Spowiedź - Adrienne von Speyr - ebook

Spowiedź ebook

Adrienne von Speyr

0,0

Opis

Spowiedź Adrienne von Speyr to książka jednocześnie prosta i głęboka. Prosta dlatego, że nienapisana przez teologa, nieobciążona teologiczną terminologią. Głęboka, bo nie tylko przemyślana, ale i przemodlona. Łączy bogactwo refleksji z praktycznymi wskazówkami dotyczącymi penitenta i spowiednika, warunków spowiedzi, przygotowania do niej i wreszcie samego procesu spowiedzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Die Beichte

© Copyright by Johannes Verlag Einsiedeln, 1960

© Copyright for this Polish edition by Wydawnictwo W drodze, 1993

 

 

 

Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak

Korekta: Paulina Jeske-Choińska

Skład i łamanie wersji do druku: Biobooks

Projekt okładki i stron tytułowych: Krzysztof Lorczyk OP

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ISBN978-83-7906-861-6

Cum permissione auctoritatis ecclesiasticae

 

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydanie iv, 2024

ul. Kościuszki 99

61-716 Poznań

tel. 61 852 39 62

[email protected]

www.wdrodze.pl

 

Przygotowanie wersji elektronicznej Epubeum

Od wydawcy polskiego

Książka, którą oddajemy polskim czytelnikom do rąk, łączy w sobie bogactwo i głębię refleksji teologicznej (zwłaszcza rozdz. I–V) z prostymi i praktycznymi wskazówkami (przede wszystkim rozdziały następne), dotyczącymi penitenta i spowiednika, warunków spowiedzi, przygotowania do niej i różnych jej rodzajów, wreszcie samego procesu spowiedzi.

Autorka widzi sakrament pokuty jako najpełniej odzwierciedlający istotę Kościoła – pośrednika zbawienia, posłanego do grzeszników. Eucharystia może wydawać się niekiedy zbyt ekskluzywna, zbyt wzniosła, święta, niedostępna. Spowiedź natomiast jest dla wszystkich. „O mnie właśnie chodzi – napisała Adrienne von Speyr. – Ławka konfesjonału została zrobiona specjalnie dla mnie”.

Adrienne von Speyr (1902–1967) była kobietą zamężną, bardzo oddaną swemu zawodowi lekarką. Żyjąc w świecie, a nie za murami klasztornej klauzury, doświadczyła łask głębokiej, wytrwałej modlitwy kontemplacyjnej i przeżyć o charakterze mistycznym. Teksty, które napisała (tłumaczone na różne języki), pomagają wielu ludziom świeckim w ich codziennej drodze do Boga.

Wymowa Spowiedzi jest tym bardziej doniosła, że Adrienne wychowywała się w rodzinie protestanckiej, chrzest w Kościele katolickim przyjęła dopiero w wieku 38 lat. W drodze duchowej towarzyszył jej Hans Urs von Balthasar (1905–1988) – jeden z najwybitniejszych teologów naszych czasów. Był spowiednikiem szwajcarskiej mistyczki, opiekował się jej pisarstwem, opracowywał krytycznie i wydawał jej dzieła. Balthasar wyznał: „Adrienne położyła podstawy pod większość prac opublikowanych przeze mnie po roku 1940”. Charakteryzował jej dzieła jako wolne od jakiejkolwiek sentymentalnej przesady, głęboko kontemplacyjne, powściągliwe, realistyczne i obiektywne.

Ujęcie sakramentu pojednania, z jakim w tej książce się spotykamy, znacznie odbiega od stereotypowych opracowań. Uderza nowością, zaskakuje niekiedy sformułowaniami, które – zwłaszcza u zawodowego teologa – na pierwszy rzut oka mogą nawet budzić zastrzeżenia natury dogmatycznej. Trzeba jednak pamiętać, że prezentowana książka nie jest podręcznikiem dla seminarzystów i przy jej ocenie nie można stosować tych samych kryteriów. Jest to teologia mistyczna. Chociaż wywody autorki są mocno zakorzenione w Piśmie Świętym, nie należy u niej szukać np. usystematyzowanej argumentacji biblijnej – tym bardziej, że (jak wyżej zaznaczono) Speyr mówi językiem mistyków. Wątpliwości, dotyczące jej ortodoksji, rozwiewają się zresztą zwykle, gdy poszczególne wypowiedzi odczytuje się w pełnym kontekście.

Od wydawcy

Na podstawie opublikowanych dotychczas pism Adrienne von Speyr stwierdzić można bez wahania, że książka o spowiedzi należy do najważniejszych jej dzieł. Obszerny komentarz do pism Janowych, książki poświęcone modlitwie, Maryi, Męce według św. Mateusza, wszystkie zresztą jej dzieła obracały się wokół tematyki aktu i postawy spowiedzi*. Dotyczyły osobowego i kościelno-sakramentalnego spotkania grzesznika z Bogiem, całkowitego otwarcia się człowieka na Boga jako warunku wstępnego wszelkiego daru łaski, posłannictwa i modlitwy.

Nowy – wyraźnie w tej książce podkreślony – aspekt spowiedzi to wątki trynitarne, a zwłaszcza chrystologiczne. Krzyż (rozumiany jako szczytowa realizacja wcielenia Syna) stanowi model spowiedzi, dlatego chrześcijańską sakramentalną spowiedź należy uważać za naśladowanie Chrystusa w ścisłym tego słowa znaczeniu. Niezliczone wnioski, wypływające z tego dogmatycznego założenia, będą się w tym dziele ukazywały stopniowo. Autorka daje tu nie tyle jakiś zwarty system, ile raczej mnóstwo impulsów, którym chętnie i z radością poddawać się mogą zarówno wytrawni teologowie, jaki laicy w tej dziedzinie.

Z trynitarno-chrystologicznych założeń musi się wyłonić w całym swym bogactwie kościelny wymiar spowiedzi. Autorka wykazuje znajomość dyskusji, jakie dziś toczą dogmatycy i historycy, potrafi je przy tym wzbogacać swoimi własnymi przemyśleniami. Trafności jej spostrzeżeń dowodzi krótki rozdział końcowy, poświęcony spowiedzi świętych, uważanej za crux theologorum; w świetle jej wywodów przestaje ona wprawiać w zakłopotanie. Wydawca w dwóch miejscach zwrócił uwagę na to, że myśli, dotyczące „postawy spowiedzi” świętych i jej niezliczonych odmian w Kościele, stanowią przedmiot bardziej szczegółowych rozważań w innym, ukończonym wprawdzie, ale jeszcze niewydanym dziele autorki. Gdzie indziej też zajmie się ona powiązaniami spowiedzi z chrztem.

O wysokiej wartości tej książki stanowi również łączenie głębokich, spekulatywnych przemyśleń z prostymi wskazaniami życiowymi. Na każdej stronicy uderza czytelnika praktyczny charakter jej wywodów, możliwość łatwego odniesienia ich do własnej spowiedzi.

Hans Urs von Balthasar

Wprowadzenie: W poszukiwaniu spowiedzi

W każdym postępowaniu, którego się nie da uniknąć i na które mogą mieć wpływ wolność i pragnienie, człowiek poszukuje zazwyczaj jakiegoś rozwiązania lub wybiegu, a często także uzasadnienia, mimo iż tego ostatniego trzeba szukać dłużej. Zastanawia się, co zrobić, by polepszyć swą sytuację, zapewnić sobie zadowalającą egzystencję i większe sukcesy. Gdy nie osiąga upragnionego celu, próbuje dociec przyczyn porażki. I dopiero w tym poszukiwaniu pojawia się pytanie o stan jego własnego życia. Usiłuje zrozumieć swoje położenie i usprawiedliwić siebie samego, niekiedy musi przyznać, że okoliczności go przerastają, że nic tu nie pomogą jego wysiłki, bo musi potykać się z mocami, które nad nim górują. A mimo to właśnie wtedy, gdy w tym samousprawiedliwianiu dochodzi do wniosku, że jest bez winy, pojawia się najczęściej głębsze zaniepokojenie i poczucie winy ukrytej.

W większości przypadków człowiek nie jest zdolny do samodzielnego przeprowadzenia analizy własnego losu. Odczuwa potrzebę rozmowy i jej szuka. Nie tyle, by się dowiedzieć, co drugi ma mu do powiedzenia, gdyż ten bardzo rzadko potrafi naświetlić mu jego położenie w zadowalający sposób, ile raczej żeby wykorzystać okazję do gruntownego wyrażenia na zewnątrz przeżywanych trudności. A najbardziej może po to, aby mocą własnych słów utwierdzić się w swoim przekonaniu, tak jakby to, co wypowie – za sprawą jakiejś mocy utajonej w wyrażaniu myśli – uzyskiwało ostateczne potwierdzenie. Tak jakby samo ukazanie siebie stanowiło zarazem ocalenie; jakby słowa, które wypowiada i których równocześnie słucha, nadawały określone ramy jego sytuacji i ją umacniały. I chociaż samo słowo w niczym nie zmienia jego położenia, niemniej przynosi ulgę, wynikającą z lepszego jego zrozumienia i z umocnienia się w przeświadczeniu, że takie właśnie, a nie inne ma być życie.

Dla wielu możliwość wypowiedzenia się stanowi ostatnią deskę ratunku do tego stopnia, że gdy ta zawiedzie, poddają się poczuciu beznadziejności. Wypowiedzenie się było ich ostatnią nadzieją i jeśli nie pomogło, znaczy to, że niczego już nie należy oczekiwać. Po takiej nieudanej rozmowie popadają często w zobojętnienie jeszcze gorsze od poprzedniego, bo przybierające formę całkowitej rezygnacji.

W rzeczywistości ich wypowiedź bardzo często nie stwarza żadnej nowej możliwości, gdyż zanim doszło do rozmowy, wszystko było już z góry przesądzone.

Człowiek bowiem, który o sobie opowiada i rzekomo chce coś zmienić w swym położeniu, w gruncie rzeczy nie pragnie żadnej zmiany. Dobiera sobie takiego partnera, który nie może wywrzeć na niego rzeczywistego wpływu. Jego rola sprowadza się do potakiwania w milczeniu. Jeśli partner został tak dobrany, że nie wolno mu wyrazić własnego zdania i musi przyjąć wypowiedź bez najmniejszego sprzeciwu – choćby z tej racji, że starannie wyselekcjonowano treść wypowiedzi i nakreślony obraz wcale nie odpowiada rzeczywistości – nic dziwnego, że w takiej sytuacji wypowiedź chybia celu. Zawsze można spotkać ludzi, którzy dotychczas wypowiadali się może przed sąsiadką lub kimś innym, z kim są na równej stopie, a teraz zwracają się do kogoś uważanego za wyżej od nich postawionego. Na przykład do lekarza, który wyróżnia się wiedzą, stanowiskiem, licznymi kontaktami. Miejscem takich wypowiedzi bywa najczęściej gabinet lekarza. Ich treść jest jednak zazwyczaj bardzo jednostronna, właśnie dlatego, że rzadko zwierzający się chcą usłyszeć jakąś nieoczekiwaną poradę. Prawie wszyscy szukają potwierdzenia swojego zdania i godzą się na dokonanie tylko bardzo drobnych zmian w życiu. Często też chcą wykorzystać zdanie lekarza przeciw osobom trzecim – bardziej chcą zmienić postępowanie innych aniżeli swoje własne.

Najczęściej ludzie usprawiedliwiają siebie samych. Nie ma dla nich nic przyjemniejszego nad takie na przykład słowa: „Pani córka powinna w końcu zrozumieć...”, „najwyższa pora, żeby Pani mąż...”. Wdzięczni są za każdą nową broń dostarczoną do walki z otoczeniem. Swój los ukazują w taki sposób, żeby każdy zrozumiał, iż żadnej istotnej zmiany nie da się tu wprowadzić. Ich życie naznaczone jest piętnem konieczności. Żon nie cieszy ich własny mąż, bo wieczorem są zbyt zmęczone. Niechętnie idą z nim do kina, ponieważ mają słaby wzrok. To samo się odnosi do ich wad: osoby takie uważają, że z różnych możliwości zawsze wybierają najlepszą i dlatego ich wady są nieusuwalne. Stoją na chwiejącym się, niebezpiecznym rusztowaniu i gdyby ktoś spróbował nim poruszyć, spadłyby i zabiły się. „Jeszcze jedna rozmowa z mężem? – nie, to nie na moje nerwy...”

Sądy takich ludzi o otoczeniu muszą być fałszywe, bo nigdy nie zadali sobie trudu zrozumienia od wewnątrz życia innych i dzielenia ich życia z miłością. Czują jednak palącą potrzebę opowiedzenia, jak źle się im układa, jak uciążliwe i nieznośne jest ich życie; chcą, żeby im okazywano współczucie i utwierdzano w ich negatywnej postawie wobec bliźnich. Czują wprawdzie potrzebę wypowiedzenia się, ale mają już w sobie zakodowaną formę wypowiedzi. Ciągle powtarzają, że chcieliby się wypowiedzieć, wiążą z tym bliżej nieokreślone nadzieje na ogólną poprawę własnej sytuacji, ale na rzeczywistej zmianie im nie zależy. A ponieważ poza własną normą nie uznają żadnej innej, pozostawiają sobie swobodę wypowiadania się według własnego uznania, odmawiając partnerowi prawa do jakiegokolwiek sprzeciwu. Mówią bez uprzedniego zastanowienia się nad treścią słów, nie biorą też za nie pełnej odpowiedzialności. Toteż większość takich wyznań pozostaje czczą gadaniną o sobie samym i o swojej domniemanej sytuacji. A ponieważ istotną sprawą nie jest tu odpowiedzialny dialog, lecz samo mówienie, więc tyle rozmów przeprowadza się w nieodpowiednim miejscu i tak liczni ludzie wpadają w ręce dyletantów, pozbawionych kompetencji i sumienia. Taka rozmowa przynosi może w rezultacie jakąś ulgę, ale nie prowadzi do żadnej rzeczywistej przemiany.

Gdyby tym ludziom ukazać obraz prawdziwej spowiedzi – wraz z koniecznym do niej przygotowaniem, głębokim przemyśleniem i propozycją autentycznego kierownictwa – wtedy albo dostrzegliby w spowiedzi tylko odmianę tego, co nazywają wyznaniem, albo też przeraziłaby ich perspektywa ujrzenia się raz jeden takimi, jakimi są naprawdę. Oznaczałoby to przecież poddanie własnej egzystencji jakiejś normie, z której by mógł wypłynąć nieprzewidziany, ale bezwzględny postulat zmiany życia. To, co ci ludzie nazywają rozmową, nie dotyczy samego wnętrza ich egzystencji. Jeśli naprawdę są wewnętrznie zdeterminowani, w rozmowie ześlizgują się na margines problemu, a zarówno sama istota, jak i przyczyny tego zdeterminowania pozostają niezbadane. Samotność tych ludzi przejawia się w ich niezdolności do szczerej rozmowy.

Każdy, kto z racji swego zawodu zajmuje się problemami innych, a do tego widzi w nich obiekt godny szczególnego zainteresowania, zawsze będzie miał zapewnioną klientelę. Wystarczy, że jest po prostu obdarzony sztuką słuchania, a już przez to samo wzbudza zaufanie, tak że ludzie tłumnie się doń garną i opowiadają niewiarygodne historie. Klienci czerpią pociechę i satysfakcję z tego, że ktoś poświęcił im trochę czasu. Zostali przyjęci, mogli się wypowiedzieć i już to napawa ich radością. Istnieją ponadto metody i techniki, na przykład w psychoanalizie, które w celu przyniesienia człowiekowi ulgi sięgają do jego podświadomości, by za pomocą pochodzących stamtąd impulsów zestawiać pewną całość. Techniki te wydobywają na światło dzienne życie popędów i erotykę, w ich mniej lub bardziej uświadamianych przejawach, po to, aby na ich podstawie wytłumaczyć całe zachowanie człowieka. W rezultacie pacjent zyskuje nowe, ale fałszywe rozumienie siebie. A ponieważ taka terapia trwa długo, przez cały ten czas pacjent czuje się rzeczywiście podniesiony na duchu. Jeśli to zbiega się w czasie z przeżywanymi przezeń szczególnymi trudnościami, będzie później przekonany, że uzyskał skuteczną i trwałą pomoc. Ludziom, którzy po takiej kuracji czują się uzdrowieni, wyjaśniono często zaledwie parę zupełnie elementarnych spraw, i to w taki sposób, że w przyszłości przy wszelkich konfliktach będą sięgać po to samo wyjaśnienie. Stali się natomiast ślepi na wszystko, co nie pasuje do schematu popędów. Nie należą do ludzi, dla których wyznanie było początkiem otwarcia się na bogactwo i pełnię rzeczywistego życia; odebrano im wszystko, co się nie utożsamia ze szkolną metodą analizy. Nie każda metoda musi być tak ciasna, jak klasyczna psychoanaliza. Istnieje wiele dróg, na których próbuje się dopomóc człowiekowi. Mogą się one sprowadzać do ukazywania uwarunkowań społecznych, mogą odsłaniać ukryte dotychczas aspekty egzystencji. Wszystkie jednak pozostaną tylko ludzkimi metodami, receptami wynalezionymi w celu bardziej lub mniej sztywnego stosowania ich do wielu przypadków. Tworami ludzkimi, które z tej racji mogą uchwycić i uleczyć tylko bardzo ograniczoną część ludzkiego ja. To samo należałoby powiedzieć o metodzie, która by chciała wykorzystać jako jedną z technik działania czynnik religijny, na przykład modlitwę.

Ostatecznie tylko Stwórca duszy będzie mógł tak nią pokierować, że stanie się tym, czym On chce, by się stała. Jedynie On może ją uleczyć sobie tylko znanymi sposobami, które ujawnia i przepisuje jako lekarstwa. Wszystkie inne stosunki pomiędzy prowadzącym i prowadzonym opierają się na jakiejś potrzebie. Najważniejsza natomiast droga Boża, spowiedź, opiera się na posłuszeństwie. Na posłuszeństwie względem Boga; i to zarówno na posłuszeństwie kierownika, jak i kierowanego. Człowiek może, oczywiście, odczuwać potrzebę spowiedzi. Gdy jednak się już rzeczywiście spowiada, czyni to w posłuszeństwie Bogu. W mniejszym jeszcze stopniu spowiednik słucha cudzych grzechów z własnej potrzeby. Czyni to przede wszystkim i wyłącznie w posłuszeństwie wobec Boga. Bóg sam oznaczył raz na zawsze miejsce, gdzie chce stosować psychoanalizę wobec grzeszników: jest nim krzyż i na jego wzór ustanowiona spowiedź. Podstawowym aktem posłuszeństwa wobec Boga jest wejście na drogę, którą On ukazał jako jedynie słuszną i przywracającą zdrowie. Nie znaczy to, że wszelka inna poza spowiedzią rozmowa o sprawach duchowych jest bezcelowa albo szkodliwa. Jeśli jednak jej potrzeba zrodzi się we właściwym miejscu duszy i zostanie przeprowadzona w odpowiedni sposób, wtedy wcześniej czy później, prostą lub krętą drogą, rozmowa taka doprowadzi do aktu spowiedzi. Sprawy drugorzędne można, rzecz jasna, załatwić za pomocą odpowiednich drugorzędnych metod.

Jeśli człowiek, choć w bardzo prymitywny sposób, stara się zrozumieć siebie przed Bogiem, jeśli wie, że został przez Niego, podobnie jak Adam stworzony, że Chrystus go odkupił i przez swą śmierć otworzył mu drogę do Ojca i bramę niebios, wówczas pomiędzy dwoma biegunami swego życia, narodzeniem i śmiercią, czując się niewątpliwie grzesznikiem, będzie niejako z konieczności czekał na spowiedź. Będzie oczekiwał, że Bóg da mu możliwość powrotu do tego centrum, które On sam wskazuje i otwiera. Każdy człowiek dochodzi w ten czy inny sposób do przekonania, że „dalej tak z nim być nie może”, a to z kolei prowadzi do postawienia sobie pytania, jak by jego życie, widziane oczyma Boga, mogło, a może powinno ułożyć się w przyszłości. Jak Bóg sobie wyobraża jego życie, nie tylko jako całość, ale od tej właśnie chwili? Czy nie istnieje jakieś konkretne Boże oczekiwanie, które on by mógł i musiał spełnić w określony i przez samego Boga zaplanowany sposób? Może czuje, że zdany na swą własną wolność, nie zdoła odpowiedzieć na to Boże oczekiwanie. Że wypowiedzenie się według własnej lub cudzej recepty i przerzucenie w ten sposób ciężaru na drugiego nie wystarczy do odnalezienia najgłębszej uczciwości i prostej linii, łączącej narodzenie ze śmiercią. Wszelkie dostępne mu poza spowiedzią sposoby wyznania mogą przynieść chwilową ulgę, ale nawet najmniej doświadczony zauważy, że taka chwila pozostaje tylko jednym z wielu momentów życia i że należałoby je wszystkie ujmować w jakiejś jedności.

Załóżmy, że jesteś moim przyjacielem i mówię ci: „Dalej tak nie mogę; omówmy wspólnie moją sytuację, odkryjemy, być może, miejsca, gdzie zwrotnice zostały błędnie przestawione, w tym poszukiwaniu cofniemy się może aż do dzieciństwa. To, co zrozumiem, dopomoże mi zacząć życie od nowa”. Jednak w każdej takiej wypowiedzi jednostka byłaby rozpatrywana w izolacji i nie byłoby oczywiste, że żyje w społeczności zarówno świętych, jak i grzeszników. A prawa takiej społeczności mogą być znane jedynie Bogu. W spowiedzi jestem wprawdzie pojedynczym człowiekiem, ale występuję zarazem jako członek ludzkości, jeden z jej upadłych członków. W spowiedzi pojawia się więc zupełnie inna niż w analizie siatka pojęć – osobowa, a zarazem społeczna, uniwersalna wręcz, która ujmuje świat jako całość, wraz ze stosunkiem Boga do niego. Uwzględnia rzeczy pierwsze i ostatnie – choćby nawet te powiązania ukazywały się niejasno i tylko pośrednio. A ponieważ zupełnie odmienna jest tu sytuacja, odmienne są też środki zaradcze. Na szali nie leży prawda ludzka, lecz Boża; nie jest to nawet prawda jego duszy, jego egzystencji, jego najgłębszych struktur, ale po prostu prawda Boża. Żadna ludzka metoda nie traktuje serio tej Bożej prawdy, co najwyżej odsuwa ją na godzinę śmierci i nie pomaga człowiekowi dokonać w sobie takiej przemiany, jaka by odpowiadała tej właśnie godzinie.

Jak długo pomoc przychodzi od człowieka i nie wykracza poza ludzką płaszczyznę, tak długo może oddziaływać tylko ludzkimi środkami. Wszystko, co do człowieka dociera z zewnątrz, może być uważane wyłącznie za przypadek i rzeczywistość zewnętrzną, pozytywną lub negatywną, nie może się jednak dokonać zjednoczenie świata wewnętrznego z zewnętrznym. Wizyta u psychologa może mi wskazać tylko „sposoby postępowania” odpowiednie w chwili obecnej, które jednak w zmienionej rzeczywistości mogą i muszą podlegać zmianom. Spowiedź natomiast stawia człowieka wobec jego Boskiego przeznaczenia, w obliczu spraw ostatecznych.

Dopóki się ktoś nie spowiada, sądzi, że wolno mu mówić lub przemilczać to, co zechce. Nieznośne w spowiedzi nie wydaje mu się wtedy upokorzenie, związane z odsłanianiem się, ani świadomość własnych grzechów (bo tę ma i bez spowiedzi), lecz nieuchronna kapitulacja przed koniecznością pełnego wyznania. Pozbawiony zostaje wolności wyboru i może tylko wyjawić wszystko albo nic. Cały jest chory i cały potrzebuje uzdrowienia. To pierwsze upokorzenie. Drugie wynika z faktu, że jest jednym z wielu i musi się dostosować do tych samych co inni okoliczności, na przykład do zajęcia miejsca przed konfesjonałem o oznaczonej godzinie. Jest to jakby naznaczenie wspólnym piętnem, usunięcie wszystkich zewnętrznych różnic. Właściciel fabryki razem ze sprzątaczką, pani domu ze swoją kucharką, wszyscy na tym samym poziomie. Akurat w chwili mówienia o sprawach najbardziej intymnych nie ma się żadnego wyboru, jest się zrównanym z innymi grzesznikami. Jest się jednym ze spowiadających się grzeszników. Tracą ważność szczególne cechy mojego „przypadku”, które w moich oczach czyniły go tak interesującym i które tak chętnie wyjaśniłbym słuchającemu. Spowiadanie się jest przede wszystkim przyznaniem się nie tylko do własnych grzechów, ale do Boga, do Jego poleceń i przykazań, co więcej – do Jego Kościoła z jego słabością i licznymi niejednoznacznymi i gorszącymi stronami.

Samo „mówienie” drugiemu o swoim życiu nie pociąga za sobą żadnych dalszych zobowiązań. Wobec mojego słuchacza mogę odczuwać wdzięczność albo zażenowanie. Pozostaję jednak człowiekiem wolnym, który może się na powrót zamknąć. Spowiedź nie jest takim samym jednorazowym aktem, w niej nic się nie da odizolować, akt wyznania obejmuje wyraźnie całego człowieka, całe jego życie, światopogląd i cały stosunek do Boga.

Gdy osobie trzeciej opowiadam, że komuś wyjawiłam jakieś swoje życiowe sprawy, najczęściej spotykam się z aprobatą: masz rację, cieszę się, że masz kogoś, kto ci może dopomóc. W pewnym sensie urosnę w jego oczach. Jednak kiedy jej oświadczę, że idę do spowiedzi, że stanowi ona dla mnie wyzwolenie, pomniejszy mnie to w jej oczach, bo wszyscy niespowiadający się wysuwają wiele zarzutów przeciw spowiedzi. Twierdzą, że narusza wolność człowieka, obraża jego dumę, jest czymś nienowoczesnym, średniowiecznym, ponieważ wiąże się z tyloma zewnętrznymi formami. Wszystkim, którzy nie chodzą do spowiedzi, wydaje się, że są ponad to, że spowiedź degraduje do niższej klasy. Każdy człowiek, znający tylko ludzkie wyznania, zgodnie z własnym uznaniem akceptuje je albo odrzuca, sam czyni takie wyznania też tylko w tej mierze i wtedy, kiedy mu to odpowiada. Spowiadający się natomiast musi z góry wykluczyć wszelkie „odpowiada mi”. Kiedy ludzie decydują się na wyznania, do których skłania ich jakaś życiowa konieczność, powinni ich nie zaprzestawać tak długo, aż spojrzą prosto w oczy tej konieczności. Aż dojrzą poruszające ich motywy i przynajmniej na moment zostaną wytrąceni ze wspomnianej, w ich oczach nieodwracalnej sytuacji, tak że wyraźnie ukaże się im ich wina. Aż przyjdzie im do głowy myśl, że między sytuacją i winą może istnieć rzeczywisty związek. Bo najczęściej bywa tak: nawet jeśli wiedzą i przyznają, że zrobili coś nie tak, jak należy, że wyrządzili krzywdę i nadal ją wyrządzają, to są przyzwyczajeni uważać się za określoną jedność, na którą ich grzech nie ma rzeczywistego wpływu. Dopiero gdy ktoś spojrzy prosto w oczy swojemu grzechowi, wtedy odkryje ten związek, który okaże się czymś zupełnie innym niż zwykłym paralelizmem „losu” i „ułomności”, jak to bywa w świadomości ogółu. Po jednej stronie ludzie widzą swe nieudane życie, ciężką dolę, a po drugiej stronie siebie samych, oczywiście z pewnymi brakami. Jedność obu tych elementów dostrzegamy dopiero wówczas, gdy sam Bóg trzyma przed nami lustro – jeśli tylko mamy odwagę w nie spojrzeć.

Tym trzymanym przez Boga lustrem jest Jego Syn, który stał się człowiekiem, podobnym nam we wszystkim oprócz grzechu. Dlatego ten, kto chce się nauczyć spowiedzi, musi się najpierw przyjrzeć życiu Syna Bożego. Od Niego się dowie, czym jest spowiedź, jak należy rozumieć ją samą i jej działanie.

Spowiedź w życiu Pana

Podstawy trynitarne

Bóg stoi przed Bogiem w postawie, która Jemu przystoi. W sensie analogicznym można ją nazwać postawą spowiedzi, ponieważ Bóg ukazuje się w niej taki, jaki jest, i sam tego objawienia oczekuje. Owa postawa staje się źródłem ciągle nowego widzenia i miłości. Bóg ukazuje Bogu, co czyni, a odsłaniając swe działanie, odsłania siebie samego. Wewnątrz swego aktu ukazuje działanie swego Boskiego jestestwa, oczekuje akceptacji, aprobaty i uznania, ażeby poprzez wymianę ukazywania i przyjmowania przygotować kolejny akt. Bóg nie jest bowiem zastygłą, nieruchomą naturą, lecz wiecznie się aktualizującym życiem.

Dla Boga odsłanianie się przed Bogiem jest Jego szczęśliwością. Mówiąc po ludzku, Bóg jako widzący miałby oczywiście możliwość widzenia również wtedy, gdyby Mu czegoś nie ukazywano. Tak jak na przykład widzi grzech człowieka, który chowa się przed Nim, jak Adam w raju. Ale w Bogu istnieje szczęście ukazywania się i szczęście oglądania ukazanego, radość wzajemnego udzielania się, zawierającego jedno i drugie: ukazywanie i przyjmowanie ukazanego.

Bóg stoi zatem naprzeciw siebie samego w postawie Boga, w postawie, która jest odpowiednikiem każdego „teraz” wieczności i z niego się rodzi, w postawie zaufania, dziękczynienia, oddania i przyjęcia. Syn ustanawia spowiedź w Niedzielę Zmartwychwstania, dlatego że chciałby tę Boską postawę przybliżyć ludziom, udzielić im cząstkę życia Trójcy Świętej. Ażeby ta postawa była prawdziwa, Jego wybór padł na grzech. Pragnie go ukazać człowiekowi. Grzech jest bowiem ostatecznie tym, co do czego człowiek ma najmniej złudzeń. Jest zarazem tym, co go od Boga najbardziej oddaliło, punktem odniesienia, służącym do ustalenia położenia człowieka względem Boga. By go sprowadzić na powrót do siebie, Bóg posługuje się tym samym, przez co człowiek upadł i oddalił się od Niego.

Jeśli Ojca rozumiemy jako rodzącego, Syna jako rodzonego, a Ducha jako pochodzącego od Obydwu, rozumiemy wtedy też, że każda z tych Osób ma być całkowicie i wyłącznie tym tylko, czym jest wobec Drugiego. W przeciwnym razie nie byłaby możliwa wymiana, dokonująca się w jednej istocie Bożej. Każda Osoba jest w pełni sobą jedynie ze względu na pozostałe, ze względu na Nie również w pełni się Im objawia. Z wdzięczności wobec Ojca Syn ukazuje się Mu jako przez Niego zrodzony, objawia się w postawie będącej prawzorem spowiedzi. Takiego samego wzajemnego objawienia się oczekuje od Ojca, po to by się ku Niemu ciągle na nowo zwracać. Podobnie my, w ustanowionej przez Syna spowiedzi, usiłujemy być w pełni wyznającymi i usiłujemy bez reszty siebie odsłaniać, po to by doświadczyć całego Boga i na tym doświadczeniu zacząć budować nowe życie.

Dany przez Syna sakrament, owoc Jego męki, będzie miał przy tym coś z Jego właściwości osobowej: jest objawieniem się Ojca, częścią Jego daru, udzielonego nam w Synu. Jest to także udzielenie istotnej postawy Syna wobec Ojca. Pochodzący od Ojca i Syna – działający w tym sakramencie Duch – objawia nam coś z Ich właściwości, a przez to objawia i siebie samego. Co objawia, tego też dokonuje – podczas spowiedzi w postawie wyznającego grzechy, ale również w postawie spowiednika, przez którego przemawia i kształtuje penitenta.

Dostrzeżenie postawy spowiedzi u Syna i jej naśladowanie nie jest zbyt trudne, ponieważ ukazał ją nam w swym ludzkim życiu, a nadto jest zrodzony tylko z Ojca, jako Jego odbicie i dana Mu odpowiedź. Trudniej ją może dojrzeć i pojąć u Ducha, Ten bowiem pochodzi od Obu i Jego rysy osobowe nie narzucają się nam z taką samą oczywistością. Najwyraźniej może ukazuje się ona w spowiedniku, który łączy w sobie element urzędowy i osobowy – czy po prostu w samym procesie spowiedzi. O postawie Ojca można natomiast powiedzieć, iż stanowi źródło postaw Syna i Ducha; w Bóstwie Osoba ta jawi się jako praźródło, jest ową przedwieczną wolą objawienia siebie samego w rodzeniu Syna i tchnieniu Ducha, a tym samym ukazywania, kim właściwie jest Bóg.

Postawa spowiedzi u Syna

Wszystkie sakramenty są odzwierciedleniem życia Pana, tam też znajdują swą prawdę i prawzór. Gdy u kresu swego ziemskiego posłannictwa Syn ustanawia sakrament spowiedzi, wtedy szczególnie wyraźnie widzi w niej owoc całego swego życia na ziemi, przez nią bowiem będzie po wszystkie czasy dokonywał uwolnienia od grzechu. Dlatego przez pryzmat spowiedzi należy patrzeć również na całe Jego ziemskie życie. Więcej nawet: już Jego odwieczny układ z Ojcem, zawierający wolę odkupieńczego wcielenia, w szczególny sposób obejmuje spowiedź: tak wyznanie grzechów, skruchę i zadośćuczynienie człowieka, jak i rozgrzeszenie, udzielane przez Boga.

Można powiedzieć, że na ziemi trwał On przed Ojcem w tej samej postawie, którą wzorowy penitent powinien przyjmować wobec swego spowiednika, Kościoła i samego Boga: w całkowitej, niczego nieskrywającej otwartości, w nieustannej gotowości przyjęcia Ducha Świętego, w pewności znajdywanej nie w sobie samym, lecz w Ojcu i Jego Duchu. Syn żyje w stałej łączności z Ojcem, a znakiem tego są Jego słowa: „nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie”.

W tej perspektywie widzi On winę świata i jej narastanie; dostrzega ją we wszystkich jej rozgałęzieniach. Widzi spowodowane grzechem oddalenie ludzi od Ojca. Stawszy się człowiekiem, żyje jako jeden z tych oddalonych. Świat, do którego idzie, w pierwszej chwili w niczym się przez to przyjście nie zmieni. Jest On jednym ze stojących z dala od Boga1. Gdyby chciał żyć tylko jako Bóg, od samego początku zaznaczyłby przedział między ludźmi a swoim ukazaniem się oraz sposobem życia. Przedział, który by się nigdy nie zatarł i stanowił oczywisty dowód Jego odmienności. On jednak chce być człowiekiem pośród ludzi, w zewnętrznej postaci nie różni się od nas, żyje w takich samych jak my układach. A w miarę wzrostu swej ludzkiej wiedzy o grzechu, w miarę jego poznawania i doświadczania w ludzkim środowisku, coraz pełniej bierze ten grzech na siebie świadomie i z bólem, po to by Ojciec, patrząc na Niego, widział również, jak coraz pełniej bierze na siebie winę świata. W taki to sposób Ten, który zna prawdę grzechu, jest Tym samym, który go w prawdzie wyznaje. Poznania nie można w Nim oddzielać od wyznania, wszystko bowiem, co ma i co wie, należy do Ojca. Ponieważ jednak zna tę winę, którą niesie (to poznanie zła może w Nim być jedynie biernym doświadczeniem i nigdy się nie urzeczywistnia), dlatego cierpi – ale nie w rozłące z Bogiem, lecz w otwartości, mającej tę samą naturę, co szczere wyznanie.

Kiedy grzesznik wyznaje swe przewinienia na spowiedzi, wówczas między nim i grzechem zachodzi podwójna relacja: uznając i wyznając swoją winę, utożsamia się z nią, a zarazem uznaje siebie za grzesznika. Uznając jednak winę za swoją i tylko za swoją, równocześnie dystansuje się od niej przez akt żalu. Do całkowitego uwolnienia się od winy prowadzi właśnie całkowite przyjęcie jej na siebie przez uznanie jej i żal. Grzesznik po to wyznaje swą winę, żeby się z niej oczyścić. Wiąże się z nią po to, by się od niej uwolnić.

Również Syn przez uznanie grzechu bierze go na siebie, ale jako cudzą własność. Przyjmuje go na siebie, nie dystansuje się od niego, lecz raczej zmierza do utożsamienia się z nim – dalej już się nie posuwa. Im bardziej się zbliża do Ojca, tym bardziej się zbliża do ludzi – grzeszników, po to by w tym jedynym zbliżeniu ukazać i pozostawić grzech Ojcu. Jeśli grzesznik wyznaje swą winę i dystansuje się od niej przez to, że żałuje za nią i chce się z niej oczyścić, wtedy już jest od niej uwolniony. Wtedy wina jest niejako ogarnięta łaską Bożą, podczas gdy w momencie, w którym została zaciągnięta, znajdowała się poza jej sferą. Gdy winę tę bierze na siebie Syn, otacza ją promieniami swej łaski, a Ojciec widzi w tym wydarzeniu odblask miłości swego Syna. Na niesioną przez Niego winę Ojciec nie może patrzeć jako na rzeczywistość odizolowaną, może ją widzieć jedynie w powiązaniu z łaską Syna.

Jeśli ktoś odprawia spowiedź, znaczy to, że chciałby po niej rozpocząć nowe życie. Pragnie się oczyścić z grzechu i osiągnąć większą wolność dla Boga i Jego słowa, usłyszanego na spowiedzi. Syn podobny jest do takiego penitenta, tęskniącego za nowym życiem, ponieważ otrzymał od Ojca misję zaniesienia nowym ludziom nowego życia, nowego Przymierza. By to zrealizować, sam nie może się żadną miarą oddalić od tego nowego życia. Nie tylko z tej racji, że nie grzeszy (dla Boga jest to niemożliwe), ale dlatego, że jest tak ściśle złączony z wolą Ojca, że ta stanowi nieprzekraczalne ramy również Jego ludzkich doświadczeń – doświadczeń grzechu i świata, inaczej przeżywanych na ziemi niż w niebie. Syn nie może gromadzić żadnych ludzkich doświadczeń, które by były niezgodne z tym doświadczeniem grzechu, jakie w niebie jest udziałem Ojca. Jako Bóg-Człowiek nie chce i nie może występować wobec Ojca w sprawach grzechu jako „lepiej wiedzący”. Tak samo penitent, który wie, jak i dlaczego zgrzeszył, nie może występować wobec spowiednika jako „wiedzący”, lepiej wiedzący, lecz musi pozostać wierny i poddany prawdzie Ducha, ukazywanej mu przez spowiednika. Syn nie może powiedzieć Ojcu: Teraz, kiedy stałem się ciałem, mogę trafniej osądzić, jak bardzo zasługuje na przebaczenie ta lub inna ludzka wina, bo wiem, jak Twoje stworzenia jest słabe. Albo: Twoją prawdę mógłbym przekazywać niepełną i przyciemnioną, ponieważ ludzie w stanie grzechu łatwiej mogą przyjąć prawdę niepełną niż podaną w całości. Albo też, w sprawach dotyczących krzyża, Syn nie może powiedzieć: W tej chwili byłoby dla Mnie lepiej, gdybym przyjął tylko część związanego z nim cierpienia i doszedł tylko do pewnej granicy wytrzymałości, aby tym sposobem wywrzeć na moich uczniach i na wszystkich innych tak silne wrażenie, że wystarczyłoby do powstrzymania ich od grzechu. Potem mógłbym nadal żyć razem z nimi, a w razie potrzeby kiedyś powtórzyć to doświadczenie w bardziej bolesnej formie. Albo jeszcze: Byłoby lepiej ukrzyżować kogoś w każdym mieście, do którego dociera wiara, żeby wszędzie wywrzeć wrażenie... I wiele innych jeszcze niezwykłości, jakie człowiek zdoła wymyślić. Nie, trzeba pozostać przy całkowitej ofierze, przy śmierci bezwarunkowej. Dla Syna oznacza to bezgraniczne posłuszeństwo oraz wyznanie nieubarwione, niezaśmiecone ludzkimi dywagacjami, wolne od przywiązania do pewnych grzechów, które się komuś wydają interesujące, „osobiste” lub wybaczalne – jak to często bywa z grzechami penitentów. Syn pragnie zachować całkowitą wiarygodność u Ojca i nie może się poddawać żadnym manipulacjom grzeszników. Osąd, ocenę, rozłożenie akcentów w całości pozostawia Ojcu – do tego stopnia, że w chwili najgłębszych ciemności Syn przestanie Go rozumieć2. Jednak właśnie przez tę rezygnację z możności rozumienia ukazuje, do jakiego stopnia Jego wyznanie na krzyżu jest szczere, pełne i doskonałe. Gdy obie strony chcą kierować i prowadzić, nie jest to prawdziwa spowiedź; prowadzenie pozostawia samemu Ojcu.

Rozgrzeszenie z całego swego życia, z wszystkich grzechów, jakie nosił, otrzymuje na krzyżu dopiero w momencie śmierci, to jest w chwili, kiedy to, czego dokonał jako Człowiek, nie jawi się już w Jego umyśle z całą wyrazistością. Nasze grzechy nosił tak bardzo na serio, że nie wykluczał nawet możliwości potępienia; nosił również grzechy zatrzymane, takie, które w obecnym czasie nie są odpuszczane. Nie wyznaje ludzkiej winy w przeświadczeniu, że zaraz będzie po wszystkim, zaraz wszystko będzie znowu dobrze. Mimo całkowitej otwartości wobec Ojca niedane Mu było doznać takiej ulgi i to była także cząstka dźwiganego przezeń straszliwego ciężaru. Nie odwołuje się też do swego prawa doświadczenia i smakowania rozgrzeszenia. Jest w Jego spowiedzi jakaś „obojętność”3. Nie spowiada się pod warunkiem, że dane Mu będzie przeżyć również rozgrzeszenie. Wielkanoc nie nastąpi bezpośrednio po Wielkim Piątku, oddziela je tajemnica Wielkiej Soboty.

Grzesznicy spowiadają się często w ten sposób, że wyznanie grzechów i rozgrzeszenie widzą w relacji do ut des. Godzą się na uciążliwości tej procedury, w przeczuciu należnej im prawnie ulgi. Kościół wychodzi im naprzeciw o tyle, że „obojętności” Pana wymaga od nich tylko w odniesieniu do niektórych, ściśle określonych grzechów. Zaoszczędza im w jakiejś mierze niepewności, wtedy gdy przed trybunałem spowiedzi ich grzech podlega zbadaniu i osądzeniu. Spowiednik ma prawo, owszem, nawet obowiązek badania i osądzania, a w konsekwencji zatrzymania lub niezatrzymania, związania albo rozwiązania. Grzesznicy przechodzą nad tym prawem do porządku dziennego i domagają się absolucji. A przecież również Ojciec niebieski w pewnym sensie zatrzymał rozgrzeszenie, a mianowicie przez wprowadzenie Wielkiej Soboty. Gdy Syn wisiał na krzyżu, nie zrzucił z siebie jednym ruchem swej śmiertelnej powłoki, by wstąpić do chwały Ojca, do której miał prawo. Przeciwnie, po dokonanym na krzyżu wyznaniu, zstępuje w ciemności piekieł.

Wcielenie

We wcieleniu Syn, jako Boże nasienie, poddaje się działaniu Ducha Świętego – Tego, który zgodnie ze swoją właściwością osobową, tchnie kędy chce. W zwiastowaniu, zgodnie z zapowiedziami proroków, Syn ukazuje się wprawdzie w roli Zbawcy Izraela, ale jest to rola kogoś, o kim decyduje ktoś drugi. W scenie zwiastowania wszystko zdaje się rozgrywać między Maryją i Duchem Świętym, słowo anioła tu tylko pośredniczy. Mówi on o mającym się począć Dziecku w taki sposób, jakby Ono samo nic tu nie miało do powiedzenia. Również zgoda Maryi, wyrażona aniołowi, jest dowodem Jej podporządkowania się Bogu i wcale się tu nie przejawia Jej osobisty stosunek do Syna, nie ma żadnego wyboru, dokonywanego ze względu na Niego. Tak jak Syn całą istotą swego synostwa, tak i Ona całym swoim jestestwem powierza się woli Ojca i tchnieniu Ducha. Syn, mimo iż wie wszystko od wieków, nie zważa teraz na tę wiedzę. Pozostawia wszystko Duchowi i Matce.

To jest podstawowy element, który później będzie występował w całej tajemnicy spowiedzi. Wcielenie stanowi preludium spowiedzi już z tej racji, że Dziecko, które dokona kiedyś najpełniejszego wyznania, już w momencie wcielenia pozwala sobą w pełni rozporządzać dla dobra odkupienia. Jest Ono predestynowane do złożenia w przyszłości wyznania, do odbycia spowiedzi. Również w tym stał się On podobny nam, którzy się poczynamy i rodzimy po to, by kiedyś wyznać grzech pierworodny i nasze osobiste winy. W tym jednak przypadku od naszej decyzji zależy, czy to zrobimy czy nie. Syn natomiast uczyni to, ponieważ staje się człowiekiem właśnie po to, by być Odkupicielem, by dokonać wyznania. Z innymi dziećmi został zrównany w tym, że oddaje się w ręce drugich, tak jak każde poczęte dziecko nieświadome jest tego, co inni z nim czynią. Ta pierwsza postawa Syna będzie Jego stałą i ostateczną postawą. W życiu Pana, jak zresztą w życiu każdego świętego czy wierzącego, nie ma żadnego momentu, który nie stanowiłby cząstki całego ich życia, nie był znakiem-zapowiedzią i nie dał się w to życie włączyć. Poddając się prawu ludzkiej egzystencji, Syn wyciska zarazem własne piętno na losie wszystkich, którzy do Niego należą. Daje się kształtować jak grudka ziemi, która w rękach Ojca stała się Adamem, jak się to dokonuje w każdym człowieku, powstającym ze spotkania się dwóch komórek. Ale ten akt włączenia się w ludzką egzystencję zyskuje wieczny wymiar dopiero od momentu, gdy podobnego aktu dokonał Syn Przedwieczny.

Immaculata, poczęcie i narodzenie

Syn nie przychodzi na świat jako człowiek dorosły, który w pewnej chwili podejmie się jakiegoś krótkotrwałego działania, mającego na celu zgładzenie winy świata. Nie przychodzi też tylko dla godzin czy dni męki, po to by wziąć na siebie grzech świata jako ciężar, do którego nie nabył żadnego ludzkiego odniesienia, bo nie przeszedł prowadzącej do niego drogi. W takiej supozycji grzech pojawiłby się przed Nim jak potężny, nieruchomy blok, On zaś, niby jakiś nadczłowiek, wziąłby go na siebie, by umrzeć pod jego ciężarem.

On jednak chce być w pełni człowiekiem i dlatego decyduje się przejść całą drogę; chce, by Go poczęła, nosiła i zrodziła kobieta, chce jako dziecko przeżywać zwykłe, szare dni, aż po nadejście Jego godziny. Dla Matki, która Go poczęła, jest zarazem Odkupicielem świata i małym, rosnącym dzieckiem. Dzieckiem podobnym do wszystkich innych, ale zarazem Synem Przedwiecznym, który w wieczności postanowił wziąć na siebie brzemię świata. Również w Matce odzwierciedla się to złożenie: nosząc Go, nosi równocześnie – w sposób dla Niej odpowiedni, zawczasu oznaczony i przewidziany – mające kiedyś spocząć na Jej Dziecku brzemię. Nosi Go tak, jak każda matka nosi swe pierwsze dziecko, a przecież w duchu musi być przygotowana na dźwiganie grzechu świata przez Syna. Przez wiarę wie, o co chodzi. Grzech zna również ze swego otoczenia, ma jasne pojęcie obrazy Boga. I kiedy zaczyna nosić w sobie Syna, grzech przestaje być dla Niej czymś tylko zewnętrznym, w Niej bowiem mieszka Ten, który poniesie cały grzech. Jest więc tak, jakby nosiła w sobie pełne wyznanie grzechów. Przy każdym spostrzeżonym grzechu uświadamia sobie, że On przychodzi także dla niego, również to weźmie na siebie i za to umrze. A kiedy Go rodzi owej świętej nocy, rodzi tym samym całą moc rozgrzeszenia, co więcej, akt zrodzenia pokrewny jest udzieleniu absolucji, ponieważ Maryja staje nagle w obliczu nadmiaru Bożej łaski, w zupełnie innej niż dotychczas do niej relacji. Do tego momentu nosiła łaskę ukrytą w sobie, czuła wprawdzie owiewające Ją tchnienie Ducha, ale nie znała jej tak, jak poznała teraz: widzialną dla oczu, dotykalną rękami. Ten nowy stan pokrewny jest temu, w którym z woli Bożej ma się znaleźć człowiek po spowiedzi, gdy nastąpi niepojęty przeskok od poprzedniego stanu grzechu do aktualnej pełni łaski. Na drodze zwyczajnej, a zarazem niezwykłej, cudownej – tak jak ludzkie, a zarazem cudowne było narodzenie Pana. A jak dla grzesznika droga ta zaczyna się od wyznania i skruchy, tak wolna od grzechu Matka wkracza na nią przez słowo „tak”, przez brzemienne w skutki posłuszeństwo. W tym słowie przyzwolenia wyznaje swoje dotychczasowe, a zarazem i dalsze życie, w nim zapoznaje się z grzechem, podobnie jak grzesznik czyni to w akcie skruchy. Żal za grzechy Matka poznaje jako pewnego rodzaju lęk – lęk o Syna, którego życie jest zagrożone grzechem.

Obecność Syna w Jej życiu napełnia Ją takim samym szczęściem, jak rozgrzeszenie. Bliskość Dziecka, które widzi i słyszy, którego oczekiwała, stanowi dla Niej sedno życia chrześcijańskiego. Jest ono teraz dla Niej szczęściem macierzyństwa. Później, w dniu zmartwychwstania, odnajdzie je w szczęściu Oblubienicy, którym będzie się dzielić w Kościele z wszystkimi uczestnikami łaski, z rozgrzeszonymi. Szczęście wprawdzie należące w całości do Niej, które jednak będzie rozpoznawać w spowiadających się. Szczęście podobne nagrodzie otrzymanej za krzyż, ponieważ zawiera w sobie i obejmuje wszystkich, a mimo to zachowuje nienaruszoną jedność. Jej szczęścia nie można dzielić na kawałki, jest to jedno szczęście Kościoła, który w imię obecnego w nim Boga udziela rozgrzeszenia. Uczestnictwo Matki w narodzeniu Jej własnego Dziecka podobne jest do wzajemnego obdarowywania się w Kościele w momencie udzielania rozgrzeszenia: uczestnikami są zarówno rozgrzeszający, jak rozgrzeszani. Między dokonującym się tu dawaniem i otrzymywaniem nie sposób przeprowadzić wyraźnej granicy, tym bardziej że uczestnikami tej wymiany są Ojciec i Duch Święty. Szczęście jej uczestników jest nie do rozdzielenia, tak samo jak nie można oddzielić udziału Ojca, Syna i Ducha od współudziału Matki w dziele odkupienia. Granice się tu zacierają, po to by w tym wszystkim uwidoczniła się jedność łaski.

Syn jest tu oczywiście w sytuacji uprzywilejowanej, gdyż poczyna się z Niepokalanej Matki, za sprawą Ducha Świętego. Przywilej ten, znany z początku tylko Ojcu, jest najpierw znakiem Jego przedwiecznego synostwa, a także darem Ojca. Udziela On go człowiekowi – Maryi ze względu na Jej przyszłe „tak”, a nadto wszystkim ludziom, jako uchwytną a zarazem niepojętą płaszczyznę spotkania Boga z nimi, jako miejsce dokonywania się wcielenia Boga. Jako rzeczywistość niepojętą dla rozumu, ale dawaną w tym, co z tego narodzenia jest zrozumiałe. Jako Boskie, ale zawarte i działające w ludzkim. Jako również pewne ułatwienie dla Syna, który ma odkupić cały świat i w tajemnicy swego wcielenia otrzymuje wiele możliwości wprowadzenia ludzi w tajemnicę Ojca. Ale zarazem jako pewnego rodzaju utrudnienie, gdyż przywilej ten od razu stawia w trudnym położeniu najbliższe otoczenie, Matkę i Józefa, zmusza ich do częstszego obcowania z nadprzyrodzonym wymiarem tajemnicy, a nadto, w sposobie dokonania się wcielenia, ukazuje bezkompromisowość Jego Boskości. Poczęcie z Ducha Świętego, dziewicze narodzenie pozostaną dla nas tak samo niepojętymi tajemnicami, jak Jego śmierć, powstanie z martwych i wstąpienie do nieba. W ten sposób widzimy, że każdy przychodzący do Chrystusa-Człowieka musi się natychmiast natknąć na Jego Boskość, a to, co Syn pozwoli komuś zrozumieć, będzie zawsze spowite w niepojęte.

Gdy grzesznik przychodzi na świat, nikt oczywiście nie myśli o jego spowiedzi, z upływem czasu będzie jednak musiał się liczyć z jej koniecznością. Jest ona nieunikniona. Syn począł się i narodził jako Ten, który na pewno ustanowi kiedyś sakramenty. A jak grzesznik już w momencie narodzenia był grzesznikiem, tak we wszystkim, czego Syn w swym życiu doświadczy, z „krzyżowym ogniem spowiedzi” na Golgocie włącznie, można nawiązywać do Jego poczęcia i narodzenia. W ciągu swego życia, aż do momentu krzyża, Syn będzie brał na siebie coraz więcej grzechów, ale – zgodnie z odwiecznym postanowieniem Ojca – żaden nie dotknie Syna w Jego narodzeniu4. W ten sposób przeznacza Go na Tego, który będzie mógł jako człowiek poznać wszystkie grzechy, nosić je na sobie i wyznać. Gdyby się narodził inaczej, obciążony grzechem pierworodnym, Jego późniejsze dzieło brania na siebie grzechu byłoby pomniejszone o Jego własną grzeszność. Nasze poczęcie, przebywanie w łonie matki i wolny od poznania dobra i zła czas dzieciństwa spięte są klamrami grzechu pierworodnego. Syn jest od tego pod każdym względem wolny. A wolność ta nie jest rzeczywistością czysto Boską, ujawnia się ona już w Jego ludzkim przyjściu, ażeby odkupieni – ci, którzy wkładają Mu na ramiona swój grzech i tym sposobem stają w relacji do Jego spowiedzi na krzyżu, ci, którzy przyznają się do Niego jako do Odkupiciela i Twórcy Nowego Przymierza – mogli Go rozpoznać już w momencie Jego przyjścia, a spowiedź, której się On domaga, mogli dojrzeć w Jego bosko-ludzkim jestestwie.

Dzieciństwo

Dzieciństwo Syna, podczas którego pozostaje ukryty w niepokalaności Matki i świętości Ojca-Żywiciela, pod każdym innym względem podobne jest do życia wszystkich dzieci. Maryja przygląda się Jego zachowaniu, tak jak każda inna matka. Tylko wtedy, gdy na Jej oczach styka się z zagadnieniem i rzeczywistością zła, nie może Mu udzielić wskazań, mających związek z Jej własnymi błędami ani z powszechną sytuacją ludzi zło cierpiących, jak też je wyrządzających. A przecież jasne się dla Niej stanie, że On jako Mesjasz musi poznać zło i że niczego nie może przed Nim ukrywać – nie z powodu niebezpieczeństwa skażenia, lecz dlatego, że w swej misji już teraz potrzebuje tej wiedzy i Jej – Matki – pomocy. A przez pryzmat matczynego spojrzenia Bóg Ojciec będzie widział, w jaki sposób Syn patrzy na grzech i jak z jego powodu naprzód już cierpi. Może także zobaczy, jakie, przy każdym nowym doświadczeniu ludzkiego grzechu, Jezus czyni porównania swoich ziemskich doświadczeń z doświadczaniem Boga w niebie.

Matka chrześcijanka już wtedy myśli o spowiedzi, kiedy swemu dziecku ukazuje zło i ciężar grzechu. Gdy oczekuje jego wyznania i do niego je przygotowuje, spełnia zadanie matki i chrześcijanki. A kiedy Maryja domaga się od swego Syna pełnej otwartości (On, oczywiście, czyni zadość Jej oczekiwaniom), rozumie, że jest to ta sama otwartość, jaką On przejawia wobec Ojca. Niemniej czuwa nad tą otwartością Dziecka względem Niej, stanowi to część Jej matczynych obowiązków wobec Syna, tak samo jak nauczenie Go sznurowania butów... A wtajemnicza Go we wszystko w taki sam sposób, w jaki On Ją wtajemniczył przez swoją istotę. Zdarza się przecież, że utalentowanemu uczniowi ktoś dopomaga w wyuczeniu się jakiegoś rzemiosła, które ten w całości opanował już lepiej od swego nauczyciela, i w rezultacie pomagający korzysta więcej niż uczeń.

W przypadku Syna być otwartym znaczy nie taić, co Go cieszy, a co sprawia Mu ból i jak się przedstawia Jego poznanie dobra i zła. Nie są Mu obce matczyne zadania Maryi, będzie się więc na dziecięcy sposób otwierał przed Nią, ale już jako dziecko będzie Jej też wskazywał, gdzie się zaczyna sfera Jego obcowania wyłącznie z Ojcem. Nie będzie dopuszczał wtrącania się innych, w przypadku gdy się pojawią jacyś obcy i zechcą Go nakłonić do czegoś, czego nie uważa za dobre. Matka chce zawsze dobra i On to będzie widział, ale niekiedy będą Go razić Jej ludzkie ograniczenia i, być może, niewyraźnie i zupełnie dziecinnym językiem ukaże Jej inny świat.

Najjaśniej się to okazało, kiedy dwunastoletni Jezus poprowadził wyraźną linię graniczną, rozdzielającą prawa Boga i prawa rodziców. W słowach, skierowanych do uczonych w Piśmie, ukazuje horyzonty, które dla Jego rodziców nie zawsze są dostępne. Podobnie jest z dzieckiem, które po raz pierwszy samodzielnie udaje się do spowiedzi: wchodzi w sferę jej tajemnicy i w domu będzie mu trudno opowiedzieć wszystko, co wyznało i usłyszało. Nauczyło się przebywać wewnątrz instytucjonalnej sfery Bożej, przeznaczonej dla niego osobiście i wytwarzającej w jego życiu nowe napięcia. Ta Boża sfera stanowi błogosławieństwo również dla rodziców, nawet w tym, co już dla nich przestało być dostępne. Tutaj najwyraźniej się przejawia osobowy charakter spowiedzi, na straży którego stoi urząd Kościoła. Rodzice Jezusa wiedzą, że należy On do Boga, toteż szukać Go mogą tylko tam, gdzie jest Bóg. Mimo zrozumiałego w takiej sytuacji zaniepokojenia, wiedzą, że nie mogło Mu się stać nic złego (bo jest to dopiero początek Jego posłannictwa), nie mógł Go też nikt sprowadzić na złe drogi (gdyż jest Synem Bożym).

Bożemu kierownictwu Syn poddaje się do tego stopnia, że zawsze musi czynić przede wszystkim to, czego chce Bóg. Bogu należy się absolutny prymat. Syn, pewien swej bezgrzeszności, nie musi w tych sprawach szukać porad u rodziców. Prowadzi to niekiedy do ostrego konfliktu dwóch autorytetów. Podobne konflikty mogą przeżyć chrześcijańscy rodzice w przypadku duchowego kierownictwa ich dziecka – łatwiej nawet niż w przypadku spowiedzi. Rodzice do tego stopnia trzymają się utartych ścieżek, że Syn musiałby się liczyć z ich niewątpliwym sprzeciwem, gdyby ich wcześniej uprzedził o swym zamiarze pozostania w świątyni w celu nauczania uczonych w Piśmie. Byłoby to dla nich po ludzku niezrozumiałe i mimo swej świętości na pewno zechcieliby Mu w tym przeszkodzić, już choćby dlatego, że byli ludźmi dorosłymi. Wynikłyby z tego dwie konsekwencje: wystąpiliby przeciw posłannictwu Syna i przeszkodzili jego wypełnieniu w decydującym, być może, punkcie. Tak więc Syn nie miał wyboru. Jeśli dla rodziców było to szokiem, to dlatego, że nagle objawił im w całej pełni swój stosunek do Ojca – o ileż bardziej zobowiązujący niż wobec rodziców. Gdyby jakieś gorliwe w wypełnianiu religijnych obowiązków dziecko obojętnych rodziców musiało wyznać na spowiedzi sprawy ich interesujące, mogliby mieć pokusę powstrzymania go od niej. Porównanie to wprawdzie kulawe, ale zawiera jakąś zbieżność. Rodzice musieliby się zadowolić udzieleniem zezwolenia, nawet jeśliby nie rozumieli racji dziecka. Tak samo pobożni rodzice Pana. On tylko wypełnił swój podstawowy obowiązek.

Rodzice Jezusa mogli być dobrze zorientowani w Jego wiedzy jako człowieka – tak samo rodzice mogą znać błędy i grzechy swoich dzieci. Kiedy jednak ich dziecko zacznie chodzić do spowiedzi, mogą się wprawdzie domyślać jej treści, nie znają natomiast jej wewnętrznego oblicza, charakteryzującego się tym, że dziecko w swej duszy staje przed Bogiem nagie. Sprawujący swój urząd spowiednik mógłby może ze spowiedzi dziecka dowiedzieć się nieraz więcej niż rodzice, ponieważ ma odpowiednie doświadczenie. Tak samo słuchający nauk Jezusa uczeni w Piśmie o wiele więcej się dowiedzieli o Jego rzeczywistej wiedzy niż rodzice, których pojmowanie było ograniczone brakiem wykształcenia.

W sposobie usprawiedliwiania się Syna („Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?”) widać obronę i rozgraniczenie. Obronę własnego posłannictwa. Matka mogłaby mniemać, że dla wychowania jej dziecka byłoby pożyteczne wiedzieć o wszystkim, co się dzieje na jego spowiedzi. Dziecko natomiast może i musi bronić tajemnicy spowiedzi. Swoim postępowaniem Pan otwiera nową sferę przyszłym pokoleniom. Dla dziecka zaś jego prawo spowiadania się oznacza nagłe wejście w nowy świat. Nie ma już teraz obowiązku mówienia o wszystkim rodzicom. Kościelny wymiar spowiedzi ma uzasadnienie w tym również, że wychowuje człowieka do większej samodzielności i odpowiedzialności przed Bogiem. Z tej racji próby (podejmowane w tak zwanym ruchu oksfordzkim) wprowadzenia wyznawania grzechów poza Kościołem instytucjonalnym skazane są na niepowodzenie. Wyznanie grzechów to nie jest sprawa między dwojgiem ludzi, ono jest zastrzeżone przede wszystkim dla Boga; Kościół zaś czuwający nad prawami Boga nie jest upoważniony do zabraniania dziecku spowiadania się tylko dlatego, że ono tak dobrze rozumie się ze swymi rodzicami. W Kościele istnieją elementy instytucjonalne, które oznaczają i muszą oznaczać wyjście poza sferę ludzko-społeczną, i to w momencie, kiedy dla dziecka staje się to zrozumiałe samo przez się.

W zachowaniu dwunastoletniego Jezusa z niezwykłą jasnością ukazuje się więc sfera Ojca. Do tego momentu pozostawała ona jakby spowita w przeczuciach Matki i Ojca-Żywiciela. Mimo swego chwilowego zaniepokojenia, oboje musieli się w jakimś głębszym sensie uspokoić, gdyż przekonali się, że Dziecko czyni postępy w wypełnianiu swego posłannictwa.

Chrzest w Jordanie

Tutaj znajdujemy pewne zasady, pomocne przy ustalaniu czasu spowiedzi. Jest to problem bardzo trudny. Kiedy należy iść do spowiedzi? A kiedy trzeba może odbyć spowiedź generalną? Czy ma o tym decydować spowiednik? Czy należy się tak spowiadać, żeby spowiednik na podstawie wyznania penitenta mógł podjąć decyzje, wiążące na przyszłość? Zdarzają się rzeczywiście takie momenty, że w konsekwencji nowego przemyślenia spowiedzi człowiek zaczyna na całe swoje dotychczasowe życie patrzeć zupełnie innymi oczami. We wszystkim widzi nowe i po raz pierwszy otrzymane Boże pouczenie – nawet wtedy, gdy ów człowiek, podobnie jak Syn, nigdy się od Boga nie oddalił.

Przychodzi nawet taki moment, kiedy trzeba z całą powagą potraktować spowiedź drugiego, w tym wypadku Jana, i wyciągnąć z niej wnioski dla samego siebie. Z chwilą gdy Jan Chrzciciel ogłosił nadejście tego czasu, w postawie spowiedzi Syna wobec Ojca pojawiło się coś nowego. Było to właśnie wydarzenie, na które Syn czekał, ale nie On spowodował jego nadejście, lecz Chrzciciel. On, Syn, miał na nie tylko odpowiedzieć. To tak, jakby dwom powierzono misję założenia zakonu i nagle jeden z nich powiada: „Teraz pójdę, zobaczę, czy znajdę towarzyszy” – i oddala się, w duchu posłuszeństwa swemu posłannictwu. Wtedy wybiła godzina również dla drugiego. Pan wie teraz: Jan odbył coś na kształt spowiedzi; definitywnie położył kres wszystkiemu, co się składało na jego dotychczasowe życie i rozpoczął wyrównywanie dróg Pana, w posłuszeństwie Ojcu, który jest jakby jego spowiednikiem. To posłuszeństwo musi być czymś dobrym. Dlatego Syn wyprowadza wnioski, płynące z tego posłuszeństwa. Przejmuje od Chrzciciela sytuację spowiedzi, po to by ze swej strony wyciągnąć podobny wniosek, jaki Jan wyciągnął ze swojej spowiedzi. Jan nie rozpoczął dzieła, o którym by Syn mógł powiedzieć: Ja Mu tego nie zleciłem, poczekajmy, co z tego wyniknie, zobaczymy, czy to coś dobrego. Rozpoczęte przez Jana dzieło ma raczej dla Syna charakter bezwzględnego obowiązku, a to dlatego, że jest aktem spowiedzi; Syn zaś przyszedł po to, by ją ustanowić. Jest nadto aktem posłuszeństwa; spowiedź zaś i posłuszeństwo całkowicie się przenikają, a Syn przyszedł, aby być posłusznym aż do śmierci. Dlatego musi się włączyć w posłuszeństwo Janowe po to, by jego drogą kroczyć aż do śmierci.

Wyobraźmy sobie, że jacyś dwaj młodzi zaprzyjaźnią się ze sobą i jeden tak się zwierza drugiemu: pójdę do tego a tego znanego spowiednika i opowiem mu całe swoje życie. W moim życiu musi nastąpić jakaś decydująca zmiana, a ponieważ człowiek, o którym powiadają, że potrafi wskazać ludziom ich drogę, jest akurat tutaj, pragnę się z nim zobaczyć. Otwarcie to wolne jest od jakiejkolwiek niedyskrecji czy aluzji. Chłopiec mówi tylko o tym, co jego zdaniem powinien uczynić, ale czyni to z całkowitą otwartością i naturalną bezpośredniością, jaką stwarzają przyjaźń i miłość. Drugi dowiaduje się później, że tamten wstąpił do zakonu. Nie miał już nawet okazji z nim porozmawiać. Wezwanie było tak naglące, że chłopak nie mógł dłużej zwlekać. Ta decyzja wcale nie świadczy o rozluźnieniu łączących ich więzów przyjaźni: znaczy tylko, że jeden z nich na pewno znalazł swoją drogę. Drugi pozostaje ze swoją przyjaźnią i z otrzymanym darem otwartości. Jest wstrząśnięty. Nie może wiedzieć, o czym jego przyjaciel rozmawiał ze spowiednikiem, widzi tylko skutek. Wiedząc jednak, czym była ich przyjaźń i jaka cechowała ją otwartość, musi wyciągnąć wniosek, że między nimi nie nastąpił żaden rozłam. Może odwiedzić przyjaciela i spytać, czy nie ma tam i dla niego miejsca. Może zasięgnąć rady u spowiednika i pójść za nią, bez względu na to, czy będzie ona taka sama, jaką otrzymał przyjaciel, czy też spowiednik skieruje go na inną drogę. A jeśli ta droga, która zaprowadzi go może do jakiegoś innego zakonu, jest również zgodna z wolą Bożą, wtedy nic nie zdoła zakłócić łączącej ich przyjaźni. Znak jednak otrzymał od tego, który pierwszy podjął decyzję, wyspowiadał się i zmienił swe życie. Obojętne, czy spojrzymy na to czysto po ludzku, czy też oczami Boga; wybór dokonany przez drugiego nosi cechy zaufania wobec pierwszego. Ten poszedł pierwszy, drugi – w jego ślady. A jeśli ten drugi może mieć pewność, że jego przyjaciel dokonał wyboru przymuszony przez samego Boga, o ileż lepiej Pan wie to w odniesieniu do Jana.

Później Tym, który daje ludziom nową pewność wyboru dalszej drogi, będzie Pan. A mianowicie – przez założenie Kościoła, wprowadzenie wszystkich elementów władzy i instytucji oraz ustanowienie sakramentów. Tu jednak Ojciec zezwala, żeby Poprzednik pokazał Synowi, co to znaczy chodzić drogami Nowego Przymierza, a pewność, z jaką Jan to czyni, wynika z jego postawy spowiedzi. To, czego Pan doświadcza tu jako rzeczywistości Nowego Przymierza, przekazuje z kolei Kościołowi.

Syn umiera na krzyżu raz, by zadośćuczynić za wszystkie grzechy. Niemniej zapoczątkowuje wtedy jakby szereg swoich naśladowców w dźwiganiu krzyża. Podobnie czyni Ojciec, mimo iż posłannictwo Syna jest jednorazowe, samoistne i doskonałe, przewiduje dla Niego pewnego rodzaju naśladowanie misji Chrzciciela, która Jezusa uprzedziła w czasie.

Załóżmy, że człowiek w stanie grzechu śmiertelnego stoi przed rozstrzygającą spowiedzią i nie może się na nią zdecydować. Widzi wprawdzie, że musi to zrobić, ale jest mu zbyt ciężko. Jeśli jednak nagle znajdzie się przy konfesjonale i czuje, że wszystko potrafi wyznać – nie tylko ten najcięższy grzech, którego, jak się mu zdawało, nigdy nie zdoła wyznać, ale nawet jeszcze cięższe, o których dotychczas nawet nie myślał – wtedy zadaje sobie pytanie, czy i on nie jest naśladowcą, czy nie utorował mu drogi swoją spowiedzią jakiś święty, jakaś pobożna „dusza”. Czy nie czerpie ze skarbca spowiedzi, z nagromadzonej tam i jemu teraz dawanej łaski pokory i otwartości. To samo pytanie można skierować pod adresem relacji między Janem i Jezusem: ciężar Jezusowej misji Ojciec mógł wcześniej już zawrzeć w misji Janowej.

Prowadzący życie kontemplatywne znajduje w nim różnego rodzaju zabezpieczenia: program dnia, modlitwa chórowa, milczenie, rozmyślanie stawiają go ciągle na nowo wobec wielkości i obecności Boga oraz pomagają postępować według Jego woli. Życie aktywne, aby mogło być Boże, wymaga bardziej zdecydowanego, pewniejszego i częstszego spotykania Boga. Bez tego człowiek nie będzie mógł wytrwać w powziętym postanowieniu i może się zdarzyć, że nawet drobna niewierność spowoduje spustoszenie w pełnieniu chrześcijańskich zadań. Dlatego odmienna jest w obu tych formach życia rola spowiedzi. Chrzest w Jordanie – to wkroczenie czynnego życia Chrzciciela w dobiegające kresu kontemplacyjne życie Pana.

Dwunastoletni Jezus działał z własnej inicjatywy, oczywiście za przyzwoleniem Ojca. Mając natomiast trzydzieści lat – również za zgodą Ojca – idzie za inicjatywą Jana. Syn nadaje powszechny wymiar znakowi, zawartemu w postępowaniu Jana, chociaż w swej czysto ludzkiej wiedzy być może nie wiedział, że Jan musi Mu go dać. Takiego znaku oczekuje się w Kościele od świętych, można się go jednak spodziewać również po każdej odprawionej w nim spowiedzi. Oba te elementy mogą się zresztą spotkać ze sobą, wtedy na przykład, gdy spowiednik w dobrej nauce ukaże przykład jakiegoś świętego. Jan, gdy zaczynał chrzcić, działał za poruszeniem Ducha Świętego. Wcześniej usłyszał w sobie głos Boga i przyjął Jego słowo; żyło ono w nim, tak jak to ma miejsce u świętych, i uczyniło zeń znak dla Pana. Znak ten oddziałuje już na kontemplatywne życie Pana i dlatego w okresie dzielącym pierwszy chrzest Janowy od chrztu Jezusa działanie i kontemplacja przeplatają się. Jan podjął dzieło Pana w posłuszeństwie Ojcu i tym sposobem przerwał jego kontemplację. Ale można też powiedzieć, że pełna kontemplacja Pana oddziałuje już na rozpoczynającą się działalność Jana, tak że sama ta modlitwa jest jednym i drugim: kontemplacją u Pana, a działaniem u Jana.

Ten stosunek znajduje również swe odbicie w relacjach, jakie powstają między spowiadającymi się w Kościele. Mamy tu dwie równoczesne czynności: jeden czeka w kolejce przed konfesjonałem, podczas gdy drugi klęczy już przy nim i dokonuje aktu spowiedzi, a spowiednik – aktu udzielania tego sakramentu. Czynności spowiednika i penitenta zdają się tworzyć jedność, podczas gdy oczekujący w kolejce jest pozornie poza nią, na zewnątrz. Jego czas jeszcze nie nadszedł, teraz jest czas kogoś innego. W rzeczywistości jednak kapłan, spowiadając jednego, czeka już na tego następnego, tak że ta godzina spowiedzi obejmuje wszystkich trzech. Tak samo człowieczeństwo Syna obejmuje jedno i drugie: godzinę, która dla Niego jeszcze nie nadeszła, i świadomość nadejścia godziny poprzednika. Wynika stąd jasno, że akt spowiedzi nie jest czymś odosobnionym; jest raczej koncentracją i ujawnieniem postawy, której nigdy nie powinniśmy się wyzbywać. Na każde działanie powinna wywierać wpływ kontemplacja i odwrotnie, w każdej kontemplacji musi się zawierać gotowość przyjęcia posłannictwa. To postawa „obojętności”. Gotowość przyjęcia w każdej chwili od Boga znaku skłaniającego do pozostania na modlitwie albo też do przerwania jej i przejścia do działania. Widzialne oczekiwanie przed konfesjonałem na znak i decyzję Kościoła jest tylko ujawnieniem nieustannego oczekiwania w postawie spowiedzi na moment jej aktu, moment, który wskaże Duch.

W okresie przenikania się postawy i aktu tę gotowość musi cechować większa jeszcze zdolność pójścia za natchnieniem Ducha, bo teraz wchodzi w grę misja kogoś drugiego. Dopóki Jan nie zacznie chrzcić, Syn będzie stał zupełnie samotny przed Ojcem, a samotność ta ma stałe, określone zabarwienie. Syn trwa w postawie gotowości, dzisiaj tak samo jak wczoraj i przedwczoraj, jak będzie trwał również jutro. Z chwilą jednak, gdy posłannictwo Chrzciciela wejdzie w stadium realizacji, również ono zostanie objęte modlitwą Syna do Ojca, bo Jan chrzci w perspektywie nadchodzącego Syna. Modlitwa Syna wymaga teraz nowej świadomości, musi objąć Janowe posłannictwo i urząd. Jeśli otwarcie się Syna wobec Ojca rozumiemy jako stałą postawę spowiedzi, wówczas aktualizacja Janowego urzędu, wyposażonego w niewiarygodne uprawnienia wobec Syna, spowoduje pojawienie się wewnątrz tej postawy aktu – decyzji w miejsce oczekiwania.

Chrzest jest oczyszczeniem, zatem również chrzest Janowy zakłada uprzednie wyznanie grzechów5. W przypadku Jezusa oczyszczenie to będzie całkowitym rozgrzeszeniem. A jeżeli Jan, z tytułu swego urzędu, występuje jako dokonujący oczyszczenia i sprawuje go w odniesieniu do Syna, Ten staje naprzeciw niego jako mający dokonać wyznania. Przez przyjęcie chrztu Jezus staje w jednym szeregu z grzesznikami potrzebującymi rozgrzeszenia, staje więc na drodze prowadzącej ku krzyżowi, na który poniesie wszystkie grzechy i wyzna je przed Ojcem. Przez swoje urzędowe działanie Jan zapoczątkowuje to pielgrzymowanie do krzyża; Pana widzi jako wolnego od grzechu Baranka, który ma ponieść winę świata.

Kuszenie

Kuszony na pustyni Pan wie doskonale, że mógłby pokonać szatana, ukazując mu, na ile Bóg jest od niego mocniejszy. Jeszcze lepiej wie jednak, że może go pokonać jedynie wtedy, gdy się wystawi na pokusę i nie tylko w niczym jej nie ulegnie, ale przeciwnie, zamanifestuje wobec Kusiciela swoje trwanie w Ojcu i posłuszeństwo wobec otrzymanego posłannictwa. Doskonałe posłuszeństwo, mimo pewności, że szatan się nie nawróci, a pokusa i Kusiciel nie przestaną istnieć – oto prawdziwe trwanie przed Ojcem i w Ojcu, oto wierność otrzymanej od Niego misji. Wierność mająca sens tylko wobec Ojca. Rozumiane czysto po ludzku, posłuszeństwo to wydaje się być marnowaniem sił. Gdyby Pan w jakiejś mierze poddał się pokusie, mógłby szatanowi dowieść niejednego. I to jednak nie miałoby sensu – z tej dodatkowej racji, że szatana niczego nie można nauczyć. Dlatego Pan wybiera słabość, która się okazuje mocą w Ojcu. Ale manifestacja słabości Syna jest niepotrzebna również Ojcu; Ten wie bowiem, że Syn będzie posłuszny zawsze i aż do śmierci. Mimo to chce ją przyjąć – nie po to, by umocnić posłannictwo Syna i zabezpieczyć Jego misję, lecz żeby tym sposobem Syn oswoił się z pewnego rodzaju daremnością posłuszeństwa. Żeby się do niej przyzwyczaił oraz w jej świetle ujrzał i przyjął wytyczoną przez Ojca prostą drogę, prowadzącą aż po krzyż. Po to również, żebyśmy my, w naszych drobnych i najdrobniejszych pokusach, nie szukali mocy w sobie samych, lecz w Synu – a nie tylko w Nim samym, lecz także u Ojca przez świętego Ducha Boskiego posłuszeństwa.

Istotne tło tego posłuszeństwa znajduje się tylko w Bogu i możemy je co najwyżej przeczuwać. Ponieważ jednak realizacja tego Boskiego posłuszeństwa została nam ukazana w Ewangelii, wiemy stąd również, że Syn nie zachowuje go wyłącznie dla siebie, lecz jakąś jego cząstkę zawarł w spowiedzi. „Nie” rzucane grzechowi w obliczu Boga, rozważanie zbliżającej się drogi mogą swój punkt wyjścia i kojącą, uspokajającą moc znajdywać również w pokonaniu szatana. Nie jest to zwycięstwo porażającej mocy, lecz spokojne „nie”, powiedziane zarówno wobec Ojca, jak Kusiciela. Część tego „nie”, skierowana ku Ojcu cała się znajdzie w łasce darowanej ludziom w formie krzyża. Jest to łaska całkowicie niemal ukryta, zawoalowana, która jednak zawiera w sobie i rodzi jedność życia. Ojciec daje Synowi swego Ducha po to, by w tymże Duchu Mu towarzyszyć. Na krzyżu Syn oddaje swego ducha Ojcu, ale Duch pozostaje jakby w dalszym tle, jako obecny i tworzący jedność.

Pan, zanim przekazał pełnię władzy wiązania i rozwiązywania, sam doświadczył pokusy w całej jej głębi i zakresie oraz poznał cenę milczącego posłuszeństwa. Przez to doświadczenie zgromadził kapitał, z którego każdy może czerpać w godzinach słabości. Wie przede wszystkim, że każdy, kto pójdzie drogą spowiedzi – drogą jak żadna inna krzyżową, będzie wzywany do zatrzymania się i zastanowienia przed Bogiem, by na nowo czerpać z kapitału Pańskiego kuszenia. Bo grzesznik musi się opierać pokusie powrotu do grzechu. I to trwanie w milczeniu, to zaprzestanie grzeszenia stanowią początek namysłu i nawrócenia, prowadzącego do spowiedzi. Dopiero ten moment otwiera mu na powrót przystęp do łaski. A droga, zmierzająca od tego punktu aż do łaski rozgrzeszenia, prowadzi poprzez to niewymowne, które – od pustyni aż po krzyż – Syn przeżywał przed Ojcem w Duchu Świętym. Jest ono niewyrażalne, ponieważ obecność Ojca jest bardzo dyskretna, a mimo to nader skuteczna. Dlatego również, że posłuszeństwo Syna przemierzy wszystkie, ustalone już w Starym Testamencie etapy. On będzie je wypełniał kolejno z nieugiętością i nieomylnością. Aż po śmierć na krzyżu, dopóki Go nie wskrzesi Ojciec, spełniający daną obietnicę. Ta nieugiętość w posłuszeństwie, która niczego nie pomija, która wszystkiego chce doświadczyć, aż po śmierć krzyżową, będzie kielichem, wypitym aż do dna, i to w tym samym miejscu, w którym prosił, żeby go od Niego Ojciec oddalił. Kielichem, który zawiera w sobie wszystkie doświadczenia goryczy i przez swój kształt jest symbolem posłuszeństwa, obejmującego wszystkie grzechy. Znajdują się one tam, gdzie Bóg chciał je ostatecznie umieścić: w kielichu wypitym przez Syna. A Jego własny stan to odzwierciedlenie komunii. Chce, by Jego ciało obumierało razem z grzechami, ażeby wszyscy, którzy byli grzesznikami, mieli udział w Nim i w Jego nowym życiu. Żeby jednak grzesznicy mogli pójść Jego drogą, Sam musi doznać (stanu) kuszenia. Po to, by w słabości Kuszonego odnaleźć siłę do własnego życia, do drogi modlitwy, która się staje drogą spowiedzi.

Życie publiczne

Rozpoczęcie życia publicznego przez Syna ma w sobie coś z rachunku sumienia. On nieustannie ma przed oczami niebo, Ojca i czystość życia wiecznego. I w tym świetle widzi na ziemi wszystko, co się od Boga oddala. Wszelką niewiedzę, dotyczącą istoty i usposobienia Ojca, każde dobrowolne od Niego odejście, wszystko, co osłabia lub niszczy wiarę, nadzieję i miłość. Widzi to przez pryzmat swej miłości do człowieka, która nie mąci jednak jasności Jego widzenia. Ten kontrast przenika nieustannie Jego świadomość. Poznaje grzech, jego motywy i oddziaływanie, a w tym upodabnia się do ludzi, którzy z racji swej cielesności poznają w swym wnętrzu pokusę i jej drogi. Ale jest On zarazem czysty i pełen miłości, a oddalenie od Boga zna głównie dzięki doświadczaniu Jego bliskości. Innymi słowy: odwrócenie się od Niego poznaje przez zwrócenie się. W takim poznawaniu grzechów Syn upodabnia się do człowieka, który widzi swój grzech w świetle Ducha Świętego i wie, kiedy ma się zacząć jego wyznanie. Do człowieka niezmordowanie szukającego własnych grzechów, w celu odbycia dobrej spowiedzi. Zatem Syn idzie do świata i przez świat jak ktoś zbierający przewinienia w celu ich wyznania. Jego zbieranie to nieustanne branie grzechów na siebie i – na wzór decyzji spowiedzi czynionych przez grzesznika – ciągłe ich usuwanie i gładzenie. Ktoś popełnił jakiś konkretny grzech: widzi dokładnie odejście od normy, bierze ten grzech na siebie, żałuje zań, gotów jest go wyznać i przyjąć należną pokutę. To wszystko mógłby uczynić w ścisłym zjednoczeniu z Panem, który zna grzech lepiej niż ktokolwiek inny. Który zwraca nań uwagę grzeszników, może nawet karze ich w celu poprawy, ostrzega, by zapobiec ponownym upadkom, chrzci lub rozgrzesza, aby grzech zniszczyć całkowicie. Który jednak – niezależnie od tego, czy grzech odpuszcza czy nie – w każdym przypadku bierze go na siebie i niesie, a niosąc, wyznaje Ojcu i przyjmuje należną zań pokutę.

W publicznym życiu Pana obecny jest moment spowiedzi, która nieustannie się dokonuje, a zarazem ciągle jest przesuwana na później, ponieważ jeszcze nie nadeszła jej godzina. Wyobraźmy sobie następującą sytuację: dwaj przyjaciele mieszkają razem, a jeden z nich jest kapłanem, który ma zwyczaj spowiadać w każdą sobotę. Na początku tygodnia ten drugi wyznaje mu niektóre popełnione przez siebie grzechy. Dzieje się to poza sakramentalną spowiedzią i nasz penitent z niecierpliwością oczekuje godziny sakramentalnego rozgrzeszenia. Ale kapłan ma już od momentu wyznania obraz swego przyjaciela. Tak samo Ojciec wie o wszystkim, co niesie Syn, ale nie chce na razie zdjąć z Niego przygniatającego Go ciężaru, ponieważ Syn nie przyszedł po to, by pomóc paru tylko grzesznikom, których spotka przypadkowo na swej drodze, ale wszystkim, którzy żyli albo żyć będą. Dlatego musi żyć jeszcze dłużej, zobaczyć więcej grzeszników, dać im więcej pobudek do skruchy, a wreszcie wiele cierpieć i umrzeć na krzyżu z powodu grzechu. Jeśliby kapłan spowiadał swego przyjaciela codziennie lub co godzinę, ponieważ tamten popełnia ciągle ten sam grzech i pragnie rozgrzeszenia, wówczas niechybnie nadszedłby moment, kiedy musiałby mu powiedzieć: Przyjacielu, to zbyt łatwy sposób! Ciągle do mnie przychodzisz, ale ja nie widzę żadnej poprawy; musimy chwilowo odłożyć rozgrzeszenie. Noś swoją winę, doświadcz jej ciężaru, przyjmij pokutę chodzenia przez jakiś czas z poczuciem winy. Zaczekaj, aż dojrzeje twoja spowiedź i ty sam.