Soliści - Adela D. Zalewska - ebook + audiobook

Soliści ebook i audiobook

Adela D. Zalewska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pod wpływem impulsu, Małgorzata postanawia wziąć udział w castingu do zespołu znanego choreografa Petera Duke'a. Od tego momentu jej życie wywraca się do góry nogami, nie tylko za sprawą tańca, ale także nowo poznanego Tomasza, którego zielone oczy prześladują ją również w snach.
Daj się wciągnąć w świat tańca, pełen magii, ale także wymagający wysiłku i silnej woli. Jak wiele można poświęcić dla pasji? Czy oprócz niej jest jeszcze miejsce na miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 7 min

Lektor: Adela D. Zalewska
Oceny
4,6 (7 ocen)
6
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Olazd

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura na letnie popołudnie.
00
Bozena_1952

Nie oderwiesz się od lektury

Na książkę trafiłam przypadkiem, ale czułam, że to był dobry wybór, bo lubię takie klimaty...a znałam tylko zapowiedź .Nie zawiodłam się, bo historia wciągnęła mnie dlatego polecam serdecznie ❤️.
00
skazaninaczytanie

Nie oderwiesz się od lektury

🥰
00

Popularność




Gośka

Patrzyłam na swoje niebieskie odbicie w lustrze nie mogąc uwierzyć, że tak potoczyła się moja kariera. Nie po to kończyłam szkołę baletową, aby grać teraz niebieskiego avatara w podrzędnym teatrze. Ale co mogłam zrobić? Zarabiać trzeba, a taniec to wszystko co miałam.

Nałożyłam kolejną porcję niebieskiej farby na gąbkę i pomału przeistaczałam się w postać filmową.

Czego ja właściwie chciałam? Od dziecka marzyłam o scenie, o pięknych strojach i cudownych historiach opowiadanych za pomocą ruchu. Tańczyłam już w przedszkolu, kiedy rodzice zapisali mnie na pierwsze zajęcia. Miałam może cztery lata. Dopingowali mnie, cieszyli się moimi malutkimi osiągnięciami, wspierali, gdy sukces wymagał wysiłku i poświęcenia, motywowali, gdy przychodziły porażki. To dzięki rodzicom dostałam się do szkoły baletowej, która jednak była daleka od dziecięcych marzeń. Ciągłe treningi, diety, ból, pot i łzy, a do tego zwyczajna nauka matematyki, biologii, języków. Nie było czasu na młodość i jej prawa. Byliśmy odizolowani od prawdziwego świata, ale mimo to docierały do nas jego strzępy. Ktoś przyniósł papierosy do internatu i paliliśmy w kiblu, aż wszystkim było niedobrze. Innym razem ktoś kogoś nakrył na piciu piwa, albo całowaniu – takie zwyczajne namiastki życia nastolatków, które mimo wszystko toczyło się jednak poza nami.

Przez te wszystkie lata dawałam z siebie wszystko na treningach. Nauczyciele mnie chwalili, często byłam stawiana za wzór i zawsze każdą najmniejszą rolę traktowałam jak rolę życia i tańczyłam, jakbym była Carmen. Gnotkiewicz – szef zespołu – obiecał mi główną rolę w spektaklu dyplomowym, ale ostatecznie oddał rolę Kalinie. Myślałam wtedy, że umrę z żalu. Nie potrafiłam nawet się bronić przed Gnotkiewiczem, który wobec innych dowodził, że nie jestem w stanie wytrzymać presji głównej roli, że to za duża odpowiedzialność i takie tam. Do dziś nie wiem, jak się wtedy pozbierałam, ale zatańczyłam swoją pomniejszą rólkę najlepiej jak potrafiłam. Na egzamin końcowy szłam, jak na wybawienie. Pragnęłam wreszcie zakończyć to kilkuletnie pasmo przykrości i szyderstw, jakie serwowała mi głównie Koterbińska – wielka Helena „WyżejSraNiżDupęMa” Koterbińska. Miałam nadzieję, że dadzą mi dyplom i będę wolna. Ale nie, przecież ta warszawska primabatorzyna nie mogła pozwolić, abym zachowała choć resztki wiary w siebie. O nie! „Ty Ratajczakówna tańczysz poprawnie, nawet niektórzy mogliby się tobą zachwycać, ale nie masz szans na duże role, bo nie podołasz. Zajmij się lepiej prowadzeniem szkółki baletowej w jakimś Pcimiu, bo gwiazdą to ty nie będziesz kochaniutka.”

Z tego fatalnego wspomnienia wyrwało mnie nazwisko, które moje niebieskie spiczaste uszy wyłapały, mimo że odpłynęłam we wspomnienia tak głęboko, że umazałam farbą część kostiumu.

Duke. Peter Duke. To człowiek, którego spektakle były wystawiane w największych teatrach świata. Widziałam kilka na żywo i robiły na mnie takie wrażenie, że potem przez kilka dni nie mogłam myśleć o niczym innym. Kiedyś pojechałam na przedstawienie „Manhatan” wystawiane w Teatrze Wielkim, to chyba był jeden z pierwszych spektakli Petera w Polsce. Zajechałam kilka godzin przed spektaklem, bo oczywiście pomyliłam godziny. Nie miałam ochoty szwendać się po Warszawie, więc postanowiłam zostać w teatrze, który uważałam za swój drugi dom. Spacerowałam po korytarzach, dzięki pani Mirze, którą znałam od czasu szkoły baletowej, zajrzałam też za kulisy i na scenę. Gdy wracałam do holu głównego, do moich uszu doszły dźwięki z sali tanecznej. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zajrzeć. Próba przed premierą, tancerze pełni wdzięku, tryskający energią i on – Peter Duke rozmawiający z nimi, tak jakby byli rodziną, zachęcający, motywujący, radosny. Gdy tak stałam w uchylonych drzwiach, dostrzegł mnie. Wzdrygnęłam się, gdy ruszył biegiem w moją stronę. Już szykowałam sobie pokrętne tłumaczenia, gdy on otworzył szerzej drzwi, ogarnął mnie dłonią i wprowadził do środka. „Dla nich tańczycie” – powiedział – „Dla ludzi tak kochających taniec, że szukają go pod drzwiami sali prób.” – dodał wyciągając z teczki duże zdjęcie zespołu i składając na nim swój podpis.

To był najpiękniejszy dzień w moim życiu! A teraz siedziałam w garderobie domu kultury z niebieską farbą na twarzy, szykując się do kolejnego występu bez treści, bez polotu, bez sensu.

– Kiedy jest przesłuchanie? – słowa popłynęły ze mnie bezwiednie.

Zwróciłam się do dziewczyny obok, chyba Emilki, i w tym momencie dotarło do mnie, jak bardzo obojętna jest mi ta praca. Nawet nie znałam imienia dziewczyny tańczącej w tym samym spektaklu! Ta spojrzała na mnie zdziwiona i podała mi ulotkę.

– Masz! – rzuciła z ironią, podając mi kartkę. – I tak nie zdążysz – dodała, porządkując kosmetyki przed lustrem.

Patrzyłam na datę na ulotce i zrobiło mi się słabo. 22.06.2019. To już jutro! Jedyne przesłuchanie.

– Dziś piątek wieczór! – mówiłam do kartki. – Tańczę zaraz. To jest Gdańsk! Przesłuchanie jest w Warszawie! – krzyczałam. – Jak ja się tam dostanę?

