uznasz za godną twej dzisiejszej pracy? Chcesz piątaka? A może wołałbyś za kompana Coccindrilis? — Doktor cmoknął, wymachując wypchaną jaszczurką.

Simon rozważał przez chwilę propozycję otrzymania jaszczurki — świetnie byłoby włożyć ją do kosza z bielizną tej nowej dziewczyny, Hepzibath — lecz zmienił zdanie. Irytowało go, że wciąż zaprząta sobie głowę sprzątaniem i pokojówkami. Pomyślał, że może otrzymać coś, czego się nie zapomina, lecz i tę myśl odrzucił. Wreszcie powiedział: — Chcę posłuchać opowieści.

— Opowieści? — Morgenes pochylił się nad nim z figlarną miną. — Opowieści? Jeśli chcesz czegoś takiego posłuchać, to lepiej udaj się do stajni do starego Shema, stajennego.

— Nie, nie o takie mi chodzi — zaprzeczył szybko Simon. Miał nadzieję, że nie obraził Doktora. Starzy ludzie byli tacy drażliwi! — Opowieści o prawdziwych rzeczach. O tym, jak było kiedyś — no, bitwy, smoki — o rzeczach, które się wydarzyły.

— Aha. — Morgenes wyprostował się, a na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech. — Rozumiem. Mówisz o historii. — Doktor zatarł ręce. — To już brzmi lepiej, dużo lepiej! — Wstał dziarsko i zaczął się przechadzać, stąpając uważnie między rozrzuconymi na podłodze rupieciami. — A więc, młodzieńcze, o czym chciałbyś usłyszeć? O upadku Naarved? A może o Bitwie pod Ach Samrath?

— Niech pan mi opowie o zamku — poprosił Simon. — Hayholt. Czy zbudował go Król? Jaki jest stary?

— O zamku... — Doktor przestał chodzić, uniósł połę swej burej, znoszonej szaty i zamyślony zaczął pocierać ulubione kuriozum Simona: była to zbroja dziwnego kształtu, pomalowana na jasnoniebiesko i żółto, a wykonana w całości z wypolerowanego drewna.

— Hm... zamek — powtórzył Morgenes. — Tak, to z pewnością będzie warte co najmniej dwóch żab. Ale gdybym chciał ci opowiedzieć całą historię, to musiałbyś osuszyć fosę i przywieźć mi tu furę swoich pokrytych brodawkami więźniów. Myślę jednak, że chcesz dziś usłyszeć najistotniejsze fakty, które z pewnością jestem w stanie ci przedstawić. Posiedź tu chwilkę spokojnie, a ja poszukam czegoś do przepłukania gardła.

Simon starał się siedzieć spokojnie. Morgenes podszedł do długiego stołu i wziął puchar z pienistą, brązową cieczą. Powąchał ją podejrzliwie, zbliżył do ust i upił mały łyk. Po chwili zastanowienia oblizał górną wargę i zadowolony pociągnął za brodę.

— Ach, ciemne z Stanshire. Nie ma wątpliwości, że to piwo! O czym to mówiliśmy? Ach, tak, o zamku. — Morgenes zrobił miejsce na stole i, trzymając ostrożnie naczynie, podskoczył; zrobił to z zaskakującą łatwością. Jego obute w pantofle stopy dyndały pół łokcia nad podłogą. Pociągnął kolejny łyk.

— Zdaje się, że nasza historia zaczyna się na długo przed Królem Johnem. Zaczniemy od pierwszych ludzi, którzy przybyli do Osten Ard — prostego ludu, żyjącego na brzegach rzeki Glenivent. Byli to przeważnie pasterze i rybacy, wygnani może z utraconego Zachodu, którzy przywędrowali tu przez jakieś nie istniejące dzisiaj połączenie lądowe. Nie sprawiali oni większego kłopotu panom Osten Ard...

— Zdawało mi się, że powiedział pan, iż to oni byli pierwszymi, którzy tu przybyli — przerwał mu Simon ucieszony w duchu, że przyłapał Morgenesa na nieścisłości.

— Nie, ja powiedziałem, że byli pierwszymi ludźmi. Ziemia ta była w posiadaniu Sithów na długo przed przyjściem tu pierwszego człowieka.

— Chce pan powiedzieć, że naprawdę istniał Mały Lud? — zapytał z uśmiechem Simon. — Tak jak opowiada Shem, stajenny? Pukaki, niski i tym podobne? — To było ciekawe.

