Spellmaker - Charlie N. Holmberg - ebook + audiobook

Spellmaker ebook i audiobook

Charlie N. Holmberg

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Brutalna seria morderstw użytkowników magii nie jest już zagadką dla Elsie Camden. Dziewczyna dobrze wie, kto za tym stoi. Jak jednak ma złapać zabójcę bez ujawnienia swojego sekretu? Elsie stara się pokrzyżować szyki najbardziej przebiegłemu przestępcy w Anglii, który ma do dyspozycji setki skradzionych zaklęć. Jego plan jest prosty – przeciągnąć Elsie na ciemną stronę. Gdy dziewczyna jest o krok od pojmania mordercy, otrzymuje od niego ofertę współpracy. Musi uważać, w jaki sposób wykorzystuje nowe umiejętności, w przeciwnym razie jej intryga może legnąć w gruzach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 54 min

Lektor: Kamila Ryciak
Oceny
4,1 (38 ocen)
15
14
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorotkaz0z

Dobrze spędzony czas

całkiem niezły pomysł
00
Iskra80

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja. Fajna historia. Nowy pomysł w świecie sf. Bardzo dobre zakończenie historii. Zaskoczyło mnie :)
00
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

w tym tomie, rzeczywiście bardziej romans, niż fantasy, ale przyjemnie się czyta/słucha
00
Ani16

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam bardzo gorąco! Ciekawa książka. Dobry Tom 2 serii
00
ewuniacm57

Dobrze spędzony czas

ale czemu brakuje drugiego i trzeciego rozdziału w audio?
00

Popularność




Rozdział 1

Bro­okley, Anglia, czer­wiec 1895

Elsie Cam­den sie­działa na swoim łóżku, zaczy­tana w coś, czego z całą pew­no­ścią nie powinna była posia­dać. Prze­ci­nały to wijące się linie, jedna wzdłuż i trzy w poprzek, a brzegi kartki robiły się coraz cień­sze od czę­stego otwie­ra­nia i zamy­ka­nia. Rysu­nek był czer­wony – czyli w kolo­rze umy­sło­wych aspek­to­rów – i wyko­nany odręcz­nie przez kogoś, kto zmarł, żeby go stwo­rzyć. Być może ni­gdy nie pozna jego bądź jej imie­nia i być może to nawet lepiej.

Na wszel­kie spo­soby usi­ło­wała wła­śnie prze­tłu­ma­czyć frag­ment mar­twego ciała twórcy zaklę­cia.

Słow­nik łaciń­sko-angiel­ski, który poży­czyła od pastora, był znisz­czony od czę­stego uży­wa­nia. Z łusz­czą­cym się grzbie­tem. Elsie potwier­dziła swoje podej­rze­nia już kilka lini­jek wcze­śniej, ale czuła potrzebę spraw­dze­nia wszyst­kiego jesz­cze raz. Prze­stu­dio­wa­nia zaklę­cia od początku aż do samego końca.

Bez wąt­pie­nia było to mistrzow­skie zaklę­cie. Mistrzow­skie zaklę­cie zapo­mnie­nia, kra­dzieży pamięci. Dłu­go­ter­mi­nowe. Ale dokład­nie jak długo, tego Elsie nie była pewna, nawet kiedy dotarła do ostat­nich słów na stro­nie opusu, cho­ciaż jedno z tych słów ozna­czało „lata”. To było pod­chwy­tliwe – zaklę­cie mogło nie być tak przy­datne, jak wcze­śniej myślała Elsie, zwłasz­cza że wyglą­dało na to, iż Ogden doszedł już do sie­bie po prze­pra­wie w dokach i po tym, jak odkryła jego tajem­nice. Od dekady znaj­do­wał się pod duchową kon­trolą innego aspek­tora, przez co był zmu­szony do udziału w zbrod­niach, na które nor­mal­nie ni­gdy by się nie zgo­dził. Elsie także była wyko­rzy­sty­wana, ale jej ich wspólny prze­ciw­nik pomie­szał w gło­wie, powo­du­jąc, że myślała, że spo­żyt­ko­wała swoje zdol­no­ści w zakre­sie łama­nia zaklęć w dobrej spra­wie. W rze­czy­wi­sto­ści reali­zo­wała tylko per­wer­syjny plan. Dobrze przy­naj­mniej, że żadne z nich nie zostało zmu­szone bez­po­śred­nio do zabi­cia kogoś. Ale mimo to świa­do­mość, że bez­wied­nie uczest­ni­czyli w zgła­dze­niu tylu ist­nień, cią­żyła obojgu na sumie­niu.

Ich prze­ciw­nik zapla­no­wał mor­der­stwa kilku aspek­to­rów, aby ukraść ich opusy, a to zaklę­cie pocho­dziło z jed­nej z tych ksiąg. Dla­tego powie­dzieć, że posia­da­nie jej było nie­bez­pieczne, to jak nic nie powie­dzieć. A mimo to Elsie nie potra­fiła się jej pozbyć. Była zbyt cenna. Jed­nak Elsie nie mogła jej sprze­dać ani użyć…

Wzdy­cha­jąc, wło­żyła zaklę­cie z powro­tem w bez­pieczne miej­sce pod wła­snym gor­se­tem i wzięła głę­boki oddech, żeby pozbyć się resz­tek nie­po­koju.

Elsie na­dal miała pro­blem z prze­tra­wie­niem wie­dzy, że Mistrzyni Lily Mer­ton, ta rado­sna, stara duchowa aspek­torka, która mówiła, jakby śpie­wała, i przy­jaź­niła się z całym świa­tem, robiła tak okropne rze­czy. Czy ona współ­pra­co­wała z innymi? Z tymi, któ­rzy wie­dzieli, co robią, jak Abel Nash? Nie było takiej moż­li­wo­ści, żeby Mistrzyni Mer­ton była zdolna do kon­tro­lo­wa­nia wielu ludzi naraz. Czy teraz, kiedy Ogden został uwol­niony, upa­trzyła sobie już następ­nego pionka? Czy może spró­buje odzy­skać Ogdena?

Minął tydzień, od kiedy Elsie zdjęła kon­tro­lu­jące zaklę­cie Mer­ton ze swo­jego pra­co­dawcy, uwal­nia­jąc go z ducho­wego nie­wol­nic­twa. A teraz… ocze­ki­wała, że coś się sta­nie. Że Mer­ton sama się zgłosi na poli­cję. Albo że poli­cja zapuka do jej drzwi. Że Bachus… co zrobi? Odgo­niła od sie­bie to pyta­nie jak natrętną muchę. Miała i tak wystar­cza­jąco dużo nie­po­ko­ją­cych myśli, nawet bez infil­tru­ją­cego je dużego i ser­decz­nego męż­czy­zny.

Jed­nak nic się nie działo. Lily Mer­ton się nie ujaw­niła, a poza tym nikt wię­cej nie umarł ani nie było żad­nych kra­dzieży. To oczy­wi­ście jej nie mar­twiło, ozna­czało jedy­nie, że prawo samo jej nie znaj­dzie. Pięć dni temu Ogden wysłał do władz ano­ni­mowy list, wska­zu­jąc w nim na Mer­ton. Ale gazety nic na ten temat nie napi­sały. Nawet sio­stry Wri­ght o tym nie plot­ko­wały. Dla­tego Elsie wywnio­sko­wała, że ano­nim Ogdena został naj­pew­niej wyśmiany. Mistrzyni Mer­ton była prze­cież słodką sta­ruszką, ska­czącą z jed­nej pro­szo­nej kola­cji na drugą, aby rekru­to­wać miłe młode panny do swo­jego Ate­neum. Prze­cież to nie­moż­liwe, żeby w skry­to­ści była mani­pu­la­torką i mor­der­czy­nią. A to z kolei ozna­czało, że Ogden i Elsie będą musieli się sami tym zająć.

Z tym, że… żadne z nich nie wie­działo jak.

Nie było moż­li­wo­ści, żeby wydać Mistrzy­nię Mer­ton bez jed­no­cze­snego ujaw­nie­nia samych sie­bie. Elsie była łamaczką zaklęć, a Ogden mistrzem umy­sło­wego aspektu, oboje byli nie­za­re­je­stro­wani. Elsie być może zdo­ła­łaby się z tego wykrę­cić na tyle, że skoń­czy­łaby w wię­zie­niu albo w obo­zie pracy. Ale Ogden… on na pewno nie mógł liczyć na pobłaż­li­wość sądu.

Elsie wstała, pode­szła do okna i wyj­rzała na Bro­okley, dostrze­ga­jąc kilku prze­chod­niów. Ale nie widziała nic i nikogo waż­nego, żad­nych cza­ją­cych się sług, zabój­ców, żad­nych ofi­ce­rów ani poli­cjan­tów. Wzięła kolejny głę­boki wdech, aby przy­wo­łać spo­kój, po czym wygła­dziła gor­set i włosy, a następ­nie wyszła z pokoju i zeszła po scho­dach w dół, skąd roz­cho­dził się zapach lan­czu.

Emme­line wła­śnie sta­wiała zapie­kankę z kuro­pa­twy i mar­chewki na stole przed Ogde­nem, który pod­party pię­ścią, z łok­ciami na stole i oku­la­rami do czy­ta­nia na nosie, prze­glą­dał księgi. Kiedy Elsie pode­szła, pod­niósł wzrok i po pro­stu pokrę­cił głową. Z jego strony też w takim razie nic. Elsie nie była pewna, czy będzie w sta­nie cokol­wiek zjeść, pomimo że Emme­line tak się napra­co­wała. Trzeba przy­znać, że jej wypieki w ciągu ostat­niego roku znacz­nie się popra­wiły.

Emme­line odwró­ciła się w jej stronę i roz­pro­mie­niła.

– Ach, Elsie. Przy­szedł do cie­bie tele­gram.

Kiedy Emme­line prze­szu­ki­wała kie­sze­nie far­tu­cha i wycią­gnęła z nich w końcu małą kopertę, puls Elsie przy­śpie­szył. Koperta była sza­rawa. Elsie poczuła, jak żołą­dek pod­cho­dzi jej do gar­dła. Listy Kap­tu­rów miały ten sam kolor. Ich roz­kazy – roz­kazy Mer­ton, ponie­waż pocho­dziły od niej – zawsze przy­cho­dziły w nie­pod­pi­sa­nych koper­tach, które ktoś wsu­wał w rze­czy Elsie. Każdy list infor­mo­wał, jak wyko­nane przez nią zada­nie ulży w nie­doli miesz­kań­com jej kraju, co prze­waż­nie odbie­gało od prawdy.

Ale nie… nie dosta­łaby już kolej­nego takiego listu. Wszyst­kie wyszły spod ręki Ogdena, a on został uwol­niony od zaklę­cia. Mistrzyni Mer­ton z pew­no­ścią nie spró­bo­wa­łaby kon­tak­to­wać się z nią bez­po­śred­nio. Nie, żeby Elsie mogła użyć tego dowodu, żeby ją oskar­żyć. Nawet gdyby Elsie nie znisz­czyła wszyst­kich listów od Kap­tu­rów, obcią­żały one Elsie jako uczest­niczkę prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści, a odręczne pismo Ogdena mogłoby zostać wyko­rzy­stane prze­ciwko niemu.