Dotarł do mnie chichot dziewczyn, ale go zignorowałam.

Wzięłam kilka wdechów i zaczęłam myśleć. Chwyciłam smartfona i zaczęłam szukać połączeń samolotem, ale nie było możliwości rezerwacji tak późno przed samym wylotem. Podobnie połączenia pociągiem były poza możliwością rezerwacji. Trochę pociemniało mi przed oczami, gdy uświadomiłam sobie, że za trzy godziny jest pociąg do Warszawy, ale biletów brak. Wiedziałam jednak, że to jest moja szansa i pojadę do tej Warszawy, choćbym miała jechać na dachu tego pociągu! Postanowiłam, że wyjdę na scenę, zatańczę, a potem pojadę na dworzec błagać o pomoc wszystkich, których spotkam. Chciałam tańczyć w zespole Petera Duke’a, więc musiałam dostać się do stolicy.

* * *

Po zatańczeniu ostatniej partii wpadłam do garderoby i chwyciłam telefon, aby zamówić taksówkę. Rozmawiałam z operatorką, jednocześnie pakując torbę. Na dworcu pobiegłam do kasy, gdzie, ku mojemu zdziwieniu i niewyobrażalnemu szczęściu, udało mi się kupić bilet na pendolino. Siedząc na peronie i jedząc słodką bułkę, którą kupiłam chwilę wcześniej w dworcowym sklepiku, moje myśli podążyły ponownie w przeszłość i zrobiły analizę niemal całego mojego życia tanecznego.

Dziesięcioletni chudzielec stanął przed komisją, która miała ocenić predyspozycje fizyczne i muzykalność. Od czwartego roku życia tańczyłam w wielu zespołach, pod okiem różnych instruktorów. Pokrzykiwania i wysiłek były mi znane, ale pierwszy kontakt z tymi obcymi ludźmi przyprawił mnie o mdłości. Byłam pewną siebie dziewczynką, z marzeniami i planami, które w ciągu kolejnych lat miały zostać stłamszone. Równoległa nauka przedmiotów szkolnych i tych związanych z tańcem oraz same treningi były dla niektórych sporym wysiłkiem, tymczasem ja miałam dobre wyniki we wszystkim. Byłam utalentowana, co potwierdzał sam Gnotkiewicz. Już na drugim roku miałam zatańczyć w spektaklu dyplomowym najstarszej klasy, a ponieważ byłam najlepsza w klasie Koterbińska wybrała do tego zadania mnie. Byłam szczęśliwa, jednak na próbie przed spektaklem, spanikowałam i nie radziłam sobie z najprostszymi partiami. Koterbińska wpadła w szał i zwymyślała mnie przy wszystkich. W mojej obronie stanął wówczas Robert – najlepszy tancerz szkoły, wzór i ideał tancerza. Wziął mnie wtedy za rękę i próbował uspokoić. Nie wiem, co powiedział Koterbińskiej, bo mój szloch zagłuszał wszystko, widziałam tylko jej zdziwione oczy. Wyszedł ze mną na korytarz i powiedział mi wtedy zdanie, które towarzyszy mi w kiepskich chwilach: „Dziś zatańczysz w spektaklu dyplomowym, ty drugoklasistka. Znaj swoją wartość i tańcz zawsze tak, jakby od tego zależało twoje życie”. Ten wieczór był mój i choć Koterbińska przez kolejne siedem lat wypominała mi moją „niestabilność emocjonalną”, pozostał w mojej pamięci jako ten najpiękniejszy.

Teraz jechałam na przesłuchanie do najlepszego teatru w Polsce. Czekało mnie przesłuchanie przed Peterem Duke’iem – człowiekiem, którego pracę szanowałam i ceniłam. Czułam się tak, jak przed tym spektaklem czternaście lat temu. Podekscytowana, ale i spanikowana. Przydałby mi się teraz taki Robert, który dodałby mi otuchy.

– Chyba pani siedzi na moim miejscu – z zamyślenia wyrwał mnie męski głos. – To jest numer siedemnaście, prawda? – kontynuował, a gdy spojrzałam w górę, stał przede mną zielonooki szatyn, który uśmiechał się szeroko.

„Piękny” – pomyślałam i minęła dłuższa chwila zanim zorientowałam się, że robię do niego maślane oczy. Przechylił głowę w bok i chrząknął, co wyrwało mnie z amoku.

– Yyyy, zaraz sprawdzę – wymamrotałam, sięgając do kieszeni po bilet.

Jaka żenada – pomyślałam, karcąc się w myślach za zachowanie nastolatki.

– Nie wiedziałem, że technologia awatarów jest już tak zaawansowana – powiedział szatyn, a mężczyzna siedzący naprzeciwko parsknął śmiechem. Widząc moje zmieszanie dodał – Pani awatar jest zjawiskowy.

Skonsternowana podałam mu wygrzebany z tylnej kieszeni spodni bilet i wtedy do mnie dotarło: niebieska dłoń zamigotała mi przed oczami i poczułam, że rumienię się po czubki palców. Boże, jak mogłam zapomnieć, że mam na sobie charakteryzację!? Jak ja to z siebie zmyję, tutaj, w pociągu? Panika ogarnęła moje ciało wywołując całą gamę objawów: od spoconych dłoni po mdłości.

Mężczyzna przeniósł rozbawione spojrzenie na mój bilet, pokiwał głową i oddał mi go mówiąc:

– Pani miejsce to 18. – Już zrywałam się z siedzenia, ale wyciągnął dłoń w uspokajającym geście i dodał: – Ja usiądę na pani miejscu, nie ma problemu.

Gdy usiadł naprzeciwko, przyjrzałam mu się. Był szczupły, ale dobrze zbudowany, pod koszulką rysowały się mięśnie, od których wolałam odwrócić wzrok, bo zrobiło mi się gorąco. Gdy spojrzałam na jego twarz, dziękowałam charakteryzacji, że nie widać było tego buraczanego rumieńca, którym się oblałam. Mocno zarysowana szczęka ukryta pod kilkudniowym zarostem poruszyła się w taki sposób, że świat mi zamigotał. Podniosłam wzrok na usta rozciągnięte w lekkim uśmiechu i odwróciłam oczy w kierunku okna. W szybie zauważyłam, że na mnie patrzy spod zbyt długich, jak na mężczyznę, rzęs. Boże! Od kiedy ja zwracam uwagę na takie szczegóły! Od wtedy, gdy pociągiem jeżdżą bogowie olimpijscy. Przecież to cholerny Apollo! Rejestrując jego oczy odbijające się w szybie, postanowiłam udawać, że go nie widzę. Czy ja mam 15 lat? Co się dzieje? W głowie kotłowało mi się milion myśli i każda wokół niego.

– Ze spektaklu czy na spektakl? – zapytał nagle, a wszystkie myśli natychmiast uleciały jak stado ptaków. – Chyba raczej to pierwsze – dodał po chwili widząc moją zdziwioną minę. – Jedzie pani do Warszawy w pilnej sprawie?

Spojrzałam mu w oczy i już wiedziałam, że nie powinnam była tego robić. Dwa szmaragdy wwiercały się we mnie, a ja nie wiedziałam, gdzie się schować.

– Może pani odpowiedzieć, nie będę pani śledzić – szepnął, nachylając się w moim kierunku.

