Za wcześnie na śmierć - M.C. Beaton - ebook + audiobook + książka

Za wcześnie na śmierć ebook i audiobook

Beaton M. C.

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

M.C. Beaton

Za wcześnie na śmierć

Ukochana pisarka Brytyjczyków, autorka serii Agatha Raisin oraz Hamish Macbeth

Świat wyższych sfer – zachwycające połączenie dystynkcji, snobizmu i morderczych intryg.

Lady Rose Summer postanawia porzucić wygody należne arystokracji i dołączyć do klasy robotniczej jako maszynistka w City. Jednak życie kobiety pracującej nie jest dokładnie takie, jak sobie wyobrażała. Długie godziny monotonnej pracy i noce spędzone w obskurnym i zimnym kobiecym hostelu dają się Rose we znaki. Chętnie wróciłaby do domu, ale jak to zrobić, by zachować twarz? Los przychodzi jej z pomocą: Freddy Pomfret zostaje zastrzelony w swoim londyńskim mieszkaniu. Rose wraca na salony, aby z pomocą kapitana Harry’ego Cathcarta zbadać sprawę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 53 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,3 (79 ocen)
35
34
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alakad

Całkiem niezła

Do przeczytania
00
bleblata

Całkiem niezła

Możesz być
00
Majka888

Dobrze spędzony czas

klasyka
00
Nika19

Całkiem niezła

lekka, krótka,.przyjemna do wysłuchania
00
Eosia

Dobrze spędzony czas

Kryminał retro z wątkiem emancypacji kobiet.
00

Popularność



Kolekcje



Rozdział pierwszy

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Gdy przy­ja­ciel zapra­sza do swego stołu, nie przy­stoi przy­glą­dać się daniu kry­tycz­nie, bawić się nim łyżką oraz widel­cem, po czym odmó­wić posiłku.

Ety­kieta dla kobiet jed­nej z ary­sto­kra­tek

Zima jest bar­dzo demo­kra­tyczna. W Lon­dy­nie jej uścisk roz­cią­gał się od slum­sów East Endu po ele­ganc­kie place Bel­gra­vii. Przez wszech­ogar­nia­jący chłód nastroje stały się kru­che jak lód. Nawet u hra­biego i hra­biny Had­shire. W ich lon­dyń­skim domu przy Eaton Squ­are zabra­kło węgla oraz drewna. Kamer­dy­ner obwi­niał o to gospo­się, a ona z kolei pierw­szego lokaja. Pod­czas gdy na dole sza­lała kłót­nia o to, kto jest odpo­wie­dzialny za zaist­niałą sytu­ację, na górze burz­liwa dys­puta toczyła się o co innego.

Lady Rose Sum­mer, córka hra­biego i hra­biny, po raz kolejny doma­gała się pozwo­le­nia na pod­ję­cie pracy jako maszy­nistka. Mało tego, wraz ze swoją poko­jówką Daisy chciała prze­nieść się do jakie­goś schro­ni­ska dla kobiet pra­cu­ją­cych w Blo­oms­bury.

W zeszłym roku hra­bia uda­rem­nił wizytę króla Edwarda VII, zatrud­nia­jąc nie­ja­kiego Harry’ego Cath­carta, który wysa­dził w powie­trze sta­cję i most, aby prze­ko­nać władcę, że jeśli odwie­dzi posia­dłość Had­shire, bol­sze­wicy doko­nają na niego zama­chu. Rose gro­ziła, że to upu­bliczni, jeśli rodzice nie speł­nią jej życzeń.

Lady Polly, hra­bina i matka Rose, owi­nięta w nie­zli­czoną ilość szali i futrzaną etolę, po raz kolejny pró­bo­wała prze­mó­wić córce do roz­sądku. Małe mar­twe zwie­rzątka wpa­try­wały się z etoli w młodą lady oskar­ży­ciel­skim wzro­kiem.

– Dla dam naszego pokroju zni­że­nie się do takiego poziomu… do pracy… toż to towa­rzy­skie samo­bój­stwo. Nikt nie zechce się z tobą oże­nić.

– Chyba nie chcę wyjść za mąż – powie­działa Rose.

– W takim razie trzeba było nam to powie­dzieć w zeszłym roku, zanim roz­trwo­ni­li­śmy for­tunę na twój sezon! – ryk­nął hra­bia.

Rose była na tyle łaskawa, by się zaru­mie­nić.

Lady Polly spró­bo­wała łagod­niej­szego podej­ścia.

– Wybie­ramy się do Nicei. Spodoba ci się tam – słońce, palmy… bar­dzo roman­tycz­nie.

– Chcę pra­co­wać.

– To wina tej two­jej słu­żą­cej! Byłej chó­rzystki! – wściekł się hra­bia.

Daisy Levine, poko­jówka lady Rose, rze­czy­wi­ście była wcze­śniej chó­rzystką. Przy­była do hra­biego i hra­biny Had­shire, by uda­wać słu­żącą chorą na tyfus. Ta rola sta­no­wiła część począt­ko­wej intrygi Harry’ego Cath­carta mają­cej na celu znie­chę­ce­nie króla do wizyty. Rose wzięła Daisy pod swoje skrzy­dła. Nauczyła ją czy­tać i pisać (póź­niej także na maszy­nie), a następ­nie uczy­niła z niej swoją poko­jówkę.

– To mój pomysł, tatku – powie­działa Rose. – Spie­ra­li­śmy się o to wiele razy. Już pod­ję­łam decy­zję.

Wyszła z pokoju i zamknęła za sobą dwu­skrzy­dłowe drzwi, bar­dzo cicho – dla wywo­ła­nia o wiele lep­szego efektu niż ich zatrza­śnię­ciem.

– Co możemy zro­bić? – żalił się hra­bia, wtu­la­jąc się przy tym w swój płaszcz z niedź­wie­dziej skóry. Teraz sam wyglą­dał jak okrą­głe zra­nione zwie­rzę.

Sie­dzieli w ponu­rym mil­cze­niu. Nagle drzwi do bawialni otwo­rzyły się i weszło dwóch loka­jów. Pierw­szy niósł węgiel i roz­pałkę, a drugi kosz z pola­nami.

– Naresz­cie – powie­dział hra­bia – co tak długo?

– Wiel­możny panie, w mie­ście tak bar­dzo bra­ko­wało opału – odpo­wie­dział pierw­szy lokaj – że wysła­li­śmy dwa fur­gony na wieś, do Sta­cey Court.

Sta­cey Court był wiej­skim domem hra­biego.

– Dobrze więc, roz­pal­cie ogień – mruk­nął hra­bia.

Gdy powstały w wyniku wypeł­nie­nia jego pole­ce­nia pło­mień zaczął ogrze­wać pomiesz­cze­nie, hra­bia poczuł, że nawet jego mózg powoli się odmraża.

– Wiem – powie­dział. – Zapy­tamy tego całego Cath­carta. Czym on się teraz zaj­muje?

– Lady Glen­sheil powie­działa mi, że otwo­rzył agen­cję detek­ty­wi­styczną. W bar­dzo ame­ry­kań­skim stylu. Jak Pin­ker­to­no­wie.

– Jestem gotów spró­bo­wać wszyst­kiego – powie­dział hra­bia. – Gdyby nie Rose, wyje­cha­li­by­śmy do Nicei tydzień temu.

Pocią­gnął za dzwo­nek i kazał kamer­dy­ne­rowi Bru­mowi zna­leźć namiary na agen­cję detek­ty­wi­styczną kapi­tana Harry’ego Cath­carta i posłać po niego.