Pre­zen­tu­jąc naj­lep­szy uśmiech, na jaki było ją stać, Elsie podzię­ko­wała Emme­line, wzięła kopertę i usia­dła przy stole, otwie­ra­jąc ją, kiedy Emme­line kra­jała zapie­kankę. Czuła na sobie wzrok Ogdena, ale liścik nie miał nic wspól­nego z Mistrzy­nią Mer­ton. Pismo pocho­dziło od naczel­nika poczty, a wia­do­mość od Bachusa Kel­seya. Dostrze­gła jego imię przed wszyst­kim innym i poczuła ucisk w piersi.

Chciał­bym się z Tobą zoba­czyć. Mogli­by­śmy umó­wić się na spo­tka­nie?

Obli­zu­jąc usta, zwi­nęła cia­sno kartkę i wetknęła ją pod nogę. Nie widziała Bachusa – to zna­czy Mistrza Kel­seya – od kiedy zja­wił się w sali szpi­tal­nej, w któ­rej leżał Ogden po tym, jak został uwol­niony z kopca cementu powsta­łego z zaklę­cia opusu. Poli­cja na­dal nie rozu­mie, jak to się stało, ale dzięki umie­jęt­no­ści Ogdena do opie­ra­nia się i uchy­la­nia przed pod­chwy­tli­wymi pyta­niami docie­kli­wych śled­czych nie podej­rze­wano ani jego, ani Elsie czy Mistrza Kel­seya o jakie­kol­wiek nie­cne uczynki.

Elsie bar­dzo chciała zoba­czyć Bachusa, poroz­ma­wiać z nim, pospa­ce­ro­wać z nim… ale także oba­wiała się o niego. Mer­ton musiała podej­rze­wać, że Elsie poznała prawdę, a Bachus był naj­śwież­szym celem Mistrzyni. Gdyby zaan­ga­żo­wał się w tro­pie­nie ducho­wego aspek­tora, żeby wsa­dzić go za kratki, naj­praw­do­po­dob­niej znów stałby się jej celem. Lepiej by było, żeby aspek­tor z Alga­rve pozo­stał nie­za­an­ga­żo­wany. W rze­czy samej byłoby lepiej, gdyby popły­nął do domu, na Bar­ba­dos, tak szybko, jak to moż­liwe, nie­ważne jak nie­szczę­śliwa byłaby Elsie, gdyby dzie­lił ich ocean.

– Elsie? – zapy­tał Ogden, nie­świa­domy tego, że wła­śnie poda­wano mu pie­czeń.

Emme­line uśmiech­nęła się.

– A to cza­sem nie od pana Kel­seya, co?

Elsie poczuła, że pieką ją uszy.

– Mistrza Kel­seya, Emme­line.

– Ach. Tak – oczy­wi­ście przy­ja­ciółka abso­lut­nie nie poczuła się ura­żona przy­po­mnie­niem, że pozy­cja Bachusa była teraz o wiele szcze­bli wyż­sza od Elsie. – Ale od niego?

Na środku języka Elsie for­mo­wało się już kłam­stwo, ale wystar­czyło jedno spoj­rze­nie na Ogdena, żeby zmu­siła się do jego prze­łknię­cia. Pomię­dzy nimi było za dużo nie­szcze­ro­ści, zamie­rzo­nej bądź nie. Musiała mu powie­dzieć.

– Tak – odrze­kła, a Ogden opu­ścił ramiona. – Chce tylko odwie­dzić mnie przed wyjaz­dem.

Emme­line wyglą­dała na przy­gnę­bioną.

– Więc on jed­nak wyjeż­dża?

Pro­stu­jąc się i przyj­mu­jąc por­cję paru­ją­cej zapie­kanki, Elsie odpo­wie­działa:

– Oczy­wi­ście, że tak. Przy­je­chał do Anglii jedy­nie po to, żeby awan­so­wać na mistrza, a to już się stało. Po co miałby zosta­wać?

Nie odry­wała wzroku od małej kałuży sosu, który wypły­nął na jej tale­rzu, ale wyczuła, jak Ogden pokrę­cił głową w kie­runku Emme­line. Czy znał ją aż tak dobrze, czy może czy­tał jej w myślach? Tak wła­śnie dzia­łała magia umy­słu – wpły­wała na świa­do­mość. Czy­ta­nie w myślach, tele­pa­tia, tłu­mie­nie lub pię­trze­nie emo­cji… Ale zorien­to­wa­łaby się, gdyby Ogden potrak­to­wał ją swoją magią, prawda? Jedną z jej umie­jęt­no­ści jako łamaczki zaklęć było wyczu­wa­nie magii. Zaklę­cia fizyczne można było doj­rzeć, te umy­słu – dało się wyczuć, duchowe miały dźwięk, a tym­cza­sowe – zapach. Od tygo­dnia sie­działa jak na szpil­kach, cze­ka­jąc, aż odczuje, że Ogden trak­tuje ją magią. Ale dotąd się to nie wyda­rzyło. Albo Ogden powstrzy­my­wał się od węsze­nia, albo miał dużą wprawę w ukry­wa­niu swo­jego cza­ro­wa­nia, jak miało to miej­sce przez nie­mal dekadę, odkąd go znała.

Tak czy siak, Elsie nie mogła pozbyć się uczu­cia lep­kiego jak smoła, które bul­go­tało jej w czaszce. Rze­czy­wi­ście lepiej dla Bachusa, żeby wyje­chał, nie tylko dla­tego, że tak byłoby bez­piecz­niej, ale także dla­tego, że trzy­mał jej dłoń. Ponie­waż mówiła do niego po imie­niu.

Ponie­waż poca­ło­wała go w poli­czek i na­dal czuła go na ustach.

Elsie pozwo­liła mu za bar­dzo się do sie­bie zbli­żyć. Jesz­cze tro­chę i mógłby odkryć to, co spra­wiało, że ludzie się od niej odwra­cali, co pięt­no­wało ją jako zapo­mnianą, nie­chcianą i nie­ko­chaną. Alfred to odkrył, a także jej matka i ojciec, jej rodzeń­stwo. A teraz, kiedy zdjęto już z niego klą­twę, także Ogden naj­praw­do­po­dob­niej wkrótce to dostrzeże.

– Och, Elsie – ode­zwała się Emme­line, wycią­ga­jąc do niej dłoń. – Nie mia­łam nic na myśli. Byłam tylko cie­kawa.

Kon­cen­tru­jąc na powrót uwagę, Elsie zebrała się w sobie i uśmiech­nęła deli­kat­nie.

– Ależ nie, Emme­line. Wcale nie jest mi smutno. Po pro­stu roz­my­śla­łam o ostat­niej książce, którą mia­ły­śmy prze­czy­tać, i o tym, jak bez­na­dziejna wyda­wała się sytu­acja barona.

Emme­line kiw­nęła głową. Wyglą­dało na to, że jej uwie­rzyła, ale Elsie nie była pewna.

– Pozo­stała mi do prze­czy­ta­nia jesz­cze tylko jedna pozy­cja. I powinna tu dotrzeć lada dzień!

Emme­line chwy­ciła fili­żankę i napeł­niła ją, poda­jąc Ogde­nowi, który jak zwy­kle dodał do niej zde­cy­do­wa­nie za dużo cukru i śmie­tanki.

Tak naprawdę Elsie cał­ko­wi­cie zapo­mniała o czy­ta­nej ostat­nio powie­ści.

Wbiła wide­lec w zapie­kankę. Naprawdę ład­nie pach­niała, co spra­wiło, że roz­wią­zał się węzeł, który był zaci­śnięty na jej żołądku. Wide­lec wszedł gładko przez skórkę – Emme­line upie­kła ją per­fek­cyj­nie. Elsie nie mogła sobie przy­po­mnieć, kiedy ostatni raz sama pie­kła zapie­kankę… w zeszłe lato, być może? Emme­line skrę­ciła wtedy kostkę. Zapie­kanka była co prawda jadalna, ale nie pach­niała ani nie wyglą­dała nawet w poło­wie tak dobrze jak ta.

Elsie wsu­nęła kęs do ust. Mięso było tak gorące, że ledwo dało się je jeść, ale maślany smak zła­go­dził to odczu­cie. Prze­żuła, uśmiech­nęła się i powie­działa:

– Bóg zapłać, Emme­line, to jest…

Ktoś zało­mo­tał w drzwi fron­towe.

Elsie nie­mal upu­ściła wide­lec. Tele­gram, który wsu­nęła pod nogę, palił ją jak żarzący się węgie­lek. Czy Bachu­sowi cho­dziło o spo­tka­nie dzi­siaj? Być może tele­gram przy­szedł wczo­raj, a Emme­line o nim zapo­mniała? Jej ciało znów się spięło, mię­śnie naprę­żyły, a napię­cie nie­mal miaż­dżyło kości. Dotknęła wło­sów. Mógłby zjeść z nami lancz. To dałoby jej chwilę, żeby zebrać myśli…

Emme­line, która już wła­śnie miała usiąść, powie­działa:

– Otwo­rzę – i pośpiesz­nie wyszła z jadalni do warsz­tatu, który zaj­mo­wał front domu. Elsie nie mogła jej doj­rzeć, ale prze­rwała posi­łek, nasłu­chu­jąc – a potem zesztyw­niała.

Jak muśnię­cie pióra, na skó­rze poczuła naro­dziny zaklę­cia rozumu. Ale runa nie była skie­ro­wana w jej stronę. Nie, Ogden odchy­lił się na krze­śle, sku­piony na fron­to­wej czę­ści domu. Czy rze­czy­wi­ście potra­fił czy­tać w myślach na taką odle­głość? Czy może rzu­cał coś innego? Elsie miała naj­mniej doświad­cze­nia w zaklę­ciach rozumu, więc nie mogłaby tego roz­po­znać bez dodat­ko­wych ćwi­czeń.

– Co mówią? – wyszep­tała, ale Ogden się kon­cen­tro­wał, więc Elsie wstała, cisnęła ser­wetkę na stół i poszła sama zoba­czyć. To na pewno tylko zamó­wie­nie na coś rzeź­bio­nego; Elsie wczo­raj dostar­czyła wszyst­kie ukoń­czone przez Ogdena prace, więc to nie jest ktoś po odbiór zamó­wie­nia.

Ale kiedy Elsie weszła do pra­cowni, Emme­line zer­k­nęła na nią z prze­ra­że­niem w oczach. W drzwiach stało dwóch poli­cjan­tów w ciem­no­gra­na­to­wych mun­du­rach zapię­tych na guziki się­ga­jące aż po same brody.

– Czy to ona? – zapy­tał Emme­line wyż­szy z nich, ale dziew­czyna nie odpo­wie­działa.

Serce Elsie pode­szło do gar­dła tak bar­dzo, że ledwo mogła mówić.