Poczułam delikatny zapach piżma i pomarańczową nutę owocową, aż zakręciło mi się w głowie. Natychmiast pomyślałam, że jestem po dwugodzinnym spektaklu i na pewno muszę śmierdzieć potem. Przycisnęłam plecy do oparcia siedzenia z nadzieją, że tego nie wyczuł, a widząc jego oczekiwanie, wydukałam:

– Tak, do Warszawy w pilnej sprawie. – Boże jaka to była inteligentna odpowiedź. Jeszcze nigdy nie zabrakło mi słów, no może poza rozmową z Koterbińską, która tak mnie onieśmielała, że zamieniałam się przy niej w słup soli, najczęściej taki, który wypełnia wszystkie polecenia najlepiej jak potrafi, aby uniknąć jej jaszczurczego spojrzenia. Tym razem czułam się podobnie, a jednak inaczej. Dlaczego ten zielonooki mężczyzna tak mnie onieśmielał? Onieśmielał? Co ja plotę! On mnie całkowicie wytrącił z równowagi!

„Otrząśnij się”. – powiedziałam w myślach sama do siebie. – „Musi wrócić ci logiczne myślenie, bo już wystarczająco zrobiłaś z siebie wariatkę”.

Potrząsnęłam głową, widząc jego rozbawienie, wzięłam głęboki wdech i postanowiłam nawiązać konwersację na wyższym poziomie. Wzięłam kolejny wdech i w tym momencie zobaczyłam, jak odbiorca mojej rozmowy z wyższego poziomu, zakłada słuchawki i odwraca wzrok w kierunku szyby.

„Pokazałaś!” – krzyknęłam na siebie w myślach i przymknęłam oczy, licząc, że sen przyjdzie szybko.

* * *

Obudziłam się dopiero, gdy pociąg dojechał do kolejnej stacji, a kiedy otworzyłam oczy, ujrzałam wpatrzone w siebie zielone tęczówki. Uśmiechnął się, więc nie pozostało mi nic więcej, jak tylko również się uśmiechnąć.

– Jaka to stacja? – spytałam, ukrywając ziewnięcie w dłoni i próbując coś zobaczyć w ciemności za oknem.

– Malbork – odpowiedział, patrząc na mnie ciepło.

Już chciałam rozpocząć moją interesującą rozmowę, gdy mój brzuch wydał z siebie przeraźliwe burczenie tak głośno, że słyszeli chyba wszyscy w całym cholernym wagonie. Spojrzałam na zielonookiego i widząc jego rozbawienie, spłonęłam takim rumieńcem, że aż poczułam, jak czerwienią mi się spody stóp. Uspokoiło mnie tylko olśnienie, że pod tym przeklętym niebieskim makijażem nie widać rumieńców. Teraz pozostało tylko poradzić sobie z burczącym jak zdychający motor brzuchem. Co prawda, nie jadłam nic (no poza bułką na stacji, która tylko przemieszała głód) od południa, a było po północy. Ale czy mi zawsze muszą się przytrafiać takie rzeczy?

Tymczasem on odłożył gazetę, którą trzymał w rękach, przechylił się w moim kierunku i zapytał:

– Może pójdziemy do restauracyjnego coś zjeść? – i widząc, że szukam wymówki, szybko dodał: – Nie wmówi mi pani, że nie jest głodna. Wszyscy słyszeliśmy.

Rozejrzałam się, rejestrując skrywane uśmiechy współpasażerów, a kiedy mój wzrok padł na szybę, ponownie uświadomiłam sobie mój wygląd. Już wcześniej analizowałam, czy mam szansę pozbyć się niebieskiej farby choćby z twarzy w pociągowej łazience, ale z doświadczenia wiedziałam, że zimna woda tylko rozmaże wszystko i będę wyglądać jeszcze gorzej.

– Wolałabym nie pokazywać się ludziom w takim stanie – powiedziałam, wykonując ruch ogarniający moją postać.

– Ależ ja uważam, że wygląda pani świetnie!

– Na pewno – żachnęłam się.

– Towarzystwo avatara zdarza się nieczęsto – stwierdził z uśmiechem, po czym wstał i wyciągnął do mnie rękę.

Już i tak pół wagonu miało ze mnie niezły ubaw, poza tym czekała mnie jeszcze przeprawa biegiem ulicami Warszawy w tym przebraniu, więc dlaczego miałabym się przejmować spojrzeniami kilku nieznanych mi osób w pociągu.

– Dobrze – powiedziałam, podając nieznajomemu dłoń oraz przeciskając się za nim.

Jak to dobrze, że salonik restauracyjny był tylko dwa wagony dalej. Stanęliśmy w drzwiach, rzuciłam okiem na puste stoliki i bar, przy którym nikogo nie było i odetchnęłam z ulgą.

– To który stolik pani sobie życzy? – zapytał mój towarzysz.

Wzruszyłam ramionami.

– Może tutaj. – Wskazałam pierwszy z brzegu.

– Proszę.

Usiadłam i od razu wzięłam się za przeglądanie menu. Zielonooki się nie odzywał, więc w ciszy wybieraliśmy dania. Gdy podszedł kelner burczenie w moim brzuchu wypełniło cały wagon. Mój towarzysz zaśmiał się pod nosem wciąż patrząc w menu.

– Poproszę tę kaczkę z sosem żurawinowym – powiedziałam pewnie, ignorując to, co się przed momentem stało i z całych sił modląc się, aby mój brzuch się uspokoił.

– Dla mnie kurczak z puree kalafiorowym oraz dwa razy wodę niegazowaną. – Złożył szybko zamówienie zielonooki. – I proszę się pośpieszyć, zanim moja towarzyszka zemdleje – dodał.

Kelner parsknął śmiechem i pokiwał głową, a mnie zalała złość. Jak on śmiał się ze mnie nabijać? Ale przecież to było śmieszne, nie bardziej od moich głupich rozważań.

„Zajmij się rozmową z człowiekiem, który siedzi przed tobą!” – pomyślałam.

– Jestem Małgośka – powiedziałam wyciągając do niego dłoń.

– Tomasz.

Patrzyłam przez chwilę w przestrzeń, po czym zapytałam:

– Mieszkasz w Warszawie?

Spojrzał na mnie, zacisnął usta w zamyśleniu, a po chwili powiedział:

– Tak. Mieszkam, pracuję, ogólnie żyję. – Przechylił głowę – A ty? Mieszkasz w Gdańsku?

– Nie, tylko pracuję. – Opuściłam wzrok jakby w poszukiwaniu podpowiedzi jak prowadzić dyskusję z tak onieśmielającym facetem. – Obecna praca nie jest spełnieniem moich marzeń – kontynuowałam. – Mam właśnie okazję zmienić coś w swoim życiu i jestem zdeterminowana aby dopiąć swego.

– To się chwali. – Uśmiechnął się. – Warto walczyć o marzenia, a gdy jest szansa na ich realizację, należy ją chwytać.

– Szansa pojawiła się niespodziewanie, decyzję podjęłam spontanicznie.

– Ten makijaż? – Wykonał nieokreślony ruch ręką w powietrzu.

