Sopocki rajd - Adam Ubertowski - ebook + audiobook + książka

Sopocki rajd ebook

Adam Ubertowski

2,7

Opis

19 lipca tuż przed północą Michał L. z Redy rozpoczął swój wariacki rajd hondą civic po sopockim Monte Cassino i molo. Ranił ponad dwadzieścia osób. Jego najbardziej poszkodowaną ofiarą jest Adam Ubertowski, który w Sopockim rajdzie przedstawia całe dramatyczne zdarzenie w formie powieści, starając się zrozumieć motywację sprawcy, a także pokazać, jak bardzo spotkanie z szaleńcem zmieniło życie jego i wielu innych osób.

Adam Ubertowski – psycholog biznesu, pisarz, mieszkaniec Sopotu. Wydał między innymi powieści Podróż do ostatniej strony, Szczególny przypadek Pani Pullmanowej oraz Inspektor van Graaf.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (6 ocen)
0
1
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
and308

Dobrze spędzony czas

sprawnie opowiedziana historia, oparta na autentycznym wydarzeniu!!!
00

Popularność




Copyright © Oficynka & Adam Ubertowski, Gdańsk 2014

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2015

Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl

Skład: www.dialoog.pl; [email protected]

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz

www.damasiewicz.idesigner.pl

Zdjęcie na okładce © Chatchawin Jampapha | Depositphotos.com

© Jacek Kadaj | Depositphotos.com

ISBN 978-83-64307-61-4

www.oficynka.pl

email:[email protected]

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Tym,

którzy znaleźli się w złym miejscu

i w złym czasie

1. Tadek

Uwielbiał zapach śląskiego powietrza o poranku.

Droga z domu do pracy zajmowała mu około pół godziny, zawsze przynajmniej raz łapały go czerwone światła. Mógł wtedy otworzyć okno i rozkoszować się tym niepowtarzalnym zapachem, znanym od dzieciństwa.

Zastanawiał się wiele razy, czy mógłby zamieszkać gdzieś indziej. Kilku jego kumpli wyjechało do Londynu, Holandii, Stanów. Wielu znalazło się w Warszawie, Wrocławiu czy Krakowie. Ale czy on by tak potrafił? I może jeszcze ważniejsze – czy by tego chciał? Wiele razy to rozważał. I odpowiedź zawsze brzmiała: nie.

Urodził się w Siemianowicach Śląskich, skończył Politechnikę Śląską, od kilku lat pracował jako młodszy inżynier w fabryce silników samochodowych należącej do dalekowschodniego właściciela. W dodatku jego dziewczyna, Kinga, to taka dwustuprocentowa Ślązaczka, najchętniej w ogóle by się stąd nie ruszała, maksymalnie do krakowskiego rynku. Za dużo korzeni, trudno by było je wszystkie wyrwać jednym ruchem.

Czy zresztą było im tutaj źle? On miał naprawdę niezłą pracę, już teraz dość dobrze płatną, Kinga też pracowała. Kupili mieszkanie na kredyt, nieduże, dwupokojowe, ale własne. Mieli swoje miejsca, znajomych. I nawyki.

Ten należał do jego ulubionych: zawsze gdy jechał samochodem – w tę lub z powrotem – dzwonił do któregoś z kumpli z długiej listy. Kilka pierwszych pozycji było oczywistych – to sami starzy ziomale, jeszcze z podwórka albo szkolnych czasów – ale nieraz z przyczyn obiektywnych trzeba było głębiej sięgnąć. Miał tę listę w głowie, wystarczyło przymknąć oczy i zsunąć wzrok w dół. I wybrać. O, na przykład, pozycja numer 74.

Ale tego dnia ledwie zdążył uruchomić telefon i nie zaczął nawet wyboru szczęśliwca, gdy nagle rozległ się natarczywy dzwonek.

– Cześć, tu Mateusz!