Harry Cath­cart roz­pro­mie­nił się, gdy lokaj powia­do­mił go o proś­bie hra­biego. Nie cho­dziło o to, że nad­miar wol­nego czasu nazbyt mu cią­żył. Wręcz prze­ciw­nie, jego dni, tak jak daw­niej, wypeł­niało tuszo­wa­nie skan­dali towa­rzy­skich i odnaj­dy­wa­nie zagi­nio­nych psów. Jed­nak miał nadzieję na bar­dziej eks­cy­tu­jące zada­nia, a praca dla hra­biego w prze­szło­ści w pew­nym sen­sie dopro­wa­dziła do nie lada zamie­sza­nia i spra­wiła, że zaan­ga­żo­wał się w sprawę mor­der­stwa.

Wziął kape­lusz i płaszcz, po czym prze­szedł do recep­cji, gdzie jego sekre­tarka o owczej twa­rzy, panna Jub­bles, zaj­mo­wała się rachun­kami.

– Panno Jub­bles, wycho­dzę na chwilę – powie­dział. – Czy kupić coś pani po dro­dze?

– Nie, panie kapi­ta­nie.

Panna Jub­bles wpa­try­wała się z uwiel­bie­niem w przy­stoj­nego kapi­tana o gęstych ciem­nych wło­sach, smu­kłej syl­wetce i czar­nych oczach. Harry wło­żył nie­dbale płaszcz pod­bity futrem i wci­snął na głowę kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem. Na Buc­kin­gham Palace Road, gdzie znaj­do­wała się jego agen­cja, pano­wał prze­ni­kliwy chłód. W sąsied­nim budynku pękły rury i na cegłach pokry­tych sadzą błysz­czały sople. W innych budyn­kach zewnętrzne rury były obło­żone sta­rymi prze­ście­ra­dłami i miał wra­że­nie, że prze­cho­dzi obok upior­nych war­tow­ni­ków z bia­ła­wymi ramio­nami wycią­gnię­tymi ku pokry­tym szro­nem dachom. Szedł ostroż­nie, ponie­waż zamia­ta­cze ulic nie byli w sta­nie oczy­ścić chod­ni­ków z mocno zamar­z­nię­tego błota i pod sto­pami było śli­sko.

Gdy dotarł do Eaton Squ­are, poczuł dreszcz pod­nie­ce­nia. Znów zoba­czy iry­tu­jącą lady Rose. Wciąż miał w gło­wie jej obraz z ostat­niego spo­tka­nia – inten­syw­nie nie­bie­skie oczy, gęste brą­zowe włosy i figura nie­mod­nie szczu­pła w tej nowej epoce edwar­diań­skiej, w któ­rej męż­czyźni lubili pulchne kobiety.

W domu hra­biego kamer­dy­ner wziął jego kape­lusz, płaszcz i laskę oraz poin­for­mo­wał, że lord i lady Had­shire ocze­kują na niego w bawialni. Wcho­dząc po scho­dach za kamer­dy­nerem, Harry myślał o tym, że hra­bia musi mieć jakiś naprawdę poważny pro­blem, bo ina­czej przy­jąłby go w gabi­ne­cie.

– Pro­szę, pro­szę wejść – zawo­łał hra­bia. – Pro­szę usiąść przy ogniu. Sherry? Tak? Przy­nieś karafkę, Brum. Strze­lał pan, kapi­ta­nie Cath­cart? – zmie­rzył wzro­kiem twe­edowy płaszcz Harry’ego, spodnie typu pumpy, grube skar­pety i brogsy1.

– Nie, zdaję sobie sprawę z tego, że jestem nie­mod­nie ubrany, ale mój strój jest odpo­wiedni na zimno. Ponadto wnio­skuję, że jestem tu w inte­re­sach.

– Tak, pro­szę pocze­kać, aż dosta­niemy sherry i pozbędę się służby.

– Gdzie lady Rose?

– W swoim pokoju – odpo­wie­dział ponuro hra­bia – i miejmy nadzieję, że tam pozo­sta­nie.

Daisy odwró­ciła się od okna, gdy Rose weszła do jej pry­wat­nego salo­niku.

– Kilka minut temu widzia­łam, jak kapi­tan Cath­cart wcho­dzi do domu – oznaj­miła Daisy.

– Do licha, co on tu robi? O, nie! Tatko pew­nie prosi go o pomoc. Ale co Cath­cart może zro­bić?

– Spro­wa­dzić leka­rza, który powie, że jest pani sza­lona – odpo­wie­działa Daisy. – Wtedy umiesz­czą panią w domu waria­tów, a ja zostanę zwol­niona.

– Nie zro­bi­liby tego – powie­działa Rose z ner­wo­wym śmie­chem.

– To roz­wią­za­łoby ich pro­blem. Wtedy, nawet gdyby pani powie­działa o spi­sku mają­cym na celu powstrzy­ma­nie wizyty Jegoj Kró­lew­skiej Mości, nikt nie chciałby pani słu­chać.

– Jeśli to zro­bią, ucieknę!

– I tak możemy to zro­bić, wiel­można pani.

– Nie, zamie­ści­liby ogło­sze­nia we wszyst­kich gaze­tach i zaczę­liby mnie tro­pić. Och, o czym oni, u dia­bła, roz­ma­wiają?

– To wszystko jest bar­dzo pro­ste – powie­dział Harry, gdy hra­bia skoń­czył.

– Jakim cudem? – mruk­nął hra­bia. – Nie umiesz­czę jej w domu waria­tów. Wiem, że tak się robi, ale wtedy ni­gdy nie wyj­dzie za mąż, a ja chcę mieć wnuki. Wnuka. Kto wtedy będzie dzie­dzi­czył, hę?

– Jestem pewien, że lady Rose podoła zarzą­dza­niu posia­dło­ściami waszej lor­dow­skiej mości.

– Kobieta? Ni­gdy!

– No dobrze. W takim razie pro­po­nuję nastę­pu­jącą rzecz. Mam przy­ja­ciela, pana Petera Dre­veya z banku kupiec­kiego. Mogę go namó­wić, by zatrud­nił lady Rose i Daisy jako maszy­nistki. Milord będzie musiał uiścić opłatę, która pokryje koszty ich wyna­gro­dze­nia oraz jego dys­kre­cji.

– Jeśli ten czło­wiek jest dżen­tel­me­nem, nie będzie chciał zapłaty.

– Jeśli otrzyma zapłatę, mogę go skło­nić do pod­pi­sa­nia doku­men­tów o zacho­wa­niu dys­kre­cji. Przy­kro mi, milor­dzie, ale mam zale­głe rachunki, ponie­waż byłem na tyle naiwny, by uwie­rzyć na słowo kilku dżen­tel­me­nom. Następ­nie obie panie mogą się prze­nieść do schro­ni­ska dla kobiet pra­cu­ją­cych. Suge­ruję, aby lady Rose nie dosta­wała żad­nych dodat­ko­wych pie­nię­dzy oraz by nosiła jedy­nie ubra­nia odpo­wied­nie do zaj­mo­wa­nego sta­no­wi­ska. Do waszego powrotu z Nicei – za dwa mie­siące, jak jaśnie wiel­możny pan hra­bia wspo­mniał – będzie bar­dziej niż chętna wró­cić do domu. Zapew­niam. Będę miał oko na nie obie. Dys­kret­nie, oczy­wi­ście. Mam nadzieję, że wyba­czy pan prośbę o zapłatę mojego hono­ra­rium z góry, w dotych­cza­so­wej wyso­ko­ści.

– Tysiąc fun­tów? Och, no dobrze. Ale chcę, by pan sam przed­ło­żył tę sprawę Rose. Mam już dość jej wybry­ków.

– Zgoda.

Rose została wezwana do bawialni. Sta­nęła w drzwiach i przyj­rzała się kapi­ta­nowi. Lady Polly pomy­ślała przez chwilę, że nawet powie­trze mię­dzy nimi jakby zgrzyta, jed­nak zło­żyła to na karb zimna, które naj­wi­docz­niej dzia­łało na jej wyobraź­nię.

– Kapi­tan chce ci coś powie­dzieć – powie­dział hra­bia. – Ma moje bło­go­sła­wień­stwo.

Na pięk­nej twa­rzy Rose poja­wił się lekki rumie­niec. A więc Harry popro­sił o jej rękę! Cóż, nie przy­ję­łaby go, ale jed­nak…

Jej rodzice wyszli z pokoju.

– Pro­szę usiąść – powie­dział Harry.

Rose z wdzię­kiem opa­dła na fotel przy kominku. Lekko zmarsz­czyła brwi, kiedy kapi­tan usiadł naprze­ciw niej. Czy nie powi­nien uklęk­nąć na jedno kolano?

– Wymy­śli­łem roz­wią­za­nie pani pro­blemu, lady Rose – zaczął Harry.

– Nie chcę wycho­dzić za mąż – powie­działa Rose, ale lekko się do niego uśmiech­nęła, a jej dłu­gie rzęsy zatrze­po­tały.

– Oczy­wi­ście, że pani nie chce – odparł wesoło Harry. – Chce pani być kobietą pra­cu­jącą, a ja jestem tu po to, by pani w tym dopo­móc.

Twarz Rose stę­żała z roz­cza­ro­wa­nia.

– Jaki ma pan plan? – zapy­tała.

Harry przed­sta­wił swój pomysł, nie mówiąc jed­nak, że ban­kier otrzyma wyna­gro­dze­nie za jej zatrud­nie­nie. Powie­dział tylko, że wie o dwóch wol­nych miej­scach na sta­no­wi­sku maszy­nistki w banku.

– I moi rodzice się na to zgo­dzili? – zapy­tała sła­bym gło­sem.

– Tak, nie mogą się docze­kać wyjazdu do Nicei.

– Chyba muszę panu podzię­ko­wać – powie­działa Rose, czu­jąc się przy­gnę­biona. Marzyć to jedno, ale sta­nąć przed koniecz­no­ścią cho­dze­nia do pracy w mroźną zimę to zupeł­nie co innego.

– Dosko­nale. W razie jakich­kol­wiek trud­no­ści pro­szę dać mi znać. Oto moja wizy­tówka.

Bio­rąc do ręki wizy­tówkę, Rose poczuła nagłą, dziwną potrzebę, by wybuch­nąć pła­czem.

– Pro­szę pamię­tać, by nie zdra­dzić swego praw­dzi­wego pocho­dze­nia. Musi pani nosić zwy­kłe ubra­nia i przed­sta­wiać się po pro­stu jako panna Sum­mer. I zmie­nić swój akcent. Jestem pewien, że Daisy powie pani, jak to zro­bić. Pro­po­nuję, żeby kupiła pani tanie ubra­nia. Jestem pewien, że w swo­jej gar­de­ro­bie nie znaj­dzie pani nic odpo­wied­niego. Nawet naj­star­sze znaj­du­jące się w niej ubra­nia zdra­dzą pani sta­tus. I żad­nych futer.

– A jeśli odmó­wię?

– Wtedy, jak na dobrą i grzeczną córkę przy­stało, poje­dzie pani z rodzi­cami do Nicei, a potem, jak przy­pusz­czam, do Indii. W końcu to tam wybie­rają się wszyst­kie damy, któ­rych debiut oka­zał się nie­udany. Pani rodzice nie wydają się zbyt chętni do pła­ce­nia za kolejny sezon.

– Jest pan dosadny. Zbyt dosadny.

– Nazy­wam rze­czy po imie­niu.

– Zaiste! Czy zawsze jest pan tak naszpi­ko­wany bana­łami?

– Życzę miłego dnia, lady Rose.

– Iry­tu­jąca kobieta! – powie­dział Harry do słu­żą­cego Bec­keta, gdy wró­cił tego wie­czoru do domu w Chel­sea.

– Myśli sir, że lady Rose rze­czy­wi­ście to zrobi? – zapy­tał Bec­ket, sta­wia­jąc na stole obok Harry’ego kie­li­szek i karafkę sherry.

– Och, jestem pewien, że tak. Uparta jak muł!

Daisy obgry­zła pazno­kieć i ner­wowo spoj­rzała na swoją panią. Gdyby tylko aura nie była taka mroźna! Ponadto przy­zwy­cza­iła się do obfi­tych posił­ków i ład­nych ubrań. I pomy­śleć, że pra­wie namó­wiła Rose do wyjazdu do Nicei, po tym jak dowie­działa się, że Cath­cart zamie­rza spę­dzić tam waka­cje. Jed­nak kapi­tan odwo­łał waka­cyjne plany. Pochło­nęło go zakła­da­nie nowej dzia­łal­no­ści. Daisy uwa­żała, że kapi­tan byłby dla Rose bar­dzo odpo­wied­nim mężem, ona sama zaś darzyła sym­pa­tią jego słu­żą­cego Bec­keta. Roz­pro­mie­niła się, ponie­waż wpadł jej do głowy pewien pomysł.

– Widzia­łam ogło­sze­nie kapi­tana w „The Tatler”. Wła­śnie zało­żył agen­cję detek­ty­wi­styczną. Może potrze­buje sekre­tarki. To byłoby bar­dziej eks­cy­tu­jące niż praca w banku.

– Bar­dzo dobry pomysł! – wykrzyk­nęła Rose. – A ja mogła­bym mu pomóc w dzia­łal­no­ści śled­czej, tak jak w zeszłym roku. Wyj­dziemy jutro. Powiemy, że szu­kamy ubrań do pracy, ale zamiast tego pój­dziemy do jego agen­cji.

Następ­nego dnia panna Jub­bles pod­nio­sła wzrok znad maszyny do pisa­nia, by spoj­rzeć na piękną istotę, która stała przed nią w towa­rzy­stwie poko­jówki.

– W czym mogę pomóc? – zapy­tała.

– Jestem lady Rose Sum­mer. Chcia­ła­bym roz­ma­wiać z kapi­ta­nem Cath­car­tem.

– Kapi­tana Cath­carta, nie­stety, nie ma. O co cho­dzi, wiel­można pani? Mogę spo­rzą­dzić notatkę. – To nie będzie konieczne. Jestem tu, aby zaofe­ro­wać moje usługi jako sekre­tarka.

Panna Jub­bles spoj­rzała na nią z prze­ra­że­niem. Potem jej owcza twarz stę­żała, a dwa wło­ski wysta­jące z dużego pie­przyka na pod­bródku się zje­żyły.

– Ale on nie potrze­buje sekre­tarki. Ja jestem jego sekre­tarką.

– Jed­nak kapi­tan i ja jeste­śmy przy­ja­ciółmi – powie­działa Rose.

Panna Jub­bles zerwała się na równe nogi. Ta roz­piesz­czona pięk­ność pró­buje ode­brać jej pracę!

– Pra­cuję tutaj – powie­działa – bo muszę. Dla pie­nię­dzy, nie dla kaprysu. Powinna się pani wsty­dzić, pró­bu­jąc pozba­wić mnie chleba. Pro­szę się wyno­sić, zanim panią wyrzucę!

Daisy ruszyła do przodu z pło­ną­cym gnie­wem oczami.

– Pani i kto jesz­cze?

Rose sta­rała się zacho­wać tro­chę god­no­ści. Poło­żyła dłoń na ramie­niu Daisy w powstrzy­mu­ją­cym geście.

– Popeł­ni­łam błąd – powie­działa. – Chodź, Daisy.

Pół godziny póź­niej wró­cił Harry.

– Nad­cho­dzi mgła, panno Jub­bles. Czy był ktoś pod­czas mojej nie­obec­no­ści?

