Snobizm i nieco przemocy - M.C. Beaton - ebook + audiobook + książka

Snobizm i nieco przemocy ebook

Beaton M. C.

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

M.C. Beaton

Snobizm i nieco przemocy

Ukochana pisarka Brytyjczyków, autorka serii Agatha Raisin oraz Hamish Macbeth

Świat wyższych sfer – zachwycające połączenie dystynkcji, snobizmu i morderczych intryg.

Piękna, choć zbuntowana, lady Rose Summer obdarza uczuciem – jak się wydaje z wzajemnością – sir Geoffreya Blandona. Oświadczyny są ze wszech miar pewne i ojciec dziewczyny chce wiedzieć, czy zalotnik ma czyste intencje. Prosi więc kapitana Harry’ego Cathcarta, by przeprowadził wywiad na temat przyszłego narzeczonego. Po odkryciu haniebnych motywów Blandona Harry robi karierę wśród bogatych arystokratów, zapobiegając skandalom. Gdy więc jeden z gości markiza Hedleya zostaje znaleziony martwy, wie on doskonale, kogo zawezwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 251

Oceny
4,2 (119 ocen)
56
37
19
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joanna_w_ogrodzie

Dobrze spędzony czas

Lekka, przyjemna lektura na letni wieczór. Intryga nie jest zbyt skomplikowana, ale całość jest dość zabawna i dobrze się czyta.
10
Natalia_Calgary

Nie polecam

Denne tlumaczenie
10
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Czekam na kontynuację
10
Kociambers89

Nie oderwiesz się od lektury

Poztcja w stylu Agathy Christie, może zaskoczyć, finał nie rozwiązuje palącego problemu, polecam!
11
Sengatime

Całkiem niezła

Sarkastycznie ukazana arystokracja brytyjska, nietypowa pozycja, ani to romans pensjonarski, ani pastisz, ani komedia kryminalna, ot taka historyjka odrobinę ironiczna.
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Na całym świe­cie będę wal­czył masami prze­ciwko kla­som.

Wil­liam Ewart Glad­stone

W prze­ci­wień­stwie do White’s czy Bro­oks’s był on znany po pro­stu jako Klub i mie­ścił się w geo­r­giań­skim budynku na dole St James’s Street, tuż przy Pałacu Świę­tego Jakuba. Do klubu nale­żeli głów­nie młodsi człon­ko­wie ary­sto­kra­cji, któ­rzy uwa­żali, że jest to miej­sce o wiele bar­dziej tęt­niące życiem niż pozo­stałe nudne kluby dla dżen­tel­me­nów w Lon­dy­nie.

Nie­któ­rzy z bywal­ców uznali, że przy­ję­cie kapi­tana Harry’ego Cath­carta do Klubu było poważ­nym błę­dem. Kiedy wyjeż­dżał na wojnę bur­ską, był przy­stoj­nym spo­koj­nym męż­czy­zną. Gdy jed­nak wró­cił ranny, zgorzk­niały, ponury i mil­czący, wyda­wało się, że nie potrafi roz­ma­wiać ina­czej niż wygła­sza­jąc komu­nały czy chrzą­ka­jąc.

Pew­nego cie­płego wio­sen­nego dnia, kiedy łagodne słońce ozła­cało czarne od sadzy budynki, a na pla­ta­nach przy Mall poja­wiały się pierw­sze drżące zie­lone liście, Freddy Pomfret i Tri­stram Baker-Wil­lis weszli do Klubu i spoj­rzeli z głę­boką nie­chę­cią na wysoką postać kapi­tana, który sie­dział zgar­biony w fotelu.

– Spójrz na tę ponurą twarz – rzekł Freddy, nie ści­sza­jąc głosu. – To wystar­czy, żeby ode­brać czło­wie­kowi ape­tyt, prawda?

– Potrze­buje miło­ści roz­wią­złej kobiety – ryk­nął Tri­stram. – Ech, Harry. Jak myślisz? Nie sądzisz, że byłoby miło? Miłość roz­wią­złej kobiety, co ty na to?

W odpo­wie­dzi kapi­tan pochy­lił się do przodu, pod­niósł gazetę i się za nią skrył. Chciał mieć spo­kój i ciszę, aby móc zasta­no­wić się, co zro­bić z życiem. Gdy upew­nił się, że jego oprawcy ode­szli, opu­ścił gazetę. W wiszą­cym naprze­ciwko dużym lustrze zoba­czył swoje odbi­cie. Przez chwilę przy­glą­dał się sobie, a potem wes­tchnął. Miał zale­d­wie dwa­dzie­ścia osiem lat, ale z jego twa­rzy znik­nęły wszel­kie oznaki mło­do­ści. Na skro­niach wid­niały ślady siwi­zny, a prze­cież kie­dyś miał takie gęste czarne włosy. Na suro­wej i przy­stoj­nej twa­rzy znaj­do­wały się niczego nie­zdra­dza­jące oczy o cięż­kich powie­kach. Poru­szył nogą, żeby ją roz­luź­nić. W gor­sze dni stara rana na­dal pul­so­wała i bolała – a wła­śnie był jeden z takich dni.

Był naj­młod­szym synem barona Der­ring­tona, utrzy­mu­ją­cym się z eme­ry­tury woj­sko­wej i nie­wiel­kich docho­dów z rodzin­nego fun­du­szu powier­ni­czego. Jego życie towa­rzy­skie zostało mocno ogra­ni­czone. Po powro­cie z wojny zapra­szano go na różne przy­ję­cia i potań­cówki, ale potem prze­stano to robić, gdyż uznano go za nudzia­rza, który rzadko otwie­rał usta i nie umiał flir­to­wać.

Odło­żył „Timesa” na sto­lik, a gdy to zro­bił, zoba­czył, że leży tam rów­nież egzem­plarz „Daily Mail”. Ktoś musiał go tu przy­nieść, bo wła­ści­ciele Klubu ni­gdy nie poło­ży­liby tu tej gazety. Na pierw­szej stro­nie znaj­do­wały się zdję­cie z demon­stra­cji sufra­ży­stek na Tra­fal­gar Squ­are oraz owalna wstawka przed­sta­wia­jąca młodą ładną dziew­czynę. Nad zdję­ciem wid­niał napis: Lady Rose, córka hra­biego Had­shire, dołą­czyła do demon­stran­tów.

Odważna dziew­czyna, pomy­ślał kapi­tan. Zruj­no­wała sobie życie towa­rzy­skie. Odło­żył gazetę i o niej zapo­mniał.

Lady Rose była jed­nak obda­rzona wyjąt­kową urodą i miała duży posag, więc mie­siąc póź­niej jej rodzice nabrali pew­no­ści, że jej popar­cie dla sufra­ży­stek nie będzie zbyt wielką prze­szkodą w zawar­ciu mał­żeń­stwa. Osta­tecz­nie prze­cież sam pomysł, by kobiety otrzy­mały prawo głosu, był śmieszny – tak wła­śnie jej powie­dzieli. Prze­pro­wa­dzili się do domu na Eaton Squ­are i codzien­nie pouczali córkę na temat jej obo­wiąz­ków. Sezon sta­no­wił ogromny wyda­tek, a Anglia ocze­ki­wała, że każda dziew­czyna spełni swą powin­ność i znaj­dzie męża.

W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach nie­za­leżna lady Rose nie wyra­zi­łaby na to zgody. Przez cały sezon odma­wiała udziału w przy­ję­ciach, twier­dząc, że to nic innego jak tar­go­wi­sko bydła. Ale ku ucie­sze rodzi­ców nagle się ugięła.