– To właśnie ta praca, którą chcę zostawić za sobą. – Zamyśliłam się, a po chwili potok słów popłynął ze mnie jak woda z przerwanej tamy. – Jestem tancerką, właściwie to baletnicą, podobno nawet utalentowaną. – Zerknął na mnie dziwnie, ale zignorowałam to. – Dziś dowiedziałam się, że jutro – zerknęłam na zegarek – to znaczy dzisiaj – poprawiłam się – Peter Duke robi nabór do swojej grupy. Muszę spróbować.

Tomasz pokiwał głową i się zamyślił. W tym momencie pociąg zaczął hamować.

– Co do… – warknął Tomasz, usiłując dojrzeć coś w ciemnej szybie. – Przecież do Warszawy mamy jeszcze co najmniej półtorej godziny, nie powinniśmy się zatrzymywać.

Po chwili podszedł do nas kelner i poinformował, że kilka kilometrów przed nami był jakiś wypadek i prawdopodobnie spędzimy w polu kilka godzin.

– O Boże! – jęknęłam płaczliwym głosem. – Czy na mnie uwzięły się wszystkie moce?

Tomasz zerknął na zegarek, po czym położył dłoń na mojej dłoni, wywołując we mnie dreszcz i powiedział spokojnie:

– Jest 3:00. Postoimy może ze trzy godziny, więc dojedziemy przed 8:00. Powinnaś mieć wystarczająco dużo czasu aby dotrzeć na przesłuchanie.

– Może i tak – rzuciłam od niechcenia.

Tomasz poprawił się na siedzeniu i oparł łokcie na stoliku.

– Będziemy mieć więcej czasu, aby się lepiej poznać – powiedział, patrząc mi prosto w oczy. Jego dłoń ścisnęła moją.

Nagle zrobiło mi się gorąco. Moje myśli galopowały w niewiarygodnym tempie. Ja. On. Pociąg. Nieznajomy. Przygoda. Seks. Miałam ochotę przejść przez stolik jak kotka i usiąść mu na kolanach, wsunąć dłonie pod jego koszulkę i poczuć jego wspaniałe mięśnie…

W tym momencie kelner przyniósł nam nasze dania. Całe szczęście.

Przez chwilę jedliśmy w ciszy. Miałam wrażenie, że on słyszał moje myśli, bo przez chwilę nie spuszczał ze mnie wzroku.

Dalsza rozmowa toczyła się dość przyjemnie. Rozmawialiśmy o dzieciństwie, trochę o szkole. Tomasz wychował się w Hiszpanii, więc z chęcią słuchałam opowieści o tym kraju. Opowiadał z pasją o Madrycie, gdzie mieszkał, zachwycał się kulturą i kuchnią, którą nazywał „przekąskową” oraz pokazywał zdjęcia, których miał całą masę na swoim smartfonie.

W końcu pociąg ruszył. Spojrzałam na zegarek. Była 7:30. Przegadaliśmy tyle godzin, a ja nawet nie czułam się znużona. Bardzo miło spędziłam czas, ale dotarło do mnie, że moja sytuacja nie wygląda najlepiej. Przesłuchanie zaczyna się już za 30 minut, a ja byłam jeszcze w pociągu, na dodatek półtorej godziny jazdy wciąż było przede mną.

– Spóźnię się – powiedziałam z żalem.

Tomasz uśmiechnął się delikatnie, ponownie obezwładniając mnie swoim urokiem.

„Przysięgam, ten facet powinien mieć swoje własne miejsce w panteonie greckich bóstw” – moje myśli znowu poszybowały w nieznane.

– Chyba na takich przesłuchaniach jest trochę ludzi – powiedział. – Nie wezmą wszystkich na raz, prawda?

Kiwnęłam głową i z piersi wydobył mi się cichy jęk.

– Masz ochotę na deser? – zapytał.

– Lody – powiedziałam, bo na nie zwykle miałam ochotę, gdy było mi źle.

Rzeczywiście, tym razem lody również poprawiły mi nastrój. Bo przecież przesłuchanie to nie własny ślub, nie? Na to pierwsze można się spóźnić i jakoś to będzie.

Jedliśmy w ciszy. Patrzyłam na Tomasza, a właściwie jego poruszające się pełne usta i pomyślałam, jakby to było go pocałować. Móc przygryźć tę jego dużą dolną wargę, a potem przyssać się do niego i…

Skarciłam się w myślach i podniosłam wzrok na jego oczy. Patrzył na mnie z zawadiackim uśmiechem.

– Co? – zapytałam.

– To ja powinienem zapytać co. – Zaśmiał się. – Przyglądasz mi się od kilku minut i mam wrażenie, że nie myślałaś o tym, jak smakują mi lody.

Zarumieniłam się, choć on nie mógł tego widzieć pod moim niebieskim makijażem.

– Makijaż nie ukryje tego rumieńca – szepnął. Pochyli się przez stolik, a moje założenie, że schowam się za niebieską farbą właśnie wzięło w łeb. – Masz na mnie ochotę, skarbie, podobnie jak ja na ciebie, więc może przestańmy udawać i znajdźmy ustronne miejsce, gdzie zamiast pieprzyć o niczym będziemy się pieprzyć.

Wybałuszyłam oczy. Wulgarność tych słów uderzyła mnie z taką siłą, że z trudem zbierałam myśli. Nie to, że byłam jakąś nadzwyczaj wrażliwą damą, w której słowniku istnieją tylko francuskie przekleństwa, a relacje między kobietą i mężczyzną ograniczają się do spojrzeń pełnych pasji. Znałam życie, nie byłam cnotką, potrafiłam kląć jak szewc, a mój były facet nauczył mnie, że czasami los potrafi z nas kpić. To właśnie Brian sprawił, że zapomniałam o uczuciach. Jego niewierność przesłoniła mi świat związków. Aż do dzisiaj. Zielone oczy Tomasza rozpromieniły mój smutny świat, dlatego tym większe zaskoczenie spadło na mnie wraz z jego chamskim podrywem.

Zamrugałam kilka razy, aby przegonić pierwszy szok.

– Słucham? – powiedziałam podniesionym tonem.

Nadal nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam. Co za palant?! Byłam tak oszołomiona, że nie zareagowałam gdy zerwał się z miejsca i usiadł obok mnie, przesuwając mnie biodrem pod okno. Objął mnie ramieniem, a do moich nozdrzy dotarł piżmowo-pomarańczowy zapach, zapach, który odtąd miał mi się śnić po nocach. Czułam się otumaniona i podniecona.

– Pragnę cię od momentu, gdy cię zobaczyłem – szeptał mi do ucha, a jego gorący oddech na mojej szyi sprawiał, że całe moje ciało zadrżało. – Widzę, że ty też tego chcesz – dodał. – Przyspieszony oddech, mocniejsze bicie serca, rumieniec na dekolcie, – wymieniał – założę się, że twoja cipka jest już równie rumiana, a do tego mokra.

Tego już było za wiele. Odepchnęłam go lekko, nie mogąc wydusić słowa. Wciąż zbierałam myśli, ale on nie odpuszczał.

– Kochanie, nie przeciągaj tego – powiedział, upijając łyk wody. – Pójdziemy do łazienki i sprawię, że będziesz krzyczeć z rozkoszy – dodał, patrząc na mnie szyderczo.

W tym momencie wstąpił we mnie diabeł, złość buzowała we mnie niczym para zamknięta pod pokrywką. Chciałam mu dopiec. Ten baran musiał zapamiętać, że dziwek szuka się w burdelu, a nie w pociągu. Chociaż, kto wie. W każdym razie ja nią nie byłam. Wzięłam głęboki wdech i wraz ze spokojem jaki przyniósł, spłynął na mnie pomysł rozwiązania sytuacji.

