Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Oto świat, w którym zwierzęta obdarzone są rozumem, świat, w którym istnieje magia. Student i gitarzysta rockowy Jonathan Meriweather prosto z campusu w Los Angeles trafia do tego pięknego świata. Dzięki muzyce staje się Spellsingerem - magiem czarującym za pomocą muzyki. W świecie, do którego przybył, musi stawić czoło groźbie emanującej z miejsca, do którego nie dotarł jeszcze żaden inny człowiek...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W przygotowaniu
TOM II SERII „SPELLSINGER”GODZINA PRÓBY
REBIS
Dom Wydawniczy REBISPoznań 1996
Tytuł oryginałuSpellsinger
Copyright © 1983 by Alan Dean FosterAll rights reserved
Copyright © for the Polish edition byREBIS Publishing House Ltd., Poznań 1996
RedaktorMałgorzata Chwałek
Opracowanie graficzneJacek Pietrzyński
Ilustracja na okładceMichael Whelan
Wydanie I
ISBN 83-7120-350-0
Dom Wydawniczy REBISul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 67-47-08, 67-81-40; fax 67-37-74
Łamanie komputeroweperfekt s.c., Poznań, ul. Grodziska 11
Richardowi Corbenowi,
Vaughn Bode,
Jimiemu Hendrixowi
i Kociakowi
The Breath
Wstęp
Wśród gwiazd panowało zamieszanie. Czwartego dnia Elurii na niebie pojawiła się wielka kometa lecąca ze wschodu na zachód. Widać ją było przez pół nocy; pozostawiła po sobie czarną bliznę. W jej mrocznym blasku nieliczni mogli dostrzec formujące się tam twarze, nikt jednak nie rozumiał, co to oznacza. Wykrzywiał je złośliwy grymas, toteż przerażeni obserwatorzy czym prędzej przestali się nimi interesować.
Wszyscy poza jednym, który nie był w stanie tego zrobić, gdyż ich wizje nawiedzały go i we śnie, i za dnia, gdy próbował pracować. Na świecie zaistniało zło, wielkie zło, które mag dotąd jedynie dwukrotnie napotkał w swym długim życiu. Tym razem jednak było znacznie potężniejsze, zapowiadało śmierć i zniszczenie, a jego źródło ciągle pozostawało poza granicami pojmowania. Natomiast całkowicie jasne było, że choć nie rozumiał natury tego zła, to było ono potężne i obce, groziło zniszczeniem zasad kierujących normalną magią. Prawdę mówiąc, przerażało go to zło, pozbawione uczuć.
Jednego też był pewien: tym razem nie poradzi sobie bez pomocy kogoś potrafiącego zrozumieć owo nieznane zagrożenie. Tylko ktoś taki mógł uratować świat. Zabrał się więc do roboty, bowiem — dla adeptów magii — przejścia między światami istnieją i są dostępne, choć nie jest to łatwe i rzadko daje się powtórzyć. Tym razem taka ryzykowna podróż była jedynym wyjściem, toteż mag po starannych przygotowaniach zabrał się do sprowadzania pomocnika.
Długo szukał, narażając się na przerwanie więzi łączącej go ze świadomością, co oznaczałoby kres istnienia tak dla umysłu, jak i dla ciała. Gdy już tracił nadzieję, napotkał umysł, który nie dość, że powitał go otwarcie, to jeszcze zaskakująco łatwo zgodził się mu towarzyszyć. Ruszyli w drogę powrotną; zważywszy na brak oporu ze strony tamtego, powinna ona być szybka i niekłopotliwa. Problem polegał na tym, że mag, choć potężny, miał jednak swoje łata, i nieco przeliczył się z siłami: materializacja nie została zakończona w pełni, gdy pękła więź łącząca oba umysły, a sam mag zapadł w sen — najlepsze lekarstwo na odzyskanie energii i mocy.
Gdy spał, zło rozwijało się w najlepsze; planowało, aż w końcu zaczęło działać, pogrążając jego świat w cieniu, wolno, lecz nieubłaganie...
*
Obywatele Pelligrew powitali napastników śmiechem — choć ich miasto było ostatnią osadą cywilizacji w pobliżu Greendowns, to przecież pomni wielowiekowych doświadczeń, jak i obronnego położenia miasta oraz jego wysokich murów, nie bali się ani trochę mieszkańców tego terenu. Pelligrew istotnie miało solidne mury, z dwóch stron chroniło je wzgórze, a do bramy prowadziła jedna, niezbyt szeroka droga. Mogło jej skutecznie bronić nawet z pięć bab z garścią niedorostków. Dzięki temu miasto nigdy nie zostało zdobyte, nawet przez potężne armie. Nic więc dziwnego, że dowódcę oddziału szturmującego, niezbyt licznego zresztą — gdy zażądał poddania się mieszkańców — spotkał grad wyzwisk, śmieci i dobrych rad, z których najdelikatniejsza brzmiała: „Wynocha”.
Oficer — o dziwo — nie rozzłościł się, pomimo iż dokładnie porozstawiano mu przodków po kątach, co niektórych spośród obrońców zmartwiło, inni jednak wciąż zaśmiewali się do rozpuku. Dowódca spokojnie wycofał się do niewielkiego obozu i skierował do największego i najciemniejszego namiotu, pamiętając, co mu powiedziano w chwili wymarszu.
Tutaj nieco stracił na animuszu, bowiem mieszkaniec namiotu wzbudzał w nim strach. Wykonał jednak swój obowiązek i wszedł do mrocznego, pełnego odoru śmierci wnętrza. W przeciwległym końcu namiotu stał mag w otoczeniu pomocników, a za nim znajdowało się Źródło Zła.
— Proszę o wybaczenie, Panie — zaczął oficer i zrelacjonował przyjęcie, jakie zgotowali mu obrońcy.
— Proszę wrócić do żołnierzy, kapitanie, i zaczekać — poleciła skulona postać i kapitan wyszedł z prawdziwą ulgą, mimo iż nie zaliczał się do tchórzliwych.
Oczekiwanie przed murami miasta wśród gradu obelg i salw śmiechu jego mieszkańców nie było rzeczą miłą, lecz na szczęście nie trwało długo — nagle niebo pociemniało, rozległ się grzmot i spory fragment muru, wraz z obrońcami, przesłoniła chmura kurzu. Gdy opadła, po murze i ludziach pozostał jedynie pył. Napastnicy przez krótką chwilę byli równie zaskoczeni jak reszta obrońców, ale tylko przez chwilę — w następnej runęli z wyciem na bezbronne miasto.
Rzeź trwała krótko i była totalna — po zastanowieniu nie oszczędzono nawet dzieci: kapitan doszedł do wniosku, że podkomendni też zasługują na jakąś rozrywkę, a na pewno nie było nią konwojowanie zasmarkanego i zaryczanego transportu świeżego mięsa do Cugluch. Nie był on wart takiego zachodu.