– Czy to kto? Mogę wie­dzieć, co tak prze­stra­szyło naszą słu­żącą?

– Elsie Cam­den? – zapy­tał ten drugi.

Po ple­cach prze­szedł ją dreszcz, ale stała wypro­sto­wana.

– To ja.

Poli­cjanci spoj­rzeli na sie­bie, a potem weszli do środka. Dopiero wtedy Elsie zauwa­żyła, że za pro­giem było ich wię­cej. Wyż­szy męż­czy­zna pod­niósł kaj­danki.

– Jest pani aresz­to­wana za prak­ty­ko­wa­nie nie­za­re­je­stro­wa­nego łama­nia zaklęć. Pro­szę pójść z nami po dobroci, jeśli chce pani unik­nąć nie­przy­jem­no­ści.

Rozdział 2

Bachus Kel­sey pod­niósł wzrok i zdał sobie sprawę, że wszy­scy się w niego wpa­trują.

Na lan­czu nie zebrało się dużo gości, tylko człon­ko­wie rodziny – Iza­jasz Scott, książę Kentu; jego żona, Abi­gail; i ich córki, Ida oraz Josie. Ale wszy­scy bacz­nie mu się przy­glą­dali, przez co Bachus potarł brodę z jed­nej strony, żeby spraw­dzić, czy nie ma może w niej jedze­nia.

Na szczę­ście księżna Scott wyja­śniła powód ich zain­te­re­so­wa­nia, więc nie musiał pytać.

– Mój drogi, nie zja­dłeś nawet połowy.

Spoj­rzał na talerz, na zje­dzoną do połowy por­cję bara­niny z warzy­wami, które też wpa­try­wały się w niego. Reszta tale­rzy została już zabrana przez służbę.

Uśmie­cha­jąc się nie­wy­raź­nie, powie­dział:

– Chyba jestem dzi­siaj pochło­nięty myślami.

Josie uśmiech­nęła się.

– Czyżby o pan­nie Cam­den?

Księżna Scott zmarsz­czyła brwi – Josie.

Bachus nie odpo­wie­dział, ale dziew­czyna miała rację. Rze­czy­wi­ście myślał o Elsie. Tego ranka wysłał do Bro­okley tele­gram. Krótki, ale rze­czowy. Skon­tak­to­wałby się z nią wcze­śniej, ale pomy­ślał, że lepiej będzie pocze­kać. Nie­stety nie ist­niały żadne jed­no­znaczne zasady postę­po­wa­nia mające na celu pocie­sze­nie damy, która nie­mal została zamor­do­wana przez swo­jego opę­ta­nego pra­co­dawcę. Kiedy Bachus opusz­czał szpi­tal w Lon­dy­nie, Cuth­bert Ogden na­dal nie wyglą­dał zdrowo, a Elsie nie­wiele lepiej. Wyznała wszystko Bachu­sowi i cho­ciaż jej uwie­rzył, na­dal nie potra­fił objąć tego rozu­mem.

Cuth­bert Ogden stał za wszyst­kimi mor­der­stwami i kra­dzie­żami opu­sów. Jed­nak tak naprawdę to nie był on.

Więc kto?

Bachus wbił nóż w bara­ninę i zamy­ślony odkroił kawa­łek.

– O nie­od­le­głych pla­nach – odparł wresz­cie.

– Oczy­wi­ście miło nam będzie, jeśli zosta­niesz – książę oparł łok­cie o stół.

– Jest pan bar­dzo hojny, dzię­kuję – Bachus prze­żuł bara­ninę, prze­łknął. Pomy­ślał.

– W tym tygo­dniu powi­nie­nem wszystko zapla­no­wać.

Przy­wo­ły­wał go Bar­ba­dos – miał tam obo­wiązki, przy­ja­ciół, pra­cow­ni­ków, któ­rzy na nim pole­gali – ale był zbyt zako­twi­czony w Anglii, żeby chcieć ją opu­ścić. Zako­twi­czony pyta­niami pozo­sta­wio­nymi bez odpo­wie­dzi i nie­pewną przy­szło­ścią. Nie było tutaj tych samych ogra­ni­czeń, które doskwie­rały mu przez całe życie, cho­ciaż tyle. A to zmie­niało postać rze­czy. No i pozo­stała także kwe­stia tego, jak zbli­żyć się do pew­nej kobiety…

Baxter, kamer­dy­ner, wła­śnie w tym momen­cie wszedł do dru­giej jadalni, a dźwięk otwie­ra­nych drzwi odbił się echem od sufitu. Była ona tak duża jak jadal­nia uży­wana na co dzień, ale tamtą na­dal remon­to­wano po ataku Abla Nasha na Bachusa. Ataku, któ­rego powstrzy­ma­nie nie­mal kosz­to­wało Elsie życie. A Bachus był znacz­nie spraw­niej­szy w robie­niu dziur w pod­ło­gach niż w ich napra­wia­niu. Nawet fizyczny mistrz aspek­tor – twórca zaklęć, który mógł wpły­wać na wła­ści­wo­ści mate­rii – potra­fił tylko tyle.

Kamer­dy­ner skło­nił się.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, Wasza Miłość, ale w bawialni jest gość do Mistrza Kel­seya.

Nie­ważny posi­łek, Bachus wstał od stołu, usi­łu­jąc nie dostrze­gać pod­eks­cy­to­wa­nia Josie.

Jego puls przy­śpie­szył:

– Kto?

– Pan Ogden, z Bro­okley.

Bachus usi­ło­wał ukryć zasko­cze­nie:

– Sam?

– Tak, panie.

Bachus spoj­rzał na księ­cia, ale to księżna mach­nęła na niego dło­nią:

– No idź. Zoba­czymy się pod­czas her­batki, czy tak?

Bachus kiw­nął głową i podą­żył za kamer­dy­ne­rem, nie­mal prze­wra­ca­jąc go w dro­dze do salonu. Kiedy Baxter otwo­rzył drzwi, Cuth­bert Ogden odwró­cił się od okna. Był ubrany skrom­nie, lecz z fine­zją, włosy miał zacze­sane do tyłu. Był to tęgi męż­czy­zna, potęż­nej postury, a jego obli­cze odzy­skało już zdrowy wygląd. Był zale­d­wie kilka cen­ty­me­trów niż­szy od Bachusa, dło­nie miał zło­żone za ple­cami.

Uśmiech­nął się.

– Ach, Mistrz Kel­sey. Mia­łem nadzieję, że omó­wimy zdo­bie­nia, zanim powróci pan do domu.

Bachus zmarsz­czył brwi.

– Zdob…

Raczy pan pod­chwy­cić grę.

Bachus nie­mal się zakrztu­sił, wypo­wia­da­jąc pyta­nie, kiedy głos Ogdena wkradł się do jego myśli. Poczuł gęsią skórkę na ramio­nach. Więc to była prawda. Ten męż­czy­zna był aspek­to­rem umy­sło­wym. Elsie odkryła to pod­czas pościgu przez doki Świę­tej Kata­rzyny.

– Tak, dzię­kuję za spo­tka­nie – ski­nął głową na kamer­dy­nera, który rzu­cił okiem na gościa, po czym w mil­cze­niu opu­ścił pomiesz­cze­nie. – Mia­łem nadzieję, że będzie pan mógł przy­śpie­szyć tempo prac.

Ogden kiw­nął głową:

– Oczy­wi­ście. Nie tutaj.

Bachus wska­zał na drzwi:

– Czy mogli­by­śmy o tym poroz­ma­wiać na zewnątrz? Moje nogi doma­gają się ruchu.

– Z przy­jem­no­ścią – znowu uśmiech, a potem Ogden podą­żył za Bachu­sem. Żaden z nich nie ode­zwał się ani sło­wem, kiedy prze­cho­dzili kory­ta­rzem na pierw­sze pię­tro, które pro­wa­dziło na zewnątrz. Ogden odcze­kał, aż oddalą się dosta­tecz­nie od domu, po czym zaczął mówić:

– Rozu­miem, że jest pan świa­domy pew­nych rze­czy – powie­dział, trzy­ma­jąc na­dal dło­nie zło­żone za ple­cami, kiedy tak spa­ce­ro­wali.

Bachus przy­jął podobną pozę i przy­śpie­szył:

– Jeśli ma pan na myśli wyda­rze­nia sprzed tygo­dnia, to tak, jestem świa­domy.

– Wspa­niale – nagle się zatrzy­mał, spo­glą­da­jąc prze­lot­nie na dom. – Pro­szę wyba­czyć to wtar­gnię­cie, ale potrze­buję pana pomocy, Mistrzu Kel­sey. Nie mam ani pie­nię­dzy, ani pozy­cji, żeby jej pomóc, a potrzeba nam wszyst­kich sojusz­ni­ków, jakich tylko możemy zdo­być.

– Pomóc jej? – powtó­rzył za nim Bachus, a jego żołą­dek się zaci­snął. Zni­żył głos: – Czy coś się stało Elsie?

Ogden zaci­snął szczękę:

– Została aresz­to­wana.

Opusz­cza­jąc ręce, Bachus zro­bił krok w tył.

– Pod jakim zarzu­tem?

– Nie­le­gal­nego łama­nia cza­rów, a niby pod jakim?

Ogden znów zaczął iść, a Bachu­sowi zajęło chwilę, zanim jego umysł połą­czył się z nogami, żeby za nim nadą­żyć.

Zro­bił to wresz­cie, w poło­wie sycząc:

– Jest pan nad wyraz spo­kojny.

– Jestem spo­kojny, bo muszę taki być – jego słowa były twarde jak kute żelazo. – Ponie­waż nawet ja nie mogę dostać się do umy­słów wszyst­kich poli­cjan­tów i sędziów i prze­ko­nać ich, że Elsie jest nie­winna. Powin­ni­śmy już ruszać; nie jestem pewien, jak postę­po­wać ani jak szybko mogą ją ska­zać. Pan wie o spo­so­bach dzia­ła­nia Ate­neum znacz­nie wię­cej niż ja.

Serce Bachusa łomo­tało w klatce pier­sio­wej, a krę­go­słup zro­bił mu się sztywny jak mar­mur.

– Od razu wezwę powóz.

– Nie trzeba. Już jeden na nas czeka. Prze­ko­na­łem jed­nego z waszych słu­żą­cych, że to naj­wyż­sza potrzeba, kiedy tu sze­dłem.

Myśl, że ten czło­wiek wdzie­rał się do umy­słów słu­żą­cych, do jego wła­snego umy­słu, powinna go zanie­po­koić, ale Bachus nie potra­fił ode­rwać myśli od Elsie.

– Kiedy ją zabrali?

– Dziś rano. Wyja­śnię wszystko po dro­dze.

I oczy­wi­ście, kiedy zbli­żyli się do alei, poja­wił się jeden z woź­ni­ców hra­biego z powo­zem. Tym naj­szyb­szym, jeśli Bachus się nie mylił. I dobrze. Nie mieli czasu do stra­ce­nia. Nie, kiedy zagro­żone było życie Elsie.

I pomy­śleć, że zale­d­wie przed dwoma tygo­dniami Bachus sam był gotów wtrą­cić ją do celi. A teraz oddałby prawą rękę, żeby ją z niej wycią­gnąć. Dwu­krot­nie ura­to­wała mu życie: pierw­szy raz, kiedy wykryła i usu­nęła zaklę­cie wysy­sa­jące, które wycią­gało z niego siły i ener­gię, odkąd był chłop­cem, a drugi raz, uda­rem­nia­jąc plan Abla Nasha, który chciał tra­fić go bły­ska­wicą. Jed­nak pomi­ja­jąc te wszyst­kie akty odwagi, zaska­ki­wała go tem­pe­ra­men­tem, nie­ustę­pli­wo­ścią i swoim mięk­kim ser­cem, które skry­wała. Roz­śmie­szała go, zmu­szała do myśle­nia, spra­wiała, że czuł, że żyje, a wyobra­że­nie sobie stryczka owi­nię­tego wokół jej szyi prze­szy­wało go bólem.

Przy­śpie­szył kroku, a Ogden razem z nim. Jed­nak zanim dotarli do alei, Ogden zapy­tał:

– Nie widział pan przez przy­pa­dek Mistrzyni Mer­ton w tym tygo­dniu, co?

Bachus zwol­nił.

– Nie, a dla­czego?

Ogden wpa­try­wał się przed sie­bie mar­twym wzro­kiem.

– Bo to jedyna osoba, która mogła oskar­żyć Elsie.

***

Elsie nie wie­działa, co ma myśleć. Co robić. Czy mieć jakieś nadzieje. Po pro­stu gapiła się więc na prze­ci­na­jące się pręty w drzwiach jej maleń­kiej celi, nasłu­chu­jąc poja­wia­ją­cych się od czasu do czasu kro­ków. Obo­jętna, wystra­szona i zmar­z­nięta.

Podróż do tego miej­sca była długa i uciąż­liwa, ponie­waż w wozie, do któ­rego ją wsa­dzono, nie było nawet jed­nej ławki, na któ­rej można by usiąść. Myślała, że zabrano ją pro­sto do Lon­dyń­skiego Ate­neum Fizycz­nego, ale naj­wy­raź­niej Zgro­ma­dze­nie nie chciało, aby prze­stępcy jej pokroju zbli­żali się do ich cen­nych ksiąg. Nie, została prze­wie­ziona do Wię­zie­nia Jej Kró­lew­skiej Mości w Oxfor­dzie, pla­cówki stwo­rzo­nej przez lon­dyń­skie ate­nea, aby trzy­mać w nich aspek­to­rów – męż­czyzn i kobiety, któ­rzy mogli poten­cjal­nie sto­pić kraty lub prze­ko­nać straż­ni­ków, aby pozwo­lili im uciec. Dostrze­gła, że wśród patro­lu­ją­cych funk­cjo­na­riu­szy też znaj­do­wali się łama­cze zaklęć – wypo­sa­żeni w fio­le­towe odznaki, odróż­nia­jące ich od twór­ców zaklęć, któ­rych odznaki były nie­bie­skie, gdy byli fizyczni, czer­wone, gdy byli umy­słowi, żółte, gdy byli duchowi, pod­czas gdy zie­lone przy­dzie­lano tym­cza­so­wym.

Umie­ścili ją w celi wiel­ko­ści szafy, chro­nio­nej jedy­nie przez kraty i mur z kamieni. W przy­padku Elsie takie zabez­pie­cze­nia były wystar­cza­jące. Wpraw­dzie potra­fiła roz­plą­tać każde zaklę­cie, któ­rym można by ją uwię­zić, to nie potra­fiła rzu­cić żad­nego, żeby się stąd uwol­nić. Cela miała około pół­tora metra wyso­ko­ści, pół­tora metra dłu­go­ści i nie­cały metr sze­ro­ko­ści. Za mała, by można się było poło­żyć bez zgi­na­nia kolan albo stać bez schy­la­nia głowy. Być może o to wła­śnie cho­dziło. Stu­let­nie kamie­nie były nakra­piane bielą i sza­ro­ścią, a w rogach na sufi­cie łusz­czył się tynk. Nie było mate­raca ani słomy, ale za to przy­dzie­lono jej szorstki koc i noc­nik na odchody. Nikt nie stał przed drzwiami tej klatki, ale mimo to Elsie nie potra­fiła sobie nawet wyobra­zić, że zadziera suk­nię i korzy­sta z niego, kiedy ktoś mógłby w każ­dej chwili prze­jeść obok. Jesz­cze tego nie zro­biła, cho­ciaż pęcherz dawał jej się coraz bar­dziej we znaki.

W końcu zapad­nie noc. Wtedy sko­rzy­sta. Da radę pocze­kać.

Przy­nie­siono jej już brudną tacę z jedze­niem na kola­cję. Nie­długo zrobi się ciemno.

Nie była pewna, że chce nadej­ścia ciem­no­ści.

Może byłoby lepiej, gdyby nie była sama – gdyby była w jed­nej z tych więk­szych cel z innymi osa­dzo­nymi. Mia­łaby przy­naj­mniej z kim poroz­ma­wiać. Z dru­giej strony to towa­rzy­stwo mogłoby się skła­dać z ban­dy­tów, mor­der­ców i innych opry­chów.

Wresz­cie zro­biło się na tyle chłodno, że Elsie wzięła koc. Nie pach­niał za dobrze, ale był czy­sty, więc owi­nęła nim ramiona, opie­ra­jąc się bokiem o ścianę, żeby zmniej­szyć nieco ból, który rósł jej w krzyżu. Przy­naj­mniej nie zakuli jej w dyby. Widziała dwie kule po dro­dze tutaj, w tym jedną w uży­ciu. Zakuty męż­czy­zna miał zało­żone na dło­niach wiel­kie żela­zne kule, żeby nie uży­wał magii. Chwała Bogu, że jej jesz­cze nie ode­brano dłoni. Jesz­cze.

Wyobraź­nia Elsie naje­żyła się, kiedy słońce wpa­da­jące przez okno w kory­ta­rzu – w jej celi nie było okien – zmie­niło odcień na poma­rań­czowy.

Czy jej też ode­tną dło­nie? Ześlą ją do przy­tułku? Czy po pro­stu założą jej pętlę na szyję i zakoń­czą to szybko?

Szloch utkwił jej w gar­dle. Elsie zaczęła się moco­wać z sukienką, aż zdo­łała polu­zo­wać gor­set i ode­tchnąć. Potem prze­cią­gnęła kolana do klatki pier­sio­wej i oparła o nie czoło, cho­wa­jąc twarz pod kocem. Boże dopo­móż, jesz­cze ni­gdy w życiu tak się nie bała. Nawet kiedy opu­ściła ją jej wła­sna rodzina i Hal­lo­wie zawieźli ją do przy­tułku. Wtedy przy­naj­mniej nie oba­wiała się śmierci.

Drżąc, moc­niej owi­nęła się kocem. Żało­wała, że nie może po pro­stu zasnąć i obu­dzić się już po wszyst­kim, ale jej obez­wład­nione stra­chem ciało odma­wiało odpo­czynku. Elsie była pewna, że już ni­gdy nie zaśnie.

Zaci­ska­jąc zęby, usi­ło­wała zebrać myśli.

Panie, wiem, że nie jestem zbyt pobożna, ale pro­szę, pomóż mi…

– Cóż to za ponure miej­sce.

Na dźwięk zna­jo­mego głosu koń­czyny Elsie prze­biegł prąd i zerwała się na nogi, koc spadł na pod­łogę, a ona czub­kiem głowy ude­rzyła o sufit. Wpa­try­wała się dziko w drzwi, które na­dal były porząd­nie zamknięte. Kobieta, która wypo­wie­działa te słowa, była w środku, pod lewą ścianą.

Chłód prze­nik­nął kości Elsie, kiedy wpa­try­wała się w Mistrzy­nię Lily Mer­ton.

Kobieta w sile wieku zało­żyła krótki krę­cony pukiel wło­sów za ucho.

– Ale dla nas jest odpo­wied­nie, prawda, moja droga? Nie chcia­ły­by­śmy, żeby nam prze­szka­dzano.

Elsie cof­nęła się, aż dotknęła ple­cami ściany za sobą.

– To pani sprawka.

Mistrzyni Mer­ton mach­nęła lek­ce­wa­żąco dło­nią.

– Prze­cież nie mogłam z tobą roz­ma­wiać w pra­cowni kamie­nia­rza, prawda? Nie, kiedy ten głu­pek czai się za rogiem – cmok­nęła. – Cóż za strata. Naprawdę powin­nam być na cie­bie zła, Elsie.

Ści­snął jej się żołą­dek.

– Zła? Po tym, co pani zro­biła…

Słowa uwię­zły jej w gar­dle, kiedy wpa­try­wała się w niż­szą od sie­bie roz­mów­czy­nię.

Poprzez jej twarz i ramiona mogła doj­rzeć, jak kamienna ściana za jej ple­cami zmie­niała się z ciem­nej w jasną; fio­le­towa suk­nia, którą miała na sobie, wyda­wała się utkana z powie­trza, jej kra­wę­dzie były roz­myte.

Pro­jek­cja. Oczy­wi­ście. Więk­szość naj­bar­dziej zaawan­so­wa­nych ducho­wych aspek­to­rów miała zdol­ność do ich two­rze­nia. Pro­jek­cja była na tyle mocna, że Mer­ton musiała być gdzieś bli­sko. Być może nie na tere­nie pose­sji, ale w lesie, który ją ota­czał?

Elsie prze­łknęła ślinę.

– Gdzie pani jest?

Mistrzyni zachi­cho­tała.

– Tego ci nie powiem. – Spoj­rzała za sie­bie, ale Elsie nie potra­fiła roz­po­znać, czy przy­glą­dała się wię­zie­niu od wewnątrz, czy być może spo­glą­dała na coś w miej­scu, w któ­rym naprawdę się znaj­do­wała. Może coś usły­szała?

Wstrzy­mała oddech – jeśli zdo­ła­łaby zaga­dać Mistrzy­nię Mer­ton, to może zoba­czyłby ją jakiś straż­nik! Wtedy Elsie powie­dzia­łaby wszystko wła­dzom i dopro­wa­dziła do aresz­to­wa­nia Mistrzyni. Elsie nie miała nic do stra­ce­nia, jeśli tylko mogłaby ochro­nić Ogdena przed skła­da­niem zeznań.

Roz­wa­ża­jąc tę myśl, powie­działa:

– Tam­tej nocy, w domu hra­biego…

– Nie przy­szłam tutaj na poga­duszki, moja droga – odpo­wie­działa pro­jek­cja gło­sem nieco pod­nie­sio­nym ponad szept. Na górze nie było sły­chać żad­nych kro­ków, na kory­ta­rzach rów­nież. Czy Mistrzyni Mer­ton znała gra­fiki straż­ni­ków, czy może w jakiś spo­sób ich zmy­liła? – Ale mam dla cie­bie pro­po­zy­cję. Oczysz­czę twoje imię, jeśli przy­łą­czysz się do mnie.

Elsie gapiła się na nią.

– Ale dla­czego?

Pro­jek­cja zło­żyła dło­nie.

– Jesteś naprawdę cenna, Elsie, zwłasz­cza po tym, co się stało z Nashem.

Elsie ode­pchnęła się od ściany.

– To, co stało się z Nashem, było pani sprawką…

– I naprawdę nie chcia­ła­bym cię stra­cić – kon­ty­nu­owała Mistrzyni. – Szcze­rze, jesteś dla mnie jak córka.

Poczuła ukłu­cie żalu. Kie­dyś postrze­gała Kap­tury jak swój naj­cen­niej­szy sekret – ano­ni­mo­wych dobro­czyń­ców, któ­rzy wyrwali ją z mroku i dali jej coś waż­nego do zro­bie­nia… a potem poznała prawdę. Potrzą­snęła głową. Poczuła nacisk zaklę­cia z opusu, które ukryła pod gor­se­tem, przy­po­mi­nało jej o swo­jej obec­no­ści, ale tutaj by się jej nie przy­dało.

– Jesteś mor­der­czy­nią i zło­dziejką. Od samego początku mnie wyko­rzy­sty­wa­łaś!

– Nie­zbyt – odwró­ciła wzrok, wyglą­dała na przy­gnę­bioną. – Nie zaan­ga­żo­wa­łam cię w to, na początku. Chcia­łam, żebyś poznała swoje zdol­no­ści i uży­wała ich do dobrych celów. A reszta… wszystko dzieje się znacz­nie póź­niej, niż się spo­dzie­wa­łam.

Elsie wpa­try­wała się w nią. Na początku. Czy miała na myśli zada­nia, które przy­dzie­lała Elsie w dzie­ciń­stwie? Odcza­ro­wa­nie muru, który stał na środku pola, i dostar­cze­nie do sie­ro­cińca koszy­ków z chle­bem? Czy ona naprawdę sądzi, że takie małe rze­czy mogły zrów­no­wa­żyć mor­der­stwo?

– O co pani cho­dzi z tym, że wszystko dzieje się znacz­nie póź­niej, niż się pani spo­dzie­wała? – zapy­tała ostroż­nie.

Mer­ton spoj­rzała na nią, a ich oczy się spo­tkały.

– Chcia­łam cię zaadop­to­wać, dro­gie dziecko, kiedy ura­to­wa­łam cię z tam­tego przy­tułku. Ale wie­dzia­łam, że jeśli mia­łam wyko­rzy­stać twoje talenty, powią­za­nie byłoby zbyt oczy­wi­ste. Więc zamiast tego umie­ści­łam cię w Bro­okley.

– A-adop­to­wać? – Mer­ton na pewno żar­to­wała. Cho­ciaż wyglą­dała i brzmiała szcze­rze. Tak szcze­rze, jak mogła, zwa­żyw­szy na to, jaka była.

Strzep­nęła z serca wszel­kie cie­płe uczu­cia.

– Umie­ściła mnie pani w miej­scu, w któ­rym musia­łam pra­co­wać dla okrop­nego czło­wieka – Squ­ire Hughes był jej pierw­szym pra­co­dawcą w Bro­okley, a był nie lep­szy niż król Jan z opo­wie­ści o Robin Hoodzie.

– Pra­co­wa­łaś dla boga­tego czło­wieka. Niczego ci nie bra­ko­wało – odparła Mer­ton – i na wła­sne oczy mogłaś oglą­dać nie­go­dzi­wość, którą musie­li­śmy zwal­czać.

Na wspo­mnie­nie nie­go­dzi­wo­ści Elsie aż ugry­zła się w język z powodu hipo­kry­zji. Przy­su­nęła się o kilka cen­ty­me­trów.

– Ode­brała pani wolę Ogde­nowi…

– To była twoja sprawka, moja droga – jej twarz znów nabrała ostrego wyglądu. – Ni­gdy bym się o nim nie dowie­działa, gdyby nie ty.

Elsie zachwiała się do tyłu, jakby ją ktoś ude­rzył. Prze­cież to nie była jej wina. W głębi duszy o tym wie­działa. To nie ona nało­żyła zaklę­cie na Ogdena. Nie wyko­rzy­stała jego ukry­tych zdol­no­ści, żeby pla­no­wać mor­der­stwa aspek­to­rów i kra­dzieże ich opu­sów.

A mimo to wła­śnie ona napro­wa­dziła Mer­ton na niego, choć nie­świa­do­mie.

Jed­nak to nie umniej­szało jej bólu.

Mistrzyni Mer­ton otrze­pała spód­nicę.

– Być może potrze­bu­jesz wię­cej czasu, żeby to prze­my­śleć – prze­rwała. – Mam szczerą nadzieję, że sędzia będzie łagodny – dodała non­sza­lanc­kim tonem.

I tak szybko, jak się poja­wiła, pro­jek­cja Mistrzyni Mer­ton znik­nęła, jakby jej tam ni­gdy nie było. A Elsie została cał­ko­wi­cie i bez­na­dziej­nie sama.

Znowu.

Rozdział 3

Elsie śniła o dybach, kiedy nagłe ude­rze­nie w kraty wyrwało ją ze snu. Wci­snęła się w odle­gły róg, oparła głowę o chłodne kamie­nie i zdo­łała zasnąć. Chwilę minęło, zanim doszła do sie­bie, przy­po­mniała sobie, gdzie jest i w jakim kło­po­tli­wym poło­że­niu, i zanim roz­po­znała osoby znaj­du­jące się po dru­giej stro­nie krat. Nie znała straż­nika, który ude­rzał pałką o pręty, ale widok dwóch pozo­sta­łych osób spo­wo­do­wał, że jej puls ruszył jak sza­lony, zupeł­nie ją wybu­dza­jąc.

– To nie było potrzebne – wark­nął Bachus, ale nie odry­wał oczu od Elsie. Obok niego stał Ogden, ze skrzy­wio­nymi ustami i ramio­nami zało­żo­nymi na piersi w geście nie­za­do­wo­le­nia.

Jeden Bóg wie, że powinna być zawsty­dzona, że widzą ją w takim poło­że­niu, roz­czo­chraną, w pognie­cio­nej sukni, sku­loną jak zbity pies, ale czuła tylko i wyłącz­nie ulgę. Pod­nio­sła się za szybko, przez co zakrę­ciło jej się w gło­wie i o mały włos nie rąb­nęła czub­kiem głowy o sufit. Opie­ra­jąc się o ścianę, żeby się uspo­koić, wymam­ro­tała:

– Ja… myśla­łam, że nikt nie może mnie odwie­dzać.

– W każ­dym razie nikt biedny – odparł straż­nik, zer­ka­jąc na Bachusa. – Pięć minut – dodał, a potem odda­lił się kory­ta­rzem i znik­nął z pola widze­nia Elsie.

Ogden się­gnął ręką przez kraty; Elsie, cały czas pochy­lona, poko­nała tę maleńką prze­strzeń i chwy­ciła jego dłoń.

– Nie jest tak strasz­nie – skła­mała, a potem dodała do Bachusa:

– Nie sądzę, że takie spo­tka­nie mia­łeś na myśli.

Bachus zakpił:

– Przy­naj­mniej nie przy­tę­pili ci poczu­cia humoru.

Elsie uśmiech­nęła się na te słowa… a potem dostrze­gła swój noc­nik rap­tem kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów dalej. Całe jej ciało przy­brało kolor szkar­łatu.

– Powie­dzia­łem mu – ode­zwał się Ogden, odno­sząc się do Bachusa. – Teraz wie wszystko.

Elsie prze­łknęła ślinę.

– Była tutaj, w nocy.

Bachus zbladł.

– Mer­ton? Tutaj?

– Przez pro­jek­cję. Prak­tycz­nie przy­znała się do wszyst­kiego – że mnie zna­la­zła w przy­tułku, że kon­tro­lo­wała Ogdena, że mnie wydała. Zapro­po­no­wała, że mnie stąd wydo­sta­nie, jeśli z wła­snej woli z nią pójdę.

Ogden zmarsz­czył brwi.

– Czyli na­dal cię chce.

Przy­naj­mniej ktoś mnie chce, pomy­ślała, ale zaraz od tej myśli zro­biło jej się nie­do­brze. Bo czyż Bachus i Ogden nie natru­dzili się, żeby się tu dostać?

Bachus, który pra­wie kucał, żeby ją dostrzec przez kraty, wyszep­tał:

– Nikt jej nie widział?

Elsie potrzą­snęła głową.

Przez chwilę się zasta­na­wiał.

– Jako jedyny świa­dek nikogo nie prze­ko­nasz. Ale umó­wi­łem się na spo­tka­nie z sędzią, żeby omó­wić twoją sprawę. Musi ist­nieć jakiś spo­sób, żeby cię z tego jakoś wykrę­cić.

Serce Elsie na moment się zatrzy­mało.

– Szcze­rze?

– Dla łama­czy zaklęć prze­wi­dziano okres łaski, ponie­waż ich zdol­no­ści są wro­dzone – wyja­śnił cie­płym gło­sem i pośpiesz­nie. – Przyj­rza­łem się temu.

Elsie poczuła gorycz w ustach. Wie­działa, że jest łamaczką zaklęć, od kiedy skoń­czyła dzie­sięć lat.

– Jak długi jest ten okres?

– Rok.

Objęła się ramio­nami.

– Bachus…

– Pozwól mi z nim pomó­wić – nale­gał.

Ogden zapy­tał:

– Przy­zna­łaś się do cze­goś?

– Nie – przy­naj­mniej tyle – nic im nie powie­dzia­łam.

Ogden wypu­ścił długi oddech.

– Dobrze – potarł szcze­cinę pora­sta­jącą jego brodę, zasta­na­wia­jąc się nad czymś. – Mogę to sobie nie­mal wyobra­zić, to miej­sce, do któ­rego posze­dłem, kiedy Mer­ton zmu­siła mnie do biegu. Gdzie ukryta była reszta zaklęć z opusu. Gdy­byś mogła znów je zna­leźć… może byłyby tam jakieś dowody łączące z tym Mer­ton. Osta­tecz­nie zyska­li­by­śmy cho­ciaż zaklę­cia do obrony, kiedy znów zaata­kuje.

Elsie wyj­rzała przez kraty, czy nie zbli­żają się jacyś straż­nicy, ale Ogden mówił tak cicho, że wąt­piła, aby ktoś mógł go usły­szeć.

– Elsie – przez chwilę wyda­wało jej się, że Bachus wycią­gnął do niej rękę, i jej serce przy­śpie­szyło w ocze­ki­wa­niu, jed­nak jego duża dłoń owi­nęła się tylko wokół jed­nego z żela­znych prę­tów – wydo­sta­niemy cię stąd, w taki czy inny spo­sób.

Zagry­za­jąc wargę, spoj­rzała na osa­cza­jącą ją skąpą prze­strzeń.

– Być może, Bachu­sie. Ale nawet mistrz aspek­tor nie potrafi wyma­zać prawa.