Mateusz? Tadek miał zdecydowanie więcej znajomych niż pamięci operacyjnej w głowie. Który Mateusz? Ten ze studiów?

– No cześć, co tam? – starał się nadać swojej intonacji sens: „Stary, to ty?! Jak fajnie, że dzwonisz”.

– Tadek, bo jest sprawa. Ale pierwsze pytanie: jesteś już na urlopie?

Skąd on wiedział o jego wakacjach? Koleś zrobił niezły wywiad.

– Nie, mam wolne od poniedziałku.

– I od razu gdzieś jedziesz?

– Nie, Kinga ma urlop dopiero od środy. Więc lecimy środa – środa.

Tamten wziął głęboki oddech.

– Ty, no to byłbyś głupi, jakbyś w to nie wszedł. Akurat się zmieścisz!

– Ale w co?

Teraz Tadek uświadomił sobie, że to zupełnie inny Mateusz, były chłopak koleżanki Kingi. Od zawsze był handlowcem, sprzedawał jakieś chipsy czy inne „tuczniki”. W każdym razie – mistrz magicznych sztuczek.

– No bo jest tak. Zorganizowaliśmy z chłopakami wypad do Sopotu. Piątek w nocy wyjazd, powrót późno w poniedziałek. Wszystko już zaklepane. Fajny apartament za trzysta, dwa pokoje. Jak podzielisz paliwo na cztery i nawet nie wiem, jak zaszalejesz, to liczyliśmy, że w pięciu – sześciu stówkach na łeb się zmieścisz. Nieźle, nie?

Pięćset złotych obiektywnie to może nie jest powalająca kwota, ale w budżecie młodego inżyniera dalekowschodniej fabryki silników stanowi jednak zauważalną pozycją.

– No i co?

Tamten zebrał się w sobie. Bo to był właśnie przełomowy moment. Klient kupi albo nie.

– Był już ustalony skład. Czterech fajnych chłopaków. No i dzisiaj rano dzwoni Kozioł, kojarzysz go, i mówi, że nie może, bo coś tam. Więc od razu dzwonię do ciebie jako do pierwszego, by ci to zaproponować. Bo uważasz, nie, że to zajebisty pomysł?

Kozioł. Sopot. Trzysta. Pięćset. Kinga.

– No nie wiem, stary, trochę mnie zaskoczyłeś…

– Ty, no! Ty się jeszcze zastanawiasz? Byłeś kiedyś na Monciaku w sobotę? Chłopie! Tego nie da się opisać!

Oczywiście, że nie był. Nawet kilka razy go korciło, by jakoś tak to wszystko zorganizować, by tam być: w największej polskiej imprezowni w samym środku lata. Widział to tyle razy w telewizji. Ciekawe, jak to wygląda naprawdę.

– Ty, no jesteś tam? Przyznaj się, nie byłeś! To co, chcesz tam pojechać na starość, po czterdziestce?

Tu miał absolutną rację. Jak nie teraz, to kiedy? Gdy z Kingą będą mieli trójkę dzieci albo faktycznie będzie siwym starszym panem?

– No nie wiem, zrozum mnie, Mateo, tak rano dzwonisz, nie myślałem o tym…

– Dobra. Potrzebujesz pięciu minut do namysłu? Ja w tym czasie zadzwonię do Krzycha, ale jak od razu weźmie, to sorry…

Niby wiedział, że jest to standardowa handlowa sztuczka, ale poczuł, że trudno się będzie jej przeciwstawić. Nie powie teraz TAK i potem może tego żałować. I tak nic nie ma do roboty aż do wtorku.

– To jak?

W sumie, co mu zależy, a niech tam! Najwyżej zrezygnuje jak Kozioł w ostatniej chwili. Powiedzą, że jest świnia, ale to przecież żadni jego wielcy przyjaciele. Tego Kozła to w ogóle nie kojarzy.

– Dobra, Mateo, wchodzę w to!