Morgenes zaprzeczył zdecydowanie i łyknął piwa. — Nie tylko istniał, ale istnieje — choć tutaj wybiegamy naprzód w mojej historii — i bynajmniej nie jest to „mały lud”... ale, ale, młodzieńcze, pozwól mi kontynuować.

Simon pochylił się, starając zachować cierpliwość. — Słucham.

— Tak więc, jak już wspomniałem, ludzie ci i Sithowie byli zgodnymi sąsiadami. No, zdarzały się sporadyczne kłótnie o pastwiska lub tym podobne, lecz ponieważ ludzie nie stanowili zagrożenia, Prawy Lud okazywał się wielkoduszny. Z czasem ludzie zaczęli budować miasta, nieraz odległe od terenów Sithów zaledwie o pół dnia piechotą. Później na skalistym przylądku Nabban powstało ogromne królestwo i ludzie z Osten Ard zaczęli spoglądać na nie łakomym wzrokiem. Jak tam, chłopcze, nadążasz za moją historią?

Simon skinął głową.

— To dobrze. — Tu nastąpił kolejny, długi łyk. — Tak więc, było tam dość miejsca dla wszystkich, aż do chwili, gdy wodą przypłynęło czarne żelazo.

— Co? Czarne żelazo? — Simon zamilkł natychmiast uciszony groźnym spojrzeniem Doktora.

— Rimmersmeni, żeglarze z prawie zapomnianego Zachodu — ciągnął Morgenes. — Przypłynęli od północy w swych długich, wężowych łodziach, waleczni jak niedźwiedzie.

— Rimmersmeni? — powtórzył zdziwiony Simon. — Jak książę Isgrimnur, który właśnie jest na dworze? Na łodziach?

— Tak, przodkowie Księcia byli wielkimi żeglarzami, zanim tu przybyli — zapewnił go Morgenes. — Lecz kiedy zjawili się po raz pierwszy, nie szukali pastwisk ani pól uprawnych, przyjechali tylko rabować. Najważniejsze jednak było to, że przywieźli ze sobą żelazo lub przynajmniej tajemnicę jego topienia. Z żelaza robili miecze, włócznie i inne rodzaje broni, które nie pękały, jak te wykonane z brązu w Osten Ard. Ich bronią można było nawet pokonać magię Sithów.

Morgenes wstał i ponownie napełnił swój puchar z przykrytej beczułki, która stała na stosie książek pod ścianą. Nie wrócił do stołu, lecz stał i palcem muskał lśniące epolety zbroi.

— Nikt nie potrafił im się długo oprzeć. Wydawało się, że zimny, twardy duch żelaza tkwi równie głęboko w nich, jak i w ich ostrzach. Wielu ludzi uciekło na południe, szukając protekcji placówek granicznych królestwa Nabban. Tamtejsze legiony, na które składały się dobrze zorganizowane, regularne siły, stawiały opór tylko przez jakiś czas. W końcu i one zmuszone były oddać Rimmersmenom miasto Frostmarch. Wielu... wielu tam zginęło.

Simon wiercił się uradowany. — A co z Sithami? Mówił pan, że oni nie mieli żelaza?

— Dla nich znaczyło ono śmierć. — Doktor poślinił palec i wytarł nim brudne miejsce na wypolerowanym napierśniku drewnianej zbroi. — Choć nie potrafili pokonać Rimmersmenów w otwartej bitwie, to — tu skierował zabrudzony palec w stronę Simona, jakby to, co miał powiedzieć, dotyczyło jego osobiście — znali oni doskonale swój teren. Byli bardzo z nim zżyci, stanowili jakby jego część, czego nigdy nie osiągnęliby najeźdźcy. Trzymali się długo, powoli wycofując w miejsca umocnień. A najważniejszym umocnieniem był Asu’a, Hayholt — przedmiot niniejszej opowieści.

— Ten zamek? To Sithowie mieszkali w Hayholt? — Simon nie mógł ukryć niedowierzania. — Jak dawno temu go zbudowano?