Nocą podłożono ogień pod miasto i oprawiono zabitych, a rankiem załadowano mięso na wozy i ruszono do domu. Kapitan posłał przodem skrzydlatego zwiadowcę z wieścią o pierwszym zwycięstwie. Pelligrew było nie tyle ważne, co po prostu stało na przeszkodzie mieszkańcom Greendowns, którzy od prawie tysiąca lat nie byli w stanie go zdobyć. Teraz, gdy mieli do dyspozycji wiedzę maga, który udowodnił, że naprawdę dysponuje takimi siłami jak mówił, mogło to faktycznie doprowadzić ich do przejęcia władzy nad Wszechświatem. Kapitan otrząsnął się, zdegustowany; lubił nowe wynalazki, ułatwiające zabijanie, ale wszystko miało swoje granice, a ta broń nie była z jego świata...
Rozdział 1
Wzrost i przyodziewek zupełnie wystarczały, by zwrócić uwagę na wydrę, nawet gdyby nie wykopyrtnęła się ona o wyciągnięte nogi Jona. Z nosem w trawie była zaledwie o stopę krótsza niż on sam, mierzący uczciwe sześć stóp i dwa cale; zdecydowanie była największą wydrą, jaką Jon Meriweather widział w życiu, i choć studiował historię, a nie zoologię, pewien był, iż pięciostopowa wydra nie jest normalnym zjawiskiem. Nawet pomimo pewnej ociężałości umysłu, spowodowanej działaniem konopi indyjskich, młodzian był przekonany, że jeśli nawet takie wydry istnieją, to nie paradują one w zielonych czapkach z piórkiem, kamizelkach z wężowej skóry i kasztanowych pantalonach do kostek. Ostrożnie wstał, przyjrzał się trzymanemu nadal w prawicy skrętowi, i wyrzucił go z niesmakiem. Najistotniejsze było teraz nie istnienie wydry czy też jej nieistnienie, ale pytanie, z czym ten drań Shelly zmieszał trawkę?
W niczym nie zmieniało to faktu, że nie mógł oderwać wzroku od stworzenia, które wpierw siadło, potem wstało, podciągnęło portki i zajęło się zbieraniem rozsypanych strzał do przytroczonego do pleców kołczanu. Sądząc ze spojrzeń, jakie posyłał w jego stronę zwierzak, nie miałby on nic przeciwko wpakowaniu paru długich na stopę pierzastych pocisków w jego tułów. Jona niewiele to obchodziło: dotychczas nie miał co prawda halucynacji po marihuanie, ale zawsze kiedyś następuje debiut. Czego, do licha, Shelly dodał do tego skręta? To że dodał, nie ulegało kwestii — dowód, mamrocząc coś pod wąsem, kończył zbierać strzały.
Takie są efekty przemęczenia — gdy człowiek kuje od dziewiątej do trzeciej nad ranem, bo za siedem tygodni ostatnia sesja, to prędzej czy później przemęczony umysł musi zaprotestować. Tylko dlaczego za pomocą obrazu wydry-giganta, i to jeszcze w bufiastych portkach? Chyba że dobiła go perspektywa pisania magisterki (też w ciągu tych samych siedmiu tygodni). Jak na razie miał tytuł, co było połową sukcesu: „Manifestacje i początki demokratycznych rządów amerykańskich na przykładzie królewskiego systemu władzy Inków w latach 1248-1350”. Tytuł był zgoła wstrząsający, ale bez dodatku treści i tak nie rokował szans na powodzenie.
Wydra tymczasem skończyła zbieranie strzał, poprawiła kołczan i przesunęła czapkę na ucho, po czym rozejrzała się uważnie. Na koniec spojrzenie bystrych, czarnych ślepi spoczęło wyczekująco na Jonie.
— Co mogę dla ciebie zrobić, owocu mego koszmaru? — spytał uprzejmie tenże.
Zwierzak wskazał na przeciwległy kraniec łąki, gdzie za obrośniętym głazem, do złudzenia przypominającym złomowanego garbusa firmy Volkswagen, znikała jasnożółta jaszczurka, ciut większa od kurczaka. Poruszała się na tylnych łapach, balansując szybkie kroki długim ogonem. W ostatniej chwili obejrzała się, ukazując rząd ciemnych plamek na szyi, i zniknęła za kamieniem. W miarę jak Jon się rozglądał, rzeczywistość coraz bardziej zaczynała skrzeczeć — zamiast pokoju w akademiku, książek, rozkładówek z gołymi panienkami i poobijanego telewizora, otaczał go las dębów, świerków i całej masy innych drzew, których nawet nie próbował zidentyfikować. Łączkę porastała gęsta trawa i podobne do tulipanów, choć znacznie większe, kwiaty o niebieskiej barwie. Z oddali dochodził delikatny dźwięk kościelnych sygnaturek...
Coś tu było nie tak: jeszcze nigdy po paru skrętach nie miał takich głupich majaczeń. Poza tym, jak przez mgłę, przypominał sobie inne anomalie: ból, jakby ktoś próbował mu wyjąć mózg przez uszy, i te dziwaczne wrażenia później. Normalnie powinien zapaść w tępy stupor i obudzić się rano. Bez tego uporczywego bólu głowy.
— No?! — spytała niespodziewanie wydra, dość wysokim, ale nie piskliwym głosem.
— Co: no? — zdziwił się Jon, mając nadzieję, że wkrótce się obudzi we własnym łóżku z nie dokończoną lekturą „Historii cesarzy rzymskich” pod głową.
— Pytałeś, co możesz dla mnie zrobić — przypomniała wydra. — Wywaliłem się o twoje nogi i straciłem granbita, może więc byś się ruszył i wykopał go dla mnie.
— Po co? Chcesz go zjeść?
— Nie — parsknął futrzak. — Będę go nosił w charakterze krawata, cwaniaczku! Przestań grać sobie ze mną w kulki, dobrze?! Chyba nie myślisz, że jak jesteś taki duży, to ci wszystko wolno.
Niespodziewanie wydobył miecz i podszedł do spokojnie obserwującego go Jona.
— Wiem, co teraz będzie! — ucieszył się ten ostatni. — Zabijesz mnie, a ja się obudzę. Zresztą pora, muszę skończyć tę opasłą cegłę.
— Ogłuchłeś?! — Wydra przekręciła podejrzliwie łeb i podrapała się nerwowo po policzku. — Kurczę, chyba tak... Nie wiem, co za moce tu były, ale kosztowały mnie granbita. Zmywam się... Mógłbyś chociaż przeprosić.
— Za podstawienie nogi? Przeprosiłbym, gdybym to zrobił, ale ja śpię. I to cały czas: bądź uprzejmy o tym pamiętać.
— A, to miłych snów. Granbit może wrócić i tak cię poddusić, że zwrócisz śniadanie, jak byś przypadkiem nie wiedział. Ale co mnie to obchodzi, nie moje śniadanie. Mam tego dość, ciebie zresztą też. Nie leź za mną, bo ci ten głupi uśmieszek poszerzę od ucha do ucha. Masz pożegnalny podarek, a przeprosiny wsadź sobie gdzieś — z tymi słowami zwierzę dziabnęło Jona mieczem.
Ostrze rozcięło koszulę i trafiło w ciało z lewej strony, nad paskiem podtrzymującym spodnie. W boku zapiekło go żywym ogniem, toteż złapał się zań oburącz. Wydra natomiast wyciągnęła miecz z zakrwawionym czubkiem, wytarła w trawę i schowała do pochwy. Po czym spokojnie odwróciła się i ruszyła przez łączkę, mrucząc pod nosem przekleństwa.
Ból nasilił się, krew przesiąknęła przez błękitny bawełniak i zaczęła spływać po lewej nodze... pocieszenie, że im płytsza rana, tym bardziej krwawi, nie było złe, ale nie na wiele się zdało — najgorsze było podejrzenie, coraz szybciej przeradzające się w pewność, że to jednak nie jest sen. Ból był zbyt realny, a wszystko wokół zbyt niespodziewane, nawet jak na narkotyczny odjazd. Jon desperacko ruszył za napastnikiem, znacząc drogę plamami krwi.
— Poczekaj no... proszę, poczekaj chwilę! — wychrypiał, przyciskając kurczowo lewą dłoń do rany i machając prawą.
Przemierzył łąkę, płosząc robactwo i depcząc trawę niczym tankietka na biegu terenowym, i dotarł w cień drzew, gdzie czekała wydra z na wpół wyciągniętym mieczem.
— Nie boję się ciebie, demonie! Jak się zbliżysz, to cię załatwię! — oznajmiła buńczucznie, rozglądając się przy tym na boki i cofając powoli w głąb lasu.
— Nie chcę ci zrobić krzywdy! — jęknął Jon. — Ja tylko chcę się obudzić. Chcę wyjść z tego idiotycznego snu i wrócić do nauki... Mamo, ale boli... nie tknę prochów, obiecuję! Tylko żebym się wreszcie obudził!
Zrobił krok w stronę wydry, potknął się o jakiś korzeń czy inną skałę i runął jak długi. Poczuł zapach mięty i rumianku, i ktoś zgasił światło...
*
Gdy otworzył oczy, było jasno — musiał przespać całą noc i nie ruszył podręcznika, a o ósmej zaczynały się zajęcia z historii rządów brytyjskich. Sądząc z blasku słońca, ledwie miał czas, żeby zebrać się w garść i zdążyć na ćwiczenia. No i pogadać sobie z tą łajzą, Shellym, na temat mieszania uczciwej marihuany z byle czym.
Tylko dlaczego bolał go bok?
— Muszę wstać — oznajmił Jon, dopingując sam siebie do działania.
— Żadne takie — rozległ się głos, nie Shelly’ego, ale dziwnie znajomy. — Padając rąbnąłeś się całkiem solidnie, lepiej sobie poleź...
Jon otworzył oczy i ujrzał nad sobą futrzaste oblicze wydry w zielonym kapelusiku. Jęknął, przypominając sobie szczegóły snu, i oblicze pospiesznie zniknęło.
— No, no, tylko żadnych demonich czarów i takich tam, co ty wiesz, a ja rozumiem.
— Nie jestem demonem — Jon nie mógł się zdecydować, czy bardziej go rwie w boku, czy łupie w ciemię.
— Też tak myślałem, i to od samego początku. Po pierwsze: demon nie dałby się tak łatwo skaleczyć, a po drugie, jak ściga ofiarę, to nie wali się jak długi na pysk... tego, chciałem powiedzieć, na twarz. Najgorsza próba lewitacji, jaką w życiu widziałem. Zabandażowałem to zadrapanie i tego... no, źle cię oceniłem, bo mnie trzęsło ze złości po stracie śniadania. Nie złość się, co?
Chłopak spojrzał na siebie — rzeczywiście, wokół brzucha miał opatrunek z jakiejś kory czy liści, zawiązany starannie rzemieniem; zresztą ból znacznie zmalał. Powoli siadł, rozejrzał się, i stracił resztki złudzeń — to na pewno nie był jego pokój, tylko las ze snu. Leżał na trawie wśród niebieskich kwiatów, a nad nim ćwierkały ptaszki... tylko, że to nie były ptaszki. To, co ćwierkało, miało zęby, łuski, i zakończone pazurami skrzydła. Nie, to z całą pewnością nie był ptaszek.
Widząc jego wysiłki, wydra ujęła go od tyłu pod pachy i zakomenderowała:
— No, to razem: hej siup... no, duży jesteś, sam nie dałbym rady.
— Gdzie jest mój pokój? — Jon rozejrzał się nieco bezradnie. — Gdzie uniwerek? Gdzie ja w ogóle jestem?... i co... kto ty jesteś?
— Niezły zestaw, chłopie. Co do pokoju i tego tam, uniwerek, nie mam pojęcia. Jesteś w Bellwoods, co każdy głupi powinien wiedzieć, widząc las i słysząc dzwonki: kiedyś jakiś kretyn próbował tu rzucać Dzwoniącym Losem, ale tak mu przydzwonili, że przestał. Jesteśmy o parę dni marszu od Lynchbany, a ja nazywam się Mudge. A jak ty, o ile masz jakieś ludzkie imię?
— Jonathan Thomas Meriweather.
— Cóż, Jontin Tos Miwa... Joneth Omaz Morwoth... człowieku, tego po prostu nie da się wymówić! Nikt normalny tak się nie nazywa! Język sobie połamię... jak nie masz nic przeciwko temu, to będę ci mówił Jon-Tom, skoro upierasz się mieć więcej niż jedno imię. Ale w żadnym wypadku trzy!
— Bellwoods... Lynchbany... Bo jesteśmy gdzieś w South Bay...?
— Chłopie, posłuchaj no: nie wiem, czyś zaklęty, czy zwyczajnie przygłup, ale weź się w garść. Nie mam czasu cię niańczyć; jesteś wystarczająco duży, żeby zadbać sam o siebie. Jak nie zaczniesz myśleć, to będziesz po prostu dużym nieboszczykiem, i nikogo nie będzie obchodziło, skąd spadłeś. Słyszysz mnie?
Zapytany pociągnął nosem i stwierdził nagle, że Mudge ma rację. Nawet jeśli to był sen, należało postępować logicznie i nie robić z siebie ofiary.
— Tak lepiej. — Mudge poklepał go po plecach. — Tych twoich nazw to nigdy nie słyszałem... zaraz! Ale dureń ze mnie! To musi być robota Clothahumpa: stary znów coś czarował. Teraz, biedaku, wszystko jasne; nic dziwnego, że jesteś taki wygłupiony. Zostałeś zaczarowany i ściągnięty tu za pomocą magii.
— Że co, proszę?