– Elsie, spójrz na mnie.

Spoj­rzała w zie­leń jego oczu, tak żywą, pomimo cieni w celi. Tym razem to ona była uwię­ziona, nie on. Przez kró­ciutką chwilę pozwo­liła sobie na wspo­mnie­nie dotyku jego skóry na jej ustach. Ale nie mogła od niego uciec – czy od tego, jak przez niego się czuła – tym razem. Nic nie mogła zro­bić.

Jego spoj­rze­nie było krót­kie i sta­now­cze.

– Wydo­stanę cię stąd, nawet jeśli będę musiał samo­dziel­nie sto­pić ten zamek, rozu­miesz?

Wpa­try­wała się w niego, tak bar­dzo pra­gnąc mu uwie­rzyć. Chcąc zigno­ro­wać strach i nie­po­kój jątrzące się pod żebrami i pozwo­lić sobie na nadzieję, ale nadzieja zawsze ją raniła. A mimo to, bez­wied­nie kiw­nęła głową. Nie był to wyraz nadziei. Cho­dziło raczej o marze­nie.

– Dzia­łal­ność zwią­zana z magią jest czę­sto nie­trwała – mruk­nął Ogden. – Będę musiał wytro­pić opusy naj­szyb­ciej, jak się da. Zna­leźć spo­sób, żeby je powią­zać z Mer­ton.

Elsie kiw­nęła głową.

– Jedź. Emme­line sobie pora­dzi.

Ich naradę zakoń­czył odgłos zbli­ża­ją­cych się kro­ków.

– Czas minął! – wark­nął straż­nik.

Ogden go zigno­ro­wał.

– Zosta­wiam to panu, Mistrzu Kel­sey.

Zanim Bachus zdą­żył cokol­wiek powie­dzieć, zbli­żył się do nich straż­nik i męż­czyźni odsu­nęli się od krat. Elsie poczuła tysiąc nici, które ją z nimi łączyło niczym zaklę­cie, i ruszyła za nimi na tyle, na ile pozwo­liły jej cięż­kie drzwi, obej­mu­jąc obiema dłońmi nie­ustę­pliwe żelazo.

Bachus okrył jej dło­nie swo­imi, cie­płymi, które na chwilę odpę­dziły od niej chłód.

– Bądź ostrożny – szep­nęła.

– No już – straż­nik mach­nął pałką.

Oby­dwaj, Bachus i Ogden, oszczę­dzili jej ostat­niego spoj­rze­nia. Ode­szli, a Elsie przy­ci­snęła twarz do krat, obser­wu­jąc ich, aż znik­nęli jej z pola widze­nia, potem nasłu­chu­jąc ich kro­ków, aż i one uci­chły. W wię­zie­niu znowu zapa­dła cisza, z wyjąt­kiem nagłego, krót­kiego lamentu więź­nia gdzieś w sąsied­niej celi.

Elsie padła na kolana i ku swo­jemu zdzi­wie­niu znów zaczęła się modlić z nadzieją, że Bóg pora­dzi sobie z jej cier­ni­stymi myślami lepiej niż ona sama.

***

Bachus cze­kał nie­cier­pli­wie w salo­nie u sędziego, we wschod­niej czę­ści Oxfordu. Był ume­blo­wany na bogato, w kolo­rach czer­wieni i kremu, i okrut­nie kusiło go, żeby zmie­nić kolo­ry­stykę tego pomiesz­cze­nia, żeby móc się czymś zająć. Z pew­no­ścią nie zadzia­ła­łoby to jed­nak na jego korzyść. Chciał, żeby ten czło­wiek go polu­bił, a Anglicy odczu­wali chyba wro­dzoną nie­chęć do jego osoby. Wyglą­dał jak cudzo­zie­miec i tak był trak­to­wany.

Sta­rał się usie­dzieć spo­koj­nie, naj­pierw na ele­ganc­kiej sofie, a potem na bogato zdo­bio­nym maho­nio­wym krze­śle, ale czas pły­nął wolno, a jego myśli sza­lały, więc wstał i zaczął prze­mie­rzać salon. Naj­pierw zna­lazł się przed nie­roz­pa­lo­nym komin­kiem, a potem przy oknach, które wycho­dziły na skromne, ale sta­ran­nie wypie­lę­gno­wane ogrody. To było coś, co z pew­no­ścią by doce­nił, gdyby nie był tak bar­dzo sku­piony na tym, co ma powie­dzieć i w jaki spo­sób. Tak zde­ner­wo­wany nie był, nawet kiedy sta­rał się o sto­pień mistrza w Lon­dyń­skim Ate­neum Fizycz­nym. Jed­nak wtedy wie­dział dokład­nie, co robi, a teraz będzie musiał impro­wi­zo­wać.

Poja­wiła się słu­żąca z her­batą na tacy. Posta­wiła ją na sto­liku i pod­nio­sła fili­żankę, ale Bachus ją zbył, więc obsłu­żyła tylko sędziego i wyszła. Kiedy ten wresz­cie się poja­wił, napój musiał już cał­ko­wi­cie osty­gnąć.

Bachus pokło­nił się niżej, niż to było konieczne.

– Lor­dzie Astley, dzię­kuję, że zgo­dził się pan na spo­tka­nie.

Astley był mniej wię­cej wzro­stu Elsie, czyli dość śred­niego jak na męż­czy­znę, i wyglą­dał na jakieś sześć­dzie­siąt lat lub coś koło tego. Miał obwi­słą skórę na policz­kach i szyi, która zdra­dzała, że mocno stra­cił na wadze, cho­ciaż pod saty­no­wym odzie­niem odzna­czał się na­dal okrą­gły brzuch. Jego włosy były krę­cone i zaczy­nały się już prze­rze­dzać; kilka kosmy­ków utrzy­my­wało jesz­cze brą­zowy kolor, a reszta była w róż­nych odcie­niach sza­ro­ści. Na nosie miał oku­lary.

– Mistrz Kel­sey – kiw­nął w jego stronę. – Kamer­dy­ner poin­for­mo­wał mnie, że przy­był pan tutaj w spra­wie Cam­den. Pro­szę mi wyba­czyć spóź­nie­nie, ale nie zapo­zna­łem się jesz­cze z doku­men­ta­cją, a do tego córka nale­gała, abym wziął udział w pik­niku w Parku Połu­dnio­wym – prze­wró­cił oczami i wska­zał na sofę. – Pro­szę usiąść.

Sędzia zajął miej­sce na krze­śle usta­wio­nym naj­bli­żej her­baty i wziął do ręki fili­żankę, którą zosta­wiła dla niego słu­żąca. Kiedy upił łyk, skrzy­wił się, po czym odsta­wił naczy­nie na tacę.

– Czyli są panu znane zarzuty, jakie posta­wiono pan­nie Cam­den? – Bachus nie miał cier­pli­wo­ści na poga­duszki, nie, kiedy wszyst­kie jego myśli wypeł­niał obraz Elsie w tej okrop­nej celi. Jesz­cze ni­gdy nie widział jej tak bez­bron­nej, tak poko­na­nej. Te kraty cał­ko­wi­cie pozba­wiły ją wyćwi­czo­nej aro­gan­cji.

Sędzia przy­tak­nął.

– Rze­czy­wi­ście paskudna sprawa. I sro­gie kary, nawet dla kobiet.

– Sądzę, że to nie­po­ro­zu­mie­nie. Panna Cam­den odkryła swoje zdol­no­ści cał­kiem nie­dawno. I obej­muje ją okres łaski prze­wi­dziany w celu zare­je­stro­wa­nia.

Lord Astley przy­glą­dał się Bachu­sowi w spo­sób, który pod­wa­żał jego pew­ność sie­bie.

– Ile lat ma panna Cam­den?

– Dwa­dzie­ścia i jeden rok.

Brwi męż­czy­zny zmarsz­czyły się w zdzi­wie­niu.

– Łama­cze zaklęć zazwy­czaj odkry­wają swoje zdol­no­ści w okre­sie doj­rze­wa­nia.

– Lecz nie zawsze – odparł Bachus. – Elsie zaczęła coś podej­rze­wać rap­tem przed mie­sią­cem.

Lord Astley nalał sobie her­baty do kolej­nej fili­żanki, doda­jąc dużo cukru.

– Dla­czego w takim razie nie zgło­siła się przed mie­sią­cem?

Bachus zmu­sił się do utrzy­ma­nia roz­luź­nio­nej postawy; czuł, jak jego mię­śnie napi­nają się z każ­dym pyta­niem.

– Bo tylko podej­rze­wała i oczy­wi­ście nie miała czasu ani odpo­wied­niego prze­szko­le­nia, żeby to spraw­dzić. Panna Cam­den to kobieta pra­cu­jąca, pan rozu­mie. Jej pra­co­dawca zasy­puje ją zada­niami. A poza tym takim rze­czom zawsze towa­rzy­szy strach.

Sędzia spoj­rzał Bachu­sowi w oczy.

– A czego niby mia­łaby się bać, skoro dopiero co doko­nała tego odkry­cia?

Bachus posta­wił na bra­wurę:

– Być może tego, że ludzie, do któ­rych się zgłosi, pomy­ślą, że na pewno odkryła swoje zdol­no­ści w okre­sie doj­rze­wa­nia, i będą podej­rze­wali, że kła­mie – poczuł ulgę, kiedy zauwa­żył, że usta sędziego drgnęły.

– Touché. Ale według donie­sień jest świa­doma swo­ich zdol­no­ści już od jakie­goś czasu, a nawet ich uży­wała.

Bachus nie dał się zbić z tropu.

– Wydaje mi się, że wiem, kto na nią doniósł, a ci dwoje spo­tkali się cał­kiem nie­dawno.

Sędzia roz­wa­żał przez chwilę jego słowa, ale scep­ty­cyzm na­dal zna­czył jego czoło. Mistrzyni Mer­ton naj­praw­do­po­dob­niej donio­sła o łama­niu zaklęć ano­ni­mowo, bo jak­żeby ina­czej? Oskar­ży­ciel zostałby popro­szony o wyja­wie­nie, skąd posiadł tę wie­dzę, a Mer­ton zbyt zachłan­nie chro­niła swoje wła­sne sekrety, żeby ryzy­ko­wać skła­da­nie zeznań. Lecz dzięki temu ano­ni­mo­wemu zgło­sze­niu twier­dze­nia Bachusa mogły zyskać na wia­ry­god­no­ści. Modlił się, aby tak się stało.

Lord Astley wziął łyk her­baty, by zyskać na cza­sie i zebrać myśli.

– Zarzuty nie są wcale błahe. Są dość poważne, rozu­mie pan.

– Kto ją oskarża?

Lord Astley się uśmiech­nął.

– Powie­dział pan prze­cież, że wie.

– A pan wma­wia mi, że jed­nak nie – zło­żył dło­nie. – Ja jestem świad­kiem. Byłem z Elsie pod­czas tych wyda­rzeń. Dla­tego wła­śnie jestem zszo­ko­wany domnie­ma­niem, że wie­działa o swo­ich zdol­no­ściach i celowo je zata­iła. Wiem, że to nie­prawda.