Tamten aż krzyknął z radości. Chyba jednak nie mieli zbyt wielu chętnych na tego „lasta”, czego dowodem był sam fakt, że dzwonił do niego. Nie gadali ze sobą od dwóch lat. Gdyby się nie zgodził, odwołaliby wyjazd albo wszystko kosztowałoby ich trzydzieści procent drożej. To jednak różnica.

– Super, Tadek. Rewelka! Ale… obiecujesz, że się już nie wycofasz w ostatniej minucie? Nie zostawisz nas na lodzie? Bo wiesz, teraz to mamy jeszcze pękatą listę, ale w piątek to by już była łapanka. To jak? Obiecujesz?

Ten Mateo był jednak naprawdę dobrym handlowcem. Taki numer, jaki Tadek chciał mu wyciąć z rana, to nie do pana Mateusza! On takie rzeczy przeżuwa garściami na śniadanie.

Co więc ma zrobić? Jak obieca, to już naprawdę będzie głupio, gdy zrezygnuje. A jeśli nie, to może kupi to ktoś inny i on będzie żałował.

Wziął głęboki oddech. Rzucił w myślach monetą, ale nawet nie sprawdził, czy to orzeł, czy reszka.

– Tak – powiedział. I klamka zapadła.

2. Kinga

– Czy ja wyglądam na idiotkę? – przerwała mu w połowie i wskazała palcem na swoje czoło. – Czy ja mam tu napisane: kompletna kretynka?

Cały dzień, w pracy, zamiast rozmyślać o nowych rozwiązaniach komory wanienkowej, układał sobie w głowie scenariusz tej rozmowy. Zamieniał początek z końcem, słowa na jak najmniej drażniące, ćwiczył towarzyszące wyrazom miny. Zainspirowany maestrią Mateusza odgrzebał nawet skrypt ze szkolenia z perswazji i odkurzył najbardziej przydatne prawa wpływu społecznego.

No ale w końcu powiedział po prostu, jak jest.

– Masz mnie za głupią? Czterech kolesi w samochodzie jedzie na Sopot? To na kilometr pachnie Kac Vegas.

Tego się nie spodziewał. Po tylu latach ich związku sądził, że nabrała do niego pewnego zaufania. Nie ma go za kolesia, który skorzysta z pierwszej lepszej okazji i rozwali w gruzy swoją przyszłość.

– No co ty… – wyszeptał tylko, a potem wił się i tłumaczył, że on nie, w żadnym razie, kocha ją i żadne mu takie głupoty w głowie, chce tylko skorzystać z okazji i zobaczyć ten legendarny Sopot w lecie, zanim jeszcze będzie stary.

– Sam w to nie wierzysz. Gadasz jak harcerz jakiś. Co, pospacerujesz sobie po szlakach? I na tym koniec?

To jeszcze taki dzieciak, pomyślała. Była od niego starsza tylko o dwa lata, ale czasem wydawało się jej, że dzieli ich znacznie więcej. Myślał jeszcze kategoriami studenta, dla którego największą radością życia jest upić się do nieprzytomności wraz z kolegami, najlepiej na Mariackiej w Katowicach. Do tego piłka nożna. No i praca. Kompletnie nie zauważał jej tęsknych spojrzeń, gdy przechodzili obok sklepów z zabawkami dla dzieci, nie widział błysku w jej oczach, gdy mijali samochody wiozące nowożeńców.

Gdy wyskakiwał z czymś takim jak dzisiaj, przyznawała w duchu rację Monice, która nigdy nie przepadała za Tadziem i namawiała ją na każdym kroku, by dobrze to wszystko przemyślała.

– Co ty robisz z tym rozkapryszonym bachorem? Nie widzisz, że kompletnie do siebie nie pasujecie? Ty jesteś piękna, Boże, jak faceci się za tobą oglądają, do tego masz mózg na swoim miejscu. A ten chudy wypłosz? Wygląda jak kurczak przy twoim boku.