Uczy­niła tak dla­tego, że na przy­ję­ciu przed sezo­nem poznała sir Geof­freya Blan­dona i się w nim zako­chała – była to jej pierw­sza miłość, namiętna i wszech­ogar­nia­jąca.

Jak mogło się wyda­wać, odwza­jem­niał jej uczu­cia. Był bogaty i sza­le­nie przy­stojny. Lady Rose miała zbyt dobre wykształ­ce­nie jak na swoją klasę, a jej oczy­wi­sta pogarda dla rówie­śni­ków spra­wiła, że zyskała przy­do­mek Kró­lo­wej Lodu. Jed­nak ku uldze rodzi­ców sir Geof­frey wyglą­dał na ocza­ro­wa­nego ich mądrą córką. Rose ze swo­imi gęstymi brą­zo­wymi wło­sami, ide­alną figurą, deli­katną cerą i dużymi nie­bie­skimi oczami z pew­no­ścią miała wystar­cza­jąco dużo atry­bu­tów, by każdy się w niej zako­chał.

Jed­nak popar­cie dla sufra­ży­stek rze­czy­wi­ście zaszko­dziło jej pod wzglę­dem spo­łecz­nym i wyda­wało się, że sir Geof­frey nie będzie miał żad­nej kon­ku­ren­cji. Nie­chęć do Rose rosła w klu­bach dżen­tel­me­nów i przy porto pod­czas kola­cji po odej­ściu pań. Sufra­żystki nie­na­wi­dziły męż­czyzn. Trzeba było dać im nauczkę.

– Ta dzie­wu­cha potrze­buje po pro­stu, żeby jej prze­czy­ścić komin – zauwa­żył Freddy Pomfret.

W miarę jak sezon się roz­krę­cał i nastę­po­wały kolejne wyda­rze­nia towa­rzy­skie, hra­bia zaczął się bar­dzo nie­po­koić. Jego zda­niem do tej pory sir Geof­frey powi­nien już zade­kla­ro­wać swoje zamiary.

Pew­nego dnia hra­bia spo­tkał w klu­bie sta­rego przy­ja­ciela, bry­ga­diera Billa Handy’ego, i przy karafce porto po sycą­cym obie­dzie powie­dział:

– Dał­bym wszystko, żeby wie­dzieć, czy Geof­frey zamie­rza się oświad­czyć.

Bry­ga­dier przy­glą­dał mu się przez dłuż­szą chwilę, po czym odparł:

– Wydaje mi się, że powi­nie­neś być ostrożny. Blan­don zawsze był tro­chę roz­pust­ni­kiem i hazar­dzi­stą. Coś ci powiem. Znasz kapi­tana Cath­carta?

– Led­wie. Tylko o nim sły­sza­łem. To ten ponury typ, który ni­gdy nic nie mówi?

– Tak, to ten. W cza­sie wojny dzia­łał pod przy­krywką za linią frontu. Ale nie wolno ci o tym wspo­mi­nać.

– Będę mil­czeć jak grób.

– W porządku. Oto, co zro­bię. Dam ci moją wizy­tówkę i napi­szę coś na jej odwro­cie. Jego adres. Zaj­rzyj tam i poproś go o spraw­dze­nie Blan­dona. Gra jest warta świeczki. Rose to twoja jedyna córka. Mówią, że gada jak ency­klo­pe­dia. Ni­gdy bym nie pomy­ślał, że to może zafa­scy­no­wać Blan­dona. Jakim cudem popeł­ni­łeś taki błąd?

– To nie moja wina – odparł hra­bia obra­żo­nym tonem. – Żona zała­twiła jej guwer­nantkę i pozo­sta­wiła instruk­cje.

– Sły­sza­łem, że lady Rose należy do Wrzesz­czą­cych Sióstr – zauwa­żył bry­ga­dier, uży­wa­jąc prze­zwi­ska sufra­ży­stek.

– Już nie – odparł hra­bia. – Myślę jed­nak, że jedy­nym powo­dem, dla któ­rego stra­ciła nimi zain­te­re­so­wa­nie, był wła­śnie Blan­don.

– Cóż, może coś jest na rze­czy, jeśli cho­dzi o uczu­cia, choć ja zacho­wał­bym daleko idącą ostroż­ność. Dziew­czyna powinna wyjść za mąż za kogoś o dobrym pocho­dze­niu i z pie­niędzmi. One mogą prze­trwać, miłość nie. Oto mój bilet wizy­towy – zapi­sał adres i prze­ka­zał kar­to­nik.

Hra­bia przy­ło­żył do oka monokl i przyj­rzał się napi­sowi.

– No mówi­łem, druhu? Chel­sea? To nie jest miej­sce dla dżen­tel­mena.

– Gdyby kapi­tan Cath­cart był praw­dzi­wym dżen­tel­me­nem, nie byłoby szans, żeby dla cie­bie powę­szył. Ale możesz być go pewien.

* * *

W tam­tej chwili bar­dzo zde­ner­wo­wana lady Rose prze­by­wała pod opieką słu­żą­cej. Porzu­ciw­szy Sio­stry – powta­rzała sobie, że to tylko na chwilę – ponow­nie pod­dała się ośmie­sza­ją­cym zasa­dom ubioru edwar­diań­skiego spo­łe­czeń­stwa. Gdy wspie­rała ruch sufra­ży­stek, nosiła pro­ste spód­nice i bluzki oraz słom­kowy kape­lusz. Teraz jed­nak była ubrana w war­stwy jedwab­nej bie­li­zny, kroch­ma­lone halki i kunsz­towne suk­nie z wodo­spa­dami koro­nek. Dziew­czyna była zbyt szczu­pła, by paso­wały na nią ubra­nia na doj­rzałą kobietę o obfi­tych kształ­tach, szyte głów­nie dla nie­wiast o wąskiej talii i figu­rze w kształ­cie litery S. Praw­dziwa pięk­ność musiała mieć wspa­niały biust i wydatny tył. Rose została ści­śnięta dłu­gim gor­se­tem, a następ­nie zało­żono jej pas, który pod­kre­ślał modny kształt ciała. W każ­dej chwili mogła się prze­wró­cić. Miała wypchane pośladki i biust. Gdy słu­żąca zawie­siła sznur pereł na jej szyi i ozdo­biła bro­szami dekolt sukni, młoda kobieta poczuła się jak wystawa w oknie jubi­lera.

Geof­frey zawsze chwa­lił jej wygląd, ale suge­ro­wał, że gdy już wyj­dzie za mąż, będzie mogła nosić wygod­niej­sze ubra­nia. Patrzyła w lustro, gdy słu­żąca zakła­dała pom­pa­dury, czyli pod­kładki, na któ­rych dłu­gie włosy miały być upięte i uło­żone. Sir Geof­frey nie wspo­mi­nał nic o tym, kiedy się pobie­rzemy. Ale tam­tego wie­czoru skradł poca­łu­nek za fila­rem w sali balo­wej Jes­sing­to­nów, a kra­dzież poca­łunku była rów­no­znaczna z oświad­czy­nami.

* * *

Kapi­tan miesz­kał w niskim bia­łym domu przy Water Street od King’s Road. Hra­bia żywił ogromną nadzieję, że męż­czy­zna ów był dżen­tel­me­nem, a nie jakimś nie­udacz­ni­kiem w melo­niku, z kolo­rową chustką w kie­szeni na piersi lub – o zgrozo – brą­zo­wymi butami zało­żo­nymi do ciem­nego gar­ni­turu. Ni­gdy go nie spo­tkał, ale w klu­bach cza­sami o nim roz­ma­wiano.