– Ok – powiedziałam zbliżając usta do jego. – Nie mogę się doczekać twoich ust na mojej cipce. – Słowa nie przychodziły mi łatwo, czułam się zniesmaczona, ale musiałam brnąć dalej.

Jego oczy zamgliły się. Patrząc wciąż na mnie wyjął portfel i rzucił banknoty na stolik, po czym wstał i chwycił moją dłoń.

– Mam pomysł – szepnęłam niskim głosem wstając i celowo wpadając piersiami wprost na jego tors.

– Jaki?

– Chcę zapamiętać tę noc, sprawić, by była wyjątkowa – powiedziałam mrucząc mu do ucha. – Mam w torbie pewną… – zastanowiłam się – … powiedzmy zabaweczkę. – Jego oczy pociemniały, był wyraźnie podniecony. – Poczekaj chwilę na mnie, a zabawimy się tak, że zastanie nas Warszawa.

Słowa płynęły ze mnie, a mój ton był niski i pełny pożądania. Stałam tak blisko, że poczułam jego erekcję.

– Czuję, że pomysł ci się spodoba… – zamruczałam.

– Niegrzeczna dziewczynka – warknął. – Lubię takie.

Zsunęłam dłoń do jego rozporka i ścisnęłam lekko.

– Zaraz wracam – powiedziałam i ruszyłam w kierunku drzwi, spoglądając uwodzicielsko przez ramię.

Starałam się zachować spokój, ale emocje buzowały we mnie, serce biło jak oszalałe, a nogi miałam jak z waty. Wracałam na swoje miejsce zadowolona z siebie, właśnie zostawiłam tego gnoja rozgrzanego do czerwoności. Gdy się połapie i wróci na miejsce nie będzie już tak pewny siebie. Usiadłam, wyjęłam z kieszeni smartfona, a z torby słuchawki, włączyłam mój ulubiony soundtrack z muzyką Clannadu i postanowiłam się zrelaksować. Byłam z siebie dumna.

Po kilkunastu minutach przyszedł. Wściekłość, gdyby mogła, parowałaby mu uszami i nosem, zupełnie jak w kreskówkach.

– Już się pan lepiej czuje? – zapytałam z udawaną troską, zrywając z uszu słuchawki.

– Co? – wytrzeszczył oczy.

– Mam nadzieję, że się pan nie zatruł – kontynuowałam tłumiąc śmiech. – Czy wizyta w toalecie pomogła?

Młody mężczyzna siedzący obok mnie parsknął śmiechem i oblał się wodą, której właśnie miał się napić. Ludzie patrzyli skonsternowani. Tomasz kipiał ze złości, ale próbował zachować twarz.

– Dziękuję – powiedział szorstko. – Już lepiej – dodał siadając naprzeciwko mnie.

– Następnym razem musi pan uważać na to, jak ostre kawałki próbuje pan zjeść – stwierdziłam szyderczo. – Bo w przyszłości może się to skończyć szpitalem – zakończyłam chłodnym tonem.

Tomasz zacisnął usta, aż mu zsiniały, zerknął na czarnowłosego mężczyznę siedzącego obok mnie, który dusił się ze śmiechu, potrząsnął głową i opadł głębiej w fotel. Odetchnęłam.

Dojeżdżaliśmy do Warszawy. Oczyszczałam głowę z wydarzeń ostatnich kilku godzin, musiałam zapomnieć o emocjach, bo czekała mnie nowa przyszłość. „Tak Małgośka. Dostaniesz się” – powiedziałam sama do siebie w myślach. Wbrew logice, Tomaszek i jego podryw dodał mi skrzydeł.

* * *

Biegłam dworcowymi korytarzami do wyjścia głównego, gdzie zwykle stały taksówki. Mijani przeze mnie ludzie przyglądali mi się z dziwnymi uśmiechami, ale nie miałam czasu tego roztrząsać. Dopiero w taksówce dotarł do mnie powód tych spojrzeń.

– Do Hollywood? – zapytał ze śmiechem taksówkarz.

– Co? – zdziwiłam się i wtedy zobaczyłam swoje odbicie w lusterku wstecznym. No tak, avatar.

– Blisko – powiedziałam. – Do Teatru Wielkiego.

Byłam spóźniona. Przesłuchanie miało zacząć się o 8:00, a była już 9:30. Wprawdzie pociąg nadrobił sporo, ale i tak nie wyglądało to dobrze. Zanim przejechaliśmy przez te cholerne korki, minęło dwadzieścia minut, przeszłabym chyba tę trasę szybciej! Trudno. Wygramoliłam się z taksówki, podziękowałam, zapłaciłam i ruszyłam pędem do wejścia głównego. Mimo że nie miałam na to czasu, postanowiłam jak zwykle stanąć przed budynkiem Teatru Wielkiego i podziwiać. Zawsze robił na mnie ogromne wrażenie. Jego dostojeństwo i wielkość sprawiały, że czułam jakbym za chwilę miała wejść do jakiegoś sanktuarium. Gdy do tego dodać ducha narodu, którego niewątpliwie można było wyczuć w każdym elemencie budowli, to kręciło mi się w głowie od poczucia świętości tego miejsca.

Także i tym razem stanęłam przed nim jakby z nadzieją, że jego duch pozwoli mi dziś wygrać przepustkę do kariery, o której marzyłam od czasu, gdy po raz pierwszy włożyłam malutkie baletki kupione przez mojego ojca.

Jakiż to był dzień. Miałam może pięć lat, a moje dziecięce serce rwało się do każdego urywka telewizyjnego dotyczącego tańczących osób. Kochałam oglądać zawody gimnastyczne, kręcąc przy tym wstążką lub jakimś sznurkiem albo podrzucając piłkę, robiąc obroty, podskoki i wymachy. Gdy odkryłam łyżwiarstwo figurowe, to był szok i fascynacja głównie bogato zdobionymi strojami zawodniczek. Ale wszystko było niczym w porównaniu do chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłam balet na ekranie. Mama mówiła, że to było „Jezioro łabędzie” (a cóż by innego). Podobno stałam jak zaczarowana z otwartą buzią, przez cały czas poruszając rękami jakby w transie. Od tamtego dnia taniec był dla mnie całym życiem, pasją, sacrum i czym tam jeszcze może być coś, co zakradło się do małego serca całkowicie nim zawładnąwszy. Tego dnia oglądałam po raz chyba tysięczny nagranie „Jeziora łabędziego” z 1988 roku ze wspaniałą Sylvie Guillem w roli Odetty. Jak ona była doskonała, te piękne linie, cudowna majestatyczna postawa i wdzięcznie uniesiona głowa. Tato stanął wówczas w drzwiach wołając mnie do siebie, ale ja byłam jak zwykle oczarowana i tylko zerknęłam na niego. Mój mały mózg musiał zarejestrować obraz ojca z czymś interesującym w rękach, bo spojrzałam ponownie w jego stronę. Kupił mi baletki, prawdziwe baletki, nie jakieś tam gimnastyczne czy inny treningowy szajs. Kupił, a właściwie zlecił, uszycie malutkich pointów.

Nie pamiętam nic więcej z tego dnia, poza ogromną radością, która rozpływała się po mnie jak czekolada w fontannie. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Mama później pozwalała mi je wkładać tyko w wyjątkowych okazjach, wtedy nie rozumiałam dlaczego, byłam na nią zła. Po latach podziękowałam jej, że nie pozwoliła mi powykrzywiać sobie nieodwracalnie stóp, dzięki czemu dostałam się do baletówki.

Myśl o szkole wstrząsnęła mną na tyle, że obudziłam się z mojego snu na jawie. Rzuciłam ostatnie, pełne podziwu spojrzenie na budynek teatru, wzięłam kilka wdechów i weszłam do swojej świątyni.

Jeśli budynek z zewnątrz robił takie wrażenie, to wnętrza nie pozostawiały tchu. Przestronne korytarze wyłożone marmurowymi posadzkami, wysokie łuki i bogate zdobienia jeszcze bardziej wprowadzały w nastrój gotowości na najwyższe doznania związane z obcowaniem ze sztuką.

Nie mogłam poświęcić czasu na zachwyt, mając z tyłu głowy świadomość, że jestem już mocno spóźniona. Rozejrzałam się i napotkałam uśmiechniętą kobietę przy konsolecie obok schodów centralnych. To pani Mira, moja cudowna dobra dusza, dzięki której wielokrotnie mogłam zwiedzać ten przybytek i bywać na spektaklach, na które mnie nie było stać. Często też wycierała moje łzy po spięciach z Koterbińską.

Uśmiechnęłam się do kobiety będącej zawsze dla mnie wsparciem i rzuciłam się jej na szyję. Uścisnęła mnie.

– Gosiunia! – zakrzyknęła. – Jak dawno cię nie widziałam! – dodała, puszczając mnie.

– Dawno, kochana pani Miro, oj dawno – powiedziałam radośnie.

– Spóźniłaś się, skarbie. – Pogroziła mi palcem i po chwili dodała: – Myślę, że Martynka zapisze cię na listę, jeśli jej powiesz, że ją prosiłam.

– Martynka? – oczy mi się rozszerzyły na myśl o cudownej wnuczce, z którą pani Mira często przychodziła do pracy. Ile mogła mieć teraz lat? Osiemnaście? – Ona tu pracuje?

– A gdzież by indziej? – zaśmiała się Mira. – Wychowała się tutaj. – Zamyśliła się na chwilę, a potem dodała: – Ale nie trać czasu Gosiunia, leć się zapisz.

Ucałowałam Mirę i obiecawszy dłuższą rozmowę po przesłuchaniu, rzuciłam się w kierunku, jaki wskazywał wyciągnięty palec Miry.

– Dziękuję – rzuciłam.

Biegłam w stronę sali prób i już z daleka zobaczyłam obok drzwi mały stolik i stojącą wysoką, ciemnowłosą kobietę, która nie mogła być Martyną. Była koło czterdziestki, wyglądała znajomo, ale byłam zbyt zmęczona, zdenerwowana i zdesperowana, aby się zastanawiać, skąd ją znam. Podbiegłam do niej i łapiąc za nadgarstek zaczęłam wyrzucać z siebie mnóstwo nieposkładanych informacji:

– Przepraszam… dzień dobry…. – sapałam nie mogąc złapać tchu. – Jestem Małgorzata… Ratajczak. Proszę zapisać mnie… na listę kandydatów… Bardzo zależy mi, aby… wziąć udział w przesłuchaniu…

Oddech nieco mi się uspokoił, ale widząc, że kobieta kręci głową, kontynuowałam.

– Jechałam niemal całą noc z Gdańska, ale pociąg miał wypadek… To znaczy ktoś miał wypadek i pociąg stał w ciemnym nigdzie... – zaczęłam nerwowo gestykulować. – To znaczy w polu… – Kobieta uśmiechała się coraz szerzej. – Bardzo mi zależy – ścisnęłam jej dłoń. – Proszę wpisać mnie na listę.

Kobieta podniosła wzrok tuż nad moim ramieniem. Usłyszałam kroki za sobą i się odwróciłam. Szła ku mnie Martyna.

– Pani Martyno, proszę wpisać panią Małgorzatę Ratajczak na listę – powiedziała ciepłym głosem kobieta. – Zdąży pani jeszcze do łazienki – dodała z nutą rozbawienia w głosie.

Patrzyłam na nią oszołomiona, nie rozumiejąc, czy to propozycja, czy jasnowidztwo, bo chciało mi się potwornie siku. Szukałam w głowie jakiejś sensownej odpowiedzi, gdy dostałam ją od rozmówczyni.

– Do tej wspaniałej charakteryzacji pasuje dzisiaj tylko jedna rola, i z całą pewnością nie jest to „Błękitny zamek” – powiedziała nieznajoma otwierając drzwi.

– Och… – odetchnęłam, – Myślałam, że mnie pani podrywa – palnęłam i natychmiast pożałowałam.

Powinnam się zawstydzić, powinnam się skulić, jak zwykle, ale nocna przygoda z Tomaszkiem nakręciła mnie na sarkazm.

„Spaliłam” – pomyślałam, ale moja rozmówczyni tylko się zaśmiała i weszła do sali.

– Gosia? Nie wierzę! – usłyszałam głos obok siebie. To Martyna wyrwała mnie z lekkiego oszołomienia.

– Cześć Martyna.

– Przyjechałaś na przesłuchanie?

– Tak.

– To cudownie! – klasnęła w dłonie. – Zaraz cię wpiszę.

– Od kiedy tu pracujesz? – zapytałam z ciekawością.

Martyna wpisała moje imię i nazwisko na listę na laptopie i odchyliła się na krześle.

– Siadaj – powiedziała, jakby szykując się do dłuższej opowieści. – Kocham to miejsce, spędziłam tu całe dzieciństwo, zawsze chciałam tu pracować.

– To tak, jak ja! – zaśmiałam się.

– Dobrze, że trafiłaś na Agnieszkę – szepnęła do mnie Martyna.

– Ale twoja babcia zapewniła, że nie będzie problemu – zdziwiłam się.

– Moja kochana Mira – zaśmiała się Martyna. – Nie byłoby, gdyby do komisji nie dołączyła ta durna stara baba.

– Kto?

– Nie wiem, nie znam jej – wzruszyła ramionami. – Kazała wysłać sobie listę na maila i uznała ją za ostateczną minutę po 8:00.

– W takim razie miałam szczęście – potwierdziłam spoglądając na drzwi, z których wyszła jakaś dziewczyna, tym razem ruda, piegowata i młodziutka. Jej mina mówiła wszystko. Nie dostała się.

– A co to za Agnieszka? – zapytałam.

– Agnieszka Duke. – Usłyszałam te słowa tak, jakby były kowadłami spadającymi na szkło.

– Kurwa – zaklęłam głośno, zwracając na siebie uwagę kilku stojących niedaleko dziewczyn, które najwyraźniej pocieszały rudzielca.

– Nie przejmuj się – powiedziała beztrosko Martyna.

– Właśnie posądziłam Agnieszkę Duke, że mnie podrywa, a ty mi mówisz, żebym się nie przejmowała? – wypuściłam z siebie powietrze.

Martyna usiadła twarzą do mnie, położyła mi rękę na skulonych ramionach.

– Że ja zawsze muszę coś takiego palnąć w najmniej potrzebnym momencie – żaliłam się bliska łez.

– Mówię ci, że nie powinnaś się przejmować – pocieszała mnie Martyna. – Agnieszka jest naprawdę dobrą osobą, na pewno twój żartobliwy tekścik jej się spodobał. – Podniosła palec, jakby wpadła na jakiś pomysł. – Poza tym, nie zgodziłaby się poszerzyć listy, gdybyś jej nie przypadła do gustu.

Humor mi się nieco poprawił, ale postanowiłam na przyszłość dłużej myśleć, zanim palnę znowu jakąś głupotę. Niestety, łatwiej powiedzieć niż zrobić.

Spędziłyśmy ponad pół godziny na pogaduchach, aż Martyna przypomniała mi, że muszę się pozbyć tego avatarowego makijażu. Pobiegłam do łazienki licząc, że będzie tam mydło i ciepła woda, inaczej pozostanie mi szorowanie twarzy papierem i próby mycia zimną wodą. Najpewniej stanę przed Peterem Duke’iem wciąż mając niebieski odcień skóry. Spędziłam w łazience kolejne trzydzieści minut. Poza demakijażem, który poszedł sprawnie z ukochaną od dziś przeze mnie ciepłą wodą i mydłem, zmyłam z siebie tyle potu i wspomnienia pociągu, ile zdołałam, chociaż zielone oczy i piżmowo-pomarańczowy zapach nie dawały mi spokoju.

– Taki piękny, taki ciekawy, a taki palant! – stwierdziłam do siebie w lustrze, kręcąc głową.

Przebrałam się w strój ćwiczebny, uczesałam i zrobiłam delikatny makijaż, który miał przykryć to, że nie spałam przez ostatnią dobę oraz, że nosiłam charakteryzację ponad piętnaście godzin. Spojrzałam w lustro i uśmiechnęłam się do siebie.

– Tańcz tak, jakby od tego zależało twoje życie! – powiedziałam głośno.

Oj tak. Tego dnia moje życie od tego zależało.

* * *

Rozgrzewałam się w korytarzu, truchtając wzdłuż krzesełek, obserwując dziewczyny, które tak jak ja oczekiwały na swoją kolej. Były tu dziewczyny z różnych stron świata, prezentujące najróżniejsze style taneczne od klasycznych, przez ludowe po nowoczesne, nazw których nawet nie znałam. Wśród kandydatek do zespołu Petera było też kilka takich, które znałam ze sceny, ze szkoły, z pracy. Zagadałam do niektórych, poznałam też kilka nowych osób, w tym Greczynkę Elefterię. Boże jakie to piękne imię oznaczające: „wolna”, „niezależna”. Taka będę, gdy uwolnię się od swoich lęków i zacznę spełniać marzenia.

Powinnam zrobić drążkową rozgrzewkę i się rozciągnąć, ale zamiast tego poszłam na koniec korytarza, założyłam jedną słuchawkę, aby nie przegapić tego, co dzieje się na przesłuchaniu, włączyłam swój ukochany Clannad i zaczęłam tańczyć. Czułam, że jestem wolna, niezależna, pełna pozytywnej energii. Tańczyłam, aż poczułam, że łapie mnie zadyszka, wtedy oparłam się o ścianę i zerknęłam w głąb korytarza, gdzie zobaczyłam Agnieszkę. Nie wiem, ile czasu mi się przyglądała, ale gdy się uśmiechnęła, postanowiłam za wszelką cenę zatrzeć poprzednie wrażenie i wyszczerzyłam zęby.

„Czy ja mam problem z kontaktami z normalnymi ludźmi?” – zapytałam się w duchu czując, że to mój durnowaty uśmiech rozbawił ponownie moją rozmówczynię. Całe szczęście nie musiałam wymyślać ratunku dla siebie, bo Agnieszka szybko schowała się z powrotem do sali. Odetchnęłam.

Przerzedziło się, wiec pobiegłam do torby, wrzuciłam słuchawki i postanowiłam uczynić zadość przydrążkowym ćwiczeniom.

„Przynajmniej będę miała czyste sumienie, że zrobiłam wszystko, aby należycie się przygotować”.

Gdy skończyłam poczułam gulę w żołądku. Zaczynałam się bać. Usiadłam aby nie zwymiotować z nerwów. Kiedy weszła ostatnia dziewczyna przede mną, brakowało mi tchu, gdy wyszła, myślałam, że umieram. Ale śmierć miała przyjść po przekroczeniu progu tej sali.

* * *

– Kurwa – zaklęłam głośno, gdy zaraz po wejściu podniosłam oczy i zobaczyłam ją – Helenę JejWrednąWysokość Koterbińską.

Mój mózg z pewnością rejestrował wszystko, co się działo: parsknięcie tuż za mną, które musiało pochodzić z ust Agnieszki Duke, skonsternowaną minę szacownego siwiutkiego, szalenie sympatycznego pana w szarym garniturze oraz niewątpliwe zainteresowanie na twarzy samego Petera Duka. Niestety, żaden z tych obrazów, ani dźwięków nie był w stanie przerwać fali myśli, które przelatywały jak błyskawice przez moją głowę.

Co ona tu robi? Czy mam aż takiego pecha? Ta baba to moje przekleństwo! Nie jestem w stanie tańczyć, gdy ona tu jest! Równie dobrze mogę zaraz wyjść. Ale po co jechałam taki szmat drogi? Po co tyle wysiłku? Mam się teraz poddać? Mam zaprzepaścić swoją życiową szansę, bo w przeszłości niedopchnięta suchotnica wylewała na mnie swoje frustracje? Czułam, że zbliża się napad paniki. Suchość w ustach, zamglony obraz, mdłości. Wtedy przypomniałam sobie słowa terapeutki, do której chodziłam gdy ataki zaczęły się jeszcze w szkole baletowej. Radziła, abym w takich chwilach próbowała przywołać jakieś pozytywne wspomnienie, coś na czym mój umysł będzie mógł choć na chwilę się zawiesić. Zmusiłam więc do pracy obszar mózgu odpowiedzialny za wspomnienia aby wyłuskać z nich cokolwiek. I nagle przed oczami zobaczyłam zielonookiego Tomasza i jego pełne pożądania oczy.

O nie! Teraz? Naprawdę? Próbowałam otrząsnąć się z tego wspomnienia i zaczepić się na innym, bo przecież to pozytywne nie było? Na pewno? I wtedy uświadomiłam sobie, że mdłości ustąpiły, serce bije normalnie, oddech powrócił, a jedyne co czuję to lekka złość i chęć dokopania komuś. No właśnie! Poradziłam sobie z napalonym dupkiem, którego zielone oczy wciąż wydawały mi się urzekające… No tak, znowu myśl o oczach zboczeńca! Po co tu jestem? A tak – mój największy wróg ma patrzeć na moją porażkę? O nie żmijo! Dziś zobaczysz moje zwycięstwo. Agnieszka Duke dała mi szansę. I on – mój idol – siedział teraz przede mną i wyglądał na zainteresowanego, mimo kilku godzin oglądania mniej lub bardziej utalentowanych tancerzy. Wykorzystam tę szansę! Czy „kurwa” to właściwe słowo na przywitanie?

Wzięłam głęboki wdech i powiedziałam to co wypadało:

– Dzień dobry. – Mój głos był nieco drżący. – Nazywam się Małgorzata Ratajczak – dodałam pewniej.

– A kurwa, dzień dobry! – odpowiedział z lekkim amerykańskim akcentem Peter, a wszyscy zaśmiali się w głos. Wszyscy, poza Koterbińską i mną. Ona to wielka dama z kijem w dupie, więc można się było tego spodziewać, a ja? Ja analizowałam, czy to co usłyszałam to dobry czy zły znak. Czy coś jeszcze mogło pójść źle? Jasne, że tak. Dowiedziałam się tego po chwili, gdy miły pan w szarym garniturze, zapytał mnie o moje cv oraz podkład, do którego zatańczę.

Krew odpłynęła mi z głowy. Musiałam być bledsza od trupa w kostnicy, zresztą tak się czułam. Postanowiłam powiedzieć prostą prawdę licząc, że ona mnie wybroni.

– Przepraszam, ale o przesłuchaniu dowiedziałam się dopiero wczoraj wieczorem, tuż przed spektaklem. Potem jechałam całą noc pociągiem i nie miałam możliwości przygotować żadnych dokumentów. – Patrzyłam na wciąż zmieniającego pozycje na krześle, Petera, który nie spuszczał ze mnie oczu. – Nie mam też muzyki – dodałam zawstydzona.

– Czyli jest pani nieprzygotowana do przesłuchania? – spytał z cierpliwością starszy pan.

– Niestety tak, ale jeśli dadzą mi państwo szansę…. – Koterbińska już od dobrej minuty siedziała z ustami zaciśniętymi tak mocno, że były teraz tylko wąziutką kreską. Czułam, że za chwilę rozpocznie swoją tyradę.

– To zwyczajny brak szacunku! – prychnęła z oburzeniem, ale ja wyczułam w tym także szczerą odrazę.

„I wzajemnie stara jędzo” – pomyślałam.

– Skąd przyjechałaś? – zapytał po angielsku Peter, opierając się o krzesło, które nagle zakołysało się tak, jakby miało się przewrócić, a on schwycił w ostatniej chwili blat stolika i powrócił do równowagi.

– Baran – usłyszałam komentarz Agnieszki poprzedzony chichotem.

– Z Gdańska – odpowiedziałam także po angielsku, nie mogąc powstrzymać śmiechu.

– Mieszkasz tam? – kontynuował Peter, kompletnie nie zrażony wpadką sprzed chwili.

– Nie, tylko pracuję – odpowiedziałam już pewniej.

– W takim razie, skąd jesteś? – dopytywał Peter, co wydało mi się bardzo pozytywną jego cechą. Miałam wrażenie, że rzeczywiście go to interesuje.

– Tak naprawdę pochodzę z małego miasteczka we wschodniej Polsce – Łosice – mówiłam płynnie po angielsku – ale większość życia spędziłam w Warszawie w szkole baletowej…

Koterbińska prychnęła jakby zjadła muchę, ale Peter ją zignorował.

– Chcę zobaczyć jak tańczysz – powiedział.

– A do czego niby ona będzie tańczyć jeśli nie wzięła żadnego podkładu – skomentowała z ironią Jędza. – Mamy klaskać? – dodała ponownie prychając.

Opuściłam głowę, bo w sumie miała rację. Czułam jak moja szansa wymyka mi się z rąk. O czym ja właściwie myślałam siedząc tyle godzin na korytarzu? Przecież mogłam napisać cv, Martyna by mi wydrukowała. Mogłam też przygotować utwór. Jestem jednak nieodpowiedzialna. Jędza wygrała.

Nagle poczułam rękę na ramieniu. To była Agnieszka.

– Mam pomysł – powiedziała i podeszła do Petera szepcząc mu coś do ucha. Ten uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową, sięgając po stojącego obok laptopa.

– Do jakiego utworu chciałabyś zatańczyć? – zapytała ciepło Agnieszka.

Nadzieja wykiełkowała we mnie tak szybko, że nie mogłam zebrać myśli. W głowie miałam tylko jedno.

– Clannad – walnęłam, wypuszczając powietrze.

Może to nie jest ten rodzaj muzyki, który powinnam tu zatańczyć, ale odwrotu już nie było. Niech to będzie przynajmniej coś, co lubię, co mi w sercu gra, nawet jeśli pomyślą sobie, że się kochałam w Michaelu Praedzie jako Robinie z Sherwood. Wszystko jedno.

„Czy ja muszę tyle myśleć?” – skarciłam się.

Agnieszka pochylała się nad Peterem i oboje szeptali po czym spojrzeli na mnie.

– Proszę – powiedział po polsku Peter, a z laptopa popłynął utwór „The Hooded Man”.

Resztę przesłuchania pamiętam jak przez mgłę. Tańczyłam tak, jak czułam, trochę baletu, trochę współczesnego, trochę od siebie. Cieszyłam się tym. Nie liczyła się Koterbińska, nawet Peter, ani całe to przesłuchanie nie było istotne. Taniec to moje życie, taniec to mój sposób wyrażania emocji, taniec to powietrze którym oddycham. Tańczyłam tak, jakby od tego zależało moje życie. Gdy utwór się skończył, stałam na środku zdyszana. Słyszałam zachwyty Petera, widziałam gratulujące mi dłonie, ale moje emocje nie odpuszczały, jakbym nie potrafiła wrócić do rzeczywistości. Agnieszka wyszła ze mną na korytarz, poprosiła Martynę o dokumenty i podała mi je.

– Zaczynamy siedemnastego sierpnia – powiedziała, po czym mnie przytuliła.

– Dziękuję – wydukałam, patrząc raz na nią raz na dokumenty.

Oszołomiona chciałam usiąść, ale krzesło było jakiś metr dalej, wiec zaliczyłam tyłkiem posadzkę. To mnie nieco obudziło. Martyna podbiegła do mnie chcąc mi pomóc.

„Będę tańczyć u Petera Duke’a” – brzmiało mi w głowie.

– Będę tańczyć u Petera Duke’a – powiedziałam głośno.

– Zobaczymy jak długo – usłyszałam syczący głos i wiedziałam, do kogo należał.

Spojrzałam w górę, bo wciąż siedziałam na posadzce. Nagle mieszanina złości, żalu, radości i ulgi wybuchła ze mnie z całą siłą, gdy powiedziałam:

– Dłużej niż ty pożyjesz stara Jędzo!

Koterbińska zamarła, wybałuszyła oczy, ale nic nie odpowiedziała, odwróciła się na pięcie i mnie minęła.

„To było głupie i dziecinne” – pomyślałam wstając z posadzki. Ale miałam to gdzieś, bo:

– Będę tańczyć u Petra Duke’a!

Tomasz

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Gośka
Tomasz
Gośka
Gabriel
Gośka
Gabriel
Gośka
Gabriel
Gośka
Gabriel
Gośka
Gabriel
Gośka
Gabriel
Gośka

Soliści

Seria:

Tancerze

Copyright © Adela D. Zalewska

Wszelkie prawa zastrzeżone

Górki 2020

Redakcja: Dudziuk & Przyjaciele

Korekta: Joanna Węglarska-Struczko

Redakcja techniczna: A.Z. Co.

Przygotowanie okładki: Kozak Druk

FB: Adela Zalewska

Dystrybucja: Adela D. Zalewska

ISBN 978-83-958795-2-4