Kinga obrażała się po takich słowach i przyjaciółki nie rozmawiały ze sobą dobry tydzień. Potem godziły się z wielkim hukiem i ich przyjaźń kwitła, aż do następnej wielkiej improwizacji Moniki.

A może jednak to ona miała rację? Czy można poważnie traktować faceta, który wyjeżdża z czymś takim? Na trzy dni przed wylotem na ich wyśnione wspólne wakacje, gdzie miała zamiar kochać się z nim wreszcie do upadłego, gdzie może – jak to na urlopie, gdy ciało i umysł uwalniają się z uścisku codziennego stresu – uda się jej wreszcie to, o czym najbardziej marzyła. Obliczyła. Dni płodne przypadną dokładnie wtedy.

Może była po prostu szalona, lokując swoje uczucia i marzenia w osobie tego wiecznego szczeniaka, który nawet jeśli zostanie ojcem, będzie chciał wychowywać dzieciaka na kukułkę?

Może to był ostatni alarmowy dzwonek, by uciec z tej przeciekającej łajby?

Spojrzała ponownie na Tadzia. Zobaczyła znów rozkosznego dużego chłopca, który z całych sił walczył o swoją wymarzoną zabawkę. Jak można było go nie kochać?

– A ty co? Nie byłaś nigdy z koleżankami na wypadzie na krakowski rynek albo Kazimierz? – zaparł się pod boki.

Ten argument wyjątkowo ją rozbawił.

– Gdzie Kraków, a gdzie Sopot?

Zaśmiał się na całe gardło i długo nie mógł się uspokoić.

– Kac Vegas to można sobie zrobić wszędzie, nawet w swoim garażu. Wszystko jest kwestią zaufania – powiedział nagle, niespodziewanie poważnym głosem.

Kingę zamurowało.

To było słowo, które wynosiło ją na inną orbitę. Dla niej związek bez zaufania z definicji tracił sens. A jemu przecież ufała. Tak. Ufała mu bez granic. Jak nikomu innemu, w przeszłości i dzisiaj.

Milczała jakiś czas. Potrzebowała tych sekund, by oswoić się ze swoją decyzją.

– Czekam na ciebie w poniedziałek w nocy, Tadziu. Baw się dobrze – pocałowała go w usta na znak, że w tych słowach nie ma cienia sarkazmu.

3. Natalia

Od kiedy pamięta, pieniądze zawsze były w ich domu.

Ojciec robił rozliczne interesy, raz prowadził hurtownię, raz restaurację. Tylko po to, by po kilku latach zmienić branżę.

Miał okres, gdy zwariował na punkcie firmy budowlanej.

– Budowlanka, budowlanka to podstawa – powtarzał, wpadając do domu na chwilę, by zjeść zimny obiad lub zmienić przepoconą koszulę. – Mówię wam. Budowlanka to potęga! – grzmiał, dopóki drugi z kolei inwestor nie zapłacił mu za robotę. Wtedy jego zapał ostygł. Nagle i bezpowrotnie.

Jakichś oszałamiających pieniędzy nigdy nie zarobił. Gdy przeglądał listę najbogatszych „Forbesa” albo „Wprost”, mocno kręcił głową z niedowierzaniem.

– Jak można ukręcić aż taką kasę? – mruczał do siebie i jego policzki robiły się coraz bardziej czerwone.

Ale nigdy im na nic nie brakowało. Dostawali, co chcieli – od zabawek w dzieciństwie po najnowsze gadżety w późniejszych latach. A wakacji nie spędzali nad polskim morzem, jak wszyscy sąsiedzi.

Mama zajmowała się nimi i trochę pomagała ojcu w prowadzeniu firm. Trafiła się jej cała trójka – jeszcze brat i siostra – więc naprawdę było co robić. Miała zawsze pogodną twarz i każdy, kto by na nią spojrzał, pomyślałby natychmiast, że jest bardzo zadowolona z życia.

I chyba naprawdę tak było. Brat kończył studia lekarskie, a siostra – najstarsza z nich – wyjechała do Londynu i pracowała tam w banku. Nie na zmywaku, w hotelu, tylko faktycznie w samym City. Mało któremu Polakowi to się udawało ot tak. Z ojcem naprawdę się lubili. Do dzisiaj, gdy spacerowali, to trzymali się za ręce, uwielbiali spędzać razem czas, zwłaszcza przesiadywać w ogrodzie ich domu całymi popołudniami.

Natalia wiedziała jednak, że w tym sielankowym obrazku była jedna malutka ryska. I to ciekawe: raczej po stronie ojca niż matki. Dostrzegła to jakieś dwa lata temu. To tęskne spojrzenie, ten specyficzny smutek w oczach, wynikający z braku całkowitego spełnienia: lata lecą, a oni wciąż nie mają wnuków.

Jurek, jej brat, już dawno głośno powiedział, że najpierw musi ustawić się zawodowo – a zajmie mu to dobrych parę lat – i dopiero potem może EWENTUALNIE pomyśleć. Dominika, jej starsza siostra, to była trochę tajemnica. Pierwsze trudne lata w Anglii, to było zrozumiałe, nie było czasu i miejsca na dziecko. Ale potem? Była w dwóch poważnych związkach i nic z tego nie wyniknęło. A przecież uwielbiała dzieci, na pewno chciała je mieć. Może nie mogła? Nigdy nie odważyła się jej o to wprost zapytać.

No więc najprostszą opcją była ona, Natalia. Nie wyjechała daleko – tylko do Warszawy. Najpierw na studia, potem dostała tam pracę, jeszcze później poznała chłopaka stamtąd. I tak krok po kroku.

Nie było jednego momentu, typu: WOW! zostaję! Nie, to było raczej jak łysienie, włosek po włosku i nagle patrzysz, puste miejsce na głowie. Co więcej, Warszawa na początku wcale jej się nie podobała, była dla niej za szybka, za głośna, kiedy wieczorem wracała do swojego wynajmowanego mieszkania, padała z wycieńczenia. Ale to trwało krótko: rok, dwa… Potem powoli przyszło przyzwyczajenie, a jeszcze później odkrywanie niezwykłych miejsc.

Zaczynała od tych, które pozwalały jej odnaleźć spokój, utracony w miejscu dzieciństwa. To wszelkie parki, ciche zakątki, szczególnie po drugiej stronie Wisły. Z czasem przesuwała się coraz bardziej do centrum, polubiła te wszystkie chłodne biurowce i centra handlowe.

Skończyła psychologię, już na studiach zaczęła pracować w firmach rekrutacyjnych, potem jednak zdecydowała się na pracę w wewnętrznych działach personalnych. Krok po kroku, dzięki wiedzy i pracowitości, zbliżała się do celu, jakim było stanowisko HR menedżera. I rok temu wreszcie się to udało: została szefem działu personalnego w niedużej francuskiej firmie farmaceutycznej.

No więc to był może najlepszy moment na to, by uszczęśliwić wreszcie rodziców, sprawić, by to ich melancholijne spojrzenie znikło na zawsze. Miała dokładnie trzydzieści lat, poukładane życie zawodowe – czas, by uporządkować pozostałe sprawy. Tym bardziej że jej Marek mocno już na to nalegał.

Poznali się na studiach, ale jego zawsze interesowało bardziej babranie się w ludzkich emocjach niż zarabianie na nich. To ją właściwie w nim ujęło, ta niezwykła dziś niepraktyczność. Nie znosił garniturów, tych wszystkich „projektów” i „pseudowiedzy”. Uważał, że psychologia to terapia, a wynalazki w rodzaju psychologii biznesu to chwilowe mody. Rozczulał ją tym do łez.

– Nie zarobisz na waciki – mówiła.

Zdecydowali się nagle i niepodziewanie.

– Myślisz o tym samym? – powiedzieli niemal w tym samym momencie. Roześmieli się. Wzięli kalendarze do rąk, ustalili listy gości, miejsca i przede wszystkim datę: 2 sierpnia 2014 roku.

A więc to już dosłownie za kilka dni, Natalia potrząsnęła głową. Jak to zleciało! Kiedy o tym zdecydowali, niemal przed rokiem, wydawało się to jeszcze bardzo odległe. A teraz wszystko było już przygotowane. Jezus, ile to roboty! Suknia, garnitur, lista, menu, hotel, kościół, papiery, świadkowie…

No i jedna z największych przyjemności w tym wszystkim: panieńskie. Kiedy tylko wybrali termin ślubu, obdzwoniła wszystkie najbliższe koleżanki i kazała im zaklepać jeszcze drugą datę, dwa tygodnie wcześniej.

– Dziewiętnasty lipca, sobota. Zakreśliłaś kółkiem? Panieńskie to świętość, to może nawet ważniejszy punkt programu niż sam ślub – śmiała się. Ale faktycznie uwielbiała patrzeć na te radosne korowody, kilka razy zdarzyło jej się uczestniczyć w tej zabawie i zawsze było fantastycznie. Kawalerskie wydawały jej się mocno przaśne, ale zabawa samych dziewczyn miała w sobie coś magicznego.

– Ale gdzie to zrobimy? – zapytała Natalia, gdy wreszcie spotkały się na „naradzie wojennej”.

– Gdzie? Przecież nie w Warszawie…

– Sopot! Tylko Sopot – pisnęła Patrycja, i jak to ona, zaraz zapaliła się do swojego pomysłu. – Dwa razy byłam tam na panieńskim i mówię wam, było super. Ja wszystko załatwię. Obiecuję, dziewczyny. Wielki stumetrowy apartament przy samym Monciaku, kosztuje wprawdzie jakieś osiemset złotych, ale wszystkie się tam pomieścimy. Bilety na samolot trzeba kupić najpóźniej w zimie, będzie taniej. No i koniecznie musimy zorganizować jakieś przebrania. Im głupsze, tym lepsze.

4. Dominika

Stała jeszcze długo w całkowitym bezruchu po wyłączeniu telefonu.

Nie mogła w to uwierzyć. Jej malutka siostra, Natalka, którą utulała w dzieciństwie do snu, która ciągle biegała za nią zadyszana i krzyczała „poczekaj”, miała wieczne smarki pod nosem i ręce ubrudzone od owoców wygrzebanych nie wiadomo skąd, ta kochana drobna istota właśnie oznajmiła jej, że wychodzi za mąż.

Poczuła, że łzy ciekną jej z oczu: jedna po drugiej i nie do pohamowania. Studia, pierwsza praca, nawet zamieszkanie razem z chłopakiem – to wszystko nie było dla niej tak silnym dowodem jej dorosłości, jak decyzja o ślubie. Rodzina, dziecko, niedzielne wspólne obiady – to już było prawdziwe dorosłe życie.

Sekunda po sekundzie, nieuchronnie, jej myśli zaczęły krążyć wokół jej własnej sytuacji. Przeszedł jej dreszcz po plecach.

Była taka młoda, gdy wyjechała do Londynu, wydawało się jej wtedy, że może wszystko. I na początku faktycznie szło jak po lodzie. Dostała świetną pracę w samym centrum City, wynajęła fajne mieszkanie po drugiej stronie rzeki i codziennie rankiem maszerowała przez London Bridge, napawając się widokiem lasu szklanych biurowców.

Potem zmieniła pracę, i kolejny raz. Zawsze na lepszą i lepiej płatną. Tylko mieszkania nie zmieniała – to miejsce przypominało jej o początkach i było malutką kotwicą łączącą ją z krajem, z którego tu przyleciała.

Jednak do Polski zaglądała coraz rzadziej i mniej chętnie. Widziała, że wszystko zmienia się na lepsze, i to nadspodziewanie szybko. Była nawet trochę dumna z tych zmian, chociaż to niedorzeczne, bo nie miała w tym wielkiej zasługi – jeśli nie liczyć drobnych transferów pieniężnych do rodziny. Lubiła spotykać się z koleżankami ze studiów lub liceum, powspominać dawne czasy lub pomarzyć o przyszłości. Uwielbiała spacery po miejscach, które wiązały się z silniejszym biciem serca.

Ale te wszystkie rozkosze nie równoważyły jej niesmaku związanego z tym, że musiała zawsze zmyślać. Powiedzmy sobie szczerze: ordynarnie kłamać. Jej rozmówcy przenosili warszawskie realia na Londyn i oczekiwali, że spełni się identyczny scenariusz. Ustawienie w pracy. A potem rodzinka.

No więc opowiadała niestworzone historie o swoich związkach. Pierwszy był jeszcze z Polakiem, którego poznała w pracy. Historia banalna i wielce prawdopodobna. Drugim jej wirtualnym partnerem był Anglik, pochodzenia irlandzkiego. Paul David, z Dublina, tak jak Bono. Że też nikt nie skojarzył, że zawsze się kochała we frontmanie z U2!

A potem wracała do swojego pustego mieszkania. I czuła się zwyczajnie źle. Bo jak miała się czuć, skoro kłamała tak bez sensu?

Kto jednak, tam, w Polsce, mógłby zrozumieć, że jeśli pracuje się po czternaście godzin w krańcowym napięciu, to potem nie ma się ani sił, ani ochoty na wyjście do klubu. A gdzie indziej niby miałaby poznać kogoś sensownego? W pracy obowiązywał surowy zakaz tworzenia związków. Internet zaś to mekka desperatów trzeciego sortu. Spróbowała tego raz i wystarczy.

Zresztą kobiety w jej wieku wzbudzały zerowe zainteresowanie w dwóch głównych grupach mężczyzn poszukujących żeńskiego towarzystwa: trzydziestolatkach zorientowanych na ostrą zabawę i rozwiedzionych panach w średnim wieku. Dla obu tych grup docelowych była „zbyt dojrzała”.

Zapewne w pierwszych latach po przybyciu do Londynu miała spore szanse na ułożenie sobie tutaj życia z fajnym facetem. Jej słowiańska uroda przykuwała uwagę, miała mnóstwo propozycji, ale przegapiła ten czas. Miała wtedy w głowie coś zupełnie innego, wystarczało jej to, że codziennie rankiem maszerowała przez London Bridge.

Najbardziej żałowała pewnego Polaka, dyrektora z konkurencyjnej firmy, któremu chyba naprawdę na niej zależało. Miał na imię Adam, osiadł w Londynie na długo przed przystąpieniem Polski do Unii, sobie tylko znanym sposobem. Był świeżo po rozwodzie, to znaczy rozwiódł się wtedy, gdy się poznali, to skomplikowane.

Ktoś szepnął jej na ucho, że Adam rozwiódł się dla niej. Ale to oczywisty nonsens. Spotkali się raptem kilka razy, wypili kilka drinków, rozmawiało się faktycznie bardzo fajnie. Ale przecież do niczego pomiędzy nimi nie doszło. Raz jeden całowali się w samochodzie. Jak nastolatki. Nikt normalny z takiego powodu nie pisze pozwu rozwodowego!

A jednak do dzisiaj czuła ssanie w żołądku na wspomnienie tej przelotnej przygody. I miała poczucie, że przegapiła coś naprawdę wartościowego.

Potrząsnęła głową. Nieważne. To już przeszłość. Cisza! Tego już nie ma.

Potrząsnęła głową po raz drugi. Co ona gada? Sama do siebie. Ma dopiero trzydzieści siedem lat, a traktuje samą siebie jak ostygłego już trupa.

Potrafiła tak dzielnie walczyć o należne jej miejsce w firmie. Dlaczego więc nie mogłaby równie skutecznie wyszarpać tego, co należy jej się w życiu prywatnym? Wstyd się przyznać, ale wierzyła w teorię „dwóch połówek”, w to, że gdzieś na świecie czeka na nią idealnie dobrana bratnia dusza. Tę bajkę zaszczepiła jej matka jeszcze w dzieciństwie. Jeśli więc Adam to był „jej facet”, ten właśnie, który był jej pisany, miała prawo o niego powalczyć.

Ta historia w samochodzie zdarzyła się raptem pięć lat temu. Rozwodził się z ogromnymi problemami, wątpliwe, by miał ochotę od razu wskakiwać w nowy związek. A jeśli to był naprawdę „jej” Adam, to…

Już nie pracował w tamtej firmie. Ale w dobie internetu namierzenie kogoś nie stanowiło większego problemu. Usiadła przy komputerze. Po kwadransie miała wszystko: adres jego nowej firmy, adresy mailowe, numer telefonu.

Wystukała cyfry automatycznie, byle szybciej, zanim się rozmyśli. Był piątkowy wieczór, jeśli to wszystko miało jakikolwiek sens, powinien był odebrać.

Pierwszy dzwonek. Drugi. Po trzecim wciśnie klawisz „zakończ”.

– Tak, słucham – odezwał się ciepły, męski głos.

– Adam? Cześć, tu Dominika… Nie przeszkadzam?

Poczuła wahanie po drugiej stronie słuchawki. Pewnie kompletnie jej już nie kojarzył albo był z kimś. Wygłupiła się z tym telefonem.

– Dominika? – brzmienie głosu nasycone było teraz szczerą radością. – Nie no, nie wierzę. I ty też nie uwierzysz. Właśnie zbierałem się do tego, by wykręcić do ciebie i zaprosić cię na drinka.

Teraz uświadomiła sobie, co tak bardzo pociągało ją w tym mężczyźnie. Ten rodzaj błyskotliwego poczucia humoru, ta lekkość w podejściu do spraw, które ona niepotrzebnie rozcinała żyletką na czworo.

Chociaż bardzo nalegał w tamtych dniach, nigdy nie dała mu swojego zastrzeżonego numeru.

5. Darek

– Świetna robota. Gratuluję – powiedział profesor i z uznaniem skinął głową.

Podziękował, chociaż obaj wiedzieli doskonale, że dopiero nazajutrz będą mogli ocenić, na ile udała się ta trudna operacja. To, że dzisiaj wszystko wyglądało doskonale, nie znaczyło nic. Ileż to razy cieszył się przedwcześnie i w kolejnych dniach musiał stanąć przed najbliższymi pacjenta, by powiadomić ich o najgorszym. Na szczęście przypadki odwrotne także czasem się zdarzały.

Dopiero w samochodzie poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Kolejny raz zatęsknił za ich pierwszym przytulnym mieszkaniem na Marka, trzy minuty spacerkiem do Rynku. Powrót z pracy zajmował mu wówczas kwadrans. Dzisiaj dojazd do Woli Justowskiej, przez wiecznie zakorkowane miasto, to była najczęściej cała zmarnowana godzina.

Jednak dom w tej dzielnicy był jednym z największych marzeń Weroniki. Dla niego – przybysza z zewnątrz – ten krakowski snobizm był ciałem kompletnie obcym. Dzielnica jak dzielnica. Na pierwszy rzut oka trudno było zauważyć w niej coś szczególnego. Nic takiego, co kazałoby zapłacić za działkę dwa razy więcej niż gdzie indziej. Co więcej – poznając powoli to miasto, odnalazł cały tuzin miejsc znacznie bardziej urokliwych. Ale przekonał się też, że wyznanie „mieszkam na Woli Justowskiej” powodowało, iż rozmówcy milkli nagle, kiwali głowami z uznaniem lub wręcz wydawali z siebie przeciągłe „wow”.

Mieszkał tutaj