Lord Astley uniósł brew.

– Jak rozu­miem, przy­był pan do Anglii zale­d­wie przed sze­ścioma tygo­dniami.

Bachus musiał zebrać wszyst­kie siły, żeby nie poka­zać zasko­cze­nia. Czy sędzia spraw­dził też jego pocho­dze­nie? A może prze­czy­tał raport poli­cji z wyda­rzeń w dokach?

– Pozna­łem pannę Cam­den na rynku w Lon­dy­nie krótko po przy­by­ciu – powie­dział, dosto­so­wu­jąc do sytu­acji opo­wieść, którą przed­sta­wił księ­ciu i księż­nie. Jego umysł pra­co­wał na naj­wyż­szych obro­tach, kiedy usi­ło­wał uło­żyć wia­ry­godną histo­ryjkę, która nie spo­wo­duje zła­ma­nia karku Elsie. – Zabie­ga­łem o jej względy, książę i jego rodzina mogliby to potwier­dzić, bo i tak ich zda­niem to prawda. Sami mnie do tego zachę­cali.

– Doprawdy? – sędzia znowu odsta­wił fili­żankę na tacę. – Mistrz aspek­tor i pra­cow­nica kamie­nia­rza?

– Kiedy się pozna­li­śmy, nie mia­łem tytułu mistrza – pod­kre­ślił. – W zasa­dzie to byłem z nią, kiedy pierw­szy raz wykryła zaklę­cie. Oby­dwoje byli­śmy zasko­czeni. Dopiero póź­niej zasu­ge­ro­wa­łem, że to mogła być runa. A ona oczy­wi­ście mi nie uwie­rzyła.

Lord Astley odchy­lił się na krze­śle, przy­glą­da­jąc się Bachu­sowi przez chwilę.

– I sądzi pan, że zna ją na tyle dobrze oraz że prze­by­wał pan w jej towa­rzy­stwie na tyle długo, żeby ręczyć za jej nie­win­ność? Trudno mi w to uwie­rzyć, Mistrzu Kel­sey, pro­szę wyba­czyć szcze­rość. Pana zezna­nie jest jasne i, jak rozu­miem, ma pan popar­cie księ­cia Kentu, jed­nak moim zada­niem jest dopil­no­wa­nie, żeby prze­stępcy zapła­cili za swoje czyny, a nie­winni uzy­skali łaskę. Trudno jest wymie­rzać spra­wie­dli­wość, kiedy mamy tylko: „On powie­dział to, a ona tamto”…, ale musimy wytrwale dążyć do pozy­ska­nia wia­ry­god­nych zeznań.

Bachu­sowi zaczęły się pocić dło­nie.

– Musi pan zro­zu­mieć, że jestem dosko­na­łym świad­kiem. I nie mam żad­nego powodu, żeby pana okła­my­wać.

Miał ich wiele.

– Jej oskar­ży­ciel może mieć taką samą siłę prze­bi­cia, jak pan, Mistrzu Kel­sey, jeśli nie więk­szą. Wydaje mi się mało praw­do­po­dobne, że tak się pan przy­wią­zał do panny Cam­den, żeby świad­czyć…

– Jeste­śmy zarę­czeni, rozu­mie pan? – puls przy­śpie­szył mu tak bar­dzo, że aż zakrę­ciło mu się w gło­wie, ale zacho­wał kamienną twarz. Na wypa­dek gdyby poważne zamiary wobec niej nie były wystar­cza­ją­cym argu­men­tem, Bachus poszedł o krok dalej. – Oczy­wi­ście, że spę­dza­łem z nią mnó­stwo czasu. Ślub prze­cież rap­tem za kilka tygo­dni.

Lord Astley zamilkł. Potarł brodę. Wpa­try­wał się w Bachusa, jakby pró­bo­wał obrać go ze skóry i zaj­rzeć do środka, głę­boko w jego duszę. Bachus zmu­sił się, żeby wytrzy­mać jego wzrok. Mówił prawdę, kiedy zapew­niał Elsie, że jeśli będzie trzeba, to zbu­rzy nawet i cały zamek. A kłam­stwo o ślu­bie… Czyż ist­niało coś bar­dziej zuchwa­łego?

Lord Astley zachi­cho­tał.

Bachus zesztyw­niał.

– Czy kwe­stia życia lub śmierci pew­nej kobiety wydaje się panu zabawna?

Sędzia pokrę­cił głową.

– Nie, nie, wcale nie. Nie podoba mi się wyda­wa­nie wyro­ków o winie. Gdyby tak było, to byłby ze mnie okropny sędzia. Ale podoba mi się pan, Mistrzu Kel­sey. I o dziwo, mam ochotę panu uwie­rzyć.

Uczu­cie ulgi prze­bie­gło mu wzdłuż krę­go­słupa, ale nie miał odwagi opu­ścić gardy.

– Jeśli spi­sze pan swoje zezna­nie i zaświad­czy pan za nią, a także dostar­czy zezna­nia przy­naj­mniej trzech osób, które potwier­dzą pana słowa, uwol­nię ją – powie­dział. – Oczy­wi­ście będzie musiała się zare­je­stro­wać i przejść nie­zbędne szko­le­nie.

Bachus wes­tchnął głę­boko. Z łatwo­ścią znaj­dzie trzech świad­ków. Rodzina księ­cia to już cztery, Ogden jest piąty i być może zechce zezna­wać także słu­żąca, panna Pratt.

– Dzię­kuję, lor­dzie Astley. Szcze­rze dzię­kuję.

– Nie jestem nie­roz­sądny – powie­dział, wsta­jąc, a Bachus, tak jak on, także pod­niósł się z sofy. – Zmę­czony i zapra­co­wany, ale nie nie­roz­sądny. Jeden ze słu­żą­cych czeka w holu i odpro­wa­dzi pana do drzwi.

Bachus skło­nił się.

– Oczy­wi­ście. Dzię­kuję – zaczął odda­lać się do wyj­ścia.

– I, Mistrzu Kel­sey! – zawo­łał za nim lord Astley, pod­no­sząc raz jesz­cze swoją fili­żankę.

Bachus się zatrzy­mał.

– Pro­szę mnie zapro­sić na ślub – powie­dział, spo­glą­da­jąc zmru­żo­nymi oczami znad fili­żanki. – Zaślu­biny osób, które tak szybko się w sobie zako­chały, będzie cie­ka­wym doświad­cze­niem.

Bachus dostrzegł zawo­alo­waną groźbę, suge­stię, że jego histo­ria nie była aż tak wia­ry­godna, jak sądził.

Elsie nie była jesz­cze cał­ko­wi­cie bez­pieczna. Na razie.

Bachus kiw­nął głową i wyszedł na kory­tarz.

Sam tra­fił do drzwi.

Rozdział 4

Cuth­bert wie­dział, że nie musi odda­lać się nadto od Lon­dynu, żeby zna­leźć skra­dzione opusy Mer­ton; prze­mie­rzył drogę od tego miej­sca do doków Świę­tej Kata­rzyny zale­d­wie w jedną noc. Pro­blem pole­gał na tym, że jego wspo­mnie­nia utknęły gdzieś pomię­dzy por­cjo­wa­niem w pra­cowni gliny na przy­szłe pro­jekty a zna­le­zie­niem się wraz z Elsie w dokach. Pomię­dzy tymi zda­rze­niami była prze­rwa; poja­wiały się tylko nie­liczne prze­bły­ski: bieg w ciem­no­ści, doty­ka­nie dłońmi kamie­nia, doświad­cze­nie zamknię­cia w zim­nym i bez­gwiezd­nym miej­scu. Duchowa aspek­torka nie mogła wyma­zać mu wspo­mnień – potra­fili to tylko magicy umy­słowi. Ale zde­cy­do­wa­nie mogła utrud­nić mu przy­po­mnie­nie tego, co robił, zwłasz­cza w mro­kach nocy.

Cały tydzień nie­mal bez prze­rwy pró­bo­wał poskła­dać tę ukła­dankę. Cały szki­cow­nik wypeł­nił nie­wy­koń­czo­nymi rysun­kami węglem. Nawet śnił o swo­jej ucieczce i cho­ciaż jak nikt inny wie­dział, że nie wolno wie­rzyć snom, zaraz po prze­bu­dze­niu szki­co­wał to, co mu się śniło, nawet jesz­cze przed toa­letą. I tak nabrał nie­mal pew­no­ści, że Mer­ton zawio­dła go na cmen­tarz, do Grobu Pań­skiego albo do krypty, cho­ciaż to wcale nie zawę­żało poszu­ki­wań, bo takich miejsc było w Lon­dy­nie całe mnó­stwo.

Gdyby miał Mer­ton tuż obok, mógłby sam wyrwać te infor­ma­cje z jej umy­słu. Nie mogła już nim mani­pu­lo­wać bez doty­ka­nia go, a on stale miał się na bacz­no­ści. Jedna z jego czę­ści, ukryta głę­boko, chciała prze­chwy­cić każdą jej myśl, zmie­nić ją w kukiełkę, pode­ptać jej sekrety i smutki i zanu­rzyć ją w nich. Spra­wić, by cier­piała, tak jak on cier­piał. Kiedy jed­nak myślał o Mer­ton, myślał też o Elsie, a to zmu­szało go do poskro­mie­nia gniewu i nie­na­wi­ści i sku­pie­nia się na zada­niu, które miał do wyko­na­nia. Ważne było nie tylko to, że ona była w wię­zie­niu, cho­dziło o coś wię­cej. Mimo że od samego początku była powią­zana z Mer­ton, to jed­nak jej obec­ność spra­wiała, że chciał być lep­szy, postę­po­wać lepiej. Elsie była dla niego bli­ska jak córka. Była z nim już od dziecka, dłu­żej niż Emme­line. Nie­świa­do­mie spro­wa­dziła na niego znie­wo­le­nie, jed­nak koniec koń­ców to ona także go z niego wyba­wiła.

Ona także stała się pion­kiem. A on nie mógł roz­my­ślać o zemście, dopóki ona także nie zosta­nie wyba­wiona.

Po spo­tka­niu z Elsie naj­pierw poszedł do lon­dyń­skiego domu Mer­ton, ale ten był pusty, nie było w nim nawet jed­nego słu­żą­cego. Nie zna­lazł Mer­ton także w Ducho­wym Ate­neum. Cuth­bert nie chciał się ujaw­nić, pyta­jąc o nią, więc zła­mał swoją zasadę i nur­ko­wał w umy­śle każ­dego, kto mógł coś wie­dzieć, omi­jał tam cele i pra­gnie­nia, utra­pie­nia i okru­cień­stwa, poszu­ki­wał jakie­go­kol­wiek śladu wroga. Ale nikt nie widział jej od czasu kola­cji w Kent, tuż przed jego wyzwo­le­niem.

Cuth­bert mógł tylko mieć nadzieję, iż to ozna­czało, że Mer­ton widziała w nim zagro­że­nie i sta­rała się oca­lić wła­sną skórę, a nie że zaczęła reali­zo­wać kolejną część jakie­goś sza­lo­nego planu. Ile zaklęć potrzeba jed­nej oso­bie? I co zamie­rzała z nimi wszyst­kimi zro­bić?

Pocie­ra­jąc twarz dło­nią, Cuth­bert opadł na ławkę w parku Bur­gess i roz­my­ślał. Dzięki temu, że od dekady kur­so­wał po kościo­łach, wie­dział, które kate­dry i tym podobne budowle miały krypty. I przy któ­rych były cmen­ta­rze na tyle duże, żeby mogły ukryć sekrety Mer­ton. Gdyby cho­dziło o niego, to nie cho­wałby swo­ich skar­bów w dużym i czę­sto uczęsz­cza­nym miej­scu, nie tam, gdzie ktoś mógłby je odkryć. To musia­łoby być coś na ubo­czu, ale nie aż tak bar­dzo, żeby mógł je bez pro­blemu odzy­skać.

Zamknął oczy i ponow­nie odtwo­rzył w pamięci noc swo­jej ucieczki. Był pewien, że nie poszedł na pół­noc, przy­naj­mniej nie od razu. Czy poszłoby mu lepiej, gdyby odtwo­rzył warunki tam­tej nocy? Gdyby szu­kał w ciem­no­ści, a nie za dnia?

Świa­tło, posu­wał się w jego kie­runku, prawda? Księ­życ poja­wił się na wscho­dzie…

Musiał zna­leźć to miej­sce teraz. Zanim Mer­ton zorien­tuje się, że ją tro­pią, i sama splą­druje to miej­sce.

Wsta­jąc, skie­ro­wał się do wyj­ścia z parku i kupił bilet na omni­bus. Roz­py­ty­wał ludzi o naj­star­sze kościoły i cmen­ta­rze w oko­licy Wschod­niego Lon­dynu. Jadąc, prze­świe­tlał wzro­kiem ulice, jakby był w sta­nie wypa­trzeć ją pośród tłu­mów.

Opu­ścił kape­lusz na twarz, kiedy dotarł do pierw­szej wsi na swo­jej mapie, na tyle małej, że mógłby zostać ode­brany jako obcy. Nie miał w zana­drzu dużego reper­tu­aru zaklęć, zwłasz­cza że te, które znał, zostały zebrane i prze­jęte przez niego nie­le­gal­nie. Jed­nak te, któ­rymi dys­po­no­wał, były sku­teczne.

Prze­ska­ki­wał pomię­dzy umy­słami, wyczy­tu­jąc z nich, gdzie ma się kie­ro­wać. Z łatwo­ścią zna­lazł więc cmen­tarz i kościół. I cho­ciaż z jakie­goś powodu wie­dział, że to nie te, to jed­nak i tak dla pew­no­ści spraw­dził. A potem ruszył dalej. Musiał iść dalej, jeśli nie chciał osza­leć.

Dopiero w trze­ciej z kolei para­fii, którą odwie­dził, na jego ramio­nach poja­wiła się gęsia skórka. Zatrzy­mał się, roz­glą­da­jąc dookoła. Oto­cze­nie było jed­no­cze­śnie obce i zna­jome. Prze­pły­nęła przez niego fala fru­stra­cji. Gdyby tylko mógł potrak­to­wać zaklę­ciem wła­sny umysł, zahip­no­ty­zo­wać go i wydo­być odpo­wie­dzi. Jed­nak zde­cy­do­wa­nie coś wyczu­wał.

Widział iglicę miej­sco­wej kaplicy i zaczął iść w jej stronę, ale z jakie­goś powodu poczuł, że błą­dzi. Zawró­cił więc i znowu sta­nął w tym samym miej­scu, na bru­ko­wa­nej dro­dze na wzgó­rzu, w naj­wyż­szym punk­cie mia­steczka. Byłby stąd dobry widok, gdyby nie pobli­skie drzewa.

Obra­ca­jąc się wolno, zauwa­żył wąskie schody pro­wa­dzące na wschód, bar­dzo stare i kamienne. Dreszcz prze­biegł mu po ple­cach. Był już kie­dyś na tych scho­dach. Przed­ostatni scho­dek był oblu­zo­wany. W pośpie­chu się na nim potknął…

Pośpiech…

Zaci­ska­jąc szczękę, Cuth­bert pobiegł w kie­runku stopni, choć nie dla­tego, że mu się śpie­szyło, ale po to, żeby sobie przy­po­mnieć. Mer­ton wtedy mocno go prze­go­niła; kiedy dotarł do doków, był wykoń­czony, i to dla­tego zażą­dała, żeby użył zaklęć z opu­sów w celu spo­wol­nie­nia prze­ciw­ni­ków. Popę­dził scho­dami w dół i pomimo świa­do­mo­ści, że jeden z kamieni jest oblu­zo­wany, i tak potknął się i upadł na kolana, dło­nie, a także pupę.

Pra­wym kola­nem ude­rzył mocno, a kamień tra­fił dokład­nie w sta­rego siniaka. Siniaka, któ­rego musiał sobie nabić wła­śnie tutaj.

Pod­no­sząc się powoli, zamknął oczy, wyobra­ża­jąc sobie nocny wiatr we wło­sach, cho­ciaż teraz było dopiero popo­łu­dnie. Wyczuł pyta­jące spoj­rze­nie, które na niego skie­ro­wał prze­cho­dzień, ale je zigno­ro­wał.

Bieg w dół wzgó­rza, w kie­runku latarni. Za róg. Kolejne potknię­cie na końcu bru­ko­wa­nej drogi.

Otwo­rzył oczy i pobiegł tą wła­śnie ulicą, znaj­du­jąc na skrzy­żo­wa­niu dróg nie­za­pa­loną latar­nię. Jeśli skrę­ciłby w lewo, poszedłby dalej w głąb mia­sta, dla­tego skie­ro­wał się w prawo… na końcu ulicy drzewa były prze­ro­śnięte, a dróżka stop­niowo się zwę­żała, zmie­nia­jąc w końcu w ścieżkę.

Cuth­bert biegł we wła­ści­wym kie­runku.

Zwol­nił, kiedy dotarł do drzew, uchy­la­jąc się przed ich gałę­ziami. Roz­glą­dał się za jakimś zła­ma­nym kona­rem, jakim­kol­wiek wyło­mem w zie­leni. Ale nie zna­lazł go. Podą­żył zatem dalej ścieżką, która skoń­czyła się jakieś dwie­ście metrów dalej, na sta­rym kamien­nym murze, który pora­stały kwit­nące chwa­sty.

Nie­mal prze­oczył głę­boki spa­dek po pra­wej stro­nie. Dla­tego usiadł i zsu­nął się około pół­tora metra w dół, a potem poszedł wzdłuż muru. Gałę­zie drzew znaj­do­wały się teraz nieco wyżej, na tyle, że mógł dostrzec trzy komory gro­bowe. Nad każdą z nich znaj­do­wał się kamienny krzyż, wybla­kły i nie­mal nie­moż­liwy do odróż­nie­nia od reszty kamie­nia.

To było to.

Wstrzy­mu­jąc oddech, pod­szedł do pierw­szego gro­bowca, rozej­rzał się, czy nikogo nie ma w pobliżu, i popchnął ramie­niem cięż­kie drzwi. Oto­czył go zaraz zapach wil­goci i ple­śni. Spraw­dził groby. W pierw­szym znaj­do­wały się tylko kości i pozo­sta­ło­ści ubrań. W dru­gim dokład­nie to samo. Ale trzeci… ten był więk­szy. Na jego tyłach stała kamienna trumna, a tuż za nią mniej­sza, taka dla dziecka. W chwili, w któ­rej jej dotknął, był już pewien. Szorstki, stary kamień, cię­żar wieka. To było to. Chwy­cił wieko obu­rącz, pod­niósł je i zrzu­cił. Potem sta­nął z boku, żeby wpu­ścić świa­tło.

Trumna, znacz­nie głęb­sza od innych, miała z pew­no­ścią wię­cej niż metr i była zupeł­nie pusta. Nie widział w niej nawet kości.

Mer­ton już tu była, a żaden z tutej­szych umar­łych nie mógł mu powie­dzieć, dokąd się udała.

***

Elsie znowu zapa­dła w sen. Obu­dziła się wystra­szona, głodna i obo­lała od skur­czów. Straż­nicy co prawda ją kar­mili, ale nie była przy­zwy­cza­jona do wię­zien­nego jedze­nia, o czym mogło zaświad­czyć wia­dro sto­jące w rogu. Nie była pewna, czy z powodu szczę­śli­wego dla niej zbiegu oko­licz­no­ści, czy może przez litość jed­nego ze straż­ni­ków, ale poprzed­niego wie­czora pozwo­lono jej się wyką­pać. Woda nie była zbyt czy­sta, ale co kąpiel, to kąpiel. Ubrała się potem w tę samą suk­nię, w któ­rej ją aresz­to­wano, a włosy w jej pro­stym war­ko­czu na­dal były wil­gotne.

Już trzeci dzień prze­by­wała w wię­zie­niu. Od pół­tora dnia nie widziała ani Ogdena, ani Bachusa, nato­miast mogła przy­siąc, że w nocy znowu odwie­dziła ją Mer­ton. Nic nie pamię­tała z tego spo­tka­nia – miała jedy­nie ulotne wra­że­nie – więc mógł to być rów­nie dobrze sen. Tutaj śniła czę­sto. Urywki róż­nych rze­czy, nie do końca real­nych, poja­wiały się cza­sami w ciem­no­ści, a cza­sami za dnia. Zasta­na­wiała się, czy tak wła­śnie zaczyna się sza­leń­stwo. Pomy­ślała, że byłaby z tego nie­zła histo­ria na powieść. Być może, jeśli kie­dy­kol­wiek wydo­sta­nie się z tego okrop­nego miej­sca, mogłaby ją komuś sprze­dać.

Jeśli kie­dy­kol­wiek stąd wyj­dzie.

Wyglą­da­jąc z tęsk­notą przez kraty, Elsie dotknęła szyi, zasta­na­wia­jąc się, jakie to uczu­cie, kiedy ma się skrę­cony kark. Czy zmar­łaby od razu, czy może wisia­łaby tak długo, zła­mana i cier­piąca, aż krew prze­sta­łaby docie­rać do jej mózgu?

Usły­szała kroki i cho­ciaż tęsk­niła za towa­rzy­stwem, na ten dźwięk serce pode­szło jej do gar­dła, a palce zamie­niły się w lód. Powoli się pod­nio­sła, nie chcąc wzbu­rzyć żołądka, kiedy do jej drzwi pod­szedł jeden ze straż­ni­ków. Odcze­pił od paska kółko z klu­czami i spoj­rzał na nią spod ciem­nych brwi.

– Panna Cam­den – prze­krę­cił klucz w zamku. Wypo­wie­dział jej nazwi­sko w taki osta­teczny spo­sób, jakby to była jedyna uprzejma rzecz, jaka przy­szła mu do głowy. Otwo­rzył drzwi i wska­zał, żeby za nim poszła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki