Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Zrobi wszystko, by ocalić wiedźmę ze swoich snów. Wspólnie odmienią świat czy doprowadzą się do zguby?
Everly Hadleigh jest wyznawczynią pierwotnego, spragnionego krwi bóstwa i córką przywódcy sekty. Przez całe życie była kontrolowana przez członków swojej potężnej, bezlitosnej rodziny, którzy zmusili ją do posłuszeństwa i stłumili jej magię. Do czasu.
Okrutne morderstwo doprowadza Everly do odkrycia tajemniczego domu – i zamieszkującego go demona. Ten twierdzi, że dziewczyna może odmienić świat dzięki swojej mocy i pozbyć się z niego zła, któremu musiała dotąd oddawać cześć. Everly niczego bardziej nie pragnie.Ale jaka będzie cena?
Przez dwa tysiące lat demon Callum był sam. Mordował upadłych bogów i poszukiwał wiedźmy, która nawiedzała jego sny, błagając o pomoc. Teraz, gdy wreszcie odnalazł Everly, będzie ją chronił. Los ziemi, nieba i piekła wisi jednak na włosku i nikt nie jest bezpieczny. Jeśli trzeba będzie dokonać wyboru, Callum pozwoli światu spłonąć, aby uratować życie swojej wiedźmy. Czy ten sojusz ich ocali, czy doprowadzi do zagłady?
Ta historia jest naprawdę HOT. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom, którzy tak długo i cierpliwie czekali na tę książkę.
Dziękuję, że razem ze mną odbyliście tę podróż.
Ostrzeżenie: Niektóre treści mogą wywołać silne reakcje emocjonalne i niepokój. Nie jest to książka dla każdego. Proszę sięgać po nią odpowiedzialnie.
Książka zawiera sceny opisujące stany lękowe oraz ataki paniki, porusza temat straty/samobójczej śmierci rodzica, przemocy religijnej, fizycznej i psychicznej przemocy rodzica wobec dorosłego dziecka, ciąży, utraty ciąży/poronienia, przemocy. Zawiera również elementy horroru, w tym body horroru.
Bohaterowie opisywani w scenach seksualnych są pełnoletni.
Książka nie może być traktowana jako źródło ani przewodnik dotyczący bezpiecznego seksu. Niektóre z opisanych tu aktywności grożą poważnymi urazami ciała.
Perwersje/fetysze w książce: krępowanie, gra uderzeniowa, spożywanie płynów ustrojowych, seks w miejscu publicznym, seks rytualny, krwawe zabawy, zażywanie narkotyków w czasie seksu, penetracja wielkim przedmiotem, podwieszanie.
Callum
Piekło – 2000 lat temu
Usłyszałem kiedyś od pewnego śmiertelnika: „Koniec wojny zobaczyli tylko polegli”. A jednak ja, jako nieśmiertelny, również musiałem to wszystko zobaczyć. Każdą wielką bitwę, każdy krwawy konflikt. Upadek każdego królestwa na Ziemi, w Niebie i w Piekle. Z bólem obserwowałem niezmordowaną machinę śmierci nieustannie wypluwającą kolejne trupy.
Przeklęty los nieśmiertelnego.
Chwytałem za broń, byłem świadkiem zagłady wspaniałych miast i końca tak wielu istnień – ja jednak trwałem. Piekło było ojczyzną nieśmiertelnych, ale nawet nas można było unicestwić.
Tak wielu z nas pożegnało się z życiem.
Rozległ się miękki dźwięk odsuwanej klapy namiotu. Byłem dowódcą, a to była moja adiutantka, Kimaris.
– Zwiadowca wrócił, mój panie.
– Zwiadowca? – Odwróciłem się w jej stronę. – Wysłaliśmy trzech.
– Tak, wodzu. Wrócił tylko jeden. – Jej głos nie zdradzał bólu, który dostrzegłem w jej złotych oczach.
Pola były pokryte popiołem. Miasta zrównane z ziemią. Młodzi ginęli. A wojna nadal się toczyła i zdawała się nie mieć końca.
Nie potrafiłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio płakałem nad czyjąś śmiercią. Nie było czasu na ceremonie, podczas których żegnaliśmy zmarłych. Nie mogliśmy cieszyć się, że już są wolni, i pogodzić się z okrutnym losem, jaki ich spotkał.
Zginąć z ręki Boga oznaczało już na wieczność stać się Jego własnością. Twoje jestestwo wessane w Jego własne, potworne cierpienie twojego nieśmiertelnego istnienia, teraz sprowadzonego do roli żywiciela Jego nienasyconej potęgi. Horror nie do opisania, niewyobrażalny nawet dla nas, demonów.
– Ile czasu mamy? – zapytałem.
– Będą tu przed świtem.
W takim razie będziemy walczyć w nocy. Byliśmy ostatnią linią obrony, jedyną szansą na ocalenie dla miasta Dantalion. Jeśli Miasto w Chmurach zostanie zdobyte, stracimy Piekło. I będzie należało do Bogów.
– Callumie… – Zawahała się, po czym wbiła wzrok w trawę, choć przed oczami miała coś zupełnie innego. Coś, co sprawiło, że mimowolnie się skrzywiła. – Są z nimi Żniwiarze.
Ścisnęło mi się serce. Moja twarz była jednak wyprana z emocji. Pewnie wyglądała jak wykuta w kamieniu, nieruchoma i niezmienna. Niewzruszona.
– Chcę, żeby każdy wojownik był w gotowości. Przejdź przez obóz, niech wytrzeźwieją. To nie czas na zabawę.
– Tak jest, wodzu. – Kimaris odwróciła się, żeby odejść, ale pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia.
– Ten zwiadowca – powiedziałem. – W jakim jest stanie? Czy może wyruszyć w drogę?
Kiwnęła głową.
– Weź go na bok i dobierz jeszcze dwóch. Mają nie brać udziału w walce. Jeśli linia obrony zostanie przerwana, niech powrócą do Dantalionu, żeby ostrzec mieszkańców. Lepiej jest mieć niewiele czasu na ucieczkę, niż w ogóle go nie mieć.
Kimaris wyglądała jak rażona gromem.
– Miasto w Chmurach nigdy nie upadło – oznajmiła. – Nigdy.
– Duma każe nam wierzyć, że jesteśmy niepokonani. Bogowie są jednak coraz bliżej. Jesteśmy ostatnią linią obrony. Dantalion nie upadnie, dopóki żyję. – Chodziłem po namiocie, strzelając palcami. – Przekaż im mój rozkaz, Kimaris, ale nikt inny ma się o tym nie dowiedzieć. Niech ta rozmowa zostanie między nami.
* * *
Na horyzoncie zbierały się wielkie kłęby białej mgły, które toczyły się w naszą stronę przez rozległe równiny. W oddali niebo przecięła błyskawica, przez moment oświetlając gargantuiczne kształty zbliżających się bestii.
Daleko za mną lśniło w ciemności Miasto w Chmurach, wydawało się, że jego blask sięga niebios. Tęskniłem za jego ciepłem, wijącymi się uliczkami, czuwającymi nad nim wieżami ze lśniącego onyksu. Odsunąłem jednak od siebie te uczucia, bo teraz moje serce musiało być twarde.
Gdybym się zawahał, gdybym nie skupił się wyłącznie na rozlewie krwi, Dantalion byłby stracony.
Za moimi plecami zebrała się piekielna armia, młode i stare demony. Nad naszymi głowami zgromadziły się ciemne chmury, zasłaniając nocne niebo i srebrne światło bliźniaczych księżyców.
– No i zaczęło padać – zauważyła Kimaris, gdy spadły na nas pierwsze ciężkie krople. – Jak myślisz, ilu ich jest? – wyszeptała.
Wpatrywaliśmy się w nadciągającą mgłę. Z tej odległości niewiele dało się dojrzeć, ale słyszałem dobiegające stamtąd krzyki. Przesiąknięte cierpieniem, rozpaczliwe wołanie istot pochłoniętych przez Bogów. Nieważne, śmiertelnych czy nieśmiertelnych – ich dusze zostały skazane na wieczną udrękę przez Bogów, istoty żywiące się cierpieniem. Bogowie mieli ogromne, ulegające nieustannej przemianie kształty.
Przed nimi, jak wielkie czarne cienie, lecieli Żniwiarze. Mieli na sobie ozdoby z kości, a zza całunów lśniły liczne oczy. Ich zwierzęce i wygłodniałe wrzaski przeszywały noc. Wtórowało im wycie Eldów, mniejszych bestii, zgrzytających zębami i czołgających się u stóp swoich panów.
– Nieważne, ilu ich jest – powiedziałem. – Nie zatrzymamy się, dopóki choć jeden będzie przy życiu.
Odwróciłem się tyłem do zbliżającej się mgły i spojrzałem na moich wojowników. Kły szczękały ochoczo – to był nasz okrzyk wojenny. Wiele demonów naostrzyło pazury albo wzmocniło je metalowymi nakładkami. Niektóre dzierżyły masywną broń zrobioną z eteru, metalu lub kamienia, ostrza lśniły w świetle księżyca.
Za ich plecami błyszczało Miasto w Chmurach, a ja – patrząc na nich – widziałem koniec tej wojny.
Nie wiedziałem, czy będę żył wystarczająco długo, aby stać się tego świadkiem. Ta wojna jednak musiała dobiec końca.
– Mieszkańcy Piekła! – Mój głos zabrzmiał donośnie, docierając nawet do demonów stojących w najdalszych rzędach. – Niektórzy z was żyją już tak długo jak ja. Widzieliście, jak świat się zmienia, widzieliście wybuchające wojny i upadające miasta. Ale niektórzy z was są świadkami wojny po raz pierwszy. Patrzycie, jak giną wasi przyjaciele i kochankowie, a ulice naszych miast spływają krwią.
Odpowiedzieli zgodnym okrzykiem:
– Chwała poległym! Chwała poległym!
Kiedy ostatni raz widziałem stos pogrzebowy? Kiedy było wystarczająco spokojnie, żeby rozsypać na wietrze prochy bliskich? Gdy na nich spojrzałem, dostrzegłem strach i wściekłość. Już nie było w nich nadziei. Zobaczyłem setki istnień gotujących się na śmierć.
Wyprostowałem się ze słowami:
– Dantalion liczy na nas, a my nie pozwolimy miastu upaść! Widziałem was, walczyłem z wami… – Kroczyłem wzdłuż pierwszego szeregu, patrzyłem im w oczy, dotykałem ich ramion. Chciałem, żeby zrozumieli, że mają wodza, któremu obcy jest strach. – Widziałem, jak skąpani we krwi Eldów wyrywacie Bogom serca. Byłem świadkiem waszej zaciętości. Dzisiaj ruszymy do boju, wykrzykując imiona tych, których straciliśmy. Chwała poległym! Nie zapominajcie jednak o żywych. Nie zapominajcie o walczących z wami ramię w ramię ani o tych w dalszych szeregach. Im też należy się chwała!
Zadźwięczała broń, wojownicy wydali z siebie wojenny okrzyk. Podniosłem rękę i przesunąłem klingą po wnętrzu dłoni, aż krew pociekła mi po nadgarstku. Wielu żołnierzy podążyło za moim przykładem, bo żaden demon nie chciał dać wrogowi satysfakcji upuszczenia sobie pierwszej krwi.
– Będziemy patrzeć, jak słońce wschodzi nad ich martwymi ciałami! – wrzasnąłem. – To pole bitwy nasiąknie ich krwią! Żadna istota, nawet Bóg, nie zabierze Piekła jego rodowitym mieszkańcom!