Panna Jub­bles obda­rzyła go peł­nym uwiel­bie­nia uśmie­chem.

– Nikt, zupeł­nie nikt, sir.

– Dobrze – powie­dział Harry i wszedł do gabi­netu.

Panna Jub­bles zabor­czo roz­glą­dała się po swoim małym impe­rium: skru­pu­lat­nie poukła­dane akta, czaj­nik z usta­wio­nymi obok niego por­ce­la­no­wymi fili­żan­kami, wyso­kie i brudne okna, wysłu­żona skó­rzana sofa i obec­ność uwiel­bia­nego szefa za drzwiami z mato­wego szkła. To wszystko należy do niej i nikt jej tego nie odbie­rze.

* * *

Rose nie przy­znała się ani Daisy, ani nawet przed samą sobą, że jest prze­ra­żona. Duma nie pozwa­lała jej się wyco­fać. Po kata­stro­fal­nej wizy­cie w agen­cji Harry’ego, któ­rej teraz tak bar­dzo się wsty­dziła, udały się do Bourne & Hol­ling­sworth na Lower Oxford Street. Rose zaczęła wybie­rać tam odpo­wied­nią dla nich obu kon­fek­cję. W całym swoim dotych­cza­so­wym życiu ni­gdy nie nosiła goto­wych ubrań. Damy tego nie robiły.

Daisy pod­po­wie­działa jej, że powinny ogra­ni­czyć gar­de­roby do dwóch twe­edo­wych gar­so­nek na zimę oraz dwóch lek­kich i prak­tycz­nych sukie­nek na lato.

– Cóż, nie musimy kupo­wać nowej bie­li­zny – powie­działa Rose. – Możemy nosić tę, którą mamy. Nikt tego nie zoba­czy!

– Chyba że ktoś, kto pro­wa­dzi schro­ni­sko dla kobiet pra­cu­ją­cych, będzie węszyć w naszych poko­jach – zwró­ciła uwagę Daisy.

– Weź­miemy jeden ze sta­rych kufrów podróż­nych, taki z dobrym zam­kiem – powie­działa Rose – i wyko­rzy­stamy go na bie­li­znę. Czy mogę wziąć choć jedno futro?

Daisy potrzą­snęła głową.

– Tweed wykoń­czony futrem przy szyi – tylko na tyle możemy sobie pozwo­lić. Po dwie pary butów przed i za kostkę. Dwa kape­lu­sze fil­cowe i tyle samo słom­ko­wych.

Wresz­cie wszyst­kie zakupy były zapa­ko­wane i gotowe.

– Wyślij­cie je do… – zaczęła Rose, a wtedy Daisy nagle krzyk­nęła. – O co cho­dzi? – zapy­tała Rose.

– Zgu­bi­łam moją bran­so­letkę. Wydaje mi się, że jest tam.

Rose wydała z sie­bie odgłos znie­cier­pli­wie­nia i prze­szła za nią na drugi koniec sklepu.

– Nie może pani kazać wysłać paczki na Eaton Squ­are – wysy­czała Daisy.

– Ależ oczy­wi­ście, że mogę – powie­działa Rose i zawró­ciła.

– Wyślij­cie ubra­nia mojej poko­jówki na ten adres – powie­działa, poda­jąc swój bilet wizy­towy.

– Jesteś zbyt ostrożna – Rose upo­mniała Daisy, gdy jeden z powo­zów hra­biego wiózł je do domu.

– Nie można być zbyt ostroż­nym, wiel­można pani – odpo­wie­działa Daisy.

– Lepiej zacznij od tego, by nie mówić do mnie „wiel­można pani”.

– Myślę, że będzie lepiej, jeśli sama znajdę dla nas to schro­ni­sko dla kobiet pra­cu­ją­cych – powie­działa Daisy.

– Dla­czego? Wydaje mi się, że to ja powin­nam decy­do­wać o naszym zakwa­te­ro­wa­niu.

– Na­dal jesteś nazbyt ele­gancka. Nie możesz jeź­dzić wszę­dzie powo­zem z her­bem hra­biego na drzwicz­kach i ubrana w futro. Pozwól, że ja to zro­bię.

– Dobrze więc, niech tak będzie – powie­działa Rose po osten­ta­cyj­nym oka­za­niu nie­chęci dla tego pomy­słu, by ukryć fakt, że jej ulżyło. Mała, słaba Rose Sum­mer w głębi duszy zaczy­nała żało­wać marze­nia o byciu kobietą pra­cu­jącą.

Panna Har­rin­gey, wła­ści­cielka Schro­ni­ska dla Kobiet Pra­cu­ją­cych Bry­ant’s Court, wpro­wa­dziła Daisy do miej­sca, które okre­śliła jako swoje sank­tu­arium – zatło­czo­nego salonu na par­te­rze, zasta­wio­nego meblami i opra­wio­nymi zdję­ciami – w któ­rym mały żółty kana­rek spo­glą­dał z klatki ponuro przez zakra­to­wane okna na lon­dyń­ską mgłę, która zaczy­nała spo­wi­jać ulice.

Daisy miała na sobie jedną z zaku­pio­nych tego dnia twe­edo­wych gar­so­nek, pod twe­edo­wym płasz­czem z wykoń­cze­niem z futra bobra. Zda­wała sobie sprawę, że małe, czarne oczy panny Har­rin­gey przy­glą­dały się jej badaw­czo. Zaczęła żało­wać, że nie kupiła ubrań z dru­giej ręki. Stroje Daisy na Eaton Squ­are były w więk­szo­ści uży­wane, ale tylko przez jej panią, która miała je na sobie zazwy­czaj tylko raz. Głów­nie dla­tego, że się jej nie spodo­bały. Daisy miała pełną świa­do­mość, że to, co młoda lady uwa­żała za tanie ubra­nie, może wyglą­dać na nowe i dro­gie dla panny Har­rin­gey.

Panna Har­rin­gey była bar­dzo masywną kobietą, tak mocno ści­śniętą gor­se­tem, że wyglą­dała, jakby pod weł­nianą suk­nią pokrytą gaga­tami nosiła zbroję. Jej twarz była duża i nalana, a oczy nie­pro­por­cjo­nal­nie małe. Miała włosy w nie­praw­do­po­dob­nym odcie­niu kasz­tana i grzywkę podobną do tej noszo­nej przez Alek­san­drę Duń­ską.

– Chcia­ła­bym od razu wyraź­nie zazna­czyć, panno… hmmm…

– Levine.

– Panno Levine. Przyj­mu­jemy tu tylko panie o nie­ska­zi­tel­nej repu­ta­cji.

To przez te ubra­nia, pomy­ślała Daisy, myśli, że mogę być utrzy­manką, jakby któ­ra­kol­wiek z nich chciała tu miesz­kać!

– Zapew­niam panią – powie­działa sztywno Daisy – że ja i moja przy­ja­ciółka panna Sum­mer jeste­śmy bar­dzo oddane pracy. Wokół niej kon­cen­truje się nasze życie. I nie ma w nim dżen­tel­me­nów.

– A gdzie panie pra­cują?

– W Dre­vey’s Mer­chant Bank. Jeste­śmy pra­cow­ni­cami biu­ro­wymi.

– Ocze­kuję zapłaty z góry.

– Za jaki okres?

– Trzy mie­siące – odpo­wie­działa Panna Har­rin­gey.

– W porządku – powie­działa Daisy.

– Mam do dys­po­zy­cji jeden dwu­oso­bowy pokój na ostat­nim pię­trze.

– Czy nie możemy mieć oddziel­nych pokoi?

– Wszyst­kie inne są zajęte.

– Chcia­ła­bym zoba­czyć ten pokój.

– Pro­szę iść za mną.

I tak Daisy weszła za panną Har­rin­gey po wąskich scho­dach na samą górę. W powie­trzu wisiała mie­sza­nina zapa­chów: gazu, środka dezyn­fe­ku­ją­cego, spróch­nia­łego drewna, pie­czo­nych ziem­nia­ków i fasoli oraz zsia­dłego mleka. Do tego docho­dził wszech­obecny zapach kapu­sty.

– Nie wolno goto­wać w poko­jach – powie­działa panna Har­rin­gey, gdy dotarła na szczyt scho­dów. Daisy zro­biła wdech i zaczęła się zasta­na­wiać, ilu loka­to­rów prze­strzega tego zakazu.

– To tu – panna Har­rin­gey otwo­rzyła drzwi.

Na środku pokoju stała żela­zna rama łóżka przy­kryta cien­kimi, wytar­tymi kocami. Pod oknem stra­szyła roz­kle­ko­tana toa­letka z wyszczer­bio­nym mar­mu­ro­wym bla­tem, na któ­rej umiesz­czono por­ce­la­nowy dzba­nek, mied­nicę z wyma­lo­wa­nymi dużymi różami oraz lustro. „Szafa” była po pro­stu wnęką z zasłoną. Bli­sko brud­nego okna stały stół i dwa krze­sła. Był tam też mały pie­cyk gazowy.

– Łazienka jest dwa pię­tra niżej, na końcu kory­ta­rza – powie­działa panna Har­rin­gey. – By sko­rzy­stać z gazo­mie­rza, za każ­dym razem należy wrzu­cić dwa pensy, a z łazienki nie wolno korzy­stać po dzie­sią­tej w nocy.

Daisy weszła do pokoju. Przy­kuc­nęła przed lustrem i popra­wiła sobie kape­lusz na gło­wie. Miała drobną twarz z lekko wyłu­pia­stymi zie­lo­nymi oczami, które w tym momen­cie wpa­try­wały się w jej wła­sne odbi­cie.

Rose znie­na­wi­dzi to miej­sce. Bar­dzo dobrze, może to prze­mówi jej do rozumu.

– Weź­miemy ten pokój.

– W takim razie zejdźmy do mojego sank­tu­arium. Wydam pokwi­to­wa­nie.

* * *

– Dosko­nale się spi­sa­łaś – powie­działa Rose, gdy Daisy wró­ciła z wie­ściami odno­śnie do pokoju.

– To ozna­cza, że będziemy musiały spać razem – ostrze­gła Daisy.

– Och, wszystko będzie dobrze – Rose zdą­żyła prze­zwy­cię­żyć obawy i teraz cie­szyła się na nową przy­godę. – Dosta­łam list od pana Dre­veya. Obie mamy zacząć pracę w naj­bliż­szy ponie­dzia­łek. Od ósmej rano do pią­tej trzy­dzie­ści wie­czo­rem. Każda z nas dosta­nie po pięt­na­ście szy­lin­gów tygo­dniowo.

– Długo to nie potrwa – ostrze­gła Daisy. – Bio­rąc pod uwagę, do czego przy­wy­kłaś.

– Zapła­ci­łaś za trzy mie­siące z góry, prawda? Więc razem będziemy mieć trzy­dzie­ści szy­lin­gów tygo­dniowo. Mamy swoje ubra­nia. Możemy jeść tanie jedze­nie.

– Ta panna Har­rin­gey powie­działa, że w poko­jach nie wolno goto­wać, ale sądząc po zapa­chach roz­cho­dzą­cych się w tym miej­scu, raczej nikt nie zwraca na to uwagi.

– Zapach?

– Cóż, tro­chę tam śmier­dzi. Takie już jest życie niż­szych sfer. Co nie zna­czy, że musimy się go trzy­mać, prawda?

– Musimy. Założę się, że ten okropny kapi­tan Cath­cart obsta­wia w tej chwili, że nie wytrzy­mamy szyb­ko­ści i cha­rak­teru tych zmian.

– Nie zro­biłby tego. Nie wiem, dla­czego jesteś tak bar­dzo prze­ździwko niemu.

– Prze­ciwko – popra­wiła ją Rose. – Nie był nawet na tyle uprzejmy, by odnieść się jak­kol­wiek do naszej wizyty w jego agen­cji.

– To zro­zu­miałe. To stare cho­dzące bez­gu­ście, które nazywa się sekre­tarką, nie chce stra­cić pracy. Pew­nie nawet nie powie­działa mu o naszej wizy­cie.

– Ach… no cóż, teraz to bez zna­cze­nia. Zapewne będziemy bar­dzo zado­wo­lone z naszego nowego życia w Dre­vey’s Mer­chant Bank.

Rose spo­dzie­wała się, że jej rodzice będą zmar­twieni, jed­nak wyda­wali się cał­kiem pogodni, gdy pako­wała z Daisy wszystko, co nie­zbędne na week­end. Nie wie­działa, że hra­bia wezwał już Harry’ego i podał mu adres schro­ni­ska Rose ani że Peter Dre­vey obie­cał Harry’emu coty­go­dniowe raporty doty­czące jej samo­po­czu­cia. Rodzi­ców cie­szyło rów­nież prze­ko­na­nie kapi­tana o tym, że Rose nie wytrwa zbyt długo w nowym życiu. Nie chcieli przy tym, by Rose wró­ciła na Eaton Squ­are pod ich nie­obec­ność. Mając to na uwa­dze, jak rów­nież fakt, że pod ich nie­obec­ność domem w mie­ście będzie zaj­mo­wała się jedy­nie słu­żąca, któ­rej zarówno hra­bia, jak i hra­bina nie ufali, odmó­wili prze­ka­za­nia córce kom­pletu klu­czy.

Lekko ura­żona Rose odparła wynio­śle, że i tak nie będą jej potrzebne.

W końcu nad­szedł week­end. Lord i lady Had­shire wyda­wali się nie­przy­zwo­icie weseli pod­czas nad­zo­ro­wa­nia przy­go­to­wań do podróży do Nicei. Rose czuła się jesz­cze bar­dziej nie­pew­nie w związku z nowym przed­się­wzię­ciem. Miała nadzieję, że jej rodzice uro­nią kilka łez i będą ją bła­gać, by porzu­ciła swoje plany, co umoż­li­wi­łoby jej kapi­tu­la­cję z wdzię­kiem i god­no­ścią.

W końcu jed­nak bagaże, zarówno jej, jak i Daisy, zostały umiesz­czone na zewnętrz­nych scho­dach – dwie walizki i jeden duży kufer – pod­czas gdy lokaj przy­wo­łał dorożkę.

Gdyby to była powieść, pomy­ślała Rose ze smut­kiem, gdy dorożka wyrwała do przodu, rodzice sta­liby na scho­dach przed domem i macha­liby do mnie na poże­gna­nie z gło­śnym pła­czem. Poże­gna­nie odbyło się pół godziny wcze­śniej w bawialni i przy­brało formę suro­wego wykładu.

W końcu dorożka skrę­ciła w wąską tylną uliczkę Bry­ant’s Court w Blo­oms­bury.

– Czy to tutaj? – zapy­tała ner­wowo Rose.

– To tutaj – odpo­wie­działa Daisy. – Mam nadzieję, że dali ci pie­nią­dze na dorożkę.

– Została mi jesz­cze pewna kwota na drobne wydatki – odpo­wie­działa Rose.

Doroż­karz podzię­ko­wał jej nie­zwy­kle ser­decz­nie.

– Życzę jaśnie pani pięk­nego dnia – powie­dział, co zaalar­mo­wało Rose.

– Roz­po­znał mnie!

– Skądże! – powie­działa Daisy – Dałaś za duży napi­wek!

Wnie­bo­wzięty doroż­karz zaniósł ich bagaże pod drzwi wej­ściowe. Daisy zadzwo­niła dzwon­kiem do drzwi. Drzwi się otwo­rzyły i panna Har­rin­gey wytrzesz­czyła oczy na Rose.

– Pro­szę nie ocze­ki­wać, że pomogę pani wejść z tym baga­żem po scho­dach – powie­działa. – Pro­szę wejść do mojego sank­tu­arium. Dam paniom klu­cze.

Rose stała ner­wowo, pod­czas gdy Daisy odbie­rała dwa kom­plety klu­czy, po jed­nym do drzwi wej­ścio­wych i do pokoju.

– Panna Levine zna drogę – powie­działa panna Har­rin­gey.

Rose była zbyt przy­gnę­biona, by cokol­wiek na to odpo­wie­dzieć. Jakiś głos w jej gło­wie wołał: Co ja zro­bi­łam? Och, co ja zro­bi­łam?

Daisy i Rose posta­no­wiły naj­pierw zanieść na górę walizki, a potem wró­cić po kufer. Te pierw­sze były lek­kie, ponie­waż nie zawie­rały nic poza ich ubra­niami robo­czymi. Co innego kufer. Był ciężki, gdyż został wypeł­niony nie tylko bie­li­zną, ale także sto­sami ksią­żek, które Rose uwa­żała za nie­zbędne, a Daisy za stratę czasu i ener­gii.

Daisy otwo­rzyła drzwi do ich pokoju.

– Jeste­śmy, pro­szę bar­dzo – powie­działa wesoło. – Oto nasz nowy dom.

Rose przy­gry­zła wargę. Nie chciała pła­kać, ale widok tego pokoju tak ją przy­gnę­bił, że poczuła, jak w gar­dle rośnie jej gula.

– Powi­nien się nadać. Chodźmy po kufer – Rose zmu­siła się, by to powie­dzieć.

Panna Har­rin­gey, z rękami zało­żo­nymi sztywno na pier­siach, przy­glą­dała się z zacie­ka­wie­niem, jak szły po scho­dach, nio­sąc mię­dzy sobą kufer. Rose rzu­ciła jej wynio­słe, lodo­wate spoj­rze­nie, gdy na pierw­szym pię­trze odwró­ciła się i zorien­to­wała, że są z Daisy obser­wo­wane. Panna Har­rin­gey prych­nęła i udała się do pokoju przy­jęć.

Kiedy poło­żyły kufer w kącie, Rose wypro­sto­wała się i ponow­nie rozej­rzała dookoła.

– Nie ma zasłon – powie­działa.

– To dla­tego, że jeste­śmy na samej górze domu – powie­działa Daisy. – Nikt nie ma moż­li­wo­ści tu zaj­rzeć.

– Chcę mieć zasłony – powie­działa Rose. – Porządne, pod­szyte zasłony.

– Zrób tak, a wtedy ta stara wiedźma na pewno nabie­rze podej­rzeń i zacznie węszyć. Posłu­chaj, kupimy jakieś tanie.

– I wazon na kwiaty. Potrze­buję świe­żych kwia­tów.

– Wiel­można pani… to zna­czy Rose… musisz się przy­zwy­czaić do nowego życia.

– Tani wazon i tanie kwiaty – upie­rała się Rose.

– W zimie nie ma tanich kwia­tów.

– I tak kupimy wazon i przy­go­tu­jemy się na wio­snę. Jed­nak zasłony w tej chwili. Bie­gnij na dół i spro­wadź dla nas dorożkę.

– Takie jak my nie jeż­dżą teraz powo­zami – powie­działa cier­pli­wie Daisy. – Pój­dziemy pie­szo na Lower Oxford Street, a potem, jeśli będziesz zmę­czona, poje­dziemy omni­bu­sem, i to też nie pierw­szą klasą.

Rose usia­dła na łóżku.

– Może nie powin­ny­śmy nazbyt się ze wszyst­kim spie­szyć. Roz­pal ogień, Daisy. Ten pokój jest odra­ża­jąco zimny.

– Potrzebne mi są dwa pensy do gazo­mie­rza.

Rose otwo­rzyła torebkę i wyjęła z niej port­mo­netkę.

– Masz tu dwa pensy. Przy­pusz­czam, że będziemy musiały zosta­wić sobie zapas pen­só­wek na ogień i kąpiel. Ach, nie możemy nawet wypić fili­żanki her­baty.

– A wła­śnie, że możemy! – powie­działa trium­fal­nie Daisy. – Ty spa­ko­wa­łaś książki, a ja nie­zbędne rze­czy.

Wrzu­ciła pensy do gazo­mie­rza i zapa­liła gaz. Otwo­rzyła kufer i wycią­gnęła z niego mały czaj­nik, imbryk, paczkę her­baty i głowę cukru.

– Nie mamy mleka, ale możemy wypić her­batę bez niego. Wzię­łam też gar­nek i patel­nię.

Rose zaczęła się śmiać.

– Coś jesz­cze?

– Sześć kieł­ba­sek i dwa pla­stry bekonu oraz boche­nek chleba.

– Ale jak ty, u licha, to ugo­tu­jesz?

– Zobacz! – Daisy wycią­gnęła pal­nik z boku pie­cyka gazo­wego. – Nasta­wię czaj­nik.

Rose poczuła się nie­mal rado­śnie. Daisy zro­biła cały imbryk her­baty. Zasta­na­wiała się, czy Rose zdaje sobie sprawę, że schro­ni­sko, w któ­rym są zarówno gaz, jak i łazienka, znacz­nie odbiega stan­dar­dem od normy.

– Głup­tas ze mnie – powie­działa Rose. – Kiedy zoba­czy­łam ten obskurny pokój, mia­łam ochotę wró­cić na Eaton Squ­are, zacząć dobi­jać się do drzwi i oświad­czyć, że popeł­ni­łam straszny błąd. Wyj­dziemy i znaj­dziemy miej­sce, gdzie można coś zjeść, a potem spę­dzimy wie­czór na ćwi­cze­niu ste­no­gra­fii Pit­mana. Chcę zasko­czyć tatę – uczy­nię się nie­za­stą­pioną w banku. Cie­kawe, jakie będą inne kobiety w naszej pracy.

Rozdział drugi

ROZ­DZIAŁ DRUGI

O, jak cier­ni­sty świat ten dnia powsze­dniego!2

Wil­liam Sha­ke­spe­are

Budzik zadzwo­nił prze­raź­li­wie o szó­stej rano w ponie­dzia­łek. Rose miała wra­że­nie, że w ogóle nie spała. Daisy chra­pała i przy­tu­lała się do niej w nocy, przez co czuła się osa­czona i pod­du­szona.

– Obudź się – powie­działa Rose. – Czas się przy­go­to­wać.

Dygo­cząc z zimna, zapa­liła pie­cyk gazowy. Podob­nie uczy­niła z lampą gazową w uchwy­cie przy drzwiach.

– Naj­pierw sko­rzy­stam z łazienki ja.

Obie wzięły kąpiel poprzed­niego wie­czoru, w oba­wie, że rano nie będą miały takiej moż­li­wo­ści, ale Rose chciała umyć twarz w gorą­cej wodzie. Nasta­wiła piec kąpie­lowy nad wanną, który obu­dził się do życia z rykiem. Pomy­ślała przy tym, że wyda­nie dwóch pen­sów tylko po to, by umyć twarz, już teraz wyda­wało się bez­myślną eks­tra­wa­gan­cją. Łazienka jawiła się jej, zresztą ze wszech miar słusz­nie, jako nie­zwy­kle ponure miej­sce. Sama wanna była niczym głę­boka trumna, ale na szczę­ście czy­sta, bo Rose i Daisy wyszo­ro­wały ją dokład­nie poprzed­niego wie­czoru. Rose umyła twarz, po czym napeł­niła gorącą wodą zabrany z pokoju dzba­nek i wspięła się po scho­dach na górę.

– Przy­nio­słam ci tro­chę gorą­cej wody – powie­działa Rose.

– Po co? – zapy­tała Daisy. – Prze­cież myły­śmy się wczo­raj wie­czo­rem.

– Pomóż mi ze wstąż­kami.

Rose zawią­zała Daisy wstążki, po czym pospiesz­nie zaczęła się ubie­rać.

– Daisy, bank jest na Lom­bard Street. Jak się tam dosta­niemy?

– Pój­dziemy pie­szo.

– Ale to tak daleko! – odparła jękli­wie Rose.

– Spraw­dzę omni­busy. A może uda nam się wsiąść do kolei pod­ziem­nej.

– Wiem – powie­działa Rose. – Poje­dziemy dorożką i każemy jej się zatrzy­mać nie­da­leko banku, a nie pod samym wej­ściem. Tylko ten jeden raz.

– Och, no dobrze. Niech tak będzie – powie­działa Daisy. – Ale musimy sta­rać się żyć wedle naszych nowych moż­li­wo­ści.

W City ist­niały dwa rodzaje maszy­ni­stek – dziew­częta, które poprzez pracę wal­czyły o poprawę swo­jego bytu, oraz panie z klasy śred­niej, które zara­biały w ten spo­sób na drobne wydatki.

Pani Danby była star­szym „dziew­czę­ciem” – szczu­płą, skwa­szoną kobietą po czter­dzie­stce. Nale­żała do klasy śred­niej i żela­zną ręką rzą­dziła małym zespo­łem czte­rech maszy­ni­stek. Nie cie­szyła się na przy­by­cie dwóch nowych osób, mimo że ozna­czało to powięk­sze­nie jej impe­rium.

Pan Dre­vey powie­dział jej, że nowe maszy­nistki zostaną umiesz­czone w osob­nym pomiesz­cze­niu i będą prze­pi­sy­wać wpisy ze sta­rych ksiąg. Pani Danby zwró­ciła mu uwagę, że księgi były wypeł­nione sta­ran­nym mie­dzio­ryt­ni­czym pismem odręcz­nym i w z związku z tym nie wyma­gały prze­pi­sy­wa­nia na maszy­nie. Wtedy zwy­kle uprzejmy pan Dre­vey wark­nął na nią, by robiła, co jej się każe.

Por­tier poin­for­mo­wał ją o przy­by­ciu nowych pra­cow­nic, a ona wyszła im naprze­ciw. Jedyną rze­czą, która popra­wiała nieco nastrój pani Danby, był sze­lest jej nowej dro­giej spód­nicy z tafty. Dwie nowo przy­byłe stały przed nią nie­na­gan­nie ubrane.

– Będę pań prze­ło­żoną – powie­działa zaska­ku­jąco dono­śnym gło­sem, jeśli wziąć pod uwagę jej szczu­płą syl­wetkę i wąskie usta.

– Bar­dzo mi miło – powie­działa Daisy, wycią­ga­jąc do niej rękę w ręka­wiczce. – Jestem panna Daisy Levine.

Pani Danby zigno­ro­wała dłoń. Pro­stacka uprzej­mość, pomy­ślała. Jej oczy zwró­ciły się ku Rose, która stała cier­pli­wie.

– Panna Sum­mer?

– Tak – odpo­wie­działa Rose spo­koj­nie, wpa­tru­jąc się w panią Danby zre­zy­gno­wa­nym wzro­kiem.

– Zapra­szam za mną – pani Danby ruszyła do przodu, sze­lesz­cząc. Otwo­rzyła maho­niowe drzwi, za któ­rymi mie­ścił się mały pokój. Znaj­do­wały się w nim stół, dwa krze­sła, biurko, dwie maszyny do pisa­nia oraz stos ksiąg i teczek. Był wypo­sa­żony rów­nież w mały komi­nek gazowy – z odła­ma­nym kawał­kiem azbe­stu – który mru­czał i syczał jak jakiś roz­wście­czony domowy kot. Na kominku stał zegar z czar­nego mar­muru z żółtą tar­czą, przy dłu­gim oknie zaś sto­jak na kape­lu­sze.

– Macie panie za zada­nie prze­pi­sać wpisy z tych ksiąg – poin­stru­owała je pani Danby. – Po skoń­cze­niu każ­dej ze stron pro­szę wło­żyć ją do jed­nego z tych segre­ga­to­rów. Pannę Sum­mer pro­szę o roz­po­czę­cie pracy od księgi za rok 1901, a pannę Levine o prze­pi­sa­nie tej za rok 1900. Zacznij­cie panie od razu po zdję­ciu płasz­czy i kape­lu­szy.

Rose i Daisy zdjęły płasz­cze, kape­lu­sze i ręka­wiczki, po czym usia­dły naprze­ciw sie­bie przy maszy­nach do pisa­nia.

– Potrze­bu­jemy papieru maszy­no­wego, jeśli byłaby pani tak łaskawa – powie­działa Rose. Zamie­rzała odpo­wied­nio zmo­dy­fi­ko­wać swój akcent, ale nie polu­biła pani Danby. Dla­tego jej ton był lodo­waty – stac­cato cha­rak­te­ry­styczne dla jej klasy.

Pani Danby otwo­rzyła drzwi.

– Panno Judd! – krzyk­nęła.

Poja­wiło się niskie dziew­czę z czar­nymi lokami.

– Papier maszy­nowy dla tych dwóch nowych pra­cow­nic – roz­ka­zała pani Danby.

Odwró­ciła się. Panna Judd mru­gnęła do Rose i Daisy, a następ­nie ode­szła, by po kilku minu­tach wró­cić z dużą paczką papieru.

– Chwilę poob­ser­wuję, aby oce­nić pań umie­jęt­no­ści – powie­działa pani Danby.

Rose i Daisy, jakby same były dwiema maszy­nami, wło­żyły we wła­ściwe miej­sce po kartce papieru, zna­la­zły odpo­wied­nie księgi i zaczęły pisać z nie­sły­chaną łatwo­ścią oraz szyb­ko­ścią.

– Teraz zosta­wię panie same – powie­działa maje­sta­tycz­nie pani Danby.

– Chwi­leczkę, pani Danby – powie­działa Rose. – O któ­rej godzi­nie możemy udać się na lunch?

Pani Danby nie­sły­cha­nie pra­gnęła powie­dzieć im, że mają pra­co­wać przez cały dzień, ale oba­wiała się, że wynio­sła panna Sum­mer może donieść na nią panu Dre­vey­owi.

– Od godziny pierw­szej do dru­giej trzy­dzie­ści – powie­działa.

– A niech mnie – powie­działa Daisy, gdy pani Danby wyszła. – Jest lepiej, niż myśla­łam. Doga­dzają tu sobie. Całe pół­to­rej godziny na lunch!

– To zby­teczna praca – powie­działa Rose. – Nie ma potrzeby prze­pi­sy­wać tych ksiąg na maszy­nie.

– Rów­nie dobrze możemy się za to zabrać – wes­tchnęła Daisy. – Jeśli zna­ko­mi­cie sobie pora­dzimy, może dadzą nam jakieś poważne zada­nie.

Pra­co­wały ciężko. Gdy przy­szła pora lun­chu, miały już obo­lałe ramiona.

– Muszę sko­rzy­stać z… no… sama wiesz – powie­działa Daisy.

– Jest jedna na sta­cji kolei pod­ziem­nej King Wil­liam Street. Czy­ta­łam o tym w gaze­cie – powie­działa Rose. Nie chcę oglą­dać pani Danby, chyba że będzie to naprawdę konieczne.

Ponie­waż obie na­dal miały na sobie bie­li­znę odpo­wied­nią dla dam z wyż­szych sfer, spę­dziły sporo czasu w toa­le­cie.

Bie­li­zna ówcze­snej mod­nej damy skła­dała się bowiem z nie­wia­ry­god­nie dużej liczby ele­men­tów. Na począ­tek część zwana kom­bi­ne­zo­nem – coś w rodzaju koszuli i pan­ta­lo­nów w jed­nym – wyko­nana z cien­kiej wełny lub mie­szanki wełny z jedwa­biem, się­ga­jąca do kolan. Z tyłu miała wstawkę, która roz­pi­nała się poni­żej talii. Na to nakła­dano gor­set, zwy­kle z różo­wego dre­li­chu, usztyw­niony i ufor­mo­wany tak, by zapew­nić pożą­daną figurę klep­sy­dry. Następ­nie zakła­dano cami­sole, rodzaj krót­kiej haleczki z małymi buf­kami zapi­na­nej z przodu na guziki, zebra­nej w talii i obszy­tej koronką wokół szyi.

Część pan­ta­lo­nowa kom­bi­ne­zonu miała przy kola­nach koron­kowe fal­banki, które były wyko­nane z bar­dzo deli­kat­nego mate­riału, takiego jak batyst, nan­suk lub leciutka, gładka tka­nina weł­niana, z któ­rej szyto rów­nież welony. Jedwabne poń­czo­chy były moco­wane do gor­setu. Następ­nie dużą, okrą­głą halkę ukła­dano w kształt koła na pod­ło­dze, wcho­dzono w otwór pośrodku i pod­cią­gano do góry.

Jedyną zaletą tych wszyst­kich warstw ubrań jest to, że potra­fią czło­wieka ogrzać, pomy­ślała Daisy, gdy wyszły ponow­nie na mróz. Rose miło zasko­czyła pierw­sza wizyta w publicz­nej toa­le­cie. Uznała, że warto było zapła­cić za nią jed­nego pensa. Wra­że­nie zro­biły na niej nie­ska­zi­telna czy­stość, lśniące białe kafelki i pole­ro­wany mosiądz. Ponadto obsłu­gu­jąca ją kobieta była uprzejma.

Daisy zatrzy­mała się przy kio­sku z tyto­niem i popro­siła dziew­czę o paczkę papie­ro­sów oraz pod­po­wiedź, gdzie można tanio zjeść. Otrzy­mała odpo­wiedź, że w Lyons nie­da­leko Che­ap­side.

– Ani mi się waż palić! – krzyk­nęła Rose.

– Mam na to ochotę – odparła Daisy z upo­rem.

W her­ba­ciarni Lyons Rose zachwy­cała się tanio­ścią dań z menu.

– Spójrz, Daisy, są dania za trzy lub cztery pensy. Jeśli zechcemy, możemy jeść na mie­ście codzien­nie! Co zamó­wisz? Jest maka­ron z jaj­kiem posze­to­wym i tost z serem lub sar­dyn­kami.

– Wezmę maka­ron z jaj­kiem posze­to­wym – powie­działa Daisy.

Rose zamó­wiła tost z serem.

– Od razu lepiej – wes­tchnęła Daisy, gdy skoń­czyły. – Nie mia­ły­śmy czasu na śnia­da­nie.

– Ten posi­łek nie był zbyt obfity – Rose rozej­rzała się po lokalu i pomy­ślała, że w domu mia­łaby do wyboru co naj­mniej osiem dań. – Jed­nak nie jest to wcale takie dro­gie. Ni­gdy nie widzia­łam takiego dania: duszony schab z bara­niny z mar­chewką. I to tylko za sześć pen­sów. Zja­dły więc bara­ninę z chle­bem i masłem – pens za dwie kromki. A na zakoń­cze­nie wypiły kawę po dwa pensy za fili­żankę i ura­czyły się jabł­kiem w cie­ście – cztery pensy za sztukę.

Po tym wszyst­kim Daisy narze­kała, że będzie musiała polu­zo­wać gor­set, gdy wrócą do banku. Z uczu­ciem sen­no­ści po tak obfi­tym posiłku opu­ściły przy­tulny lokal o biało-zło­tej fasa­dzie.

Gdy wra­cały do banku, było już tak ciemno, że zapa­lano oświe­tle­nie uliczne. Męż­czy­zna z dłu­gim mosięż­nym kijem cho­dził od latarni do latarni, zosta­wia­jąc za sobą łań­cuch świa­teł.

Powie­trze było nie tylko zimne. Pach­niało zewsząd palo­nym węglem.

Pani Danby zja­wiła się punk­tu­al­nie o dru­giej trzy­dzie­ści, by spraw­dzić, czy nowe maszy­nistki sie­dzą przy biurku, po czym wyszła.

Po godzi­nie drzwi się otwo­rzyły i wszedł przez nie młody męż­czy­zna. Miał gęstą czu­prynę obfi­cie wysma­ro­waną niedź­wie­dzim sadłem, długi nos i bar­dzo duże usta. Nosił typowe dla City zesta­wie­nie: czarny żakiet i spodnie w paski.

Kiedy zoba­czył Rose i Daisy, udał zdzi­wie­nie.

– Pomy­li­łem pokój, może w takim razie lepiej się przed­sta­wię. Jestem Gerald King – powie­dział.

– Daisy Levine, a moja przy­ja­ciółka to panna Rose Sum­mer.

Gerald przy­siadł na brzegu biurka, a jego wzrok padł na Rose.

– Są tu panie nowe, prawda?

– Bar­dzo nowe – odpo­wie­działa Daisy. – Pierw­szy dzień.

– I jak się paniom tu podoba?

– Nie­spe­cjal­nie.

– A czy pani przy­ja­ciółka nie ma głosu, panno Levine?

– Mam – odpo­wie­działa Rose – gdy nie odrywa się mnie od pracy.

Gerald wyco­fał się i wyszedł, jed­nak w ciągu popo­łu­dnia kilku innych urzęd­ni­ków ban­ko­wych zna­la­zło pre­tekst, żeby wpaść na chwilkę.

– Nie powin­naś ich wszyst­kich odstra­szać – skar­żyła się Daisy. – Może któ­ryś z nich postawi nam obiad.

– To nie wode­wil, nie wystę­pu­jesz już na sce­nie – powie­działa Rose surowo.

– To prawda, nie wystę­puję – odpo­wie­działa ponuro Daisy.

W czwar­tek pan Dre­vey wyje­chał na wieś „w inte­re­sach”, co ozna­czało, że czmych­nął, aby wziąć udział w przy­ję­ciu domo­wym.

W ten sam czwar­tek jeden z dyrek­to­rów, pan Beve­ridge, posłał po panią Danby i poin­for­mo­wał ją, że jego sekre­tarka jest chora i potrze­buje kogoś, komu mógłby podyk­to­wać tekst.

– Zaraz kogoś panu przy­pro­wa­dzę – odpo­wie­działa pani Danby.

Posta­no­wiła, że wyśle Rose, ponie­waż zbyt­nio zadzie­rała nosa. Będzie musiała się przy­znać, że nie potrafi noto­wać ze słu­chu. Wresz­cie ktoś jej tego nosa utrze.

Jed­nak Rose popro­siła jedy­nie o notat­nik, a gdy go otrzy­mała, poszła za panią Danby po sze­ro­kich scho­dach do gabi­netu pana Beve­ridge’a na dru­gim pię­trze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Sty­lowe obu­wie męskie z wzo­rami uło­żo­nymi z dziu­rek w skó­rze. Na czubku buty mają zazwy­czaj zdo­bie­nia w kształ­cie rozety. [wróć]

Jak wam się podoba, Wil­liam Sha­ke­spe­are, tłum. Leon Ulrich, wyd. Gebe­th­ner i Wolff, Kra­ków 1895. [wróć]