— Simonie, Simonie... — Doktor podrapał się w ucho i wrócił na swoje miejsce na stole. W oknach nie widać już było zachodzącego słońca, a światło pochodni zmieniło jego twarz w maskę aktora, w połowie oświetloną, w połowie ciemną. — Być może był tu już zamek, kiedy przyszli pierwsi Sithowie... gdy Osten Ard było dziewicze i czyste jak strumień powstały z topniejącego śniegu. Pewne jest, że lud Sithów zamieszkiwał tutaj na długo przed przybyciem człowieka. Było to pierwsze miejsce w całym Osten Ard, które miało poznać pracę rąk rzemieślnika. Ta twierdza strzeże dróg wodnych państwa, jej bydło wypasa się na najlepszych ziemiach. Jak długo sięga pamięć ludzka, stał tu Hayholt i jego przodkowie — pogrzebane pod nim starsze cytadele. Rzeczywiście było to już stare miejsce, kiedy przyszli Rimmersmeni.

Simonowi zakręciło się w głowie, gdy zdał sobie sprawę z doniosłości tego stwierdzenia. Stary zamek wydał mu się nagle przygniatający, kamienne ściany — ścianami klatki. Wzdrygnął się i rozejrzał szybko dookoła, jakby coś pradawnego i zazdrosnego miało zaraz wyciągnąć po niego swe zakurzone dłonie.

Morgenes roześmiał się wesoło — a był to niezwykle młodzieńczy śmiech — i zeskoczył ze stołu. Zdawało się, że pochodnie zaświeciły jaśniej. — Nie bój się, Simonie, myślę, że ty nie musisz obawiać się magii Sithów, a ja wiem to jak nikt inny. Dzisiaj już nie musisz. Zamek został w dużym stopniu zmieniony, kładziono kamień po kamieniu, a każdy łokieć poświęciły setki kapłanów. No, może się czasem zdarzyć, że Judith czy ktoś z kuchni odwróci się i stwierdzi, że zniknął talerz z ciasteczkami, ale myślę, że coś takiego da się logicznie wytłumaczyć młodym ludziom obecnością chochlików...

Pukanie do drzwi przerwało opowieść Doktora.

— Kto tam? — zawołał.

— To ja — odpowiedział ponury głos — to ja, Inch — dokończył po dłuższej przerwie.

— Na kości Anaxosa! — zaklął Doktor, który uwielbiał takie egzotyczne powiedzonka. — No więc otwórz drzwi... Jestem już za stary, by usługiwać głupcom.

Drzwi otworzyły się. Oświetlony blaskiem z wewnętrznego korytarza mężczyzna był prawdopodobnie wysoki, lecz pochylona głowa i zgarbiona postać nie pozwalały stwierdzić tego na pewno. Okrągła jak księżyc i pozbawiona wyrazu twarz unosiła się tuż nad klatką piersiową, nad nią sterczała czupryna sztywnych czarnych włosów, które przystrzyżono niezdarnie tępym nożem.

— Przepraszam, że... że przeszkadzam, Doktorze, ale... ale kazał pan przyjść wcześnie, prawda? — Tubalny, powolny głos przypominał kapiący tłuszcz.

Morgenes zagwizdał zdesperowany i pociągnął za kosmyk swych siwych włosów. — Tak było, tyle tylko, że powiedziałem wcześnie po kolacji, której jeszcze nie było. Ale nie ma sensu cię odprawiać. Simonie, czy poznałeś już Incha, mojego pomocnika?

Simon skinął uprzejmie głową. Rzeczywiście spotkał go dwa czy trzy razy; Morgenes wzywał go czasem wieczorami do pomocy, pewnie do dźwigania. Z pewnością tylko do tego, gdyż Inch nie wyglądał na kogoś, komu można powierzyć zgaszenie ognia przed pójściem spać.

— No cóż, młody człowieku, zdaje się, że będę musiał położyć kres mej gadatliwości, przynajmniej dzisiaj — powiedział starzec. — Skoro Inch już tu jest, muszę go wykorzystać. Przyjdź jeszcze, to ci opowiem więcej, jeśli będziesz chciał.

— Na pewno przyjdę. — Simon skinął ponownie w stronę Incha, który popatrzył na niego cielęcym wzrokiem. Był już przy drzwiach, prawie ich dotykał, gdy nagle coś sobie wyobraził: bardzo wyraźnie zobaczył miotłę Rachel, leżała tam, gdzie ją zostawił, w trawie nad fosą. Wyglądała jak ciało jakiegoś dziwnego, wodnego ptaka.

Gamoń!

Nic nie powie. Zabierze miotłę w drodze powrotnej i skłamie Smokowi, że praca skończona. Tyle miał do przemyślenia, a wiedział, że chociaż Doktor i Rachel byli najstarszymi mieszkańcami zamku, to jednak rzadko ze sobą rozmawiali. To będzie najlepsze rozwiązanie.

Nie wiadomo dlaczego Simon zawrócił. Starzec pochylony nad stołem badał jakiś zwój, a Inch stał za nim i gapił się przed siebie.

— Doktorze Morgenes...

Usłyszawszy swe nazwisko, Doktor podniósł wzrok i zamrugał. Wydawał się być zdziwiony faktem, że Simon jest jeszcze w pokoju — podobnie zresztą jak i sam Simon.

— Doktorze, ależ ze mnie głupiec.

Morgenes uniósł brwi w milczeniu.

— Miałem pozamiatać pański pokój. Rachel mi kazała. A tu już wieczór.

— Ach, tak! — Morgenes poruszył nosem, jakby go swędział, po czym roześmiał się szeroko. — Pozamiatać mój pokój, co? No to przyjdź jutro, młodzieńcze i zrób to. Powiedz Rachel, że mam dla ciebie więcej pracy. Niech będzie tak dobra i pozwoli ci przyjść. — Odwrócił się do swojej książki, lecz za chwilę znowu podniósł wzrok, zmrużył oczy i wydął usta.

Gdy Doktor tak patrzył na niego w milczeniu, Simon poczuł, że jego uniesienie ustępuje miejsca zdenerwowaniu.

„Dlaczego on mi się tak przygląda?”

— Pomyśl o tym, chłopcze — powiedział wreszcie Doktor. — Będę miał wiele zajęć, w których mógłbyś mi pomóc. A poza tym będę potrzebował ucznia. Przyjdź jutro, tak jak mówiłem. O reszcie porozmawiam z ochmistrzynią. — Uśmiechnął się krótko i powrócił do swego zwoju. Simon zdał sobie nagle sprawę, że Inch wpatruje się w niego znad pleców Doktora, widział jego bladą, tępą twarz i pozbawione wyrazu oczy. Odwrócił się i wybiegł pędem. Ponownie ogarnęło go podniecenie. Biegł w podskokach wypełnionym niebieskim światłem korytarzem, a potem znalazł się pod czarnym, pomazanym chmurami niebem. Uczeń! Uczeń Doktora!

Kiedy dotarł do stróżówki, zatrzymał się i zsunął na brzeg fosy, by poszukać miotły. Świerszcze wyśpiewywały swe wieczorne chorały. Gdy znalazł ją wreszcie, usiadł na chwilę pod murem nad brzegiem fosy i słuchał.

Otoczony rytmicznym śpiewem powiódł palcami po najbliższych kamieniach. Gładził powierzchnię jednego z nich, gładkiego niczym ręką polerowany cedr, i pomyślał sobie:

„Może ten kamień był tu już kiedy... kiedy urodził się nasz Pan Usires. A może jakiś chłopiec Sitha siedział w tym samym zacisznym miejscu i słuchał odgłosów nocy...”

„Skąd zawiał ten wiatr?”

Zdawało mu się, że słyszy jakiś szept, słowa zbyt ciche, by je usłyszeć.

„Może i on dotykał tego samego kamienia...”

Szept na wietrze: Odzyskamy to, chłopcze, wszystko to odzyskamy...

Ogarnął go niespodziewany chłód, więc otulił się szczelniej kurtką, wstał i zaczął się wspinać trawiastym zboczem. Zapragnął nagle usłyszeć znajome głosy i zobaczyć światło.

 3.Ptaki w kaplicy

Na świętego Aedona...

Pac!

— ...i jego matkę Elysię...

Pac!

— ...i wszystkich świętych, którzy czuwają...

Pac!

— ...Czuwają... au! — Złowrogi syk. — Przeklęte pająki! — Przeplatane okrzykami i przekleństwami uderzenia wzmogły się. To Rachel usuwała pajęczyny z sufitu w jadalni.

Dwie dziewczyny były chore, a trzecia skręciła nogę w kostce. W taki dzień wielobarwne oczy Rachel, zwanej Smokiem, rzucały groźne błyski. A do tego ta choroba Sarrah i Jael. Rachel była surową przełożoną, ale wiedziała, że jeden dzień pracy chorej dziewczyny przyniesie w rezultacie jej nieobecność przez następne trzy. Tak więc musiała nadrabiać za nie wszystkie. Jakby i bez tego nie robiła za dwóch! Zarządca dworu oznajmił, że Król będzie jadł tego wieczora w Wielkiej Sali, że z Meremund przybył Elias, książę Regent, a były też jeszcze i inne prace!

Do tego Simon, posłany godzinę temu po kilka wiązek sitowia, wciąż nie wracał.

Stała więc — stara, zmęczona — na chwiejącym się stołku i machała miotłą, by dosięgnąć pajęczyny w samym rogu sufitu. Ach, ten chłopak, ten chłopak...

— Święty Aedonie, daj mi siły...

Pac! Pac! Pac!

— Ten przeklęty chłopak!

„To, że jest trudny i leniwy, to jeszcze nie wszystko” — pomyślała, gdy osunęła się na stołek spocona, z czerwoną twarzą. Przez wszystkie te lata starała się, jak mogła, żeby wytrzepać z niego tę przekorę; i częściowo jej się udało. Ach, dobra Matko Boża, najgorsze było to, że chyba nikogo to nie obchodziło! Wzrostem Simon dorównywał już mężczyznom, a i lata miał te, że mógł się brać za męską robotę — ale nie! On wciąż wałęsał się i wałkonił. W kuchni śmiali się z niego. Pokojówki rozpieszczały go i wykradały dla niego obiady, kiedy ona wyganiała go od stołu. A Morgenes! Litościwa Elysio, on wręcz zachęcał chłopca do swawoli!

Teraz pyta, czy Simon może pracować u niego codziennie, sprzątać, pilnować porządku — ha! — i pomagać mu w jego pracy. Już ona dobrze wie, czym to grozi. Będą wysiadywali godzinami, stary będzie żłopał piwo i opowiadał chłopcu Bóg jeden wie jakie diabelskie historie.

A jednak nie mogła tak zupełnie zlekceważyć tej propozycji. Po raz pierwszy ktoś potrzebował chłopca, który i tak tylko plącze się pod nogami! A poza tym, Morgenes wydawał się być przekonany, że to naprawdę wyjdzie chłopakowi na dobre...

Doktor często irytował Rachel swymi fantastycznymi opowieściami i kwiecistymi przemówieniami, które, jak podejrzewała, maskowały kpinę, ale wyglądało na to, że interesuje się Simonem. Zawsze starał się podsunąć mu to, co uważał dla niego za najlepsze... tu jakaś uwaga, tam jakiś pomysł. To on po cichu udobruchał kuchennego, gdy ten stłukł i wyrzucił chłopca z kuchni. Zawsze miał na niego oko.

Rachel spojrzała w górę na szerokie belki sufitu, jej wzrok powędrował gdzieś daleko w cień. Zdmuchnęła z twarzy kosmyk wilgotnych włosów.

Przypomniała sobie pewną deszczową noc; kiedy to było, jakieś piętnaście lat temu? Na wspomnienie tamtych zdarzeń poczuła się tak stara... a jednak zdawało jej się, że minęła zaledwie chwila...

DESZCZ lał wtedy dzień i noc. Rachel szła ostrożnie błotnistym dziedzińcem z płaszczem nad głową w jednej ręce i z latarnią w drugiej. W pewnej chwili weszła w koleinę, jaką pozostawił przejeżdżający wóz, i poczuła, że woda sięgnęła do kostek. Wyciągnęła stopę, lecz but pozostał w błocie. Pomyślała, że biegnąc boso w taką noc, przeziębi się, ale nie było czasu na grzebanie w kałużach.

Wprawdzie w pracowni Morgenesa paliło się światło, lecz wydawało jej się, że upłynęły wieki, nim usłyszała jego kroki. Kiedy otworzył drzwi, stwierdziła, iż zdążył się już położyć. Ubrany w długą, nocną koszulę, która wymagała cerowania, przecierał nieprzytomne oczy w świetle latami. W przeciwległym rogu stało łóżko przykryte wymiętymi kocami i mnóstwem książek. Pokój zrobił na Rachel wrażenie nory jakiegoś okropnego zwierza.

— Doktorze, szybko! — powiedziała. — Musi pan natychmiast przyjść!

Morgenes popatrzył na nią i cofnął się o krok. — Wejdź, Rachel. Nie mam pojęcia, co to za księżycowe palpitacje cię do mnie przywiodły, ale skoro już przyszłaś...

— Nie, nie, głupcze, chodzi o Susan! Nadszedł jej czas, a jest bardzo słaba. Boję się o nią.

— Kto? Co? Nieważne. Chwileczkę, muszę pozbierać swoje rzeczy. Co za okropna noc! Idź, dogonię cię.

— Ale Doktorze Morgenes, przyniosłam panu latarnię.

Powiedziała to za późno. Drzwi już się zamknęły i została sama na schodach. Krople deszczu ściekały po długim nosie. Przeklinając, ruszyła z powrotem do pomieszczeń służby.

W chwilę później usłyszeli, jak Morgenes wchodzi po schodach i strzepuje z płaszcza wodę. Wystarczyło mu jedno spojrzenie z progu, by objąć całą scenę: na łóżku leżała ciężarna kobieta z odwróconą do ściany twarzą i jęczała. Jej ciemne włosy opadły na czoło. Spoconą dłonią ściskała rękę innej młodej kobiety, która klęczała przy niej. W nogach łóżka stały Rachel i jakaś starsza kobieta. Ta druga podeszła do Morgenesa, kiedy otrzepywał swój płaszcz.

WITAJ, Elispeth — powiedział cicho. — Jak to wygląda?

— Chyba nie za dobrze, sir. Gdyby było inaczej, poradziłabym sobie. Ma bóle już od wielu godzin i krwawi. Bardzo słabe serce. — Gdy Elispeth mówiła, podeszła do nich Rachel.

— Tak. — Morgenes pochylił się i poszperał w torbie, którą przyniósł ze sobą. — Daj jej trochę tego — powiedział i podał Rachel zakorkowaną fiolkę. — Wystarczy łyk, ale dopilnuj, żeby połknęła.

Ponownie schylił się do swej torby, a Rachel otworzyła zaciśnięte i drżące szczęki kobiety na łóżku i wlała jej do ust porcję płynu. W pokoju wypełnionym zapachem potu i krwi rozszedł się teraz inny, ostry zapach.

— Doktorze — odezwała się Elispeth w chwili, gdy powróciła Rachel — chyba nie uda nam się uratować matki i dziecka... żeby choć jedno...

— Musisz uratować życie dziecka — wtrąciła Rachel. — Tak nakazuje bogobojność. Tak mówią kapłani. Uratujcie dziecko.

Morgenes zwrócił się do niej poirytowany: — Dobra kobieto. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to będę się bał Boga na swój własny sposób. Skoro ją uratuję, choć nie twierdzę, że będę w stanie, to zawsze będzie mogła mieć następne dziecko.

— Nie będzie mogła — zaprzeczyła stanowczo Rachel. — Jej mąż nie żyje.

„Kto jak kto, ale Morgenes powinien o tym pamiętać” — pomyślała. Mąż Susanny, który był rybakiem, często odwiedzał Doktora, zanim utonął, chociaż Rachel trudno było sobie wyobrazić, o czym ci dwaj mogli rozmawiać.

— No to — ciągnął Morgenes z roztargnieniem — no to zawsze może sobie znaleźć innego, co? Jej mąż? — Popatrzył na Rachel zaskoczony i szybko podszedł do łóżka. Wydawało się, że wreszcie zrozumiał, kto tu leży i traci powoli życie wraz z upływającą krwią.

— Susanna? — zapytał cicho i odwrócił do siebie wykrzywioną z bólu i wystraszoną twarz kobiety. Otworzyła na chwilę szeroko oczy, lecz kolejny skurcz zamknął je. — Ach, co tu się stało?

Susanna jęknęła tylko, a Doktor popatrzył ze złością na Rachel i Elispeth. — Dlaczego nikt mnie nie zawiadomił, że zbliża się poród tej biedaczki?

— Miała rodzić dopiero za dwa miesiące — wyjaśniła łagodnie Elispeth. — Wie pan o tym. Zaskoczyła nas tak samo jak pana.

— A poza tym, czemu miałby się pan interesować tym, że wdowa po rybaku spodziewa się dziecka? — zauważyła Rachel. Ona też potrafiła się złościć. — I dlaczego kłóci się pan o to teraz?

Morgenes popatrzył na nią przez chwilę i zamrugał oczami.

— Masz zupełną rację — powiedział i odwrócił się do łóżka. — Susanno, uratuję dziecko — powiedział do drżącej kobiety.

Skinęła głową i krzyknęła.

ROZLEGŁO się słabe, kwilące zawodzenie, ale był to płacz żywego dziecka. Morgenes podał Elispeth malutkie, umazane krwią stworzenie.

— Chłopiec — powiedział i skierował uwagę na matkę. Leżała teraz spokojnie i oddychała wolno; jej skóra była biała jak marmur Harcha.

— Susanno, uratowałem go. Musiałem — szepnął.

Kąciki ust kobiety drgnęły, być może w uśmiechu.

— Wiem... — powiedziała cicho przez zaciśnięte gardło. — Gdyby tak... mój Eahlferend... nie...

Był to dla niej zbyt duży wysiłek, więc zamilkła. Elispeth pochyliła się, by pokazać jej zawinięte w koce dziecko, wciąż połączone z matką zakrwawioną pępowiną.

— Jest mały — staruszka uśmiechnęła się — ale to dlatego, że przyszedł tak wcześnie. Jak mu dasz na imię?

— ...Nazwijcie... go... Seoman...

Spojrzała na Morgenesa i zdawało się, że chce mu coś powiedzieć. Doktor pochylił się, a jego siwe włosy musnęły jej śnieżnobiały policzek. Nie potrafiła jednak wydobyć z siebie głosu. Po chwili jeszcze raz wciągnęła mocniej powietrze i przewróciła oczami tak, że widoczne były tylko białka. Trzymająca ją za rękę dziewczyna zaczęła szlochać.

Rachel również poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Odwróciła się, udając, że sprząta. Elispeth odcinała ostatnie ogniwo, jakie jeszcze łączyło noworodka z jego martwą matką.

Ruch ten sprawił, że zaplątana w jej własne włosy prawa dłoń Susanny uwolniła się i opadła bezwładnie w kierunku podłogi. Kiedy uderzyła o podłogę, coś lśniącego wypadło z zaciśniętej dłoni i potoczyło się po surowych deskach do stóp Doktora. Rachel dostrzegła kątem oka, że Morgenes pochyla się i podnosi ten przedmiot. Okazał się tak mały, że z łatwością skrył się w dłoni, a potem w torbie Doktora.

Rachel była wściekła, lecz poza nią nikt inny chyba tego nie zauważył. Ze łzami w oczach odwróciła się, by do niego przemówić, lecz ogromny smutek na twarzy starca powstrzymał ją, zanim się odezwała.

— Będzie się nazywał Seoman — powiedział Doktor. Głos miał zachrypły, a oczy przybrały dziwny wyraz. — Musisz się nim zająć, Rachel. Wiesz, że jego rodzice nie żyją.

GWAŁTOWNY wdech. Rachel zdążyła się uchwycić brzegu stołka, nim się z niego zsunęła. Żeby zasnąć w biały dzień — wstyd jej było za samą siebie! To wszystko przez tę nie kończącą się pracę, którą wykonywała za chore dziewczyny... i Simona.

Potrzebowała trochę świeżego powietrza. Tak długo stała na stołku i machała miotłą jak szalona — nic dziwnego, że się nawdychała kurzu. Wyjdzie na chwilę na zewnątrz. Jeden Bóg wiedział, że należy jej się trochę świeżego powietrza. Ten Simon, taki niegodziwiec.

Wychowywała go z pokojówkami. Susanna nie miała w okolicy żadnych krewnych, nic też nie było wiadomo o jej zmarłym mężu Eahlferendzie, więc zatrzymano chłopca. Rachel udawała, że nie jest temu rada, ale tak naprawdę, to nie zostawiłaby go, tak samo jak nie zdradziłaby Króla czy nie zostawiła nie pościelonych łóżek. To ona nazwała go Simonem. Wszyscy w służbie Króla Johna przybierali imiona z jego rodzinnej wyspy, Warinsten. Imię Simon było najbliższe Seoman i tak też zostało.

Rachel zeszła powoli schodami na parter. Czuła, jak jej nogi trochę się trzęsą. Żałowała, że nie wzięła płaszcza, gdyż na zewnątrz robiło się coraz zimniej. Otwierane powoli drzwi zaskrzypiały. Były ciężkie i wymagały naoliwienia. Wyszła na dziedziniec podjazdowy. Poranne słońce wychylało się zza blanków jak dokazujące dziecko.

Lubiła to miejsce tuż pod kamiennym przejściem łączącym budynek jadalni z kaplicą. Był tu mały dziedziniec, obsadzony sosnami i wrzosem rosnącym na małych wzgórkach. Cały ten ogród nie był dłuższy niż na rzut kamieniem. Patrząc w górę, ponad kamienną aleją widziała strzelistą Wieżę Zielonego Anioła, białą i lśniącą w słońcu jak kieł z kości słoniowej.

Rachel przypomniała sobie, jak, na długo przed przyjściem na świat Simona, bawiła się w tym ogrodzie jako mała dziewczynka. Niejedna z pokojówek uśmiałaby się na tę myśl: Smok jako dziewczynka. A jednak tak było. Później była młodą damą — i to całkiem ładną. Tak, taka była prawda. Wtedy w ogrodzie szeleściły jedwabie i brokaty lordów i dam. Roześmiani, z sokołami na rękach śpiewali wesołe piosenki.

A teraz, Simon. Wydaje mu się, że wie już wszystko. Bóg stworzył młodych ludzi głupcami i tyle. Dziewczęta zepsułyby go niemal do zatracenia, gdyby Rachel nie czuwała. Ona wiedziała, co jest słuszne, nawet jeśli młodzi myśleli inaczej.

„Kiedyś wszystko było inne” — pomyślała Rachel, a zapach sosen z ocienionego ogrodu jakby przeniknął do jej serca. Zamek był wtedy tak piękny i wzruszający: wysocy rycerze w lśniących zbrojach z piórami, piękne dziewczęta wystrojone we wspaniałe suknie, muzyka... och, i plac turniejowy pełen lśniących namiotów! Teraz zamek spał spokojnie i śnił tylko. Na wysokich blankach uwijali się jedynie ludzie pokroju Rachel: kucharze, pokojówki, zarządcy i podkuchenni...

RZECZYWIŚCIE było trochę zimno. Rachel pochyliła się, otulając szczelnie szalem, lecz zaraz wyprostowała się zdumiona. Przed nią stał Simon z rękoma

schowanymi z tyłu. Jak to możliwe, że dała się tak zaskoczyć? I dlaczego on uśmiechał się tak idiotycznie? Rachel poczuła, że ponownie wstępuje w nią moc nakazująca uczynić zadość sprawiedliwości. Jego koszula — czysta jeszcze godzinę temu — była teraz czarna i w kilku miejscach rozdarta, podobnie jak i spodnie.

— Ratuj mnie Święta Riappo! — wrzasnęła. — Coś ty takiego robił, głupcze?! — Riappa była aedonicką kobietą z Nabban, która zmarła z imieniem Jedynego Boga na ustach po tym, jak została kilkakrotnie zgwałcona przez morskich piratów. Była ulubioną świętą służby domowej.

— Rachel, spójrz, co mam! — powiedział Simon i wyciągnął przed siebie postrzępioną i splątaną kępę słomy. Było to ptasie gniazdo. Dochodziły z niego jakieś popiskiwania. — Znalazłem to pod Wieżą Hjeldin. Pewnie wiatr zdmuchnął. Trzy jeszcze żyją i chcę je wychować!

— Czyś ty już zupełnie zwariował? — Rachel wzniosła miotłę, która wyglądała teraz jak pioruny wysłane ręką Pana; one z pewnością pokarały gwałcicieli Riappy. — Jeśli zatrzymasz te stworzenia w tym domu, to ja popłynę do Pedruin! Obrzydlistwa, co latają wkoło i wplątują się ludziom we włosy! Popatrz na swoje ubranie! Czy wiesz, ile czasu zajmie Sarrah połatanie tego? — Kij miotły zadrżał w powietrzu.

Simon spuścił oczy. Pewnie, że nie znalazł gniazda na ziemi. Dostrzegł w Ciernistym Ogrodzie, strącone ze swego miejsca na Świątecznym Dębie. Wdrapał się, by je uratować i podniecony możliwością posiadania swoich własnych ptaków, nie pomyślał, ile pracy przysporzy Sarrah. Ta prosta, spokojna dziewczyna zajmowała się u nich na dole cerowaniem. Zasmucił się i zmartwił.

— Ale, Rachel, pamiętałem o sitowiu! — Trzymając ostrożnie gniazdo w jednej ręce, drugą wyciągnął zza kurtki wiązkę wymiętego, mokrego sitowia.