Wycie i krzyki, które się rozległy, były tak donośne, że zagłuszyły przerażające wrzaski naszych wrogów. Rozpostarłem skrzydła w stronę nieba i patrzyłem, jak nadchodzą. Długie macki białej mgły przesuwały się w naszą stronę, a hałas dochodzący z tamtej strony był coraz głośniejszy. Ciemność zadrżała od nagłego ruchu przypuszczających atak olbrzymów.
– Śmierć wzywa! – krzyknąłem. – Dziś jednak nie odpowiecie na jej wezwanie. Dziś będziecie walczyć, a śmierć pożywi się waszymi wrogami! Piekło jest nasze! – Z hukiem głośnym jak uderzenie pioruna skrzyżowałem klingi mieczy, załomotałem skrzydłami i wzbiłem się w powietrze. Pierwsze smugi mgły dotknęły mojej twarzy, zimne jak lód i nasiąknięte przepełnionymi cierpieniem szeptami.
Wyszczerzyłem zęby. Nade mną zawisł ogromny kształt.
– Śmierć wzywa – mruknąłem pod nosem. – Śmierć wzywa.
Uniosłem broń i stawiłem czoła Bogom.
* * *
Słońce, ta czerwona jak krew kula unosząca się na bladoszarym niebie, niemiłosiernie prażyło, a ja snułem się po zasłanym trupami polu bitwy.
Powietrze przesiąknięte było odorem spalonych ciał i rozkładu. Po polu rozrzucone były szczątki, a kałuże krwi powoli wsiąkały w ziemię. Wszędzie leżeli martwi Bogowie, ich ogromne zwłoki topiły się i zamieniały w bryły drżącego mięsa, otoczone kępami fosforyzujących grzybów. Konający Żniwiarze z połamanymi skrzydłami i zmasakrowanymi ciałami rzucali w moją stronę przekleństwa, kiedy koło nich przechodziłem.
Wokół ścieliły się ciała moich pobratymców. Demony, które znałem, u których boku walczyłem. Demony, które kochałem, które miały na sobie ofiarowane przeze mnie metal i klejnoty.
Gdy ich odnajdywałem, zdejmowałem z siebie jeden po drugim kolczyki, którymi mnie obdarowali. Wyrywałem je – lśniące od klejnotów, zdobiące moje uszy, usta, brwi. Nie czułem bólu. Ból fizyczny był niczym w porównaniu z tym, co przeżywałem.
Wlokąc za sobą bezwładne skrzydło, ukląkłem przy kolejnym ciele. Było całe we krwi, ale poznałem tę twarz. Ryker. W wardze miał mój metalowy kolczyk; pamiętałem, jak się cieszył, kiedy mu go dałem. Spędziliśmy razem pełną uniesień noc, zanim nadszedł poranek i kolejny dzień walki.
Jeżeli tego właśnie trzeba było, żeby ocalić Piekło, być może nie powinienem był się na to porywać.
Zamknąłem jego szeroko otwarte szkliste oczy. Następnie przełknąłem ból i pozwoliłem, żeby rozsiadł się na mojej piersi, sprawiając mi tym samym niewyobrażalne katusze. Nie spocznę, dopóki nie odnajdę ich wszystkich. Każdego z osobna. Nie miałem zamiaru pozwolić, żeby choćby jeden z moich wojowników odszedł w Pustkę, na drugą stronę bez pożegnania.
Zza nieruchomych smug dymu wyłaniało się Miasto w Chmurach. Iglice i lśniące wieże ozdobione onyksem i szmaragdami przeszywały niebo jak zęby bestii. Nad miastem górowała wspaniała cytadela Lucyfera, a najwyższa z jej wież znikała w chmurach.
Okrzykną mnie bohaterem. Będą uczty, hulanki, orgie. Alkohol przez wiele dni będzie się lał strumieniami. Piekło zostało ocalone, wygraliśmy tę wojnę.
Lucyfer obsypie mnie swoimi łaskami. Naznaczy mnie, tak jak od bardzo dawna pragnąłem. Tym samym osiągnę wszystko, co było do osiągnięcia.
Arcydemon.
Równy królom.
Obdarzany czcią.
Tyle że wcale tego nie chciałem.
Odwróciłem się plecami do miasta, za które tak wielu oddało życie, i powlokłem się przed siebie. W głowie słyszałem odbijający się nieskończonym echem głos wołający moje imię. Słyszałem krzyki swoich wojowników, które dla mnie już nigdy nie zamilkną.
Z kłębiącego się przede mną dymu wyłoniła się postać. Nie był to ani demon, ani bestia. Śmiertelna kobieta z długimi, jasnymi włosami, które były wilgotne i brudne. Miała na sobie wysokie buty i spodnie, ale jej ubrania nie przypominały tych, które widywałem na Ziemi czy w Piekle. Głowę miała pochyloną, a ramiona przygarbione, trzymała się za bok.
Pociągnąłem nosem.
Poczułem na języku krew, cukierkową słodycz, owoce leśne, miód…
Była wiedźmą.
Wiedźmy szukały demonów tylko z jednego powodu – żeby przejąć nad nami kontrolę. Potrafiły nas zmusić do nagięcia się do swojej woli, jeśli tylko udało im się odkryć nasze prawdziwe imię.
Ta wiedźma wydawała mi się jednak znajoma. Jakbym zobaczył odmienioną przez upływ czasu twarz dawno niewidzianego przyjaciela. Ale to przecież niemożliwe. Nigdy nie zadawałem się z czarownicami.
Nagle uniosła głowę i spojrzała na mnie. Jej oczy lśniły jak szafiry, jasne i piękne pośród krwawego pobojowiska. Staliśmy w milczeniu naprzeciwko siebie, a jej zapach owiewał mnie jak upajające perfumy.
Oszałamiająca, zniewalająca, kusząca ambrozja.
Wtedy przemówiła, a mój świat nagle stanął na głowie.
– Callumie… proszę… pomóż mi…
Everly
Ziemia – 7 lat temu
Czterdzieści minut po północy wśród drzew rozległ się okrzyk:
– Znaleźliśmy ją! Żyje! Znaleźliśmy Juniper!
Członkowie ekipy poszukiwawczej wydawali radosne okrzyki i obejmowali się nawzajem. Wielu pospiesznie ruszyło naprzód, żeby jak najszybciej zobaczyć odnalezioną dziewczynę. Z oddali dobiegał sygnał pędzącej na sygnale karetki, ale ja usłyszałam również coś innego.
Krzyki Juniper słychać było już z daleka, co stłumiło entuzjazm ludzi od dwóch dni przeczesujących las w nadziei, że odnajdą ją całą i zdrową.
Moja matka stała nieopodal, obejmując trzynastoletniego Marcusa Kynesa. Matka Juniper nie brała udziału w poszukiwaniach, ale jej młodszy brat się pojawił. Oczy miał szeroko otwarte, a ręce wciśnięte głęboko w kieszenie niebieskiej wiatrówki.
– Czy jest ranna? – Wydawał się rozdarty pomiędzy chęcią popędzenia w stronę, z której dobiegał hałas, a ucieczką w przeciwnym kierunku. – Dlaczego tak krzyczy?
Mama spojrzała na mnie, ale szybko odwróciła wzrok, przełknęła ślinę i ścisnęła ramię Marcusa. Zrobiło mi się niedobrze. Zmusiłam się, żeby zamknąć oczy i policzyć do dziesięciu, jednocześnie biorąc głęboki wdech.
Czy mama nadal miała krew Juniper pod paznokciami? A może już się jej pozbyła, tak jak wyszorowała do czysta drewnianą podłogę w kościele?
Owinięta w gruby koc Juniper szła z dwoma mężczyznami, którzy mocno ją trzymali, żeby im się nie wyrwała. Ludzie szeptali między sobą, gapiąc się w jej szeroko otwarte oczy i na zakrwawioną klatkę piersiową.
– Pocięła się – wyszeptał ktoś za mną. – Zawsze mówiłem, że z tymi Kynesami coś jest nie tak. Wszyscy ćpają, co do jednego.
Poinstruowano nas, żebyśmy rozsiewali właśnie taką plotkę – Juniper sama to sobie zrobiła. Ześwirowana dziewczyna z jeszcze bardziej ześwirowanej rodziny.
W ten sposób nikt nie weźmie na serio oskarżeń, które będzie rzucała.
– Potwory! – krzyczała Juniper. Szarpała się z ludźmi, którzy ją uratowali, rzucała się na ziemię i bez przerwy odwracała, żeby spojrzeć w stronę lasu. – Tam są potwory! W lesie! One… one wyszły z ziemi… z kopalni! – wrzasnęła ponownie, wczepiając się w ręce ratowników, żeby ich odepchnąć. Tymczasem nadjechał ambulans, a z jego środka wyskoczyli sanitariusze z noszami. Jeden przygotował strzykawkę, a Juniper znieruchomiała i spojrzała ze zgrozą na igłę. – Nie! Zabierzcie to ode mnie! Przestańcie… przestańcie!
Z całej siły zacisnęłam ręce za plecami. Dobry Boże, dlaczego ona żyła?
Juniper opadały powieki, jej krzyk był coraz słabszy. Nagle jej wzrok spoczął na mnie. Podniosła drżący palec, a ja poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku, bo zauważyłam, że ma całkowicie zdarty paznokieć.
– Ty tam byłaś – powiedziała. Próbowała rzucić się w moją stronę, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Sanitariusze musieli podnieść ją z ziemi. Choć jej ciało było takie słabe, Juniper nie odpuszczała. – Ty tam byłaś, Everly! Widziałaś… powiedz im… powiedz im, proszę!
Nagle pobladła, a ja poczułam opiekuńczy dotyk ciepłej ręki na moim ramieniu.
– Powinnaś iść do domu, Everly. – Głos ojca był spokojny, a ja poczułam się lepiej, gdy tylko go usłyszałam. Papa za każdym razem wiedział, co zrobić, co powiedzieć. Rozumiał, że podążanie właściwą drogą nie zawsze jest łatwe.
Czasami jest przerażające. Czasami wymaga robienia podłych rzeczy.
– To byłeś ty! – wrzasnęła Juniper, szczerząc zęby i ostatkiem sił rzucając głową, gdy ją kładziono na nosze. – Ty to zrobiłeś! To ty zostawiłeś mnie tam na dole! Jesteś potworem, Kencie Hadleigh! Ty i ta suka, twoja córka! Victoria! – Juniper zaniosła się śmiechem, kiedy wyrzuciła z siebie imię mojej przyrodniej siostry, histeria wzięła górę nad jej przerażeniem. Ratownicy załadowali nosze do karetki, ale Juniper zdołała jeszcze raz obejrzeć się w moją stronę i wycedziła z nienawiścią w głosie: – A ty się temu przyglądałaś. Patrzyłaś i nic nie zrobiłaś.
* * *
Tamtej nocy sala rozpraw była pełna.
Odkąd stary gmach sądu został przekształcony w siedzibę Towarzystwa Historycznego w Abelaum, pomieszczenie to było używane jedynie w czasie spotkań członków i ofiarodawców tego zrzeszenia. A przynajmniej takiej wersji się trzymaliśmy. Zresztą ponad dwudziestu ludzi, którzy tu się zebrali, faktycznie było dobroczyńcami Towarzystwa. Wszyscy szczodrze wspomagali cele mojego ojca – swoim czasem, pieniędzmi i lojalnością.
Lojalność względem mojego ojca oznaczała lojalność względem Libiri. Dzieci Istoty z głębin, czciciele Jego wielkiej mocy. Tylko my dostąpimy dobrodziejstw Jego łaski, kiedy wreszcie zostanie uwolniony. Kiedy zrealizujemy swoje cele, nasz Bóg będzie wolny, świat się zmieni, a na nas spłynie Jego łaska.
Dzisiejszego wieczoru oddaliliśmy się jednak od swoich celów. Nie wyglądało to dobrze.
Wystraszeni wyznawcy zgromadzili się w sali rozpraw na dole, a moja rodzina zebrała się na poddaszu. Atmosfera była napięta, tak jakby zdenerwowanie zebranych pod nami czcicieli – wykręcanie rąk, przebieranie nogami i niepewne szepty – przeniknęło na strych i wypełniło stęchłe powietrze. Zadrżałam na groźny pomruk grzmotu w oddali i wlepiłam wzrok w sufit, jakby lada chwila miał nam się zwalić na głowy.
Nie mieliśmy pojęcia, jak przerażająca może być wściekłość Istoty z głębin. Jeszcze nie.
Dzięki temu, że spoglądałam w górę, nie musiałam oglądać potwornego widowiska rozgrywającego się u moich stóp – Leon, zniewolony przez mojego ojca demon, wił się w kręgu uroku. To właśnie na nim ojciec wyżywał się za dzisiejszą porażkę.
Kent Hadleigh zawsze był spokojnym człowiekiem. Opanowanym, skupionym, elokwentnym. Dlatego ludzie mu ufali i uważali go za świetnego przywódcę. My, jego bliscy, wiedzieliśmy jednak, że tuż pod pozornie spokojną powierzchnią buzuje wściekłość. Słuszny gniew, któremu ojciec dawał ujście, gdy tylko znalazł się za zamkniętymi drzwiami.
Demony z łatwością dochodziły do siebie, nawet mocno poturbowane, ale tym razem ciało Leona przypominało krwawą miazgę. Słowa, których używał ojciec, żeby sprawić mu ból, były wstrętne i pełne nienawiści.
– Scissa carne – wyrecytował ponownie, a Leon wydał z siebie zdławiony okrzyk. – Cum ardenti sanguine.
Poczułam zapach palonego ciała i zrobiło mi się niedobrze. Szybko zerknęłam w kierunku matki, która stała tuż za kręgiem uroku, mrucząc coś pod nosem. To ona narysowała ten krąg – obręcz, linie, runy, a wszystko po to, by uwięzić w jego wnętrzu potężnego mieszkańca Piekieł. Wypowiadane przez nią zaklęcia nadawały moc słowom ojca, bo on sam nie posługiwał się magią.
Na moment zapadła cisza, w której słychać było jedynie ciężki oddech Leona, po czym ojciec gniewnie warknął:
– Ona ma piętnaście lat! Nie zdołałeś złapać pieprzonego dzieciaka! Naprawdę sądziłeś, że się nie zorientuję, że zrobiłeś to celowo?
Stojący obok mnie Jeremiah, mój przyrodni brat, uśmiechnął się pod nosem z sadystyczną satysfakcją. Victoria, moja przyrodnia siostra, wydawała się znudzona, podobnie jak jej matka. Cierpienie, którego były świadkiem, nie robiło na nich absolutnie żadnego wrażenia, a rozpaczliwe krzyki jakby nie docierały do ich uszu.
– Scissa carne!
Spojrzałam w oczy matce, stojącej po drugiej stronie kręgu uroku. Jej jasne włosy były związane, a błękitne oczy ciemne od mocy, jak zawsze, kiedy używała magii. Matka potrafiła rzucać zaklęcia bez użycia słów, wystarczyła jej sama intencja i skupienie, żeby władać żywiołami, wprawiać w ruch przedmioty i sprawiać, by robiły dokładnie to, czego chciała.
Z kolei ojciec, żeby użyć magii, potrzebował książeczki, którą teraz mocno ściskał w dłoniach. Był to grymuar, od pokoleń przechodzący w naszej rodzinie z ojca na syna, dzięki któremu każdy kolejny patriarcha rodu mógł nie tylko stosować magię, ale również wydawać rozkazy demonowi, którego znak był w nim zapisany.
Z wyjątkiem kilku zaufanych wyznawców nikt nie wiedział, kim naprawdę jest Leon. Wyglądał prawie jak człowiek – demony zwykle tak wyglądały. Kiedy miały okazję, nie tylko w mgnieniu oka zabijały ludzi, ale i rozkoszowały się naszym bólem. Albo gorzej, podstępnie namawiały do oddania duszy, oferując w zamian coś, czemu człowiek nie mógł się oprzeć.
A gdy sprzedałeś duszę, nie było już odwrotu. Stawałeś się ich własnością na wieczność, przywiązany do demona i skazany na Piekło.
Ojciec mówił, że to los gorszy niż śmierć.
Ludzie spoza rodziny myśleli, że Leon jest zatrudnionym przez ojca ochroniarzem z prywatnej firmy. Tak samo było, kiedy służył mojemu dziadkowi, wcześniej jego ojcu i tak dalej, i tak dalej, aż do człowieka, od którego to wszystko się zaczęło – Morpheusa Leighmana. To on odkrył obecność Istoty z głębin i jako pierwszy zaczął oddawać Mu cześć.
Podobnie jak mój ojciec, Morpheus nie był czarownikiem. Ród ojca nie miał we krwi magicznych umiejętności. Moja matka potrafiła używać magii, ja jednak zostałam obdarzona zaledwie jej okruchami, splątanymi nitkami mocy, które z największym trudem czasem udało mi się odplątać, a o których kontrolowaniu mogłam w ogóle zapomnieć.
Ale – jak mój ojciec często powtarzał – młoda kobieta nie potrzebowała mocy. Wystarczał jej uległy umysł i posłuszne serce.
Wreszcie ojciec uznał, że czas już kończyć. Wziął głęboki oddech i przeczesał palcami krótkie, siwiejące włosy.
– Natychmiast wracaj do domu, do swojego pokoju – zwrócił się zachrypniętym głosem do demona, który leżał skulony na podłodze w kałuży krwi. – Nie wolno ci opuścić kręgu uroku, dopóki ci nie rozkażę tego zrobić.
Leon zacisnął złote oczy, po czym zniknął, pozostawiając po sobie smugę dymu. Ramiona mi opadły, napięcie, którego nawet nie byłam świadoma, gwałtownie puściło. Mama uklękła, żeby zetrzeć szmatką narysowany kredą krąg uroku, a Meredith obserwowała ją, marszcząc z obrzydzeniem nos. Nienawidziła nas. Byłam żywym dowodem niewierności jej męża, dowodem, który przez cały czas miała przed oczami.
Obecność żony i kochanki ojca w tym samym pokoju wydawała się przepisem na prawdziwą katastrofę. Bez wątpienia tylko kiepski humor ojca powstrzymywał Meredith przed powiedzeniem czegoś niegrzecznego.
– Doprowadź się do porządku – warknął ojciec, z irytacją poklepując Jeremiaha po ramieniu, po czym szorstko poprawił mu marynarkę. – Gdy tam wejdziemy, oczy wszystkich będą skierowane na ciebie. – Spojrzał na mnie takim wzrokiem, że aż się skuliłam. – A ty weź się w garść. Nie mogą mieć cienia wątpliwości, że panujemy nad sytuacją.
– Dobrze, ojcze. – Powiedziałam tak cicho, że nie byłam pewna, czy w ogóle mnie usłyszał. Opuścił poddasze, a my podążyliśmy za nim. Jeremiah deptał mu po piętach, potem szła Meredith, za nią Victoria, a na końcu moja matka i ja. W drodze do sali rozpraw mama zimną dłonią ścisnęła mnie za rękę.
Dzisiejszego wieczoru powinniśmy byli zebrać się w kościele pod wezwaniem świętego Tadeusza. Był to najstarszy kościół w Abelaum, został zbudowany ponad sto lat temu, a my wybraliśmy go na miejsce kultu naszego Boga. Ale w lasach wokół świątyni oraz położonego w pobliżu szybu górniczego White Pine nadal roiło się od funkcjonariuszy lokalnej i stanowej policji, którzy przetrząsali okolicę w poszukiwaniu wskazówek, co dokładnie przytrafiło się Juniper. Lokalna policja siedziała w kieszeni u mojego ojca, ale pozostali stanowili dla nas poważne zagrożenie.
Jeśli dotrą do kościoła, to czy odkryją tam ślady krwi? Czy zorientują się, że świece jeszcze niedawno się paliły, kurz z ławek zniknął zmieciony przez białe tuniki, a w powietrzu nadal unosi się ziołowy zapach kadzidła? Czy będą obwiniać moją matkę? Ojca? Siostrę? Mnie?
Oczy mamy były otwarte, ale myślami znajdowała się daleko stąd. Potężne wiedźmy, takie jak ona, umiały przenieść swoje duchowe „ja” za Zasłonę, w bezkresny obszar znany jako Betwixt, miejsce poza czasem i przestrzenią.
Doświadczone wiedźmy, a mama bez wątpienia taką była, potrafiły tam się przenieść, ale było to niebezpieczne. Mama nigdy nie pozwoliła mi podjąć takiej próby.
W Betwixcie można było zobaczyć i odkryć wiele rzeczy. Na przykład podróżować w czasie, zaglądać w przyszłość lub w przeszłość, nawiązać kontakt z duchami lub innymi istotami nie z tego świata, nawet z samym Bogiem.
Drzwi do sali rozpraw otworzyły się z hukiem, wyznawcy wzdrygnęli się z trwogą na widok ojca kroczącego między rzędami ławek w kierunku podwyższenia. Reszta rodziny zajęła miejsca z przodu pomieszczenia: Meredith, Victoria i Jeremiah po jednej stronie, a matka i ja – po drugiej.
Gdy ojciec odwrócił się w stronę czcicieli, w pomieszczeniu zapadła cisza. Jedynym dźwiękiem było bębnienie deszczu o dach sądu, od czasu do czasu przerywane odgłosem grzmotu.
Ojciec zerknął w naszym kierunku. To wystarczyło, żeby ścisnął mi się żołądek.
– Planowaliśmy zebrać się tutaj dzisiejszej nocy, żeby oddawać cześć i dziękować naszemu Bogu – powiedział. – Stało się jednak inaczej. Przybyliśmy tutaj pogrążeni w smutku i przepełnieni skruchą, ponieważ nie udało nam się wypełnić naszego najważniejszego zadania.
W pomieszczeniu rozległy się pomruki strachu i przerażenia. Ojciec ciężko westchnął, po czym ścisnął dłońmi krawędź mównicy i spojrzał na nas – na swoją rodzinę, na swoich wiernych.
Ponownie rozległ się grzmot, tym razem głośniejszy niż poprzednie. Budynek zadrżał, a mama się wzdrygnęła. Obie to poczułyśmy – obecność z tyłu głowy. Jak wijące się w górę po naszych kręgosłupach węże, jak robactwo kłębiące się w naszych kościach. Bóg widział wszystko, co działo się w tym małym miasteczku, ale zdecydowanie przyciągała Go magia w mojej matce i we mnie.
– Pewnego dnia nasz Bóg powstanie – oświadczył ojciec, wbijając we mnie wzrok ciężki od przeczucia zbliżającego się końca. – Wybierze błogosławione naczynie, będzie chodził między nami. Pobłogosławi tych, którzy pozostali mu wierni, i sprowadzi święte cierpienie na tych, którzy nie chcieli uwierzyć. Najpierw jednak wypełnijmy swój obowiązek. Musimy złożyć w ofierze trzy dusze.
Ktoś w tłumie pociągnął nosem; zadrżałam na dźwięk rwących się oddechów.
– Juniper Kynes miała być złożona w ofierze jako pierwsza – ciągnął ponuro ojciec. – Victoria, moja oddana córka, przyprowadziła ją do nas z taką delikatnością, jakby prowadziła niewinne jagnię. Lecz naturą człowieka jest doświadczać porażek. Nasza ofiara zdołała uciec. Sprzeciwiła się Bogu, zmarnowała ofiarę krwi, zaprzepaściła własne cierpienie. Dlatego zebraliśmy się tutaj, żeby błagać o przebaczenie. I aby z całego serca potępić ogromną zdradę, jakiej się wobec nas dopuszczono.
Rozległ się odgłos grzmotu tak głośny, że kilka osób krzyknęło z przerażenia. Niektórzy chwycili się za serce, inni zacisnęli oczy.
– Kto spośród nas jest zdrajcą? – Ostry głos Meredith drażnił moje i tak rozedrgane nerwy. – W szeregach Libiri nie ma miejsca na nielojalność. Bóg widzi nas wszystkich. – Stanowczo kiwnęła głową, ale nie spojrzała w naszym kierunku, za to moje przyrodnie rodzeństwo zupełnie się nie krępowało. Wyraz twarzy Victorii był nieprzenikniony, ale Jeremiah patrzył na nas ostrym, podejrzliwym wzrokiem spod zmrużonych powiek.
A przecież matka i ja zrobiłyśmy, co do nas należało. Mama przeprowadziła ceremonię składania ofiary, a ja byłam świadkiem.
Żadna z nas nie mogła wiedzieć, że Juniper ucieknie. Wrzucono ją do zalanej kopalni, a dokładniej do głębokiego na sześć metrów szybu wypełnionego błotem, który następnie zabito deskami, gdzie dziewczyna została pozostawiona swojemu losowi.
Poczułam skurcz w żołądku, te wspomnienia przyprawiały mnie o mdłości. Krzyki, krew. Błagała nas, żebyśmy przestali.
Powinniśmy byli przestać.
Mama ostrzegawczo ścisnęła moje palce. Nie była wróżbitką, jak babcia Winona, ale i tak posiadała niezawodną umiejętność wyczuwania moich myśli. Moje lęki mieszały się z jej lękami, krążąc między nami jak infekcja.
– Zdrajca zostanie odnaleziony – powiedział ojciec, przeszywającym wzrokiem przeczesując tłum. – Istota z głębin poznała jego serce, jego nielojalność. Zemsta go nie minie. Miejcie wiarę! Woli Boga nie da się powstrzymać. Być może Juniper jest teraz poza naszym zasięgiem, ale przecież nie jest jedyną potomkinią swojego rodu. – Tłum zaszemrał, z kilkunastu ust padło imię „Marcus”. – Teraz proszę was, żebyście udali się prosto do domów. Bądźcie ostrożni, miejsce waszej wiary niech będzie w sercach, nie na językach. Porozmawiam dzisiaj z szeryfem. Uważajcie, co mówicie, jeśli ktoś zapyta, co widzieliście. Niech Istota z głębin zmiłuje się nad nami wszystkimi!
– Niech Istota z głębin się zmiłuje! – powtórzyli wyznawcy. Ja też powtórzyłam te słowa zdrętwiałymi ustami.
Gdy ludzie zaczęli się rozchodzić, mama wyprowadziła mnie do holu. Siedziba Towarzystwa Historycznego tonęła w mroku, zgaszone były wszystkie światła z wyjątkiem tych w starej sali rozpraw i przy wejściu. Mama pospiesznie przepychała się przez tłum, ciągnąc mnie za sobą w kierunku pustego składziku.
Puściła moją rękę, żeby wślizgnąć się do ciasnego, ciemnego pomieszczenia. Przyglądałam jej się przez chwilę, czekając, aż coś powie, ale ona tylko w milczeniu wykręcała palce.
– Mamo, o co…
Chwyciła mnie za przedramiona, zanim zdołałam skończyć.
– Nie mów o tym nikomu – wyszeptała, a jej oczy wypełniły się łzami. – Muszę ci coś powiedzieć… Everly, musisz poznać prawdę…
Podskoczyłyśmy, bo drzwi składziku gwałtownie się otworzyły. Stanął w nich ojciec i wodził oczami między mną a matką, groźnie marszcząc brwi.
– Muszę z tobą porozmawiać, Heidi – oznajmił. – Sam na sam. Teraz.
Mama podążyła za ojcem w stronę pustej sali rozpraw. Pozostali wyznawcy opuszczali budynek pogrążeni w ponurym milczeniu, o wiele bardziej wymownym niż słowa. Nikt nie odważył się iść do samochodu sam. Wszyscy szli dwójkami i trójkami, zbijali się w małe grupki, zerkając nieufnie na głębokie cienie pod drzewami.
Gdy czekałam na mamę, nocne powietrze przeciął ostry, udręczony krzyk. Ci, którzy jeszcze nie opuścili budynku, zastygli w bezruchu, spoglądali na siebie szeroko otwartymi oczami, w których czaił się strach przed tym, co kryło się w mroku. Istota z głębin nie była jedynym dziwnym stworzeniem zamieszkującym nasze miasteczko. Abelaum było jak wir wodny – Zasłona była tutaj cienka, a obecność Istoty z głębin przyciągała różne rodzaje bestii. Stwory te nie były przyjazne, nie miały nic wspólnego z bajkowymi potworami z książeczek dla dzieci. Były drapieżnikami, niezwykle żarłocznymi, w dodatku obdarzonymi nadnaturalną siłą. Ludzie zaś byli dla nich łatwą zdobyczą.
– Dlaczego jej nie dopadły?
Wzdrygnęłam się na dźwięk głosu siostry. Zanim zdążyłam się odwrócić, objęła mnie w pasie, jakby chciała dodać mi otuchy, i oparła podbródek na moim ramieniu. Ale jej słowa nie miały w sobie nic pokrzepiającego.
– Ojciec powiedział, że potrzeba było potężnej magii, żeby ukryć Juniper przed Eldami. Nawet Leon nie mógł jej znaleźć. – Victoria pachniała sztucznym aromatem waniliowym, a jej akrylowe paznokcie stukały lekko po moim obojczyku, gdy przytrzymywała mnie blisko siebie. – Jak w ogóle mogło do tego dojść, Ev? Hmmm? Przecież jedyne osoby w naszej rodzinie, które obdarzone są zdolnościami magicznymi, to tata… i twoja matka.
Parsknęła śmiechem, kiedy jej się wyrwałam i nerwowo obciągnęłam sweter. Niecałe siedemdziesiąt dwie godziny temu zwabiła Juniper do lasu. Odurzyła ją LSD, poczekała, aż dziewczynę ogarną halucynacje, po czym zaprowadziła ją prosto do Świętego Tadeusza.
W imię lojalności do Boga zdradziła swoją najlepszą przyjaciółkę. Nawet nie drgnęła, kiedy Juniper krzyczała. Nie uroniła ani jednej łzy. Było to przerażające, ale moja siostra zawsze była dobra w odgrywaniu swojej roli.
Nie sposób się było dowiedzieć, jaka jest naprawdę. Miała piętnaście lat, a emocje traktowała jak maski, które z łatwością zmieniała w zależności od potrzeby.
– Co mi próbujesz powiedzieć? – Mówiłam cicho, ale mój głos i tak wydawał mi się zbyt głośny. Zawsze taki mi się zdawał, bo oczekiwano ode mnie, by było mnie widać, ale nie słychać.
Posłała mi wymuszony uśmiech, jakby samo poruszanie tego tematu sprawiało jej ból.
– Może nic – stwierdziła niewinnie. – Może tylko próbuję zrozumieć, gdzie, do cholery, popełniliśmy błąd. – Podeszła bliżej, nadal z tym dziwnym wyrazem twarzy. – Wiesz co? Chyba już wiem. Tata popełnił błąd, kiedy szesnaście lat temu zerżnął tę dziwkę, twoją matkę.
Te słowa wbiły mi się prosto w serce. Victoria lekceważąco machnęła ręką i dodała beztroskim tonem:
– Jednak pomyłki się zdarzają, a Bóg je widzi. On już wie, co z nimi zrobić. – Wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła kosmyk moich jasnych włosów, takich samych jak włosy mojej matki. – Nigdy nie będziesz córką, której pragnął ojciec. Choć twoja matka robi, co może, żeby podkopać moją pozycję. Może powinnaś zacząć się zastanawiać, kto cię ochroni, kiedy jej zabraknie…? Mamusia nie zawsze będzie obok.
– Czas na nas, dziewczęta – zawołała ostro Meredith, machając do nas z holu. Victoria przerzuciła przez ramię brązowe włosy i odwróciła się, ale ja nie ruszyłam się z miejsca. Mama nadal rozmawiała z ojcem, a ja czułam, że nie mogę zostawić jej z nim samej.
Słowa Victorii odbijały się echem w mojej głowie.
„Kto cię ochroni, kiedy jej zabraknie?”
* * *
Minęły zaledwie dwa krótkie lata, a poznałam odpowiedź. Kiedy mama odebrała sobie życie, zostałam sama.
I nie było zupełnie nikogo, kto by mnie ochronił.
Everly
Ziemia – czasy obecne
Mgła kłębiła się wokół moich kostek jak fale oceanu. Las pogrążył się w mroku, ale światło księżyca prześwitywało przez sosnowe igły. Ziemia pod moimi bosymi stopami biła chłodem, gdy tak bez celu wędrowałam między drzewami.
Noc była cicha. Leśne stworzenia umykały przede mną, nawet świerszcze zamilkły.
Moja ofiara znajdowała się blisko. Oddychała chrapliwie – była tak przerażona, że nie mogła złapać tchu. Poruszała się głośno i niezdarnie. Raz po raz z paniką zerkała przez ramię, a w jej oczach dostrzegałam coraz więcej rozpaczy i szaleństwa.
Nie miała jednak szans uciec przede mną.
Zahaczyła butem o korzeń, potknęła się i runęła na ziemię. Podniosła się i spojrzała mi prosto w twarz, szepcząc rozpaczliwie:
– Proszę, Everly. Proszę, nie rób tego.
Kiedy upadła, pękły jej okulary. Błagalnie wyciągnęła w moją stronę zakrwawione dłonie.
Zamiast serca miałam zimną dziurę. Coś miotało się wewnątrz mojej czaszki, drapiąc i napierając od tyłu na oczy. W głowie słyszałam szept, okrutny i bezwzględny: „Zabij ją. Zabij ją. Zabij ją”.
Nóż w mojej ręce zalśnił w świetle księżyca. Wiedziałam, co muszę zrobić.
– Proszę, Everly! – Po policzkach płynęły jej łzy. – Musisz to zapamiętać. To ważne, proszę, zapamiętaj to.
Stanęłam nad nią, powoli przechylając głowę w bok. Jej krew zabarwi ten las. To będzie moje najwspanialsze dzieło sztuki.
– Sybil wskaże ci drogę – wyszeptała. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz.
Mówiła coraz szybciej. Jej słowa zlewały się ze sobą.
W uszach mi dzwoniło. Czułam ból w klatce piersiowej. Drapanie wewnątrz czaszki nie ustawało.
Musiałam to przerwać.
Podniosłam nóż, ale ona nie zareagowała. Nie przestawała szeptać.
– Twoja krew użyźni tę ziemię, Raelynn – oznajmiłam. Mój głos brzmiał obco.
Nagle umilkła. Zamarła w całkowitym bezruchu z mocno otwartymi oczami. Następnie powoli otworzyła usta. Szeroko. Zbyt szeroko. Jej szczęka z nieprzyjemnym trzaskiem wyskoczyła ze stawu, dziewczyna wrzasnęła…
Gwałtownie się obudziłam.
Szkicownik zsunął mi się z kolan i uderzył w drewnianą podłogę z głośnym „łup”. Kredki potoczyły się po blacie i jedna po drugiej spadły na podłogę, zanim zdążyłam wyciągnąć rękę, żeby je zatrzymać.
– Cholera… A niech to! – Uderzyłam się głową o stół, kiedy próbowałam się pod niego wślizgnąć, żeby pozbierać kredki. Przez chwilę siedziałam na podłodze, pocierając ręką głowę i użalając się nad sobą.
Było już późno. Biblioteka lada moment miała zostać zamknięta. Cholera, musiałam przespać dobre kilka godzin. Z ciężkim westchnieniem zebrałam kredki i powoli wstałam, po czym włożyłam swoje rzeczy do torby na ramię.
W bibliotece uniwersyteckiej panowała cisza, słychać było tylko strugi deszczu spływające po wielkim witrażu nad wejściem. Głowa mnie bolała, wspomnienia koszmaru sennego powoli się rozmywały. Pozostało tylko to imię.
Raelynn. Kim, do cholery, była Raelynn?
Nowy semestr miał się zacząć dopiero za kilka tygodni, ale ja większość lata spędzałam właśnie tu, w bibliotece. Uwielbiałam lekko waniliowy zapach pokrytych kurzem książek. Kochałam zaciszne wnęki, sklepiony sufit i przytłumione światło płynące ze starych kinkietów na ścianach.
To była moja kryjówka, moja namiastka wolności, przebłysk wszystkich cudów świata, które gdzieś tam na mnie czekały.
Czekały, aż się stąd wyrwę.
Siedziałam na drugim piętrze biblioteki, skąd miałam widok na znajdujące się poniżej główne wejście do budynku, otoczona wysokimi regałami i rozsianymi tu i ówdzie stolikami. Jedna z kredek potoczyła się za daleko, żebym mogła jej dosięgnąć, zmrużyłam więc oczy, wyciągając w jej kierunku rękę. Wyobraziłam sobie, jak turla się w moją stronę, prosto pod nogi krzesła, tak abym mogła ją podnieść.
Kredka jednak nawet nie drgnęła.
Próby posłużenia się magią były jak rozciąganie zesztywniałego mięśnia albo pisanie lewą ręką. Wymagały intensywnego skupienia, ale nawet jeśli dawałam z siebie wszystko, rezultat i tak był mizerny.
Zaciskając zęby, poruszyłam palcami, jakbym chciała przyciągnąć kredkę do siebie.
Kredka oderwała się od podłogi i pomknęła przez powietrze. Wbiła się w ścianę za mną, a ja w ostatniej chwili zrobiłam unik, żeby nie dostać nią w głowę. Cholera. Pospiesznie wyrwałam kredkę ze ściany i skrzywiłam się na widok dziury, którą zostawiła.
Oby tylko nikt nie zauważył.
Było tak późno, że ostatni autobus na pewno już odjechał. Będę musiała wracać do domu po ciemku. Większość okolicznych mieszkańców nie odważyłaby się wychylić nosa z domu po zmroku, ale mnie to już nie ruszało. Jeśli będę się trzymać drogi, najprawdopodobniej nic mi nie będzie.
A jeśli jednak… cóż, jeden koszmar więcej i w końcu będzie po wszystkim.
Nagle podskoczyłam, bo tuż za mną rozległy się kroki. Mogłam jednak odetchnąć z ulgą, bo zza regałów wyłonił się William Frawley, zerkając na mnie z zaciekawieniem zza okularów. Był jednym z bibliotekarzy, zwykle można go było znaleźć za półokrągłym biurkiem przy wejściu, gdzie przesiadywał z nosem w książce.
– Wszystko w porządku? – chciał się upewnić. – Usłyszałem hałas.
– Uderzyłam się w kolano – wyjaśniłam, krzywiąc się i masując nogę, żeby kłamstwo wypadło wiarygodniej. – Przepraszam. Czy komuś przeszkodziłam?
– Nie ma już komu przeszkadzać. – Zachichotał, podnosząc kółko na klucze. – Właśnie miałem zamykać.
– A niech to…! Znowu się zasiedziałam. Przepraszam! – Pospiesznie zgarnęłam resztę swoich rzeczy do torby. – Na dole mam jeszcze stertę książek, jeśli to nie kłopot…
– Żaden problem. – Jego wzrok zatrzymał się na szkicowniku; wziął go do rąk, zanim zdążyłam go ukryć w torbie. Rysunek przedstawiał witraż, kolorowe szybki lśniły w blasku zachodzącego słońca. – To tym się zajmowałaś? – Przytaknęłam, a on uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Jakie to piękne!
Wyjęłam mu szkicownik z rąk ze słowami:
– Mama powtarzała, że bardzo by chciała to namalować. Kochała ten witraż. Te kolory, słońce prześwitujące przez kolorowe szybki… Zawsze mówiła, że to prawdziwa magia.
Williamowi najwyraźniej zrobiło się głupio, niepewnie potarł kark.
– Przepraszam, Ev. Nie chciałem…
– Rozmowa o mamie nie sprawia mi przykrości – zapewniłam go z łagodnym uśmiechem, pakując szkicownik. – Minęło już pięć lat. Jest w porządku.
Pięć lat, odkąd opuściła tę Ziemię. Pięć lat, odkąd zniknęła z mojego życia. Pięć lat samotności.
Było w porządku, choć ściskający moje serce niepokój podpowiadał coś innego.
– Nie zatrzymuję cię, wracaj do zamykania biblioteki – powiedziałam, zakładając torbę na ramię. – Mogę skorzystać ze stanowiska samoobsługowego, żeby wypożyczyć książki?
– Jasne. Jeszcze… yyy… Everly?
– Tak? – Zatrzymałam się na szczycie schodów. Will nerwowo zakasłał.
– W weekend wybieramy się ze znajomymi promem do Seattle – oznajmił, a głos lekko mu się załamał. Odchrząknął. – Wybieramy się do Baru pod Jednorożcem. Wydaje mi się, że to twoje klimaty, więc… yyy… zastanawiałem się…
Skrzywiłam się w myślach, ale zdobyłam się na przepraszający uśmiech.
– Przykro mi, Will, ale w ten weekend pomagam tacie w Towarzystwie Historycznym. Obiecałam mu. – Wzruszyłam ramionami, jakbym nic nie mogła na to poradzić, po czym dodałam: – Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić!
– Nic się nie dzieje… W ogóle się nie przejmuj. Taaak, na pewno. Dzięki. No to… yyy… do zobaczenia później! – Pomachał do mnie, cały czerwony na twarzy.
– Do zobaczenia! – Również mu pomachałam i pospiesznie zbiegłam ze schodów. Nie przestawałam się uśmiechać, dopóki mógł mnie zobaczyć.
Miałam bogate doświadczenie w odgrywaniu takiej roli, jakiej w danym momencie ode mnie oczekiwano. W wieku dwudziestu trzech lat kłamanie przychodziło mi z dużo większą łatwością niż mówienie prawdy.
Will był miły. Słodki, uprzejmy. Był dokładnie takim facetem, z jakim chętnie wybrałabym się promem do Seattle.
Ale to nie było możliwe. Nie wolno mi było tego zrobić.
Większość młodych ludzi w moim wieku zamierzała opuścić Abelaum w poszukiwaniu lepszych możliwości w Seattle czy Tacomie, ale ja nic takiego nie planowałam. Nie mogłam. Nawet gdybym próbowała odejść, Abelaum nigdy by mnie nie wypuściło ze swoich szponów.
Mój ojciec i jego Bóg nie pozwoliliby mi na to.
Mama mnie ostrzegła. W ostatnich słowach, w pospiesznie nakreślonym liściku, który znalazłam pod poduszką w dniu, kiedy znaleziono jej ciało, wyjawiła mi prawdę, której nie była w stanie wypowiedzieć na głos, kiedy żyła.
„To ja jestem zdrajczynią. Pozwoliłam Juniper uciec, a potem ukryłam ją przed wzrokiem demona. Nie można dopuścić, żeby ta zgnilizna się szerzyła. Sięgnij po swoją moc, bo inaczej Istota z głębin pochłonie wszystko, czym jesteś, i zamieszka w Twoim ciele. Sybil wskaże Ci drogę”.
Tylko tyle. Wiadomość bez ładu i składu, jak mamrotanie szalonej kobiety.
Koszmary senne zaczęły się pojawiać po jej śmierci. Jej samobójstwo i list, który mi zostawiła, zniszczyły moje życie, byłam w kompletnej rozsypce. Przedtem przerażała mnie wizja cierpienia, które mój ojciec i jego sekta chcieli sprowadzić na innych; teraz dokładnie wiedziałam, ile cierpienia jest przeznaczone dla mnie.
Istota z głębin potrzebowała czyjegoś ciała. Mama twierdziła, że mojego. Moja magia, choć dzika i nieokiełznana, zapewniłaby Bogu moc, której będzie potrzebował, kiedy wreszcie wyłoni się ze swojej kryjówki.
Za cholerę nie miałam zamiaru zgodzić się na taki los. Zapłacę każdą cenę, będę cierpieć i umierać ze strachu, ale prędzej podążę za matką do grobu, niż stanę się bezmyślną marionetką na usługach prastarego bóstwa.
Niestety, nie miałam zielonego pojęcia ani kim jest owa „Sybil”, ani jak uciec przed Bogiem. Jej imię prześladowało mnie w snach. Z każdą nocą koszmary nawiedzały mnie coraz częściej i wydawały się coraz bardziej realne. Czasami miałam wrażenie, że to wcale nie są sny.
Były zbyt prawdziwe.
Nagle poczułam przeszywający ból w potylicy, jakby ktoś mi wbił igłę w kark. Skrzywiłam się, zacisnęłam powieki i zatoczyłam się do przodu, ale udało mi się chwycić poręczy.
Dłonie miałam zimne od potu. Gałki oczne poruszały się gwałtownie za zamkniętymi powiekami, wywracając się do tyłu, całkowicie poza moją kontrolą.
Otoczyły mnie szepty. Wściekłe, choć nieuchwytne słowa przyprawiały mnie o dreszcze. Poczułam wiszącą nade mną ciężką obecność, co napełniło mnie przerażeniem.
To minie. Musiałam tylko oddychać, skupiając się na tu i teraz. Gładkie drewno pod palcami, ulewny deszcz, szmer odległych rozmów i miękki szelest przewracanych stron. Musiałam pamiętać, gdzie jestem. Kim jestem. Dlaczego jestem…
W kieszeni zawibrował mi telefon, wyrywając mnie z mglistego oszołomienia. Gwałtownie otworzyłam oczy, głośno wzdychając. Zamrugałam, żeby odzyskać ostrość widzenia, i zobaczyłam, że to wiadomość od Jeremiaha.
„Zbieraj się. Zaraz zawijamy się z chłopakami”.
Cholera. Tata musiał mu powiedzieć, że będę dzisiaj na kampusie. Powrót z Jeremiahem samochodem pełnym jego kumpli był ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę. Ojca dziś cały dzień nie było, a ponieważ kluczyki do mojego auta trzymał zamknięte w swoim gabinecie, przyszłam tu na nogach i planowałam wrócić autobusem.
Kiedy dotarłam do miejsca, w którym zostawiłam swoje książki, znowu poczułam mrowienie na karku.
– Cześć, Everly.
Marcus Kynes pomachał na powitanie, podchodząc do mnie z niepewnym uśmiechem na twarzy.
– Już późno. Podwieźć cię do domu?
Marcus był kapitanem uniwersyteckiej drużyny piłki nożnej – tej samej, w której grał Jeremiah. W ostatnich latach młodzi mężczyźni zbliżyli się do siebie. Gdy Juniper została umieszczona w szpitalu psychiatrycznym, Jeremiah wziął młodszego kolegę pod swoje skrzydła.
Ojciec chciał, żebyśmy mieli Marcusa na oku. Bóg nie darowałby nam kolejnej porażki.
Marcus zdecydowanie powinien trzymać się z daleka od naszej rodziny. A jednak byłam wdzięczna, że trafiła mi się okazja uniknąć powrotu do domu w towarzystwie brata.
– Byłoby wspaniale, dziękuję! Muszę tylko wypożyczyć te książki.
* * *
Z naszych ust unosiły się obłoczki pary, kiedy wyruszyliśmy z biblioteki w stronę parkingu dla studentów. Uniwersytet w Abelaum był reliktem przeszłości ukrytym wśród drzew, architektoniczną perełką zbudowaną w czasach, kiedy to górnicze miasteczko przeżywało rozkwit. Wieże w stylu gotyckim były wysokie jak sosny, kamienne ścieżki porósł mech, a szare mury oplatał bluszcz. Gdy trwał semestr, światła padające z okien wzdłuż korytarza przecinały mrok nocy jak światło latarni morskiej. Ale dzisiejszej nocy stare budynki, które należały do uniwersytetu, były ciemne, nie licząc znajdującej się za nami biblioteki.
Pewnego dnia, na przekór wszystkiemu, zdobyte tutaj wykształcenie pozwoli mi stąd uciec. Studiowanie historii zwykle nie jest uważane za wstęp do wielkiej kariery, ale nic mnie to nie obchodziło. Pewnego dnia opuszczę Abelaum, opuszczę stan Washington, być może nawet opuszczę kraj. Szept Boga w mojej głowie zamilknie, a nieustannie towarzyszący mi strach przed cierpieniem i zemstą zniknie.
Poszukam pracy. Chciałam zgłębiać starożytne języki, otoczyć się pięknem i grozą historii. Ludzkość jest ukształtowana przez swoją przeszłość; koniec końców wszyscy jesteśmy rezultatem ciągu ludzkich wyborów.
Niektórzy z nas są rezultatem bardziej nikczemnych wyborów niż inni.
– W zeszłym tygodniu były urodziny Juniper – odezwał się nagle Marcus. – Chciałem do niej zadzwonić, ale chyba zmieniła numer, kiedy ją wypuścili ze szpitala.
Brnęliśmy przed siebie, rozchlapując kałuże, a ja założyłam na głowę kaptur, żeby się schować przed deszczem.
I żeby ukryć przed nim twarz.
– Mama też nigdy nie chce o niej rozmawiać – ciągnął, kiedy nie doczekał się odpowiedzi. – Nikt nie chce. Zawsze, kiedy o niej wspominam, zapada kłopotliwa cisza.
– Przykro mi, Marcus – powiedziałam powoli, ale on tylko potrząsnął głową.
– Przecież rozumiem. Szczególnie po tych wszystkich oskarżeniach, którymi obrzuciła twoją rodzinę. Niepotrzebnie o niej mówię. – Wydawał się taki smutny. Taki zagubiony. – Po prostu ostatnio za nią tęsknię. Tak naprawdę nie miałem okazji się pożegnać, zanim odeszła.
Przed nami rozległ się znajomy okrzyk. Marcus podniósł rękę, żeby powitać trzech zbliżających się do nas mężczyzn, a ja stłumiłam jęk.
– Kto by pomyślał, że z ciebie taki dżentelmen, Marcusie! Miło, że zaopiekowałeś się moją siostrą! – zakpił Jeremiah, podchodząc do nas w obstawie kumpli, Sama i Nicka. – Ale nie musisz się o nią martwić. Kto by tam chciał porywać tę świruskę…!
Marcus przystanął, żeby z nimi porozmawiać, ale ja nie zawracałam sobie nimi głowy. Pomaszerowałam w stronę drogi, zdecydowana dotrzeć do domu na piechotę, niezależnie od ryzyka. Niestety, Jeremiah złapał mnie za przedramię, kiedy go mijałam.
– Dokąd ci tak spieszno, siostrzyczko? – Ostatnie słowo wypowiedział takim tonem, jakby to była obelga.
– Puść mnie – odparłam. Czułam mrowienie w koniuszkach palców, subtelny znak, że mogę stracić panowanie nad sobą. – Idę do domu.
– Najpierw musicie mi w czymś pomóc, ty i Marcus – oznajmił Jeremiah, a Nick i Sam zgodnie pokiwali głowami.
– Chętnie ci pomogę – zgodził się Marcus. – Nie ma problemu.
– Super. – Jeremiah uśmiechnął się, zerkając na mnie ostrzegawczo. Mój przyrodni brat nie był osobą, którą można by nazwać „miłą”, jednak teraz w jego uśmiechu kryło się coś naprawdę złowieszczego. Miałam ochotę odwrócić się na pięcie i uciec.
Jeremiah przyciągnął mnie do siebie, szarpiąc za ramię, i zmusił, żebym ruszyła z nim z powrotem w stronę kampusu.
– Obiecałem trenerowi, że zniosę na dół kilka pudeł. Powiedział, że są w magazynie na drugim piętrze w Calgary Hall. Prawie bym o tym zapomniał.
Sam parsknął śmiechem. Miałam wrażenie, że jest kompletnie zaćpany; Nick z kolei miał kaptur nasunięty na oczy i ręce w kieszeniach. Próbowałam uwolnić rękę z uścisku Jeremiaha, ale on, zamiast ze mną walczyć, objął mnie za ramiona. Przysunął usta do mojego ucha, zniżył głos i syknął:
– To twój obowiązek, Everly. Nie próbuj się wymigać.
Ogarnęła mnie panika, nie mogłam złapać tchu. Ręce mi się trzęsły i były tak gorące, jakby pod moją skórą płonął żywy ogień.
Użyłam całej siły woli, żeby się uspokoić. Nie mogłam stracić panowania nad sobą.
Jeśli wybuchnę – jeśli nie poskromię mrowiącego żaru wzbierającego w mojej piersi – mogłabym rozpętać nieopisany chaos.
Weszliśmy po schodach prowadzących do Calgary Hall. Wnętrze budynku było ciemne i zimne, nasze kroki odbijały się echem od kamiennej posadzki. Drzwi za nami się zatrzasnęły, odcinając nas od odgłosów cykania świerszczy i lekkiego wietrzyku szemrającego w koronach drzew.
Było cicho jak w grobie.
Jeremiah wreszcie mnie puścił i położył palec na ustach w ostrzegawczym geście. Miałam wrażenie, że mój świat zatrząsł się w posadach, kiedy Nick sięgnął za pazuchę, po czym wręczył Jeremiahowi nóż. Choć światło było przyćmione, wszystko wokół błyszczało i mieniło się w fioletowej poświacie magii.
Czułam, że lada chwila wybuchnę. Jak balon napompowany tak mocno, że zaraz pęknie.
Jeremiah odwrócił się w stronę Marcusa. Pociemniało mi w oczach. Czas zaczął płynąć wolniej.
Żądania Istoty z głębin musiały zostać spełnione. Należało złożyć w ofierze trzy dusze. To był nasz obowiązek. Nasz rytuał. Nasze wyznanie wiary.
Gdy jednak Jeremiah uniósł nóż, zaczęłam krzyczeć.
Sprawy potoczyły się błyskawicznie. Sam złapał mnie i mocno trzymał, podczas gdy Jeremiah i Nick powalili Marcusa na podłogę. Sam próbował zakryć mi usta, ale ugryzłam go w rękę, zaciskając zęby tak mocno, aż poczułam smak krwi. Walnął mnie w tył głowy.
– Do kurwy nędzy, ty mała psychopatko! – Nie przestawał mnie uderzać, ale ja przestałam go gryźć, dopiero kiedy pod wpływem ciosów zakręciło mi się w głowie.
– Przestań, Jeremiah! – Mój łamiący się głos odbijał się echem od ścian. – Proszę cię, nie rób tego! Nie w ten sposób…
Jeremiah usiadł okrakiem na Marcusie, a Nick unieruchomił mu ręce nad głową. Mój przyrodni brat przebił ostrzem koszulę Marcusa, poruszając ręką w przerażająco wolny i metodyczny sposób, podczas gdy jego ofiara krzyczała, bezradnie wierzgając nogami.
Aż ochrypł od wrzasku, kiedy Jeremiah wyrył mu na piersi rytualne znaki. Chichotał przy tym jak dziecko, które właśnie dostało nową zabawkę, a jego uśmiech stawał się szerszy za każdym razem, kiedy Marcus na nowo zaczynał się szarpać, a jego okrzyki bólu były coraz bardziej rozpaczliwe.
– Wiesz, co w tym wszystkim jest najzabawniejsze, Kynes? – powiedział Jeremiah, zbliżając twarz do twarzy młodego mężczyzny i powoli przesuwając ostrzem po jego policzku. – Że twoja szalona siostra miała rację. Miała rację co do wszystkiego.
Rozdzierający serce przebłysk zrozumienia na twarzy Marcusa na moment pozwolił mu zapomnieć o bólu fizycznym. Spojrzał na mnie, a ja stłumiłam szloch, widząc nieme pytanie w jego oczach.
Dlaczego?
Jeremiah podniósł nóż nad głowę i z rozmachem wbił go w pierś Marcusa. Ten jęknął cicho, gdy z jego płuc uszło powietrze. Zaczęłam się wyrywać z nową energią, miotać w uścisku Sama, aż trafiłam obcasem na coś śliskiego, straciłam równowagę i oboje wylądowaliśmy na podłodze.
Kolejny cios nożem.
I następny.
I jeszcze jeden.
Byłam na granicy wytrzymałości.
Po podłodze powoli płynęła krew, plamiąc brzeg mojej sukienki. Owiewający moją twarz oddech Sama cuchnął, a na ramionach na pewno tworzyły się siniaki, tak mocno mnie ściskał.
Żar we mnie narastał, coraz szybciej i szybciej. Już nie byłam w stanie go kontrolować.
Z całej siły zacisnęłam oczy, a pod moimi powiekami rozkwitły fioletowe i pomarańczowe błyski. To nie działo się naprawdę. Nie było mnie tutaj. Byłam gdzieś indziej, w jakimś spokojnym miejscu. Nie mogłam ponownie być świadkiem tego widowiska, nie mogłam brać w nim udziału, nie mogłam, nie mogłam… błysk.
Niewyobrażalny ucisk w mojej głowie, żar nie do zniesienia i nagle wszystko wybuchło. Przez moment byłam niczym – unosiłam się w powietrzu, leciałam gdzieś, pozbawiona ciała. Bezwstydnie wolna jak powiew wiatru.
Oczy nadal miałam zamknięte, kiedy owionął mnie podmuch zimnego powietrza, aż zadrżałam. Policzek miałam przyciśnięty do czegoś kłującego, mój nos wypełnił zapach wilgotnej ziemi.
Podniosłam powieki.
Everly
Kiedy uniosłam głowę z trawy, świat zawirował mi przed oczami. Otaczały mnie drzewa oraz grube, pokryte kolcami gałęzie dzikich jeżyn. Lało jak z cebra, więc moje ubranie było całkowicie przemoczone, a ręce i nogi miałam tak zmarznięte, że straciłam w nich czucie. Torba na książki otworzyła się, a szkicownik leżał w błocie, napęczniały od wilgoci.
Szybko zebrałam swoje rzeczy i niepewnie stanęłam na chwiejnych nogach.
Nie znajdowałam się już na uniwersyteckim kampusie. Wokół roztaczał się las pełen tajemniczych i nieprzeniknionych cieni. W mroku majaczyły zamazane kształty, nie miałam pojęcia, czy to drzewa, czy coś innego.
Powoli odwróciłam się i na moment zaparło mi dech.
Przede mną stał dom, większy i bardziej okazały niż jakikolwiek inny budynek, który w życiu widziałam. Spowity mrokiem, wyglądał jak z jakiejś bajki – krzywy zamek w samym środku lasu. Trzy wąskie wieżyczki wznosiły się wysoko jak otaczające je sosny, których konary, jakby w miłosnym uścisku, oplatały bladoszare kamienie. Okna były ciemne i ukryte za winoroślą, ściany – porośnięte mchem. Czerwone drzwi wejściowe okalały wyłaniające się z ziemi grube pokrzywione korzenie.
Drzwi pokrywały przypominające pajęczą sieć splątane sznureczki, a wokół wejścia wisiały dziesiątki małych talizmanów wykonanych ze splecionych gałązek, sznurka i rybich ości. Amulety kołysały się na wietrze, postukując cichutko.
Widziałam już wcześniej takie ozdóbki, zwykle wisiały na drzwiach starych, przesądnych mieszkańców Abelaum. Miały za zadanie uchronić domowników przed Istotą z głębin.
To nie może dziać się naprawdę! To musi być sen albo spowodowane wstrząsem psychicznym halucynacje. Podniosłam rękę, żeby przetrzeć twarz, ale nie zrobiłam tego. Moje drżące palce były we krwi, przód sukienki też pokrywały czerwone plamy.
Krew Marcusa.
Oczy mnie piekły, w gardle czułam gulę. Magia żyła własnym życiem, a moja miotała się jak dzika bestia. Podjęła próbę ochronienia mnie w jedyny znany sobie sposób – spontanicznie przenosząc mnie w miejsce oddalone od tego całego chaosu. W tym momencie w Calgary Hall Marcus albo umierał, albo już był martwy.
Nie mogłam nic zrobić. Nie byłam w stanie tego zatrzymać.
Nie powinnam nawet pragnąć, żeby ich powstrzymać.
Wiatr zmienił kierunek, przynosząc złowieszczy zapach rozkładu i zgnilizny. Zrobiło mi się niedobrze, szybko zasłoniłam ręką usta i odwróciłam się, żeby zbadać wzrokiem osnuty mrokiem las. W ciemności, między chwiejącymi się liśćmi coś się poruszyło.
Coś dużego.
Z czerni wychylił się biały jak śmierć, przypominający psią czaszkę pysk. Mleczne oczy wpatrywały się we mnie, bestia gwałtownie kłapała wyszczerbionymi zębami, ruszając w moją stronę. Kończyny miała długie, wyglądające jak kości, a z niekształtnego, przypominającego psa ciała zwisały strzępy zgniłego, szarego ciała. Powykręcane stworzenie, pół pająk, pół wilk, niosło ze sobą zapach śmierci.
Był to jeden z Eldów. Pradawnego, wypaczonego gatunku bestii, które pojawiały się w miejscach mających za sobą pełną cierpienia i krwi historię. Magia Boga zawsze przyciągała w te okolice niewiarygodną ich liczbę – w nocy lasy należały do nich, pożerały każdego, kto był na tyle głupi, żeby wejść im w drogę.
Tak się złożyło, że dzisiejszej nocy tym głupcem byłam ja.
Bestia nie była sama. W mroku pojawiły się kolejne, z obnażonymi zębami, z których kapała gęsta, obrzydliwa ślina. Gdy robiłam krok w tył, one stawiały krok w przód. Ich stawy strzelały i trzaskały, gdy skulone przesuwały się w moją stronę. Jeśli miałabym wskazać idealny moment na magiczną teleportację, to właśnie ten.
Strach rozpalił we mnie ogień, ale jedyne, na co mnie było stać, to kilka żałosnych iskierek.
Bestie pochyliły głowy. Byłam słaba i bezbronna. Łatwa ofiara, a na dodatek prawdziwy smakołyk, bo wypełniona magią.
Nie miałam wyboru, pozostało mi odwrócić się i uciekać w stronę domu.
Gdy biegłam przez zapuszczony trawnik, czułam na plecach ich chrapliwe oddechy; bestie były przerażająco blisko. Przeskakując po kilka schodów naraz, dotarłam pod drzwi i naparłam na nie ciężarem całego ciała, jednocześnie sięgając do gałki. Szybko jednak odskoczyłam, zwijając się z bólu. Ukryte kolce z drugiej strony gałki wbiły mi się w palce, zostawiając niewielkie okrągłe ranki, które wkrótce zakwitły kropelkami krwi.
Tymczasem wiszące po obu stronach drzwi czerwone latarnie nagle jakby obudziły się do życia i rozbłysły. Nie minęło kilka sekund, a każde okno było jasno oświetlone. Rozległo się przepełnione wściekłością wycie oraz trzask łamanych gałęzi. Gdy się odwróciłam w stronę bestii, już ich nie było, uciekły.
Rozbrzmiało długie, powolne skrzypnięcie, po czym moje stopy zalało światło.
Drzwi stały przede mną otworem.
* * *
Weszłam do środka, a moje kroki odbijały się echem od marmurowej posadzki. Drzwi same się za mną zatrzasnęły, wydając przy tym taki odgłos, jakby zamek wskoczył na swoje miejsce. Było zaskakująco ciepło. Nad moją głową kołysał się żyrandol, na którym, podejrzana sprawa, nie było ani jednej pajęczyny. Wszystkie świece były zapalone, wypełniając wnętrze miękkim blaskiem.
Przede mną pięły się w górę szerokie schody. Drewniane stopnie prowadziły na półpiętro, na którym stał posąg kobiety ze sztyletem w wyciągniętej ręce. Dalej schody rozdzielały się i biegły na prawo i na lewo, wzdłuż ścian pokrytych obrazami w bogato zdobionych, złoconych ramach. Z każdym moim krokiem w powietrze wzbijały się chmury kurzu. Spojrzałam w górę i zachwyciłam się łukowym sklepieniem.
Dom pachniał starością, a powietrze kurzem, wilgocią i pleśnią.
– Halo…? – zawołałam, lecz odpowiedziała mi tylko cisza. Ktoś musiał zapalić te wszystkie świece, a przecież było tu tak cicho. Zbyt cicho. Szum deszczu wydawał się bardzo odległy.
Nagle moje ciało pokryła gęsia skórka. Powietrze drgnęło, subtelnie, ale wyraźnie. Jak wyładowanie elektryczne przed burzą.
W tym domu była magia.
Sięgnęłam do torby po telefon, ale nie chciał się włączyć, kompletnie zalany wodą. Jęknęłam z rozpaczą, bo co ja, do cholery, miałam robić? Jeśli wyjdę na zewnątrz, Eldowie pożrą mnie żywcem, ale z drugiej strony kto wie, co czyha na mnie w tym domu…? Ojciec się wścieknie, jeśli nie wrócę na noc. Jak mu się z tego wytłumaczę?
Przynajmniej drzwi były porządnie zamknięte, więc mogłam nie obawiać się wygłodniałych bestii na zewnątrz. Kurtkę miałam przemoczoną, więc zdjęłam ją i przewiesiłam przez torbę. Błąkałam się niepewnie po nieznanym pomieszczeniu, a kiedy przesunęłam palcem po blacie stojącego pod ścianą stołu, odkryłam, że jest pokryty grubą warstwą kurzu. Wyglądało na to, że od wielu lat nie było tu nikogo.
Moją uwagę przykuło wiszące nad stołem malowidło. Przedstawiało sześć ubranych na czarno postaci, które wpatrywały się posępnym wzrokiem prosto we mnie. Podeszłam bliżej, przyciągnięta błękitnym spojrzeniem jasnowłosej kobiety stojącej w centrum grupy. Delikatnie musnęłam palcami stare płótno, żeby strzepnąć kurz. Kobieta wyglądała całkiem jak moja matka, co było w pewien sposób niepokojące.
Na dole obrazu elegancką kursywą wypisane były nazwiska sportretowanych osób. Trudno było je odczytać, więc przesuwałam palcem wzdłuż tekstu, próbując go odcyfrować.
Thomas Caroll, Rebeccah Anton, Arcykapłanka Sybil Laverne…
Mój drżący palec zastygł w bezruchu. Rozpoznałam panieńskie nazwisko matki, a to oznaczało, że Sybil…
Sybil była moją przodkinią. Tą samą, której kazała mi szukać mama; tą samą, która prawdopodobnie była rozwiązaniem zagadki mojej ucieczki. A teraz miałam ją tutaj, tuż przed oczami. A przynajmniej wspomnienie o niej. Spojrzałam na sam dół portretu i przeczytałam podpis, a moje serce ścisnęło się zarówno ze zdumienia, jak i z przerażenia.
Kowen rodziny Laverne, 1902.
Te słowa wirowały mi po głowie jak jesienne liście na wietrze. Arcykapłanka… Sybil… Kowen rodziny Laverne…
To nie był taki sobie zwykły dom, tylko Dom Czarownic. Należał do mojej przodkini.
Jak to możliwe, że mama nigdy nie wspomniała o tym miejscu? Jak mogłam przeżyć tyle lat, nie mając pojęcia o istnieniu tego domu?
– Wreszcie dotarłaś.
Wzdrygnęłam się i gwałtownie odwróciłam. Nikogo jednak nie było. Pewnie to moje skołatane nerwy spłatały mi figla.
Zatrzymałam się na moment, bo moją uwagę przykuła dziwna lekkość z tyłu mojej głowy. Żadnego bólu, żadnej wypełnionej zwykle niepokojem pustki. Zniknęły.
Tutaj nie czułam obecności Istoty z głębin.
Zbliżyłam się do schodów i ostrożnie położyłam stopę na pierwszym stopniu. Skrzypnął, ale wydawał się solidny. Dom był co prawda opuszczony, ale utrzymany w zadziwiająco dobrym stanie.
– Jest tu kto? – zapytałam. Brak odpowiedzi.
Ruszyłam po schodach na górę.
Korytarze na piętrze były długie, kręcone i pełne zamkniętych na klucz drzwi. Bałam się, że się zgubię. Ostrożnie dotykałam każdej gałki, żeby upewnić się, że nie ma na niej kolców, na szczęście żadnych nie znalazłam. Odkryłam za to, że niektóre z zamkniętych drzwi są dodatkowo zabezpieczone sznurkiem. Cienkie, czarne sznureczki w misterny sposób oplatały ich powierzchnię – podobnie jak w przypadku drzwi wejściowych – układając się w wyrafinowane wzory, których znaczenia nie rozumiałam.
Musiał to być jakiś rodzaj bardzo starej magii. Na niektórych framugach wyryto runy i łacińskie inskrypcje, ale one również nie podpowiedziały mi, z czym mam tu do czynienia. Dom był wielki, kiedyś musiał mieć kilkudziesięciu mieszkańców.
Gdzie oni wszyscy się podziali?
Puk, puk, puk.
Przeszedł mnie dreszcz. Dźwięk był cichy, ale wyraźny, jakby paznokcie stukające o drewno. Zerknęłam przez ramię, ale zobaczyłam tylko pusty korytarz. Gdzieś w pobliżu tykał zegar, a stare ściany skrzypiały przy silniejszych podmuchach wiatru.
Dźwięk umilkł.
Dom był tak ogromny, że nie byłam w stanie sprawdzić, czy ktoś w nim jest. Dobrze by było chociaż znaleźć pokój, w którym zaszyłabym się do rana. Kiedy wzejdzie słońce, na zewnątrz będzie bezpieczniej i może uda mi się odnaleźć drogę wśród drzew.
Na samą myśl o powrocie do ojca rozbolał mnie brzuch. Wydarzenia tej nocy będą miały poważne konsekwencje. Mogłam sobie tylko wyobrazić, jaki chaos spowoduje moje zniknięcie, że nie wspomnę o pandemonium, które wybuchnie, gdy odkryją, że Marcusa również nie ma. A gdy już zorientują się, że został zamordowany…
– Stąpaj ostrożnie, moja droga!
Tym razem wiedziałam, że to nie moja wyobraźnia. Błyskawicznie się odwróciłam, rozglądając się za źródłem głosu. Wydawał się dobiegać z bliska, jakby ktoś stał tuż za mną.
– Kto tu jest? – krzyknęłam, starając się, żeby zabrzmiało to groźnie i twardo.
Światło było przyćmione. Płomienie świec tańczyły w umocowanych wzdłuż ścian kinkietach jak trącane podmuchami wiatru. Powietrze przenikał dziwny zapach przypominający woń mokrego kamienia.
Nagle cienie zaczęły się ruszać.
Urosły i wyciągnęły się wzdłuż ścian jak długie palce, próbujące sięgnąć w moją stronę. Pęczniały i puchły, powoli zamieniając się w ręce wymykające się spod mrocznego całunu ciemności.
Strzępy cienia i mgły zawirowały, przybierając kształt jakby upiora, dzierżącego w dłoni błyszczące ostrze. Wpatrywałam się w tę przedziwną istotę szeroko otwartymi oczami, starając się nie drgnąć, żeby mnie nie zauważyła. Ukryte za kapturem srebrzyste oczy patrzyły jednak prosto we mnie. Zwiędłe usta cofnęły się, odsłaniając sczerniałe zęby, a stworzenie wrzasnęło i rzuciło się w moją stronę z uniesionym ostrzem.
Odwróciłam się i pognałam przed siebie, szybko gubiąc się w labiryncie korytarzy. Z każdej ściany gniewnie spoglądały na mnie portrety, a odgłos moich kroków w czasie tej rozpaczliwej ucieczki niósł się przerażająco głośno. Szarpałam gałki kolejnych drzwi, ale wszystkie były zamknięte na klucz. I choć biegłam, aż rozbolało mnie serce, wrzeszczący upiór nadal deptał mi po piętach. Było ich coraz więcej – za każdym razem, gdy się odwracałam, widziałam kolejną zjawę lecącą razem z innymi lub ślizgającą się po ścianach czy suficie.
Ich ciała wydawały się niematerialne, ale ostrza w ich rękach zdecydowanie były prawdziwe.
Z przerażeniem stwierdziłam, że znajduję się w ślepym zaułku. Nie mogłam się jednak zatrzymać. Na samym końcu korytarza widniały ogromne, podwójne drzwi schowane za misternie splecioną pajęczyną z czarnego sznurka. Jeśli i one okażą się zamknięte, już po mnie.
Chwyciłam obie gałki i naparłam na drzwi całym ciężarem ciała, rozpaczliwie oglądając się, bo upiory były tuż za mną…
Drzwi otworzyły się, a ja wpadłam do środka, lądując na podłodze z takim rozmachem, że aż zabrakło mi tchu. Niezdarnie przesunęłam się do przodu, dzięki czemu uniknęłam uderzenia drzwiami, które gwałtownie się zatrzasnęły, zostawiając po drugiej stronie wrzeszczące z wściekłości potwory. Waliły w drzwi z taką siłą, aż zatrzęsły się kamienne ściany.
Na razie byłam bezpieczna, ale kto wie na jak długo. Musiałam się rozejrzeć za innym wyjściem z tego pokoju.
W ustach poczułam smak żelaza, dotknęłam zakrwawionej wargi. Widocznie musiałam ją przygryźć, kiedy upadałam. Co dziwne, nie tylko miałam w ustach smak żelaza, ale także czułam jego zapach. Żelaza i węgla, a również czegoś słodkiego i ostrego zarazem. Jakby bogaty aromat cygara.
Upiory krzyczały i dobijały się do drzwi, a ja uważnie rozejrzałam się po pokoju. Półki zapełnione równo ułożonymi książkami, kolejne tomy w stertach na podłodze. Z sufitu zwisały koszyczki z roślinami doniczkowymi w żywym, soczystym odcieniu zieleni; roślinki były również wciśnięte w każdy skrawek wolnego miejsca między półkami. Na ścianie przede mną pyszniły się ogromne okna łukowe, przesłonięte ciężkimi zasłonami. Jedynym – i bardzo skromnym – źródłem światła były rozżarzone węgielki w kominku po lewej. Obok paleniska stał niewielki stolik z gramofonem.
Wpadłam w popłoch, bo z gramofonu dobiegała muzyka. Pokój wypełniały trzaskające dźwięki odtwarzanej z płyty winylowej melodii jazzowej, co stanowiło dziwny kontrast z docierającym z korytarza wyciem potworów.
Zmrużyłam oczy i z zaciekawieniem przechyliłam głowę, żeby przyjrzeć się kamiennej podłodze. Były na niej znaki – dwa okręgi, jeden wewnątrz drugiego, z runami wyrytymi między obręczami.
Upiory wrzeszczały z coraz większą wściekłością, a ja wpatrywałam się w dziwne symbole pod stopami. Gdy zrozumiałam, co widzę, oblał mnie zimny pot. Wiedziałam, co one oznaczają. Nie potrafiłam ich odczytać, ale rozumiałam, jakie jest ich przeznaczenie.
Był to krąg uroku. Narysowany, żeby przywołać i uwięzić demona.
A skoro się tutaj znajdował…
Powoli przesunęłam wzrok w najdalszą część pokoju, ukryte w cieniu miejsce pod oknem, i z trudem powstrzymałam okrzyk. Na masywnym, okrytym czerwonym aksamitem łożu leżał mężczyzna.
Jedną nogę miał zgiętą w kolanie, drugą wyprostowaną, głowa bezwładnie spoczywała na zgiętym ramieniu. Oczy miał zamknięte.
Spał… czy był martwy?
Odważyłam się podejść bliżej, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Jego ciało było długie i smukłe, pierś – naga. Miał twarz o ostrych rysach, nienaturalnie bladą i pozbawioną porów, tak jakby był wykuty z marmuru. Ciemne włosy wiły się koło uszu, muskając łuk jego szyi. Wyglądały na miękkie, pewnie prześlizgiwałyby się między palcami jak jedwab. Stopy miał nagie, z palców u nóg wyrastały grube, czarne szpony. Palce u rąk, również zakończone pazurami, leżały bezwładnie na miękkim aksamicie i skórzanych kocach.
Nagle dotarło do mnie, że to wcale nie są skórzane koce, a rozpostarte na łożu skrzydła – takie jak u nietoperzy. Cienka, szara błona była poprzecinana siecią czarnych żył, a na górze zakończona rzędem niewielkich kolców.
To nie był człowiek, a demon. Ale nie był to również zwykły demon, o nie! Mama opowiadała mi o takich stworzeniach – były to pradawne, obdarzone ogromną siłą demony z potężnymi skrzydłami, arystokracja tego gatunku.
To był arcydemon.
Ojciec ciągle powtarzał, że chce przywołać jednego z nich, upierał się, że musi znaleźć następcę nieposłusznego Leona, który służył rodzinie Hadleighów od prawie stu lat. Mama jednak szybko położyła kres tym marzeniom, a ojciec, ten jeden raz, jej posłuchał.
– Arcydemona się nie przywołuje. Jego się zaprasza. A jeśli ma się pecha, arcydemon odpowiada na to zaproszenie i się pojawia.
Może jednak perspektywa zmierzenia się z upiorami w korytarzu nie była taka zła.
Demon się nie ruszał. Nawet nie drgnął, nie zauważyłam też, żeby oddychał.
Tymczasem upiorom udało się już poważnie uszkodzić drzwi. Drewno z głośnym trzaskiem pękało, a ostrza raz za razem złowrogo szczękały. Nie było innej drogi, żeby się stąd wydostać – ani drzwi, ani schodów, ani klapy w podłodze. Być może mogłabym spróbować wymknąć się przez okno, ale musiałabym wtedy wspiąć się na łóżko, a w ten sposób mogłabym obudzić odpoczywające tam stworzenie.
Byłam w pułapce – uwięziona między potworami.
Trrach!
Drzwi pękły. Przez szparę wpatrywało się we mnie co najmniej tuzin par srebrzystych oczu, a wrzaski bestii przypominały wycie dzikich psów. Zachłanne, zakończone pazurami ręce wyciągały się w moją stronę, gdy upiory próbowały przecisnąć się przez szczelinę w drzwiach – przepychając się, wchodząc sobie nawzajem na głowę, zanosząc się wygłodniałym skowytem.
Gdy drzwi się rozleciały, a upiory wdarły się do środka, nad moją głową przeleciał ciemny kształt. Ktoś mocno chwycił mnie za ramię i szarpnął do tyłu, aż wylądowałam na łóżku. Usłyszałam łopot skrzydeł, a to, co pozostało z drzwi, wyleciało na zewnątrz w wyniku potężnej eksplozji, upiory zaś w popłochu rzuciły się do ucieczki. Dźwięki dochodzące z kłębowiska dymu i cieni nie przypominały niczego, co wcześniej słyszałam – niepokojąco zwierzęce, ale też przerażająco ludzkie. Moich uszu dobiegł metaliczny zgrzyt, jakby ktoś rozrywał żelazną blachę.
Nagle hałas ustał. Pozostał pył i ciemność, wirujące i powoli opadające jak mleko w kawie. Upiorów nie było – nie byłam pewna, czy zniknęły, czy też zostały unicestwione.
Została tylko jedna postać. Wpatrywała się we mnie nad wyciągniętym skrzydłem, wbijając we mnie spojrzenie, od którego zabrakło mi tchu.
Oczy miała czarne. Czarne i nieprzeniknione, jakby kryły się w nich najgłębsze kosmiczne otchłanie, tylko gdzieniegdzie oprószone drobinkami srebrnych gwiazd.