— Spokojnie, od tego się nie umiera. — Wyglądało na to, że Mudge mu szczerze współczuje i mówi prawdę. — Stary Clothahump to porządny docent i niezły mag, kiedy jest przytomny i trzeźwy, ale ma swoje lata, i jak go dopadnie skleroza, to potrafi nieźle narozrabiać. To nie jego wina, że jest stary, ale czasem cierpią na tym inni: tym razem padło na ciebie. Omijam go, jak każdy, kto ma choć resztki rozumu, i dlatego nic mi się jeszcze nie stało.
— Mag... — szepnął Jon-Tom. — A więc to wszystko jest prawdziwe!
— Przecież ci mówię! Masz coś ze słuchem? Nie musisz po mnie powtarzać, i tak gadasz same głupoty.
— Głupoty?! — Młodzian pierwszy raz poczuł irytację. — Słuchaj no, cwaniaczku: jestem zaskoczony i przyznaję, że boję się jak wszyscy diabli. Ale nie jestem głupi i nie opowiadam głupot.
Mudge zmarszczył nos, niespecjalnie przekonany.
— Wiesz, kto był prezydentem Paragwaju od 1936 do 1941?
— Nie — przyznał. — A ty wiesz, ile szpilek potrafi tańczyć na głowie anioła?
— Nie... — Jom-Tom zastanowił się. — Zaraz, powinno być: „Ile diabłów zmieści się na łebku szpilki?”
— I to ja jestem cwaniaczek?! — prychnął Mudge. — Nie jestem adeptem, nie umiem nawet robić ognia, ale szpilki u mnie tańczą, ot co!
Wyjął z kieszeni pięć srebrnych szpilek, długich na jakieś ćwierć cala, mruknął coś pod wąsem i machnął długą łapą. Szpilki stanęły na baczność i zaprezentowały całkiem miłego cakewalka na otwartej dłoni.
— W lewo zwrot! — rozkazał, i posłusznie wykonały polecenie, tyle że środkowej trochę kłopotu sprawiło znalezienie właściwego kroku. — Rety, nigdy nie mogę z nią dojść do ładu. Jakbym tak miał łeb aniołka, to pewnie byłoby lepiej.
— Niezwykle interesujące — przyznał słabo Jon-Tom.
I zemdlał.
*
— Jak będziesz tak dalej robił, to naprawdę dorobisz się zakutego łba. Nie mówiąc o tym, że to wcale nie jest korzystne dla twojego futra.
— Mojego czego? — zdziwił się Jon-Tom, otwierając oczy i odruchowo łapiąc się za głowę. — Aaa, chodzi ci o włosy...
— Jak zwał tak zwał, wy, ludzie, i tak macie go mało, to powinniście lepiej o nie dbać. — Mudge pomógł mu wstać i dodał: — Goła skóra bez futra... brr, to już wołałbym mieć wysypkę!
— Muszę wrócić do siebie, mam egzaminy, w piątek randkę i...
— Guzik mnie to obchodzi — przerwał mu Mudge. — Opatrzyłem cię, co się zowie, jakby co, to możesz nawet biec. Jak chcesz do domu, to najlepiej pójść do starego maga, on się już tobą zajmie. Zaprowadzę cię tam i wracam do swoich zajęć. Możesz chodzić?
— Wszystko mogę, byle tylko do niego dotrzeć... Mówisz, że może mnie odesłać do domu?
— Jak cię tu ściągnął, to równie dobrze może cię wysłać z powrotem, nie? Chyba że do reszty zdziecinniał, wtedy będziesz miał kłopoty.
— Jakoś sobie poradzę. — Jon-Tom sporo podróżował i raczej nieźle adaptował się do warunków; obiektywnie rzecz biorąc, okolica nie była gorsza niż Peru, a zdecydowanie lepsza niż Manhattan. — No, to poszukajmy tego tam...
— Clothahumpa — podpowiedział Mudge. — Jak się już wziąłeś w garść, to faktycznie uwiniemy się w mig.
Jon-Tom miał dość skromną wiedzę o biologii, ale nawet dla niego rosnące obok siebie dęby, świerki, sykomory i brzozy nie wyglądały naturalnie. Dodając do tego gigantyczne grzyby, brązowo-zielone winorośle z czarnymi, szkarłatnymi i wściekle zielonymi plamami oraz wierzby z błękitną korą, otrzymywało się coś, co można było określić jedynie mianem botanicznego piekła.
Wszędzie pełno było motyli o przezroczystych skrzydłach, odbijających promienie słoneczne niczym kryształy, a — co dziwniejsze — wszystko wydawało się rosnąć na swoim miejscu, i las wyglądał zupełnie naturalnie; pasował doń nawet ów delikatny odgłos dzwonków.
Po zakończeniu inspekcji roślin, Jon-Tom zaczął uważnie oglądać to, co pierwotnie wziął za ptaka. Jedno takie coś siedziało nawet niedaleko na niskiej gałęzi i łypało podejrzliwie na obu wędrowców. Żółtej barwy, z rozdwojonym językiem, a przecież nie było gadem. Tyle, że miało też i pióra, a więc albo pierzasta jaszczurka, albo łuskowaty ptak — na dwoje babka wróżyła. Obiekt jego zainteresowania nagle poderwał się, zakołował nad ich głowami i ćwierknął prawie tak, jak prawdziwy skowronek.
W powietrzu świsnął kamyk, przelatując w pobliżu fruwającej istoty, toteż zaświergotała z oburzeniem i zniknęła między drzewami.
— Dlaczego w niego rzuciłeś, Mudge?
— Bo latał nad nami, nie? Coś niezbyt jesteś bystry, albo może w twoim świecie fruwacze nie „raczą” przechodniów swoimi odchodami? No, chyba że masz jakieś magiczne powody po temu, ale to może uprzedź mnie, póki co.
— Nie mam powodów i nie chcę bić się z gównem. U siebie też parę razy musiałem robić uniki przed ptakami...
— Ptakami? — Mudge aż przystanął. — Żaden szanujący się ptak nie ważyłby się na takie chamstwo! Wylądowałby przed radą, zanimby zdołał pisnąć. Myślisz, że jesteśmy taką bandą niecywilizowanych chamów jak Chityniaki?
— Nie myślę, przepraszam. — Jon-Tom nie bardzo rozumiał, co tak poirytowało towarzysza.
— Uważaj, co gadasz, albo bardzo szybko ktoś ci zrobi olbrzymią dziurę w skórze — poradził Mudge i ruszył w dalszą drogę.
Mimo iż nogi miał raczej krótkie i z natury takie bardziej koślawe (złośliwiec by stwierdził, że na beczce prostowane), przebierał nimi tak żwawo, że Jon-Tom chwilami musiał biec, by dotrzymać mu kroku. Dzwonki raz brzmiały jak sygnaturki, innym razem jak zespół wściekłych tamburynów, a chwilami w lesie panowała niczym nie zmącona cisza. Widok zupełnie normalnie wyglądającej pszczoły był tak zaskakujący, że Jon-Tom stanął jak wryty, i na wszelki wypadek spytał swego towarzysza, czy przypadkiem ul nie jest wyposażony w okna, drzwi i zwodzony most.
— Nie jest — zapewnił go Mudge — ale krewniacy tych tu wcale nie są normalni. Na szczęście są daleko stąd; na wschód za Polastrindu i źródłami Tailaroam, po drugiej stronie Swordswardu leży ziemia, z której nie wrócił jak dotąd nikt, mający w żyłach ciepłą krew. Mieszkają tam śmierdzące stworzenia o tak odrażających obyczajach, że przynosi to wstyd porządnej ziemi. To miejsce nazywa się Cugluch i lepiej omijać je z dala, jak się jest porządnym zwierzakiem, tak jak my.
— Wcale nie uważam się za zwierzaka — zaprotestował Jon-Tom.
— Człowiek z ciebie też raczej mierny... — odciął się Mudge. — Do licha, znowu zapomniałem: jesteś tu obcy i nie powinienem się z ciebie nabijać. Trudno, mam niewyparzony jęzor... Zaraz, wyglądasz co prawda normalnie, pachniesz też, ale z magią to nigdy nie wiadomo. Jesteś ciepłokrwisty, prawda?
— Powinieneś wiedzieć; utoczyłeś mi trochę krwi. — Jon-Tom odruchowo złapał się za bok.
— Wydawała się ciepła, ale myślałem o czym innym. Nie szkodzi, i tak udowodniłeś, że jesteś niegroźny, a resztą niech się martwi Clothahump. Ciekawość, swoją drogą, po kiego grzyba cię tu ściągnął?
To pytanie było tak zaskakujące, że Jon-Tom nawet nie zauważył, że stanęli, i gdyby nie refleks towarzysza, zderzyłby się z pniem najbliższego drzewa. Pień należał do starego, rozłożystego dębu; z jego korony unosiła się smużka dymu, a o stopę od zaskoczonego młodzieńca widać było drzwi, oflankowane parą okien o zamkniętych okiennicach. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, z góry dobiegło ćwierknięcie, i Jon-Tom do reszty osłupiał, wlepiając wzrok w niebo.
— A tym razem co znowu? — zdziwił się Mudge.
— Ptak!
— Pewnie, że ptak, a co miałoby być? — Mudge spojrzał wpierw w górę, potem podejrzliwie na Jon-Toma.
— Któraś z tych waszych zmutowanych jaszczurek. To wygląda jak prawdziwy ptak.
— Bo to jest, do licha, ptak. I ciesz się, że cię nie słyszał!
Był to zwyczajny drozd, tyle że o rozpiętości skrzydeł sięgającej jarda, i ubrany w satynową kamizelkę zielonej barwy, fantazyjną czapkę i czerwono-czarny kilt. Przez pierś miał przerzuconą sporą torbę, a czapka zaopatrzona była w daszek przeciwsłoneczny. Drozd wylądował na umieszczonym w pniu kołku, służącym do tego celu, i chwytnymi końcami skrzydeł wyjął z torby kilka małych cylindrów, które wepchnął do niewielkiego okienka, po czym gwizdnął przeraźliwie.
Widocznie nie wywołało to spodziewanej reakcji, gdyż zwinął skrzydło w trąbkę i wrzasnął na tyle głośno, że — choć był dobre trzy stopy nad nimi — stojący na ziemi doskonale go słyszeli.
— Te, leniuch! Rusz się i zbierz listy! Od trzech dni nie tknąłeś poczty; jak do jutra tego nie zrobisz, to użyję jej na wyściółkę w gnieździe... — po czym nastąpiła bogata wiązanka inwektyw.
— Horacy! — ucieszył się Mudge, gdy drozd przerwał dla nabrania oddechu.
— Mudge? — Ptak wzbił się w powietrze i przeleciał tuż nad nimi. — Sie masz, chłopie. Gdzieś się pałętał?
Akcent, ku zaskoczeniu Jon-Toma, był rdzennie brookliński.
— Polowałem.
— Na tego tu?
— Nie, ale to długa historia. Dobrze słyszałem, że starego już trzeci dzień nie ma?
— Gdzie tam: jest, tylko coś kombinuje. Za każdym razem śmierdzi inaczej, czyli jest w chacie. Nie masz robaka?
— Nie mój smak; wolę ostrygi.
— No to co, zapytać nie można? Ty też nie lubisz robaków? — Drozd przyjrzał się bez specjalnej nadziei Jon-Tomowi.
— Niestety, ale mogę cię poczęstować dropsem.
— Nawpychałem się jagód, aż mnie mdli. — Drozda aż zatrzęsło. — Sie macie, chłopcy.
— Zawsze im zazdroszczę — stwierdził Mudge, spoglądając za odlatującym drozdem. — Skrzydła są szybsze niż nogi.
— I łatwiej spaść na zbitą twarz. Wolę nogi.
— A tak, o padaniu możesz coś powiedzieć — zgodził się Mudge. — Teraz się zachowamy, bo stary ma co prawda opinię spokojnego, jak na maga, ale oni wszyscy są cholerycy... Nikomu jeszcze się nie opłaciło wkurzać adepta, zwłaszcza tak potężnego jak Clothahump.
Mudge zapukał, ale zachowywał się tak, jakby miał ochotę znaleźć się w każdym innym miejscu — najwyraźniej mag wzbudzał w nim prawdziwy respekt. Przestąpił z łapy na łapę, a ponieważ nie było żadnej reakcji, zapukał ponownie. Za drzwiami dał się słyszeć jakiś szurgot i Jon-Tom przygotował się odruchowo na spotkanie pierwszego w życiu prawdziwego czarnoksiężnika. Pewnikiem miał ze sześć i pół stopy wzrostu, purpurową szatę wyszytą tajemniczymi symbolami, i brodę do pasa. Poorana zmarszczkami twarz i grube okulary powinny dopełniać obrazu.
— Dzień dobry — zaczął grzecznie, widząc uchylające się drzwi. — Chcieliśmy...
Reszta uwięzia mu w gardle, gdy zaczął się cofać, potknął o kamień i runął na plecy. Coś pękło mu w boku, ale mimo to próbował odpełznąć jak najdalej od potworności, która otwarła drzwi i zbliżała się coraz bardziej...
Rozdział 2
Mudge z jawnym obrzydzeniem spojrzał na rozpłaszczonego podopiecznego.
— A tobie co? To przecież tylko Pog.
— P-p-p-pog? — wykrztusił Jon-Tom, niezdolny oderwać oczu od polatującego w pobliżu horroru.
— Famulus maga, ty szczycie debilizmu! On jest...
— Dobrze wiem, że nie jestem ładny — zadudnił olbrzymi nietoperz, o którym była mowa. — Ale żeby z wrażenia siadać na tyłek... Ty też nie jesteś śliczny, nawet jak na faceta...
— Daj mu spokój — wtrącił się Mudge. — Twój szef go tu ściągnął z innego świata, i w dodatku jest ranny.
Mudge słowem nie pisnął, skąd się rzeczona rana wzięła, a Jon-Tom za bardzo był pochłonięty wstawaniem i oględzinami czerwonych uszu i czterech lśniących kłów czarnego nietoperza, by zwracać na to uwagę.
— Powiadasz, że ta stara skorupa go tu ściągnęła? — zdziwił się Pog. — Po prawdzie ostatnio był przytomniejszy niż zwykle...
— Kto przyszedł, Pog? — przerwał mu całkiem sympatyczny baryton, nie mający na pierwszy rzut oka właściciela.
— Mudge, szefie. I jakiś ludzki przygłup, ździebko pokancerowany...
— Człowiek? — w głosie pojawiło się zainteresowanie. — To wprowadź ich.
— Włazić — zaprosił ich zwięźle Pog. — Słyszeliśta szefa... — I zniknął w drzwiach.
— Co z tobą? — spytał cicho Mudge. — Musiałeś zrobić z siebie durnia? Pog wcale nie jest brzydszy niż inne nietoperze...
— Brzydszy nie, ale zdecydowanie większy.
— Tam, u ciebie, to muszą rosnąć liliputy; Pog jest średniego wzrostu — Mudge wzruszył ramionami. — Chodź ze mną, tylko bądź uprzejmy nie zakrwawić całej podłogi.
Jon-Tom podążył za nim i doznał kolejnego szoku na widok wnętrza — sam korytarz był zbyt długi, by zmieścić się wewnątrz pnia, a prowadził do pomieszczenia mającego ze dwadzieścia pięć stóp wysokości. Regały biegnące wzdłuż ścian wypełniały tomy i zwoje najróżniejszych kształtów, formatów i wieku. W powietrzu unosił się zapach kurzu, pomimo dobrego tuzina zapachów dochodzących z retort, w których bulgotały rozmaite mikstury. Retorty, kolby i inne szkła laboratoryjne zajmowały cały stół przy jednej ze ścian. Pomiędzy księgami stały słoje z różnymi zapasami i całkiem dobrze zachowane czaszki; niektóre z całą pewnością były ludzkie. Wpadające przez okna światło miało barwę topazu, nadając wnętrzu kolor złocisto-bursztynowy, doskonale harmonizujący z parkietem, na którym stały porządnie już zużyte meble z drewna i gadzich skór. Środek pomieszczenia zajmowały fotele i kanapa, stojące wokół niskiego stoliczka; dwoje drzwi prowadziło do innych pokoi.
— To niemożliwe! — szepnął wstrząśnięty. — W tym dębie nie ma prawa zmieścić się choćby ten pokój, nie mówiąc o korytarzu i reszcie.
— Fajna sztuczka, nie? — Mudge był pod wrażeniem, ale daleko mu było do podziwu. — Załatwia problem zbyt ciasnych mieszkań, zwłaszcza w miastach, ale kosztuje tyle, że szkoda gadać. Sam czar podstawowy wart jest majątek, a trzeba go regularnie odnawiać. Permanentnie zablokowana hiperwymiarowa przestrzeń dodatkowa nie jest tania, bracie.
— A dlaczego? — spytał słabo Jon-Tom.
— Inflacja.
— Zaraz przyjdzie — oznajmił Pog, wracając z sąsiedniego pokoju i przerywając szeptaninę.
— W jakim jest nastroju? — spytał niepewnie Jon-Tom.
— Zarozumiałym — mruknął Pog, zatrzymując się w trakcie lotu i wyjmując pazurzastą dłonią cygaro z niewielkiej torby na piersiach. — Macie ognia?
— Krzesiwo mi wyszło, stary.
— Zaraz. — Jon-Tom sięgnął do kieszeni i wyjął jednorazową zapalniczkę. — Mam.
— Ciekawe — mruknął Mudge, oglądając ją z zaciekawieniem.
— Nigdy nie widziałem takiej zapalarki — zgodził się Pog, podlatując bliżej.
Jon-Tom podał mu ognia, starając się nie zauważać bezpośredniego sąsiedztwa ostrych jak sztylety kłów, i nietoperz zaciągnął się z zadowoleniem.
— Pokaż no to, chłopie. — Mudge wyjął mu zapalniczkę z ręki. — Jak to działa?
— A tak... — Jon-Tom odebrał mu ją i spróbował zapalić, ale bez rezultatu, obejrzał więc dokładnie i mruknął zawiedziony: — Gaz się skończył.
— Jakiś cwaniak cię naciął na jednorazowy czar? — w głosie Poga słychać było sympatię. — Zdarza się. I dzięki za ogień.
Po czym spokojnie zajął się wydmuchiwaniem kwadracików z dymu.
— To nie ma nic wspólnego z czarami, to działa na gaz...
— Ja tam bym zażądał zwrotu gotówki — doradził Mudge.
— A ja bym wołał móc to zrobić — odpalił młodzian. — Ciekawe, zegarek nie działa, widać zdechła bateria... i nic nie chcę słyszeć o cholernych zaklęciach!
Mudge wzruszył ramionami, posyłając mu wymowne spojrzenie, zwykle rezerwowane dla umysłowo ociężałych.
— I gdzie w końcu jest ten twój leniwy pryncypał? — spytał Jon-Tom, patrząc na Poga.
— TUTAJ! — zagrzmiało za jego plecami.
Jon-Tom obejrzał się ostrożnie i oniemiał — nie było powiewającej szaty, brody i sześciu stóp wzrostu. Z jego wyobrażeniem zgadzały się jedynie okulary w grubej, rogowej oprawie, jakimś cudem trzymające się właściwego miejsca, choć trudno byłoby określić, że znajdowały się na nosie: żółwie w zasadzie nie mają nosa jako takiego. Bowiem mag, ściskający jakąś księgę w krótkiej łapie o grubych palcach, był żółwiem, i to o dobrą stopę niższym niż Mudge.
— Nie chciałem pana obrazić — Jon-Tom odzyskał zdolność mowy. — Ale jestem tu obcy i...
— Nie ma o czym mówić, mój chłopcze — głos żółwia wrócił do normalnego natężenia, całkiem przyjemnego dla ucha. — Trudno mnie obrazić, inaczej niezbyt długo wytrzymałbym z tym latającym impertynentem. Jedną chwileczkę...
Spojrzał na swoje pancerne popiersie, z którego wystawały dwa rzędy kościanych uchwytów, i na chybił trafił pociągnął kilka. Ukazały się miniaturowe szufladki.
— Jedyny sposób, żebym miał przy sobie naprawdę potrzebne ingrediencje — wyjaśnił, grzebiąc w jednej zawzięcie.
— Ale jak... to nie boli? — zreflektował się młodzian.
— Skądże — zachichotał mag. — Użyłem tego samego sposobu, dzięki któremu powiększyłem wnętrze tego drzewa, nie musząc przy tym powiększać zewnętrza.
— Dyrdymały! — wtrącił się Pog. — Zamiast ględzić, opatrzyłbyś chłopaka.
— Zamknij się! — warknął Clothahump, co odniosło natychmiastowy skutek. — Ostatnim razem, jak mnie zezłościł bezczelnością, urządziłem go tak, że mógł spać tylko prawą stroną do góry. Szkoda, że nie widziałeś, jak próbował wisieć na uszach, hi,hi... ale przy gościach staram się nie tracić nerwów. Zresztą teraz miał rację; pokaż no bok, mój chłopcze.
Zadziwiająco delikatnie zdjął opatrunek i obmacał zaczerwienioną i nieco spuchniętą ranę.
— Tego... lepiej, żebyś usiadł — zaproponował po chwili, na co Jon-Tom przystał z ochotą.
Kanapa wystawała nad podłogę ledwie na stopę, co było zrozumiałe, biorąc pod uwagę wymiary gospodarza, ale za to była wyjątkowo wygodna. Jon-Tom ułożył się zgodnie ze wskazówkami maga, zastanawiając się przy okazji, jakież to zwierzę było poprzednio właścicielem nóg, obecnie należących do kanapy.
— Rana kłuta — mruknął Clothahump — na szczęście płytka... zaraz cię opatrzymy.
— Przepraszam, że się wtrącam, Wasza Magiczność, ale jak słyszałem, za usługi czarnoksięskie płaci się zwykle z góry... — bąknął Mudge.
— Generalnie racja, ale nie tym razem... mówiłeś, że jak tam się nazywasz?
— Nie mówiłem, ale Mudge.
— Aha, Mudge... widzisz, w tym wypadku zapłata nie stanowi problemu: potraktujemy ją jako zaliczkę na poczet honorarium, jakie powinien ów młodzian otrzymać za swe usługi.
— Usługi? — spytał podejrzliwie Jon-Tom. — Jakie usługi?
— Z tego, co widziałem, to on się nie nadaje do żadnych usług — dodał Mudge.
— Nie oczekuję, by bądź co bądź zwykły drapieżca rozumiał, o co naprawdę chodzi — Clothahump poprawił z godnością sześciokątne szkła. — Ostatnio na świecie działają moce, których nawet ja do końca nie rozumiem, a obecność tego tu młodzieńca jest jedynie jednym z elementów groźnej i nader skomplikowanej układanki. Oczywiście jest to właśnie ten, którego ostatniej nocy próbowałem sprowadzić z innego świata. Widzisz, drogi Mudge, on także jest adeptem magii.
— On...? — Mudge parsknął wysokim, choć nie piskliwym śmiechem. — Wolne żarty.
— W sprawach tak poważnych nie mam poczucia humoru — zauważył surowo żółw.
— Dobra, nie chciałem tego... urazić. Ale jaki z niego adept? On nawet nie potrafił ponownie zakląć własnej zapalarki...
Clothahump westchnął i zabrał się do tłumaczenia, niczym pastuch krowie na rowie:
— Magia w każdym ze światów jest nieco inna niż w pozostałych, a raczej nie tyle magia, ile sposoby jej wykorzystania, to raz. Ma za sobą raczej niecodzienną i nie należącą do łatwych podróż, to dwa. W takich warunkach wątpię, czy gdybym znalazł się na jego miejscu, byłbym w stanie tak od razu użyć swych, jakby nie było, sporych umiejętności. Żebyś był lepiej zorientowany, Mudge: w naszym świecie od pewnego czasu działa potężna magia, nie wywodząca się z naszego świata, i dlatego, chcąc się jej skutecznie przeciwstawić, potrzebuję wiedzy i umiejętności kogoś, kto ma z nią na co dzień do czynienia. Sporo trudu kosztowało mnie sprowadzenie go tutaj, musiałem użyć wielu zaklęć i formuł, rzadkich i trudnych do połączenia. Szukałem wiele godzin i prawie straciłem nadzieję gdy natknąłem się na jego umysł wolny i swobodnie dryfujący...
Jon-Tom na końcu języka miał uwagę, że po tej ilości skrętów nie jest dziwne, że był wolny, a dryfował z pewnością tak, że podziw brał. Jednak w ostatniej chwili ugryzł się w tenże język.
— Powiedz mi, chłopcze — czarne oczka zza grubych szkieł wpatrywały się weń badawczo — czy adepci
w twoim świecie, biegli w rozmaitych sztukach, nie są znani pod wspólnym mianem engineerów?
— Engineer... inżynier?
— Tak to chyba powinno właściwie brzmieć — ucieszył się Clothahump.
— Przypuszczam, że można by tak powiedzieć — wykrztusił Jon-Tom, zastanawiając się, co dalej.
— I co, nie miałem racji? — Z tym retorycznym pytaniem mag zniknął w sąsiednim pomieszczeniu.
Mudge zaś zajął się pracą koncepcyjną, co nie było jego specjalnością, jak sam przyznawał, ale sytuacja była poważna. Młodzian co prawda zachowywał się jak zaprzeczenie adepta, ale stary żółw przeważnie wiedział, co robi. Gdyby okazało się jednak, że naprawdę jest magiem, najlepiej byłoby zjednać sobie jego względy i dopilnować, by zapomniał, komu zawdzięcza dziurę w boku, a nie dowiedział się, że i guza...
— Słuchaj no, nie martw się tą całą gadką o zapłacie — zagaił dyplomatycznie. — Jak by się nie okazało, to dług biorę na siebie, jestem w końcu za ciebie niejako odpowiedzialny, nie?
— To miło z twojej strony, Mudge.
— Wiem. Póki co, nie mów o forsie.
Gospodarz wrócił z naręczem butelek, ceramicznych flakonów i pojemników. Ustawił je starannie na podłodze przed kanapą i zmieszał pieczołowicie dobrane proporcje w miedzianym kociołku, mrucząc coś cicho. Wyszła mu pasta o kolorze kupki niemowlaka i podobnym zapachu. Clothahump dodał niebieskiego proszku, likwidując aromat, dzięki czemu Mudge nie udusił się na miejscu, i szczodrze nałożył packę na ranę. Ustępujący ból przyćmił podejrzenia o infekcję, jakie zalęgły się w umyśle pacjenta.
— Pog! — zażądał Clothahump. — Przynieś ten mały tygielek z wizerunkami słońca.
Jon-Tom przysiągłby, że usłyszał mamrotanie na temat lenistwa pancernych kuzynów krewetek, ale Pog posłusznie przyniósł żądane naczynie i czym prędzej odleciał. Clothahump dodał do pasty kilka kropli ze śmierdzącego octem flakonu, przełożył wszystko do tygla i zaczął grzebać w szufladkach pod prawą pachą.
— Gdzie ja, do kaduka, zadziałem tę różdżkę... aaa, jest! — ucieszył się, wyciągając niewielką pałeczkę z hebanu, inkrustowaną srebrem i ametystami.
Zamieszał nią w tyglu, uzyskując konsystencję gęstej, zielonej zupy, w której coś zabulgotało, i rozszedł się przyjemny aromat cynamonu. Mag nabrał nieco papki na czubek różdżki, posmakował, dodał brunatnego proszku i złapał różdżkę oburącz — każdy koniec w dwa palce. Przesunął nią kilkakroć nad bulgoczącą powierzchnią i wyrecytował:
Terra bacteria,
Czerwony dla mięśni, błękitny dla krwi
Knit Superior
Paracet dla nerwów, Penicylina dla ran
Chirurgiczna taśma, osmoza, gips
brać się do roboty, bo nie będzie nic!
Jon-Tom wysłuchał tego z otwartymi ustami, spodziewając się jakiejś inwokacji i demonów, czy choć pomniejszego czarta. Nie wiedział co prawda, co wchodziło w skład mikstury, ale wątpił, by znalazło się w nich coś z klasyki, o której słyszał, jak na przykład krew pająka, sadło nietoperza czy ogon szczura. Ze zrozumiałych zresztą przyczyn. To, co usłyszał, mógł w chwili słabości napisać średnio zmanierowany psycholog czy inny łapiduch. Toteż ledwie Clothahump skończył recytację, nie omieszkał go o to spytać.
— To magiczne słowa i formuły, mój chłopcze.
— Ale one faktycznie coś znaczą, to znaczy chodzi mi o to, że odnoszą się do realnych rzeczy.
— Naturalnie, że się odnoszą. — Mag przyjrzał mu się podejrzliwie, jakby cięcie w bok mogło osłabić funkcje myślowe. — Co może być bardziej realnego niż składniki magii?! Weźmy taki przykład: nie wiem co prawda, jaki rodzaj czasomierza nosisz, ale zakładam, że on dobrze wskazuje czas.
— Ale nie jest magiczny.
— Nie?! To wyjaśnij mi, jak on dokładnie działa.
— To elektroniczny zegarek, działa na prąd i mierzy coś przepływem elektronów... o rety, nie wiem, nie znam się na tym. Ale jest na prąd, a nie na czary.
— Naprawdę? Znam wiele zaklęć elektrycznych i formuł elektronicznych.
— Przecież on jest na baterię!
— A co jest wewnątrz tej, jak powiadasz, baterii?
. — Określona ilość energii elektrycznej.
— I nie ma żadnej formuły co do tego, ile jej jest, i skąd się wzięła?
— Oczywiście, że jest, ale to wzór matematyczny, nie formuła magiczna.
— Matematyka nie jest magią? Co z ciebie za dziwny adept?
— Właśnie to próbuję wyjaśnić, ale... — Clothahump przerwał mu uniesieniem palca i wrócił do zawartości tygielka, która przybrała w tym czasie barwę jasnożółtą i lekko pulsowała.
Odłożył różdżkę, powąchał zawartość naczynia, uniósł je kolejno ku czterem stronom świata i duszkiem opróżnił. Następnie otarł usta i zarządził:
— Pog, dyżur w kuchni!
Milczący tym razem famulus zabrał tygielek i kociołek i odleciał w stronę kuchni.
— I jak, mój chłopcze: lepiej się czujesz? — zainteresował się mag.
— To wszystko...? — Jon-Topą spojrzał na własny bok: papka zniknęła wraz z raną, po której jedynie placek nieopalonej skóry.
Niedowierzająco pomacał miejsce jeszcze niedawno bolące i zamarł z wytrzeszczonymi oczyma.
— No, bez przesady — Clothahump odwrócił się skromnie — nadmiar uznania mnie peszy.
— Ale jak...
— Zaklęcie leczy, mój chłopcze.
— To po co była ta zupa?
— Boja też muszę zjeść śniadanie — uśmiechnął się złośliwie żółw, na ile mu na to pozwoliła fizjonomia. — A poza tym skutecznie odwróciło to twoją uwagę od procesu leczenia. Część pacjentów źle reaguje na widok samozasklepiających się ran, więc należy ich albo uśpić, albo zająć czymś innym. Z zasady wybieram to drugie, gdyż tak jest prościej. Nie mówiąc już o tym, że byłem głodny. Skoro wróciłeś do formy, możemy przejść do rzeczy. Muszę ci wyjaśnić, dlaczego cię wyciągnąłem z twojego świata, co było — przyznaję — tyle kłopotliwe, co niebezpieczne, a nie jestem już pierwszej młodości. Otwieranie bram międzywymiarowych to nie to samo, co zamykanie drobnych ran, ale najpierw trzeba ekranować ten pokój. Przesuń no się nieco.
Jon-Tom pospiesznie przeszedł na wskazane miejsce koło okna, Mudge dołączył doń czym prędzej, a tuż za nim zjawił się poirytowany Pog.
— Szorowanie garów — mruknął rozżalony. — Przynieś, wynieś i polataj, a zaś potem pozamiataj.
Clothahump machał różdżką, nucąc coś cicho; Jon-Tom skorzystał z okazji, by wyjaśnić kolejną anomalię:
— Skoro ta robota ci nie odpowiada, to dlaczego wciąż tu jesteś? Aż tak bardzo chcesz zostać magiem?
— Za nic! Czary to strasznie niebezpieczne zajęcie — Pog aż podskoczył. — Nie, ja tu odpracowuję należność za permanentną transformację. Jeszcze wytrzymać parę lat... a potem będę odmieniony.
— A co ma z ciebie być? — zainteresował się Mudgef — I po kiego grzyba?
— Znasz ten rewir przy końcu Alei Spacerowej? Ten budynek nad stajniami?
— Głupie pytanie?! Kto by nie znał najelegantszego burdelu w mieście? Tylko nie myślałem, że masz taką kasę... — Mudge uśmiechnął się pod wąsem.
— Nie mam i nie miałem — warknął Pog. — Koleś trafił na wyścigach i oblewaliśmy to właśnie u Madame Scorianzy, burdelmamy dla latawców. Tam pracuje dziewczyna... chłopie, dziewczyna... na imię ma Uleimee i jest najpiękniejszą istotą ze skrzydłami. Jest idealna, Mudge! Tylko szkopuł w tym, że jest sokołem... lata ze starym i dzianym rybołowem, a mnie traktuje jak każdego innego klienta...
— Wiesz co: daj sobie, chłopie, spokój. Są inne ptaki i przystojne nietoperzyce. Taka latająca lisica, którą znam, mogłaby mnie porwać, kiedy tylko zechce.
— Mudge, czyś ty się kiedyś zakochał?
— Będzie z tuzin razy...
— Tak myślałem — mruknął Pog. — Nie zrozumiesz mnie.
— Ale ja cię rozumiem — wtrącił cicho Jon-Tom.— Chcesz, żeby Clothahump zmienił cię w największego i najszybszego sokoła w okolicy, tak?
— Z największym dziobem. Nigdy bym nie mógł za to zapłacić, muszę więc odsłużyć i robić, co tylko ta stara skorupa wymyśli.
Mag tymczasem zakończył zaklęcie i skinął na nich. Jon-Tom i Mudge podeszli z lekkim ociąganiem, zaś Pog zawisł na występie pobliskiej półki ze zwojami. Okna gwałtownie pociemniały, przepuszczając znikomą ilość światła; powiało grozą, tak jak ze słów Clothahumpa.