Hra­bia sztywno wysiadł z powozu i pocze­kał, aż lokaj zapuka do drzwi. Ku swej uldze stwier­dził, że drzwi otwo­rzył wyglą­da­jący na trzeź­wego słu­żący, który wziął kartę wizy­tową hra­biego, sta­ran­nie zagiętą na jed­nym rogu, aby poka­zać, że hra­bia przy­cho­dzi oso­bi­ście, poło­żył ją na srebr­nej tacy i wró­cił do domu.

Gość zmarsz­czył czoło. Jego tytuł powi­nien wystar­czyć do natych­mia­sto­wego wpusz­cze­nia go do środka.

Słu­żący kapi­tana wró­cił po kilku chwi­lach i poroz­ma­wiał z loka­jem, który zbiegł po scho­dach, aby prze­ka­zać hra­biemu, że kapi­tan z przy­jem­no­ścią go przyj­mie.

Wpro­wa­dzono go do pokoju na par­te­rze. Ogło­szono jego nadej­ście i wtedy wysoki posępny męż­czy­zna, który do tej pory sie­dział na krze­śle przy oknie, pod­niósł się ze swego miej­sca, by się przy­wi­tać.

– Czy możemy coś panu podać? – zapy­tał kapi­tan Cath­cart. – Może sherry?

– Dobrze, dobrze – wymam­ro­tał hra­bia, zasko­czony liczbą ksią­żek na pół­kach w pokoju. Jego Kró­lew­ska Mość król Edward dawał prze­cież tak dobry przy­kład i nie otwie­rał żad­nej książki nie­kiedy przez cały rok. Dla­czego nie wszy­scy mogli robić tak samo?

– Bec­ket, sherry – powie­dział kapi­tan do słu­żą­cego. A do hra­biego rzekł: – Pro­szę usiąść, sir. Widzę, że wresz­cie wyszło słońce.

– Ow­szem – odparł hra­bia, który w ogóle nie zwró­cił na to uwagi. – Przy­cho­dzę w deli­kat­nej spra­wie – podał mu wizy­tówkę bry­ga­diera.

– W jakiej?

– Cóż, widzi pan… – hra­bia prze­rwał, gdy do pokoju wszedł słu­żący ze szklan­kami i karafką na tacy. Nalał trunku do szkla­nek i jedną podał kapi­ta­nowi, a drugą hra­biemu.

– To wszystko – powie­dział kapi­tan i Bec­ket bez­sze­lest­nie się wyco­fał.

Kapi­tan skie­ro­wał czarne oczy na hra­biego i spoj­rzał na niego pyta­jąco. Hra­bia był małym, krę­pym męż­czy­zną ubra­nym w sur­dut i szare spodnie. Miał okrą­głą, rumianą twarz i nie­bie­skie dzie­cięce oczy.

– To jest tak – odparł wresz­cie, nie­zmier­nie zakło­po­tany. – Mam córkę, Rose…

– Ach, to ta sufra­żystka.

– Myśla­łem, że ludzie już o tym zapo­mnieli – zauwa­żył hra­bia. – W każ­dym razie o Rose zabiega sir Geof­frey Blan­don. Nie jest poszu­ki­wa­czem przy­gód. Pocho­dzi z dobrej rodziny. Pod tym wzglę­dem nie mam żad­nych podej­rzeń.

– W czym zatem pro­blem?

– Jesz­cze się nie oświad­czył. Rose to moje jedyne dziecko. Chciał­bym, aby ktoś dys­kret­nie spraw­dził tego Blan­dona. Poznał jego zamiary. Może ma kochankę, która mogłaby spra­wiać kło­poty? I tak dalej…

Wyrzu­ciw­szy to z sie­bie, mały hra­bia zro­bił się szkar­łatny na twa­rzy z zaże­no­wa­nia i upił łyk sherry.

– Nie­wiele ostat­nio bywam w świe­cie – odparł kapi­tan. – Ale wiem, jak szybko krążą plotki, więc wydaje mi się, że gdyby ist­niały jakieś złe wie­ści na temat tego czło­wieka, to już by je pan znał.

– Przez ostat­nie cztery lata Blan­don prze­by­wał w Ame­ryce, wró­cił w samą porę, by zdą­żyć na ten sezon. Być może wyda­rzyło się tam coś, o czym nikt nie wie. Handy mówi, że on jest hazar­dzi­stą.

Kapi­tan Cath­cart przy­glą­dał się hra­biemu przez chwilę, po czym powie­dział:

– Tysiąc fun­tów.

– I… ile? – wybeł­ko­tał hra­bia.

– To moje hono­ra­rium za zbie­ra­nie infor­ma­cji i dys­kre­cję.

Hra­bia był wstrzą­śnięty. Ten czło­wiek był synem barona, a mimo to żądał pie­nię­dzy jak zwy­kły han­dlarz. No ale dla­czego Blan­don jesz­cze się nie oświad­czył? Zni­we­czył szanse Rose na zna­le­zie­nie innego kan­dy­data.

Kapi­tan nie prze­ry­wał ciszy. Na zewnątrz po ulicz­nym bruku prze­je­chał ze stu­ko­tem jakiś powóz, w pale­ni­sku trza­skał nie­wielki ogień. Zegar na kominku wybi­jał kolejne minuty.

– Bar­dzo dobrze – powie­dział wresz­cie hra­bia i rzu­cił kapi­ta­nowi lodo­wate spoj­rze­nie.

– Z góry – dodał łagod­nie kapi­tan.

Hra­bia wytrzesz­czył oczy.

– Masz pan moje słowo.

Kapi­tan uśmiech­nął się i nic nie odpo­wie­dział.

Hra­bia ska­pi­tu­lo­wał.

– Wysta­wię panu czek na mój bank.

– Może pan usiąść przy moim biurku.

Hra­bia pod­szedł do sto­ją­cego przy oknie sekre­ta­rzyka i zaczął szybko coś pisać. Potem prze­ka­zał czek kapi­ta­nowi i rzekł ze zło­ścią:

– Jeśli wszystko z nim w porządku, stracę pie­nią­dze.

– Myślę, że pew­ność w spra­wie mał­żeń­stwa jedy­nej córki ma jakąś war­tość.

– Hm, hm… To ja już pójdę. Pro­szę jak naj­szyb­ciej zgło­sić się do mnie z infor­ma­cjami – wark­nął hra­bia.

Gdy Bec­ket wypro­wa­dził gościa i wró­cił do domu, kapi­tan się do niego uśmiech­nął.

– Bec­ket, mój płaszcz i kape­lusz. Idę do banku. Gdy wrócę, wypłacę ci zale­głe pen­sje.

– Nie­zmier­nie mnie to cie­szy, sir.

* * *

W tym cza­sie Rose piła her­batę w domu przy­ja­ciółki matki, pani Cum­mings, na Bel­grave Squ­are. Spoj­rzała ze smut­kiem na małą plamę po maśle na jed­nej ze swo­ich ręka­wi­czek z koź­lej skórki i po raz chyba setny prze­klęła sza­lone zasady spo­łeczne, z któ­rych jedna gło­siła, że dama nie powinna zdej­mo­wać ręka­wi­czek, kiedy jest w gościach na pod­wie­czorku. Mimo że chleb i masło zostały sta­ran­nie zwi­nięte, jedna z ręka­wi­czek się popla­miła. Więk­szość pań uni­kała takiego ryzyka i po pro­stu nie jadła. Cóż to za sza­leń­stwo, pomy­ślała roz­go­ry­czona kobieta. Miała porządny ape­tyt, a roz­ło­żono przed nią mnó­stwo prze­ką­sek. Oprócz chleba z masłem były też kanapki z szynką, ozo­rem, sar­delą, jaj­kiem i rze­żu­chą, foie gras, kotlety z kur­czaka i tar­tinki z ostry­gami. A potem cia­sta: Savoy, Made­ira, Vic­to­ria i Genua, oraz ciastka fran­cu­skie, a następ­nie petits fours, krem bana­nowy, krem cze­ko­la­dowy i lody tru­skaw­kowe. Wszystko to stało w więk­szo­ści nie­tknięte, bo panie bały się ubru­dzić sobie ręka­wiczki.

Czy nikt poza nią nie zwra­cał uwagi na ubo­gich na uli­cach Lon­dynu? I znów poczuła to nie­przy­jemne uczu­cie izo­la­cji, ponie­waż zało­żyła, że jest praw­do­po­dob­nie jedyną osobą w spo­łe­czeń­stwie, która to zauważa. Geof­frey, drogi Geof­frey, miał pewien pomysł. Opo­wie­dział jej, że nie­dawno książę Devon­shire odwie­dził bazar ze słu­żą­cym i zatrzy­mał się przy sto­isku z drew­nia­nymi obrącz­kami na ser­wetki. Spy­tał, do czego one służą.

– To obrączki na ser­wetki – odparł słu­żący. – Ludzie z klasy śred­niej sta­wiają je na sto­łach, aby odkła­dać na nie ser­wetki mię­dzy posił­kami.

Zdu­miony książę zauwa­żył:

– Czy to zna­czy, że ludzie rze­czy­wi­ście zwi­jają ser­wetki i uży­wają ich ponow­nie przy kolej­nym posiłku?

– Oczy­wi­ście – padła odpo­wiedź.

Książę sap­nął i spoj­rzał na stra­gan:

– Dobry Boże! – zawo­łał. – Nie mia­łem poję­cia, że ist­nieje aż taka bieda.

Ależ Geof­frey śmiał się z tego idio­ty­zmu. Gdyby tylko się oświad­czył… Wie­działa, że rodzice zaczy­nają się nie­po­koić. Zer­k­nęła na matkę, która gawę­dziła z gospo­dy­nią. Przed wyj­ściem na her­batkę hra­bina jęk­nęła, że nie powinna była pozwo­lić tej okrop­nej guwer­nantce na to, by w tak dużym stop­niu edu­ko­wała jej córkę. Cóż to za świat, w któ­rym inte­li­gen­cja była trak­to­wana z taką podejrz­li­wo­ścią. Biedna panna Tremp. To taka wspa­niała guwer­nantka. Prze­nio­sła się do innego domo­stwa. Kiedy wyjdę za mąż, wyrwę ją ze służby i uczy­nię moją damą do towa­rzy­stwa, pomy­ślała Rose. A z pew­no­ścią wyjdę za mąż, dodała sta­now­czo w myślach. W następ­nym tygo­dniu miał się odbyć bal u księ­cia Fre­emo­unt, naj­wspa­nial­sza impreza sezonu, a Geof­frey szep­nął jej, że ma do niej jakieś pyta­nie i że wła­śnie tam chce je zadać. Co innego mógłby mieć na myśli? Jed­no­cze­śnie zaś, dla­czego nie zwró­cił się do jej ojca i nie popro­sił go o rękę córki?

* * *

Harry Cath­cart posta­no­wił od razu zabrać się do pracy. Zaczął roz­po­wia­dać, iż prze­grał z kimś pie­nią­dze w karty i sądzi, że tą osobą może być Blan­don, dzięki czemu udało mu się zdo­być jego adres i ryso­pis. Miesz­ka­nie Blan­dona znaj­do­wało się przy St. James’s Squ­are. Harry wyna­jął zamkniętą dorożkę i sta­nął po dru­giej stro­nie placu, aby móc dokład­nie przyj­rzeć się swej ofie­rze. Blan­don poja­wił się po dłu­gim cza­sie. Mimo że wyglą­dał wspa­niale, Harry natych­miast poczuł, że nie obda­rzy go sym­pa­tią. Miał zbyt aro­ganc­kie spoj­rze­nie, zbyt prze­ni­kliwe oczy, zbyt mię­si­ste wargi. I z pew­no­ścią ota­czała go atmos­fera hazardu.

Naj­pierw Harry poszedł do klubu i spraw­dził księgę zakła­dów. Nic nie zna­lazł. Zmarsz­czył czoło. Przez kilka następ­nych dni śle­dził sir Geof­freya. Odkrył, że męż­czy­zna miał kochankę w Pim­lico, ale czy w tych swo­bod­nych cza­sach kto­kol­wiek uznałby za skan­dal ist­nie­nie kochanki? Być może sir Geof­frey nie był tak bogaty, jak o nim mówiono. Być może cho­dziło mu o pie­nią­dze lady Rose.

Harry mógł sobie pozwo­lić na utrzy­ma­nie człon­ko­stwa w Klu­bie. Nie było go jed­nak stać na przy­na­leż­ność do żad­nego z innych lon­dyń­skich przy­byt­ków tego typu.

Wró­cił do domu i popro­sił Bec­keta, aby spraw­dził jego sprzęt foto­gra­ficzny. Od nie­dawna foto­gra­fia stała się jego pasją. Następ­nie kazał słu­żą­cemu zna­leźć naj­star­szy, naj­bar­dziej zużyty gar­ni­tur i pomóc w jego zało­że­niu. Potem usiadł przy toa­letce i przyj­rzał się swo­jej twa­rzy. Wło­żył sobie w policzki dwa małe kłębki waty, aby je wypeł­nić, i użył kleju do cha­rak­te­ry­za­cji, by dokleić sztuczne wąsy. Wcią­gnął na głowę stary kape­lusz, pod­niósł apa­rat foto­gra­ficzny, poje­chał dorożką do Bro­oks’s i popro­sił o spo­tka­nie z sekre­ta­rzem klubu. Znie­kształ­co­nym przez waciki w policz­kach gło­sem wyja­śnił, że jest foto­gra­fem przy­sła­nym przez księ­cia Fre­emo­unt, który chciał zor­ga­ni­zo­wać wystawę zdjęć lon­dyń­skich klu­bów, aby poka­zać je w namio­cie na swoim dorocz­nym festy­nie. Natych­miast otrzy­mał pozwo­le­nie na foto­gra­fo­wa­nie. Prze­zor­nie zosta­wił w sekre­ta­ria­cie kilka ele­men­tów sprzętu foto­gra­ficz­nego.

Potem, gdy z rado­ścią zauwa­żył, że sekre­tarz został zatrzy­many przez sta­rego, zrzę­dli­wego członka klubu, mruk­nął coś o potrze­bie zwięk­sze­nia ilo­ści magnezu w swo­jej lam­pie bły­sko­wej i wró­cił do sekre­ta­riatu. Zaczął szybko prze­szu­ki­wać pomiesz­cze­nie, aż wresz­cie zna­lazł księgę zakła­dów. Przej­rzał ją i na jed­nej ze stron prze­czy­tał o nastę­pu­ją­cym zakła­dzie: sir Geof­frey Blan­don zało­żył się, że przed koń­cem sezonu uda mu się zdo­być względy lady Rose. Harry wie­dział, że „względy” ozna­czają uwo­dze­nie. Zakłady obsta­wiono w sto­sunku czter­dzie­ści do jed­nego.

– Drań – mruk­nął, po czym wyjął scy­zo­ryk i wyciął kartkę. Począt­kowo chciał robić zdję­cia wszyst­kiemu, co mogłoby wyda­wać się podej­rzane, ale zda­wał sobie sprawę, że zaję­łoby to zbyt wiele czasu, poza tym robie­nie zdjęć w tak sła­bym świe­tle mogłoby nie przy­nieść żad­nych rezul­ta­tów. A uży­cie lampy magne­zo­wej w gabi­ne­cie sekre­ta­rza z pew­no­ścią przy­cią­gnę­łoby jego uwagę.

Wró­cił na kory­tarz, sfo­to­gra­fo­wał jesz­cze kilka głów­nych pomiesz­czeń, a następ­nie sobie poszedł.

Harry powi­nien cie­szyć się swoim suk­ce­sem, wolałby jed­nak nie prze­ka­zy­wać hra­biemu takich wia­do­mo­ści. Lady Rose rze­czy­wi­ście zruj­no­wała swoją repu­ta­cję, gdy dała się sfo­to­gra­fo­wać jako osoba wspie­ra­jąca sufra­żystki. Stała się przed­mio­tem zakładu.

W przed­dzień balu u księ­cia Harry Cath­cart poja­wił się w domu hra­biego.

Cier­pli­wie cze­kał w holu, aż kamer­dy­ner weź­mie jego bilet wizy­towy. I wła­śnie wtedy lady Rose zeszła po scho­dach. Miała na sobie wymyślną suk­nię, dłu­gie włosy mło­dej kobiety opa­dały na plecy. Jej twarz pro­mie­niała szczę­ściem niczym latar­nia w mroku kory­ta­rza. Nie zwró­ciła uwagi na Harry’ego, ponie­waż był dla niej obcy, a ona nie została mu przed­sta­wiona. Rose prze­szła obok niego i znik­nęła w jed­nych z drzwi.

O rety, pomy­ślał Harry. Z całą pew­no­ścią jest zako­chana.

Lokaj zszedł po scho­dach i popro­sił Harry’ego, by poszedł za nim.

Rose wzięła książkę ze sto­lika w biblio­tece i weszła za nimi na górę. Zaczęła się zasta­na­wiać, kim jest ten gość. Jej ojciec był lekko głu­chy i miał dono­śny głos. Wła­śnie mijała salon, kiedy usły­szała jego słowa:

– To wszystko, Brum. Zostaw nas – kiedy kamer­dy­ner ponow­nie wyszedł na kory­tarz i odwró­cił się, aby zamknąć podwójne drzwi, Rose wyraź­nie usły­szała słowa ojca: – No i jak, dowie­dział się pan cze­goś o Blan­do­nie?

Zamarła i nie ruszyła się z miej­sca. Lokaj spoj­rzał na nią z zacie­ka­wie­niem, ale wresz­cie zszedł po scho­dach.

Rose usły­szała niski głos gościa, a potem obu­rzony krzyk ojca:

– Tego czło­wieka powinno się wybi­czo­wać! Moja córka jest skoń­czona – roz­legł się gorącz­kowy dźwięk dzwonka i kamer­dy­ner natych­miast wbiegł po scho­dach, nie zwra­ca­jąc uwagi na sto­jącą tam Rose.

– Zawo­łaj jaśnie panią. Przy­pro­wadź lady Polly! – ryk­nął hra­bia.

Rose weszła do salonu.

– Tatku, co się stało?

Hra­bia drżą­cymi pal­cami wycią­gnął w jej stronę kartkę papieru.

– Pocze­kajmy, aż przyj­dzie twoja matka.

Po chwili do salonu weszła lady Polly, niska i pulchna jak jej mąż.

– O co cho­dzi, kocha­nie?

– Usiądź­cie, ty i Rose – roz­ka­zał hra­bia, a cała jego zapal­czy­wość i wście­kłość znik­nęły. – Kiep­ska sprawa… Bar­dzo kiep­ska sprawa… Miłe panie, czy mogę przed­sta­wić wam kapi­tana Cath­carta?

Harry, który wstał po wej­ściu lady Rose, ukło­nił się.

– Kapi­ta­nie, to moja żona, lady Polly, i moja córka, lady Rose. A teraz usiądź­cie wszy­scy. Rose, masz swoje sole trzeź­wiące?

– Ni­gdy ich nie uży­wam.

– Teraz możesz ich potrze­bo­wać. Śmiało, kapi­ta­nie, pro­szę im powie­dzieć, czego się pan dowie­dział.

Harry czuł się bar­dzo nie­swojo i jedyne, czego pra­gnął, to uciec i zosta­wić hra­biego na pastwę losu, ale opi­sał to, co udało mu się odkryć. Zaczął od słów:

– Blan­don ma kochankę w Pim­lico, dziew­czyna nazywa się Maisie Lewis.

W oczach Rose zoba­czył szok i kon­ster­na­cję, a następ­nie ogromny gniew. Wie­dział, że natych­miast uznała, iż romans z Maisie to jakaś stara histo­ria.

– Romans trwa do dziś – powie­dział. – A ponie­waż Blan­don wyglą­dał mi na hazar­dzi­stę, posta­no­wi­łem spraw­dzić księgi zakła­dów. Myśla­łem, że dowiem się cze­goś o jego pro­ble­mach finan­so­wych, zamiast tego jed­nak odkry­łem, że zało­żył się o to, iż do końca sezonu uda mu się uwieść lady Rose.

Hra­bina krzyk­nęła cicho i zasło­niła usta chustką. Hra­bia wycią­gnął w stronę córki kartkę z księgi zakła­dów. Prze­czy­tała ją uważ­nie, po czym powie­działa:

– Wybacz­cie pań­stwo. Muszę zała­twić pewne sprawy.

– Nie możemy teraz iść na bal! – zaczęła zawo­dzić lady Polly.

– Sir Geof­frey nie ma poję­cia o tym, o czym wła­śnie się dowie­dzie­li­śmy – zauwa­żyła Rose.

– Nie powin­ni­śmy dawać mu tej satys­fak­cji.

Wstała, wypro­sto­wała się i wyszła z pokoju. Z jej twa­rzy znik­nął cały blask.

Matka pospie­szyła za nią, Harry i hra­bia zostali sami.

– Dzię­kuję – rzekł zrzę­dli­wie hra­bia. – Czy może pan sobie już pójść?

Harry wstał, wyszedł z pokoju i szybko ruszył w dół po scho­dach. Radość, jaką odczu­wał z powodu suk­ce­sów w pracy detek­ty­wi­stycz­nej, ulot­niła się. Prze­śla­do­wało go zimne, pełne samot­no­ści spoj­rze­nie lady Rose.

* * *

Następ­nego wie­czoru Rose weszła do sali balo­wej w domu księ­cia Fre­emo­unt. Wśród weso­łych tonów walca sły­szała przy­tłu­mione roz­mowy. Miała sztuczne kwiaty we wło­sach i białą saty­nową suk­nię ozdo­bioną białą koronką, pod którą znaj­do­wały się sze­lesz­czące jedwabne halki.

Czuła się zimna i mar­twa. Pozwo­liła sir Geof­frey­owi wpi­sać swoje imię do swo­jego kar­netu balo­wego. Nie zauwa­żył żad­nej róż­nicy w jej spo­so­bie bycia.

Mimo że w sali balo­wej było duszno i gorąco, młoda kobieta drżała w ramio­nach Geof­freya, który porwał ją do walca. Lokaje zaczęli otwie­rać wyso­kie, wycho­dzące na Green Park okna i do środka wpadł przy­jemny powiew wia­tru. Geof­frey skie­ro­wał ją w stronę okien, a potem wypro­wa­dził na taras.

– Moja miło­ści, chcę cię o coś zapy­tać – szep­nął.

W sercu Rose poja­wiła się nadzieja, że to wszystko było tylko żar­tem, że „względy” ozna­czały ślub.

– Tak, sir Geof­frey?

– Za dwa tygo­dnie Tar­rant wydaje przy­ję­cie w domu – szep­nął nagląco. Przez otwarte okna widział, że matka Rose prze­szu­kuje wzro­kiem salę balową w poszu­ki­wa­niu córki. – Mam dla pani zapro­sze­nie. Możemy być razem.

Rose wyswo­bo­dziła się z jego objęć, cof­nęła się o krok i spoj­rzała na niego.

– Razem? Co ma pan na myśli?

– No cóż, zawsze znaj­duje się pani pod opieką…

– Nie pozwo­lono by mi przy­jąć takiego zapro­sze­nia bez przy­zwo­itki.

– I wła­śnie o to cho­dzi. Zna­joma może uda­wać moją ciotkę.

– Czyżby cho­dziło o pannę Maisie Lewis?

Oblał się szkar­ła­tem, a potem wydu­kał:

– Ni­gdy o niej nie sły­sza­łem.

Rose odwró­ciła się na pię­cie i poma­sze­ro­wała pro­sto do sali balo­wej, pode­szła do szefa orkie­stry i coś szep­nęła. Zro­bił zasko­czoną minę, ale uci­szył orkie­strę.

Tan­ce­rze zatrzy­mali się w poło­wie obrotu, wszyst­kie twa­rze zwró­ciły się w kie­runku Rose. Nie­dawno zain­sta­lo­wane świa­tło elek­tryczne migo­tało na mono­klach i lor­net­kach.

– Mam do prze­ka­za­nia spe­cjalne oświad­cze­nie! – krzyk­nęła Rose. – Sir Geof­frey Blan­don jest łaj­da­kiem. Zało­żył się, że uda mu się mnie uwieść przed koń­cem sezonu. Oto dowód – wyjęła kartkę z księgi zakła­dów i podała ją z mów­nicy sto­ją­cemu naj­bli­żej męż­czyź­nie. – Pro­szę podać to dalej – popro­siła.

Wpa­try­wało się w nią tak wiele zszo­ko­wa­nych par oczu.

Następ­nie zeszła po płyt­kich stop­niach z mów­nicy i pode­szła pro­sto do pobla­dłej matki.

– Boli mnie głowa – powie­działa wyraź­nie. – Chcę wró­cić do domu.

Kiedy stały na scho­dach, cze­ka­jąc na przy­jazd powozu, hra­bia powie­dział smutno:

– No cóż, dość tego, dziew­czyno. Myśla­łem, że uzgod­ni­li­śmy, że będziemy zacho­wy­wać się tak, jakby ni­gdy nic się nie stało. Jak myślisz, dla­czego powstrzy­my­wa­łem się przed kon­fron­ta­cją z Blan­do­nem? Twoja repu­ta­cja jest zruj­no­wana.

– Ja? Z pew­no­ścią to sir Geof­frey jest zhań­biony!

– Jego zna­jomi zapewne będą zado­wo­leni. Uznają, że jest tro­chę szu­braw­cem, to wszystko. Kiedy zło­żył ci pro­po­zy­cję, powin­naś była przyjść pro­sto do mnie. Kazał­bym mu dać ci spo­kój. Ale ty sta­nę­łaś na środku sali i zacho­wa­łaś się jak prze­kupka, co było szo­ku­jące.

Rose z tru­dem powstrzy­my­wała łzy.

– Mimo to kapi­tan Cath­cart wyko­nał swoje zada­nie. Znik­niesz na kilka sezo­nów, a potem spró­bu­jemy raz jesz­cze.

Rozdział drugi

Szkoc­kie klasy śred­nie i niż­sze z reguły nie lubią żar­to­wać, chyba że z oschłym, mora­li­za­tor­skim poczu­ciem humoru, i rzadko rozu­mieją to, co się powszech­nie nazywa kpi­nami. Lepiej o tym pamię­tać, ponie­waż może to tłu­ma­czyć wiele pozor­nie suro­wych zacho­wań lub szorst­kich odpo­wie­dzi.

– Prze­wod­nik po Szko­cji Mur­raya (1898)

Rose miała zale­d­wie dzie­więt­na­ście lat i poza krót­kim wypa­dem, by wes­przeć sufra­żystki pod­czas ich demon­stra­cji, była chro­niona przed świa­tem przez kocha­ją­cych, pobłaż­li­wych rodzi­ców i przez samo ode­rwa­nie od zwy­kłego życia, jakim cie­szyły się dziew­częta o takim samym wyso­kim sta­tu­sie jak ona.

Czuła się więc zra­niona i dzi­wiła się, że to ona została zhań­biona, a nie per­fidny sir Geof­frey. Gdy służba pako­wała rze­czy w miej­skim domu, przy­go­to­wu­jąc wszystko do prze­pro­wadzki na wieś, ona zaszyła się w rzadko odwie­dza­nej biblio­tece i pró­bo­wała zna­leźć uko­je­nie w książ­kach. Zanim poko­chała Geof­freya, potę­piała sezon, bo uwa­żała, że przy­po­mina on aukcję.

Ale była młoda i jakoś draż­niła ją myśl, że tam, za stiu­ko­wymi ścia­nami domu, toczy się życie pełne rado­ści i przy­jem­no­ści, do któ­rego ona nie ma dostępu.

Nie zaprzy­jaź­niła się z żadną z debiu­tan­tek, bo gar­dziła ich pustą gada­niną. Teraz jed­nak żało­wała swej aro­gan­cji.

Odrzu­ciła kolejną książkę. Pró­bo­wała spo­tkać się z panną Tremp, dawną guwer­nantką, która teraz pra­co­wała dla rodziny Bar­ring­ton-Bruce w Ken­sing­ton.

Nie wezwała słu­żą­cej, lecz poszła na górę i prze­brała się w pro­stą, dopa­so­waną, codzienną sukienkę oraz kape­lusz z woalką.

Wymknęła się z domu i wezwała woź­nicę. Kazała mu jechać pod wska­zany adres, ale zdała sobie sprawę, że skoro wszy­scy wie­dzą już o jej hań­bie, guwer­nantka może nie móc się z nią zoba­czyć, więc zamiast tego pod­nio­sła klapę na dachu i zawo­łała do woź­nicy, by zawiózł ją do Ken­sing­ton Gar­dens.

Był ładny dzień i wie­działa, że czę­sto spa­ce­rują tam nia­nie i guwer­nantki ze star­szymi pod­opiecz­nymi.

Zapła­ciła za prze­jazd i ruszyła powoli w stronę Okrą­głego Stawu, roz­glą­da­jąc się na lewo i prawo. Damy w sztyw­nych jedwa­biach poru­szały się po chod­ni­kach dostoj­nie niczym gale­ony. Ufor­mo­wane klomby mie­niły się kolo­rami, a lekki wie­trzyk przy­no­sił do uszu Rose wesołe dźwięki orkie­stry dętej. Niebo było błę­kitne z wąskimi smu­gami chmur. Obok niej prze­biegł chło­piec toczący żela­zną obręcz i przy­wo­łał wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, kiedy to mogła bie­gać swo­bod­nie, nie­ob­cią­żona gor­se­tami i tur­niu­rami. Zaczęła już myśleć, że to głu­pie z jej strony, że spo­dzie­wała się spo­tkać tu pannę Tremp, kiedy zauwa­żyła kobietę sie­dzącą na ławce przy sta­wie.

Szybko do niej pode­szła i usia­dła obok.

– Panno Tremp!

– Na Boga. Toż to lady Rose! – wykrzyk­nęła guwer­nantka, ze zdzi­wie­nia pod­kre­śla­jąc swoje zwy­kle odpo­wied­nio wypo­wie­dziane szkoc­kie samo­gło­ski.

– Potrze­buję pani pomocy – rze­kła Rose. – Gdzie dzieci?

– Mam ich dwóch, to chłopcy. Pusz­czają łódki po sta­wie, wiel­można pani, i to zapewni im zaję­cie jesz­cze na jakiś czas. Sły­sza­łam o pani smut­nej hań­bie. Pisano o tym w gaze­tach.

Rose pochy­liła głowę. Gazety były przed nią cho­wane, powinna jed­nak spo­dzie­wać się tego, że trafi do rubryk towa­rzy­skich.

– To takie nie­spra­wie­dliwe! – powie­działa. – To sir Geof­frey powi­nien popaść w nie­ła­skę, nie ja.

– Dżen­tel­meni ni­gdy nie są obwi­niani w takich oko­licz­no­ściach. Powinna pani o tym wie­dzieć.

– Panno Tremp, dobrze mnie pani wykształ­ciła i za to zawsze będę pani wdzięczna, ale przy­da­łoby mi się kilka lek­cji na temat zwy­cza­jów tego świata.

– Niech mnie pani posłu­cha, lady Rose, powie­dzia­łam, że popie­ram gło­so­wa­nie dla kobiet. Ale nie kaza­łam pani się poni­żać, wystę­pu­jąc na demon­stra­cjach. I to pani matka, lady Polly, powinna uczyć pani sztuki życia w spo­łe­czeń­stwie.

Rose poczuła, jak nara­sta w niej złość.

– Świat jest nie­spra­wie­dliwy dla kobiet – powie­działa panna Tremp. – Pani jed­nak jest uprzy­wi­le­jo­wana. Pani obo­wiąz­kiem wobec rodzi­ców jest dobrze wyjść za mąż, a obo­wiąz­kiem wobec męża jest uro­dzić mu dzieci.

– Ale prze­cież mówiła pani, że kobiety mają prawo do nie­za­leż­no­ści, a nie do bycia nie­wol­nicą jakie­goś męż­czy­zny!

Panna Tremp oblała się rumień­cem aż po czu­bek dłu­giego szkoc­kiego nosa.

– Z pew­no­ścią ni­gdy cze­goś takiego nie powie­dzia­łam.

Oszo­ło­miona Rose zaczęła krę­cić głową.

– Co mam robić?

– Myślę, że następ­nym kro­kiem będzie wysła­nie pani do Indii. Taką pro­ce­durę sto­suje się w przy­padku mło­dych kobiet, które nie zakoń­czyły sezonu z suk­ce­sem.

– Nie pojadę do Indii! – krzyk­nęła Rose.

Opie­kunki po obu stro­nach stawu pochy­liły się do przodu.

– Ciii! – upo­mniała ją panna Tremp. – Praw­dziwe damy nie pod­no­szą głosu.

– Nagle stała się pani źró­dłem infor­ma­cji na temat tego, co robią damy, a czego im nie wolno?

– Naj­le­piej będzie, wiel­można pani, jeśli zrobi pani to, co każą pani rodzice. I pro­szę opu­ścić woalkę. Muszę brać pod uwagę moją pozy­cję.

– Czy to ozna­cza, że uważa mnie pani za zhań­bioną?

– W prze­ci­wień­stwie do pani ja muszę zara­biać na życie. Zawsze uwa­ża­łam, że jest pani tro­chę roz­piesz­czona.

– Dla­czego mi tego pani nie powie­działa?

– Nie nale­żało to do moich obo­wiąz­ków.

– Nie nale­żało rów­nież do nich napeł­nia­nie mi głowy ide­ami kobie­cej nie­za­leż­no­ści. Z pew­no­ścią zda­wała sobie pani sprawę z tego, że nie będę mogła ich zre­ali­zo­wać.

– Nadej­dzie dzień, wiel­można pani, kiedy będziesz mi wdzięczna za solidne wykształ­ce­nie, które odpo­wied­nio wypo­sa­żyło twój umysł.

Rose wstała. Otwo­rzyła usta, by wygło­sić ostat­nie słowa oskar­że­nia, ale nagle zwie­siła ramiona. Kiw­nęła głową, odwró­ciła się na pię­cie i ode­szła.

Miała nadzieję, że panna Tremp doda jej otu­chy, pocie­szy ją, że będą mogły wspól­nie obu­rzyć się na nie­pra­wo­ści spo­łe­czeń­stwa.

Panna Tremp patrzyła na odcho­dzącą szczu­płą postać Rose i wes­tchnęła. Już wiesz, jak zacho­wują się Anglicy. Nie mają krę­go­słupa.

* * *

Nad­in­spek­tor Alfred Ker­ridge popi­jał piwo przed powro­tem do domu, do żony Mabel i dwójki dzieci: Alberta i Daisy. Dzięki sumien­nej pracy połą­czo­nej z ogromną wyobraź­nią sys­te­ma­tycz­nie piął się po szcze­blach kariery.

Był sza­rym czło­wie­kiem – miał siwe włosy, szare oczy i gęste siwe wąsy. Nagle poczuł szarp­nię­cie za łokieć, pod­niósł wzrok i zoba­czył nie­ładne rysy jed­nego ze swo­ich infor­ma­to­rów, Posha Cyrila.

Był on dru­gim loka­jem w domu Bles­sing­to­nów-Bruce’ów. Noto­wano go za kra­dzież z wła­ma­niem, o czym jego pra­co­dawcy nie mieli poję­cia. Mimo że porzu­cił życie prze­stęp­cze, został infor­ma­to­rem. Bar­dzo przy­da­wał się w usta­la­niu toż­sa­mo­ści zło­dziei dla Ker­ridge’a, ponie­waż potra­fił roz­po­znać wła­sny gatu­nek wśród słu­żą­cych z róż­nych ary­sto­kra­tycz­nych domów.

– Mam coś dla pana – szep­nął.

Ker­ridge ski­nął głową i posta­wił mu piwo, a następ­nie zapro­wa­dził do sto­lika w rogu. Usie­dli.

– Co dla mnie masz? – zapy­tał Ker­ridge.

– Czy­tał pan o skan­dalu z udzia­łem lady Rose, córki hra­biego Had­shire?

– Moja żona uparła się, by mi to prze­czy­tać. Raczej nie jest to sprawa kry­mi­nalna.

– Ale sir Geof­frey Blan­don musi opu­ścić kraj.

– Nie powi­nien być do tego zmu­szony. Wyda­wało się, że zruj­no­wa­nie repu­ta­cji jakiejś dziew­czyny to dla nich zwy­czajna rzecz – Ker­ridge nie­na­wi­dził klasy wyż­szej każ­dym włók­nem swo­jej ciężko pra­cu­ją­cej duszy z niż­szej klasy śred­niej. Był pewien, że pew­nego dnia wybuch­nie rewo­lu­cja. Jedną z jego fan­ta­zji był świat, w któ­rym role się odwró­ciły, a pie­nią­dze ary­sto­kra­tów zostały roz­dzie­lone mię­dzy bied­nych.

– Było tak – Posh Cyril pochy­lił się do przodu. – Mia­łem wolny wie­czór i gra­łem w karty w kuchni u Blan­dona. I wtedy roz­legł się dzwo­nek przy drzwiach wej­ścio­wych. Lokaj poszedł otwo­rzyć. Następ­nie usły­sze­li­śmy krzyki i prze­kleń­stwa. Wsze­dłem po scho­dach i uchy­li­łem drzwi. I zoba­czy­łem wyso­kiego, czar­no­wło­sego gościa, który walił w Blan­dona pię­ściami. Powa­lił go, pochy­lił się nad nim i powie­dział: „Do jutra masz wyje­chać z kraju, ina­czej, na Boga, następ­nym razem cię zabiję”.

– Nie posta­wiono żad­nych zarzu­tów.

– Ale Blan­don uważa, że to hra­bia wyna­jął kogoś, by go pobił. To już prze­stęp­stwo – powie­dział Posh Cyril.

– Czy napast­nik był wyna­ję­tym ban­dytą?

– Nie, mówił jak dżen­tel­men. I był ubrany jak dżen­tel­men.

– Ci ludzie sta­no­wią prawo sami dla sie­bie – zauwa­żył Ker­ridge. – Moim zda­niem nic tam dla mnie nie ma.

– Gazety mogą zapła­cić za te infor­ma­cje.

Ker­ridge wes­tchnął. Wie­dział, że jeśli gazety się o tym dowie­dzą, będzie musiał prze­pro­wa­dzić docho­dze­nie, by for­mal­no­ści stało się zadość. Ina­czej ktoś mógłby zamie­nić słowo z kimś wysoko posta­wio­nym i wynikną z tego kło­poty.

– Trzy­maj gębę na kłódkę – roz­ka­zał – albo dopil­nuję, żeby twoi pra­co­dawcy poznali całą twoją kar­to­tekę. Masz pół korony. A teraz idź sobie.

* * *

– O co cho­dzi, Brum? – zapy­tał hra­bia następ­nego popo­łu­dnia. – Czy wszystko jest gotowe na nasz jutrzej­szy wyjazd?

– Tak, mój panie. Ale ktoś chce się z panem spo­tkać.

– Nie spo­ty­kam się z obcymi.

– Ten ktoś to funk­cjo­na­riusz poli­cji – Brum wycią­gnął małą srebrną tacę z kar­teczką.

Hra­bia ją wziął.

– Nad­in­spek­tor Alfred Ker­ridge. O rety. Lepiej z nim poroz­ma­wiam. Gdzie on jest?

– W przed­po­koju.

– Wyślij go na górę.

Co teraz?, zasta­na­wiał się hra­bia. Czyż­by­śmy przez pomyłkę zatrud­nili jakie­goś prze­stępcę? Mamy nowego kory­ta­rzo­wego.

Drzwi się otwo­rzyły i wpro­wa­dzono Ker­ridge’a, który trzy­mał w jed­nej ręce melo­nik i ręka­wiczki.

– Pro­szę usiąść – naka­zał mu hra­bia.

Krępy detek­tyw usiadł ostroż­nie na deli­kat­nie wyglą­da­ją­cym krze­śle, które pod jego cię­ża­rem nie­po­ko­jąco zaskrzy­piało.

– Nie chcę pana nie­po­koić, panie hra­bio, nawią­zu­jąc do sprawy kon­fron­ta­cji pań­skiej córki z nie­ja­kim sir Geof­freyem Blan­do­nem…

– W takim razie pro­szę tego nie robić.

– Dotarła jed­nak do mnie infor­ma­cja – kon­ty­nu­ował Ker­ridge – że sir Geof­frey został pobity przez jakie­goś napast­nika i kazano mu opu­ścić kraj. Na twa­rzy hra­biego poja­wił się leniwy uśmiech.

– Na miłość boską! Naprawdę?

– Tak. Panie hra­bio, czy przy­pad­kiem nie wyna­ją­łeś takiego napast­nika? Z mojej rela­cji wynika, że prze­ma­wiał jak dżen­tel­men. Jest wysoki i ma czarne włosy.

Cath­cart, pomy­ślał hra­bia i nagle zalała go fala wdzięcz­no­ści.

– Nie – odparł lodo­wa­tym tonem. – Nie mam w zwy­czaju zatrud­niać ban­dy­tów. Powi­nie­nem pana ostrzec…

Oho, pomy­ślał Ker­ridge.

– …że znam oso­bi­ście pre­miera.

– Skąd lady Rose wzięła tę kartkę z księgi zakła­dów w klu­bie dżen­tel­me­nów?

– Nie mam poję­cia.

– Być może mogłaby mi to powie­dzieć?

Hra­bia potrzą­snął dzwon­kiem.

– Prze­kro­czył pan gra­nicę. Nie mamy nic wspól­nego z napa­dem na Blan­dona, a jeśli będzie pan nale­gać na kon­ty­nu­owa­nie tej sprawy, poroz­ma­wiam z pań­skimi prze­ło­żo­nymi, nie mówiąc już o… – Pre­mie­rze – dokoń­czył za niego Ker­ridge.

Przy­szedł kamer­dy­ner.

– Pro­szę poka­zać panu Ker­ridge’owi drogę do wyj­ścia – roz­ka­zał hra­bia.

Detek­tyw wła­śnie tego się spo­dzie­wał, miał jed­nak nadzieję, że jego wizyta prze­kona hra­biego, iż nie stoi on ponad pra­wem. I wtedy zdał sobie sprawę, że hra­bia wła­śnie prze­konał go, iż jest wręcz odwrot­nie.

* * *

Hra­bia ni­gdy nie uwa­żał się za plot­ka­rza i gar­dził nie­dy­skret­nymi ludźmi. Ale kiedy godzinę póź­niej dotarł do klubu i zoba­czył sie­dzą­cego przy ogni­sku bry­ga­diera Billa Handy’ego, pokusa stała się zbyt silna.

– No, no – powie­dział bry­ga­dier. – Sły­sza­łem, że wyjeż­dża­cie z mia­sta. Kiep­ska sprawa. Czy Cath­cart wyko­nał swoją pracę?

Hra­bia usiadł i pochy­lił się do przodu.

– Zro­bił nawet wię­cej niż tylko to. Było to warte każ­dego pensa z tego tysiąca fun­tów, które dostał. Wal­nął Blan­dona i kazał mu wyje­chać z kraju. Ale nie mów o tym nikomu. Jestem ci bar­dzo wdzięczny.

– A co z twoją córką? Nie było powodu, by urzą­dzała taką scenę. Jak mogła się tak hanieb­nie zacho­wać?

– Prawdę mówiąc – odrzekł nie­szczę­sny hra­bia – nie znam wła­snej córki. Miała, jak się wyda­wało, dosko­nałą guwer­nantkę. Chciała zdo­być dobre wykształ­ce­nie. Powi­nie­nem był prze­wi­dzieć, jakie to nie­bez­pieczne. Męż­czyźni nie­na­wi­dzą kobiet z mózgiem. Ja do nich nie należę, ale jestem bar­dzo inte­li­gentny i wraż­liwy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki