Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia najważniejszego dziennikarskiego śledztwa w dziejach. Lee Strobel, uznany dziennikarz śledczy „Chicago Tribune”, podejmuje dziennikarskie śledztwo na temat zmartwychwstania Jezusa. Jako ateista jest przekonany, że obali centralny punkt chrześcijańskiej nauki. Swoje działania prowadzi uczciwie, zgodnie ze sztuką, wykorzystując te same metody, których używał przy tworzeniu najważniejszych reportaży przynoszących mu uznanie i prestiżowe nagrody. Im głębiej postępuje w swoim dochodzeniu, tym bliżej jest szokującej dla niego prawdy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 494
WSTĘP
Zdaniem prawników zwycięstwo w sprawie przeciwko Jamesowi Dixonowi oskarżonemu o usiłowanie zabójstwa było pewnikiem. Wszystko świadczyło przeciwko niemu. Wystarczyła pobieżna analiza dowodów, by móc stwierdzić, że to on rzeczywiście postrzelił sierżanta Richarda Scanlona w brzuch podczas awantury, która rozpętała się w południowej części Chicago.
W toku śledztwa każdy nowy szczegół, świadek czy dowód sprawiał, że pętla na szyi Dixona zaciskała się coraz mocniej. Znaleziono broń, a na niej odciski palców. Byli naoczni świadkowie i dało się określić motywy zbrodni. Ofiarą był policjant, a oskarżonym – człowiek z kryminalną przeszłością. Wydawało się, że już nic nie uratuje Dixona przed srogą karą za oczywiste winy.
Fakty mówiły same za siebie. Pewnego wieczora ktoś zadzwonił na policję, aby zgłosić niepokojące zachowanie mężczyzny z pistoletem w swoim sąsiedztwie. Sierżant Scanlon natychmiast ruszył pod adres West 108th Place, gdzie zastał Dixona awanturującego się ze swoją dziewczyną przy otwartych drzwiach jej domu. Po chwili na miejscu zdarzenia pojawił się ojciec dziewczyny, który na widok zbliżającego się policjanta poczuł się wystarczająco bezpiecznie.
Nagle pomiędzy Dixonem a ojcem dziewczyny wywiązała się bójka. Sierżant rzucił się, by ich rozdzielić, i wtedy padł strzał. Ranny w brzuch Scanlon zaczął się chwiać. Chwilę później nadjechały dwa dodatkowe wozy policyjne. Wznosząc ostrzegawcze okrzyki, funkcjonariusze pobiegli na miejsce zbrodni, żeby zatrzymać Dixona.
W niewielkiej odległości – tam, gdzie sprawca przypuszczalnie rzucił broń po oddaniu strzału – odnaleziono później 22-kalibrowy pistolet należący do Dixona. Ojciec dziewczyny nie miał broni, a rewolwer Scanlona pozostał w jego kaburze.
Ślady prochu na skórze rannego policjanta wskazywały na to, że został postrzelony z bardzo bliskiej odległości. Rana wprawdzie nie była śmiertelna, ale okazała się na tyle poważna, że sam komendant policji wręczył dumnemu sierżantowi medal za odwagę. Jeśli zaś chodzi o Dixona, to gdy policjanci przejrzeli jego kartotekę, wyszło na jaw, że był już wcześniej karany za postrzelenie człowieka. Bez wątpienia miał mentalność przestępcy.
Prawie rok później siedziałem w jednej z opustoszałych chicagowskich sal sądowych i robiłem notatki, podczas gdy Dixon publicznie przyznawał się, że postrzelił policjanta z piętnastoletnim doświadczeniem zawodowym. Wyznanie winy ostatecznie przypieczętowało wszystkie dowody. Sędzia Frank Machala skazał oskarżonego na karę więzienia, po czym stuknął młotkiem na znak, że uznaje sprawę za zakończoną. Sprawiedliwości stało się zadość.
Wsunąłem notes do kieszeni kurtki i wolnym krokiem zacząłem schodzić do sali konferencyjnej. Pomyślałem, że redaktor naczelny „Chicago Tribune” każe mi opowiedzieć całą historię najwyżej w trzech akapitach. Na więcej szkoda miejsca. Nie było się przecież o czym rozpisywać.
Przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.
Pewnego dnia, gdy siedziałem w sądowej sali konferencyjnej, odebrałem telefon od informatora, z którym nawiązałem kontakt w czasie, gdy zajmowałem się sprawą Dixona. Czułem, że ma dla mnie coś specjalnego, bo im ciekawsze miał wieści, tym szybciej i ciszej mówił, a tym razem szeptał jak nakręcony.
– Lee, pamiętasz Dixona? – zapytał.
– No pewnie – odparłem. – Opisałem jego sprawę dwa dni temu. Nic szczególnego.
– Nie bądź tego taki pewien. Chodzą słuchy, że kilka tygodni przed strzelaniną sierżant Scanlon był na imprezie, na której chwalił się pistoletem-długopisem.
– Czym?
– Dwudziestodwukalibrowym pistoletem, który wygląda zupełnie jak długopis. Posiadanie takiej broni jest nielegalne, nawet dla policjantów.
Gdy zapytałem, jaki to ma związek z całą sprawą, informator ożywił się jeszcze bardziej.
– Ja to widzę tak. Dixon wcale nie postrzelił Scanlona. Gliniarz został ranny na skutek tego, że jego własny pistolecik-długopis przypadkowo wypalił mu w kieszeni. Scanlon wrobił Dixona, żeby uniknąć odpowiedzialności za posiadanie nielegalnej broni. Kapujesz? Tak naprawdę Dixon jest niewinny!
– To niemożliwe! – krzyknąłem.
– Proponuję, abyś osobiście zbadał wszystkie dowody – odparł mój rozmówca. – Sam się przekonasz, dokąd cię to doprowadzi.
Rozłączyłem się i pobiegłem do gabinetu oskarżyciela sądowego, przystając na chwilę przed drzwiami, by złapać oddech.
– Czy pamięta pan sprawę Dixona? – zapytałem niby od niechcenia, nie chcąc zdradzić się zbyt wcześnie. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym jeszcze raz przeanalizować wszystkie szczegóły.
Twarz prawnika zrobiła się blada jak ściana.
– Hmm... nie mogę o tym rozmawiać – wyjąkał. – Na ten moment nie mam panu nic do powiedzenia.
Wyglądało na to, że dotarły już do niego jakieś przecieki od mojego informatora. Sąd najwyraźniej przygotowywał się do wznowienia śledztwa. Sprawa przeciwko Jamesowi Dixonowi, która teoretycznie się zakończyła, miała zostać rozpatrzona ponownie.
Ja także rozpocząłem własne śledztwo, jeszcze raz analizując miejsce zbrodni, przepytując świadków, rozmawiając z Dixonem i badając dowody rzeczowe. Wkrótce odkryłem rzecz zdumiewającą: wszystkie nowe fakty, a także poprzednie dowody, które wcześniej tak mocno podkreślały winę Dixona, doskonale pasowały do hipotezy o pistolecie w kształcie długopisu.
Świadkowie mówili, że zanim Scanlon pojawił się na miejscu awantury, Dixon walił swym pistoletem w drzwi domu dziewczyny. Broń musiała wystrzelić w dół, o czym świadczy znaleziony na ganku odłamek betonu odpowiadający uderzeniu kuli. To wyjaśnia fakt, że w pistolecie Dixona istotnie brakowało jednego pocisku.
Dixon zeznał, że nie chciał zostać przyłapany z bronią w ręku, toteż zanim przyjechały dodatkowe wozy policyjne, ukrył pistolet w trawie po drugiej stronie ulicy. Znalazłem świadka, który to potwierdził. To by wyjaśniało, dlaczego broń odnaleziono w pewnej odległości od miejsca zdarzenia, choć nikt tak naprawdę nie widział, jak Dixon ją wyrzuca.
Ślady, jakie zostawił wybuchający proch, znajdowały się wewnątrz, a nie powyżej lewej kieszeni koszuli Scanlona. Dziura po kuli powstała w dolnej części kieszeni. Wniosek: broń musiała wypalić we wnętrzu kieszeni.
W przeciwieństwie do danych, jakie znalazły się w policyjnym raporcie, trajektoria lotu kuli skierowana była w dół. Poniżej wspomnianej kieszeni na koszuli Scanlona widniało rozdarcie ze śladami krwi – najwyraźniej było to miejsce, w którym kula wydostała się z ciała postrzelonego policjanta.
Również kartoteka Dixona nie została przeanalizowana wystarczająco dokładnie. Rzeczywiście, spędził on trzy lata w więzieniu za udział w strzelaninie, ale ostatecznie sąd apelacyjny uniewinnił go, uznając, że skazano go niesłusznie. Okazało się bowiem, że policja celowo zataiła zeznania osoby, które miały kluczowe znaczenie dla obrony Dixona, a świadek zeznający przeciwko oskarżonemu zwyczajnie kłamał. Kartoteka Dixona nie była zatem czymś, co mogło przesądzać o jego przestępczych skłonnościach.
Na koniec zadałem Dixonowi zasadnicze pytanie:
– Skoro pan nie postrzelił policjanta, to po jakie licho przyznał się pan do winy?
Dixon westchnął.
– Zrobiłem to dla dobra postępowania ugodowego – powiedział, odnosząc się do praktyki, w ramach której oskarżyciel wnosi o łagodniejszy wyrok, jeśli oskarżony przyzna się do winy, przez co zaoszczędzi wszystkim czasu i pieniędzy związanych z przedłużającym się procesem sądowym. – Prawnik powiedział, że jeśli się przyznam, dostanę tylko rok więzienia. Czekając na proces, spędziłem tam już trzysta sześćdziesiąt dwa dni. Wystarczyło się przyznać, a zostałoby mi zaledwie parę dni do wyjścia na wolność. Gdybym nie potwierdził swojej winy, a sąd i tak by ją później orzekł, kompletnie bym się pogrążył. Za postrzelenie policjanta groziłoby mi nawet dwadzieścia lat za kratkami. Nie warto było ryzykować. Chciałem tylko jak najszybciej wrócić do domu...
– I dlatego – dopowiedziałem – przyznał się pan do przestępstwa, którego tak naprawdę pan nie popełnił.
– Właśnie tak – pokiwał głową Dixon.
Ostatecznie Dixon został uniewinniony. Później wniósł jeszcze pozew przeciwko policji i wygrał sprawę. Scanlon stracił medal i został przez ławę przysięgłych oskarżony o wykroczenie służbowe. Po procesie sądowym uznano go za winnego i zwolniono z pracy1. Ja z kolei otrzymałem nagrodę w postaci artykułów drukowanych na pierwszych stronach gazet. Ale – co ważniejsze – dzięki tej sprawie, już jako młody dziennikarz, nauczyłem się wielu ważnych rzeczy.
Po pierwsze, przekonałem się, że dowody wcale nie muszą prowadzić do jednej hipotezy. W sprawie Dixona było ich wystarczająco dużo, by z łatwością oskarżyć go o postrzelenie policjanta. Ale tak naprawdę kluczowa była tu odpowiedź na pytanie: czy na pewno uwzględniono wszystkie istotne szczegóły i która hipoteza najlepiej pasuje do potwierdzonych faktów? Dopiero gdy pojawiła się teoria o pistolecie w kształcie długopisu, okazało się, że to właśnie ona w najbardziej optymalny sposób odpowiada ogółowi dowodów.
Po drugie, uzmysłowiłem sobie też, że dowody wydawały mi się początkowo tak przekonujące, ponieważ pasowały do moich uprzedzeń. Od początku bowiem oceniałem Dixona jako rzezimieszka, życiowego niedojdę, bezrobotnego chłopaka z patologicznej rodziny. Zakładałem również, że policjanci muszą być uczciwi, a prawnicy są nieomylni.
Z takiej perspektywy wszystkie początkowe domysły wydawały mi się słuszne. Nawet jeśli w analizach pojawiały się jakieś wątpliwości czy luki, szybko przechodziłem nad nimi do porządku dziennego. Gdy policjanci stwierdzili, że sprawa jest zakończona, po prostu przyjąłem to do wiadomości i nie drążyłem więcej tematu.
Jednak gdy zmieniłem perspektywę patrzenia – porzucając uprzedzenia i siląc się na odrobinę bezstronności – zobaczyłem całą sprawę w zupełnie nowym świetle. Pozwoliłem na to, by dowody doprowadziły mnie do prawdy niezależnie od tego, czy pasowała ona do moich początkowych założeń, czy też nie.
Ale to wszystko działo się dość dawno. Na swoją najważniejszą lekcję musiałem jeszcze poczekać.
Przytoczyłem historię tej niezwykłej sprawy dlatego, że w pewnym sensie moja droga duchowa bardzo przypominała doświadczenie z Jamesem Dixonem.
Przez większą część życia miałem sceptyczne podejście do wiary. Właściwie to uważałem się za ateistę. Sądziłem, że jest wystarczająco wiele dowodów na to, by uznać Boga za wytwór pobożnych życzeń, starożytnej mitologii czy prymitywnych przesądów. Czy to możliwe, że istnieje kochający Bóg, który skazuje ludzi na piekło tylko za to, że w Niego nie wierzą? Jakim sposobem cuda mogą zaprzeczać podstawowym prawom natury? Czy teoria ewolucji nie dość dobrze wyjaśnia, skąd się wzięło życie? Czyż nie jest tak, że naukowe rozumowanie wyklucza wiarę w to, co nadprzyrodzone?
Jeśli chodzi o samego Jezusa, to przecież On sam nigdy nie twierdził, że jest Bogiem! Był rewolucjonistą, mędrcem, Żydem o całkiem nowym spojrzeniu na świat, ale żeby od razu Bogiem? Nie, taka myśl z pewnością nawet nie przemknęła Mu przez głowę! Mogę wymienić całą listę profesorów, którzy tak uważają, a im przecież można zaufać, nieprawdaż? Spójrzmy prawdzie w oczy – nawet pobieżna analiza dowodów wyraźnie wskazuje na to, że Jezus był tylko zwyczajnym człowiekiem, takim jak ja i ty, choć rzeczywiście obdarzonym niezwykłą inteligencją i życzliwością dla innych.
Niemniej moja analiza dowodów związanych z Jego sprawą była bardzo pobieżna. Sięgałem po elementy filozofii czy historii jedynie po to, aby znaleźć poparcie dla własnych uprzedzeń – tu jakiś fakt, tam naukowa teoria, błyskotliwy cytat, sprytny argument... Od czasu do czasu dostrzegałem jakieś luki czy niespójności, ale miałem silną motywację, żeby je ignorować. Tkwiłem w egoistycznym, niemoralnym stylu życia, który musiałbym porzucić, gdybym miał zmienić zdanie i zostać uczniem Jezusa.
Dla mnie zatem sprawa była definitywnie zamknięta. Miałem wystarczająco dużo dowodów, by zadowolić się wnioskiem, że boskość Jezusa to tylko urojenie zabobonnych ludzi.
Przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.
Do ponownego rozpatrzenia sprawy Chrystusa nie zainspirował mnie tym razem informator, ale moja własna żona.
Jesienią 1979 roku Leslie zaskoczyła mnie wiadomością, że nawróciła się na chrześcijaństwo. Przewróciłem oczami i w myślach przygotowałem się na najgorsze. Czułem się jak ofiara perfidnego przekrętu. Poślubiłem przecież inną Leslie – rozrywkową, wyluzowaną, odważną, a teraz pewnie zamieni się ona w pruderyjną dewotkę, która zrezygnuje z szalonego trybu życia na rzecz całonocnych czuwań modlitewnych i wolontaryjnej pracy w kuchni dla bezdomnych.
Moje obawy okazały się bezpodstawne. Przeciwnie – byłem mile zaskoczony, a nawet zafascynowany niezwykłą zmianą, jaka dokonała się w jej mentalności, charakterze i życiowej postawie. Byłem ciekaw, co sprawiło, że moja żona zmieniła się w tak subtelny, a zarazem głęboki sposób, więc postanowiłem przeprowadzić gruntowne śledztwo w sprawie chrześcijaństwa.
Starając się wznieść ponad egoistyczne pobudki i uprzedzenia, czytałem książki, rozmawiałem z ekspertami, zadawałem pytania, śledziłem historię, zagłębiałem się w archeologię, studiowałem starożytną literaturę i – po raz pierwszy w życiu – rozkładałem na czynniki pierwsze Pismo Święte.
Zaangażowałem się w to śledztwo o wiele bardziej niż w jakąkolwiek opisaną wcześniej historię. Starałem się wykorzystać zarówno wiedzę, jaką zdobyłem na Uniwersytecie Prawniczym Yale, jak i doświadczenie dziennikarza śledczego piszącego dla „Chicago Tribune”. Z czasem okazało się, że przechowywane w świecie dowody – historyczne, naukowe, filozoficzne, psychologiczne – wyraźnie wskazują na to, co wcześniej było dla mnie nie do pomyślenia.
Było dokładnie tak, jak z ponownym rozpatrzeniem sprawy Dixona.
Być może, czytelniku, twoje podejście do wiary również opiera się na dowodach, które dostrzegasz wokół siebie lub znalazłeś kiedyś w książkach, opiniach uczonych, członków rodziny czy przyjaciół. Ale czy twoje wnioski rzeczywiście stanowią najlepsze wyjaśnienie tych dowodów? Gdybyś zechciał się w to zagłębić, rezygnując z uprzedzeń i systematycznie poszukując faktów, jakich odkryć byś dokonał?
O tym właśnie jest ta książka. Chcę w niej prześledzić i opisać duchową drogę, jaką przebyłem w ciągu prawie dwóch lat. Podczas tej podróży przeprowadziłem wywiady z trzynastoma najważniejszymi uczonymi i autorytetami o niepodważalnych osiągnięciach naukowych.
Przemierzałem Amerykę wzdłuż i wszerz, szukając ekspertów i przedstawiając im zarzuty, które sam zawsze miałem jako sceptyk. Zmuszałem ich, by bronili swego zdania w oparciu o twarde dane i rozsądne argumenty, i zadawałem pytania, które pewnie osobiście byś im zadał, gdybyś miał taką okazję.
Dążąc do odkrycia prawdy, sięgałem po doświadczenie zdobyte w pracy dziennikarskiej, aby zgromadzić całe mnóstwo dowodów, takich jak relacje naocznych świadków, dokumenty, dowody potwierdzające, dowody obalające, dowody naukowe i psychologiczne, poszlaki, nawet odciski palców (brzmi intrygująco, nieprawdaż?).
To dokładnie te same kategorie dowodów, z jakimi mógłbyś się zetknąć na sali rozpraw. Być może właśnie prawnicza perspektywa będzie dla ciebie najlepszym sposobem patrzenia na tę sprawę, przy czym ty sam będziesz zasiadał w ławie przysięgłych.
Gdybyś został powołany na członka ławy przysięgłych w prawdziwym procesie, na początku musiałbyś publicznie oświadczyć, że nie będziesz się kierował żadnymi uprzedzeniami czy z góry przyjętymi teoriami. Musiałbyś ślubować, że będziesz otwarty i uczciwy, wyciągając wnioski w oparciu o fakty, a nie własne osądy. Twoim zadaniem byłoby rozważenie wiarygodności świadków, uwzględnienie wszystkich zeznań i rzetelne zestawienie dowodów ze zdrowym rozsądkiem i logiką. O to samo będę cię prosił w czasie, gdy będziesz czytał tę książkę.
Celem, do jakiego dąży ława przysięgłych, jest wydanie wyroku. Nie oznacza to, że przysięgli zawsze mają stuprocentową rację, bo tak naprawdę w życiu nie można niczego udowodnić w sposób absolutny. Podczas procesu sądowego członkowie ławy przysięgłych mają za zadanie przeanalizować dowody i wyprowadzić z nich jak najbardziej logiczne wnioski. Innymi słowy – wracając do przypadku Jamesa Dixona – mają oni wskazać, który scenariusz pasuje do faktów w sposób najbardziej optymalny.
Teraz jest to również twoje zadanie. Mam nadzieję, że potraktujesz je poważnie, bo stawka w tej grze może być o wiele większa niż zaspokojenie ciekawości. Jeśli bowiem uwierzysz w Jezusa – a sądzę, że na tym etapie jest to dla ciebie poważne „jeśli” – to kwestia, co z tym później zrobisz, będzie dla ciebie sprawą najwyższej wagi.
A zatem, kim On tak naprawdę był? Za kogo się podawał? Czy są jakiekolwiek wiarygodne dowody, które mogłyby potwierdzić to, co mówił? Z tymi pytaniami wsiadamy na pokład samolotu do Denver, gdzie przeprowadzimy nasz pierwszy wywiad.
1 Lee Strobel, Four Years in Jail – and Innocent, „Chicago Tribune”, 22 sierpnia 1976, i tenże, Did Justice Close Her Eyes?, „Chicago Tribune”, 21 sierpnia 1977.
CZĘŚĆ 1
ROZDZIAŁ I
Czy można wierzyć biografiom Jezusa?
Gdy poznałem nieśmiałego, małomównego Leo Cartera, był on zwykłym, siedemnastoletnim chłopakiem zamieszkującym najpodlejszą dzielnicę Chicago. Dzięki jego zeznaniom udało się wsadzić za kratki trzech morderców. Co ciekawe, w jego czaszce nadal tkwiła kula wystrzelona z 30-kalibrowego pistoletu – makabryczna pamiątka historii, która rozpoczęła się, gdy Leo zobaczył, jak niejaki Elijah Baptist strzela do sprzedawcy z osiedlowego sklepu.
Leo i jego kolega Leslie Scott grali właśnie w koszykówkę, gdy ujrzeli, jak Elijah – wówczas szesnastoletni przestępca, który do tamtej pory zdążył być zatrzymany przez policję aż trzydzieści razy – oddaje śmiertelny strzał do Sama Blue pod jego własnym sklepem spożywczym.
Leo znał tego sprzedawcę od małego.
– Gdy brakowało nam na jedzenie, pan Blue zawsze nam coś dawał – powiedział mi kiedyś cichym głosem. – Dlatego, gdy tylko poszedłem do szpitala i dowiedziałem się, że nie żyje, poczułem, że muszę opowiedzieć o tym, co widziałem.
Zeznanie naocznego świadka to mocny dowód. Jednym z najbardziej emocjonujących momentów procesu jest sytuacja, gdy świadek szczegółowo opisuje zbrodnię, którą widział, po czym z wielką pewnością siebie wskazuje na oskarżonego jako na przestępcę. Elijah Baptist wiedział, że jedynym sposobem uniknięcia więzienia będzie niedopuszczenie do tego, by chłopcy złożyli w sądzie zeznania.
Wraz z dwoma kumplami Elijah zaczął polowanie. Wkrótce wyśledzili Leo i Leslie, którzy szli akurat drogą z bratem Leo – Henrym. Grożąc chłopcom pistoletem, młodociani przestępcy zapędzili ich do pobliskiego doku przeładunkowego.
– Lubię cię – zwrócił się do Leo kuzyn Elijaha – ale muszę to zrobić.
Mówiąc to, bandyta przyłożył lufę pistoletu do nosa chłopca i nacisnął spust.
Z głośnym hukiem kula przeszła przez nos ofiary, oślepiła prawe oko Leo i utkwiła w jego głowie. Gdy chłopak osunął się na ziemię, padł kolejny strzał – tym razem pocisk zatrzymał się w odległości kilku centymetrów od jego kręgosłupa.
Leżąc na ziemi i udając nieżywego, Leo zobaczył jeszcze, jak bandyci bezlitośnie zabijają jego łkającego brata i przyjaciela. Gdy gang Elijaha oddalił się, doczołgał się do miejsca, w którym otrzymał pomoc.
Jakimś cudem Leo Carter przeżył ten koszmar. Lekarze uznali, że ruszanie kuli byłoby zbyt ryzykowne, toteż pozostała ona w jego czaszce. Choć od czasu do czasu tak mocno bolała go głowa, że żadne leki nie były w stanie mu pomóc, Leo zdołał złożyć zeznania jako jedyny naoczny świadek w sprawie, w której Elijah Baptist został oskarżony o zabójstwo sprzedawcy Sama Blue. Przysięgli uwierzyli jego świadectwu, na skutek czego Elijah otrzymał karę osiemdziesięciu lat więzienia.
Leo był też jedynym świadkiem zeznającym w procesie przeciwko Elijahowi i jego dwóm towarzyszom oskarżonym o zastrzelenie jego brata i przyjaciela. Także tym razem jego świadectwo wystarczyło, by zamknąć trzech bandytów w więzieniu do końca ich życia.
Leo Carter to jeden z moich idoli. Zrobił wszystko, aby sprawiedliwości stało się zadość, płacąc za to ogromną cenę. Choć od czasu, gdy go poznałem, minęły już trzy lata, do dziś, gdy myślę o mocy, jaką posiadają słowa naocznego świadka, mam przed oczami jego twarz2.
Nie ma wątpliwości, że zeznania naocznych świadków mogą zrobić na słuchaczach duże wrażenie. Jeśli świadek faktycznie miał okazję obserwować zdarzenie, jeśli jest osobą bezstronną i pozbawioną ukrytych motywów, jeśli mówi tylko prawdę, to samo wskazanie oskarżonego jako tego, kto rzeczywiście dopuścił się zbrodni, może wystarczyć, by skazać go na więzienie lub nawet coś gorszego.
Zeznania świadków mają równie istotne znaczenie w badaniu spraw historycznych – nawet takich, jak dochodzenie, czy Jezus Chrystus jest jedynym Synem Boga.
Ale z jakim rodzajem naocznych świadków mamy tu do czynienia? Czy mamy dostęp do zeznań osób, które spotykały się z Jezusem, słuchały Jego nauk, widziały Jego cuda, były przy Jego śmierci, a być może nawet spotkały Go po Jego domniemanym zmartwychwstaniu? Czy zachowały się teksty jakichkolwiek „dziennikarzy” żyjących w I wieku, którzy rozmawiali z naocznymi świadkami, zadawali im trudne pytania i rzetelnie opisali to, co po dogłębnej analizie uznali za autentyczne? Co równie ważne, czy te zapisy mogą okazać się wiarygodne dla krytycznie nastawionych sceptyków?
Czułem, że podobnie jak zeznania Leo Cartera, które zadecydowały o skazaniu trzech młodocianych bandytów na dożywotnie więzienie, relacje naocznych świadków spowite mrokami historii mogą być pomocne w wyjaśnieniu najważniejszej duchowej zagadki wszech czasów. Aby uzyskać w tej kwestii rzetelne odpowiedzi, umówiłem się na wywiad z poważanym w całej Ameryce uczonym, który napisał książkę dokładnie na ten temat – z prof. Craigiem Blombergiem, autorem dzieła The Historical Reliability of the Gospels [Historyczna wiarygodność Ewangelii].
Wiedziałem, że Blomberg to typowy naukowiec – nawet jego wygląd to potwierdzał. Był wysoki (ponad metr osiemdziesiąt), chudy, z zaczesanymi do przodu krótkimi, brązowymi włosami, kędzierzawą brodą i okularami bez ramek. Wyglądał na takiego, co to w liceum zawsze był prymusem (faktycznie tak było), na studiach otrzymywał stypendium za wybitne osiągnięcia w nauce (to też prawda), a na koniec na prestiżowej uczelni teologicznej uzyskał dyplom z wyróżnieniem magna cum laude (istotnie, uzyskał taki dyplom na Evangelical Divinity School).
Zależało mi jednak na kimś, kto będzie nie tylko bystry i gruntownie wykształcony, ale też na tyle otwarty, że nie zignoruje żadnych wątpliwości czy kwestii spornych związanych z najważniejszymi tekstami chrześcijaństwa. Potrzebowałem człowieka szczerego do bólu – kogoś, kto potrafi zmierzyć się z najbardziej agresywną krytyką wiary bez używania tego rodzaju ogólnikowych stwierdzeń, które, zamiast wyjaśniać, zgrabnie omijają najtrudniejsze zagadnienia.
Powiedziano mi, że Blomberg najlepiej się do tego nadaje, toteż wybrałem się do Denver, żeby to sprawdzić. Szczerze mówiąc, miałem pewne obawy – zwłaszcza gdy odkryłem pewną rzecz, do której mój rozmówca z pewnością wolałby się nie przyznawać: Blomberg wciąż ma nadzieję, że zanim umrze, jego idole z dzieciństwa, drużyna Chicago Cubs, zdobędzie puchar World Series.
To wystarczyło, bym nabrał pewnych wątpliwości co do stanu jego umysłu.
WYWIAD PIERWSZY:
Craig Blomberg jest jednym z czołowych amerykańskich uczonych badających biografie Jezusa, które nazywamy czterema Ewangeliami. Zrobił doktorat z Nowego Testamentu na Uniwersytecie w Aberdeen (Szkocja), później był pracownikiem naukowym Tyndale House na Uniwersytecie Cambridge w Anglii, gdzie należał do elitarnej ekipy uczonych, którzy wydali serię ważnych książek o Jezusie. Od kilkunastu lat prowadzi zajęcia z Nowego Testamentu na renomowanej uczelni teologicznej – Denver Seminary.
Oprócz The Historical Reliability of the Gospels [Historycznej wiarygodność Ewangelii] Blomberg jest autorem następujących dzieł: The Historical Reliability of John’s Gospel [Historyczna wiarygodność Ewangelii według św. Jana], Jesus and the Gospels [Jezus i Ewangelie], Interpreting the Parables [Interpretacja przypowieści], Can We Still Believe the Bible? [Czy można jeszcze wierzyć Biblii?], a także licznych komentarzy do Ewangelii według św. Mateusza i Pierwszego Listu do Koryntian. Był on również współredaktorem szóstego tomu serii „Gospel Perspectives” [„Perspektywy Ewangelii”], który jest poświęcony szczegółowej analizie cudów Jezusa, oraz współautorem książek: Introduction to Biblical Interpretation [Wstęp do interpretacji biblijnej] i A Handbook of New Testament Exegesis [Podręcznik egzegezy Nowego Testamentu]. Napisał też kilka rozdziałów na temat autentyczności Ewangelii do uhonorowanej nagrodami publikacji Jesus Under Fire [Jezus pod ostrzałem]. Jest członkiem Towarzystwa Badań nad Nowym Testamentem, Towarzystwa Literatury Biblijnej i Instytutu Badań Biblijnych.
Tak jak się spodziewałem, jego gabinet zawalony był książkami (nawet na krawacie miał przedstawiający je wzorek).
Wkrótce dostrzegłem jednak, że na ścianach piętrzą się nie tylko półki obłożone opasłymi tomami starożytnych autorów, lecz znajduje się tam też całe mnóstwo obrazków narysowanych przez jego córki. Fantazyjne, kolorowe rysunki zwierząt, domków i kwiatów nie były poprzypinane pinezkami w przypadkowy sposób, ale starannie naklejone na odpowiednie tła, ładnie oprawione i podpisane imionami Elizabeth lub Rachel. Widać było, że tata tych dziewczynek traktuje ich dzieła jak skarby. Pomyślałem, że ten człowiek ma nie tylko mózg, ale też serce.
Rozmawiając z nim, zauważyłem, że wypowiada się z matematyczną precyzją (istotnie, przez krótki czas był nauczycielem matematyki), starannie ważąc każde słowo, by powiedzieć tylko tyle, na ile pozwalają twarde dowody. Właśnie tego szukałem.
Gdy usadowił się w wygodnym fotelu z filiżanką kawy w dłoni, ja również pociągnąłem łyk kawy na rozgrzewkę. Czułem, że Blomberg to konkretny gość, toteż postanowiłem, że od razu przejdę do sedna sprawy3.
– Proszę mi powiedzieć – poprosiłem nieco zadziornym tonem – czy rzeczywiście można być inteligentną, logicznie myślącą osobą, a jednocześnie wierzyć w to, że cztery Ewangelie faktycznie zostały spisane przez ludzi, którym się je przypisuje?
Blomberg odłożył filiżankę na biurko i uważnie na mnie spojrzał.
– Oczywiście – powiedział z pełnym przekonaniem.
Po chwili oparł się wygodnie i mówił dalej.
– Ważne, by sobie uzmysłowić, że Ewangelie są w gruncie rzeczy anonimowe. Niemniej wszystkie źródła pochodzące z pierwszych lat chrześcijaństwa potwierdzają, że to właśnie Mateusz, zwany też Lewim, celnik i jeden z dwunastu Apostołów, był autorem pierwszej Ewangelii Nowego Testamentu; że Jan Marek, towarzysz Piotra, napisał Ewangelię zwaną Ewangelią według św. Marka; że Łukasz, „umiłowany lekarz” św. Pawła, był autorem zarówno Ewangelii według św. Łukasza, jak i Dziejów Apostolskich.
– Czy rzeczywiście wszyscy byli zgodni co do tych autorów? – zapytałem.
– Nigdzie nie znajdujemy imion potencjalnych konkurentów – odparł. – Najwyraźniej nie było w tym temacie żadnej dyskusji.
Mimo to postanowiłem drążyć tę kwestię.
– Przepraszam za niedowiarstwo – powiedziałem – ale czy ktokolwiek mógłby chcieć rozpowszechnić kłamstwo o tym, że to właśnie ci ludzie napisali Ewangelie, podczas gdy tak naprawdę nie byli oni prawdziwymi autorami?
Blomberg pokręcił głową.
– Nie sądzę. Proszę pamiętać, że były to lekko podejrzane typy – powiedział, uśmiechając się szeroko. – Marek i Łukasz nie należeli nawet do grona dwunastu Apostołów. Mateusz owszem, ale on z kolei był celnikiem, przez co jego reputacja była z pewnością niewiele lepsza od reputacji Judasza Iskarioty, który zdradził Jezusa! Porównajmy tę sytuację z tym, co miało miejsce, gdy znacznie później pojawiły się wymyślne Ewangelie apokryficzne. Ludzie sięgali wówczas po imiona znanych, szanowanych postaci, by to im przypisać autorstwo tych tekstów. Stąd Ewangelia Filipa, Piotra, Maryi czy Jakuba. Imiona tych osób z pewnością cieszyły się większym poważaniem niż imiona Mateusza, Marka czy Łukasza. A zatem, wracając do pańskiego pytania, sądzę, że jedynym sensownym powodem, dla którego przypisano autorstwo Ewangelii tym trzem mało istotnym osobom, był fakt, że są to ich prawdziwi twórcy.
Brzmiało to bardzo logicznie, ale nie umknęło mej uwadze, że Blomberg nie wspomniał o czwartym autorze Ewangelii.
– A co z Janem? – zapytałem. – On akurat cieszył się dobrą reputacją. Nie tylko był jednym z dwunastu Apostołów, ale wraz z Piotrem i Jakubem należał do grona trzech najbliższych przyjaciół Jezusa.
– Tak, Jan jest wyjątkiem – przyznał mój rozmówca. – I, co ciekawe, jego Ewangelia jest jedyną, co do której autorstwa istnieją pewne wątpliwości.
– Jakie konkretnie?
– Pewne jest imię autora: Jan – stwierdził Blomberg. – Pytanie tylko, czy chodzi o Jana Apostoła, czy o innego Jana. Widzi pan, jeden z pierwszych chrześcijańskich pisarzy, zwany Papiaszem, odnosi się w swym tekście powstałym około 125 roku do dwóch Janów: Jana Apostoła i Jana Starszego. Z kontekstu trudno określić, czy pisze on o tej samej osobie widzianej z dwóch różnych perspektyw, czy też o dwóch różnych. Jednak oprócz tego wyjątku, we wszystkich innych źródłach podaje się, że to właśnie Jan Apostoł, syn Zebedeusza, jest autorem Ewangelii według św. Jana.
– Czy pan również jest o tym przekonany? – zapytałem, chcąc go jeszcze przycisnąć.
– Tak. Myślę, że znaczna większość tekstu Ewangelii pochodzi od Jana Apostoła – oświadczył. – Lecz jeśli przeczyta ją pan bardzo uważnie, być może odniesie pan wrażenie, że wersety końcowe zostały przez kogoś przeredagowane. Osobiście nie mam problemu z tym, że ktoś blisko związany z Janem podjął się takiego zadania, dopracowując ostatnie wersy czy dokonując stylistycznego ujednolicenia całego tekstu. Tak czy inaczej – podkreślił Blomberg – Ewangelia ta na pewno opiera się na historiach opowiedzianych przez naocznego świadka, podobnie jak pozostałe trzy Ewangelie.
Choć zadowalały mnie dotychczasowe odpowiedzi Blomberga, nie byłem jeszcze gotów przejść do innych kwestii. Autorstwo Ewangelii to bardzo ważna sprawa, więc byłem spragniony szczegółów – nazwisk, dat, cytatów.
Dopiłem kawę i odstawiłem filiżankę na biurko. Z długopisem w ręku przystąpiłem do bardziej dogłębnej analizy.
– Wróćmy do Marka, Mateusza i Łukasza – powiedziałem. – Jakie są konkretne dowody na to, że właśnie oni są autorami Ewangelii?
Blomberg pochylił się do przodu.
– Najstarszy i prawdopodobnie najważniejszy tekst, który to potwierdza, pochodzi właśnie od wspomnianego wcześniej Papiasza, który około 125 roku wymienił Marka jako tego, kto w sposób rzetelny i wyczerpujący utrwalił na piśmie relacje św. Piotra, naocznego świadka działalności Jezusa. Papiasz pisze, że Marek „nie popełnił żadnego błędu” i nie zamieścił w swej Ewangelii „żadnej nieprawdy”. Twierdzi ponadto, że również Mateusz doskonale zachował w swym tekście nauki Jezusa. Mamy także pochodzące ze 180 roku pisma św. Ireneusza, w których wymienione są te same imiona ewangelistów. O, proszę – powiedział uczony, sięgając po jedną z książek, po czym otworzył ją i odczytał adekwatne słowa św. Ireneusza:
I tak, Mateusz wśród Hebrajczyków, w ich języku wydał pismem Ewangelię, podczas gdy Piotr i Paweł głosili Ewangelię w Rzymie i zakładali tam Kościół. Po ich śmierci Marek, uczeń i tłumacz Piotra, przekazał nam także w formie pisanej to, co Piotr głosił. Łukasz zaś jako towarzysz Pawła, Ewangelię, którą ten głosił, przekazał w swej księdze. Następnie Jan, uczeń Pański, który spoczywał na Jego piersi, także wydał Ewangelię, gdy przebywał w Efezie, w Azji4.
Spojrzałem na niego znad notatek, które cały czas robiłem.
– No dobrze, podsumujmy – powiedziałem. – Skoro możemy być pewni, że autorami Ewangelii byli Apostołowie Mateusz i Jan, a także Marek, towarzysz Piotra Apostoła, oraz Łukasz, historyk i przyjaciel Pawła, swego rodzaju starożytny dziennikarz, to należy uznać, iż opisane przez nich wydarzenia stanowią bezpośrednią lub pośrednią relację naocznych świadków.
Widać było, że Blomberg uważnie analizuje moje słowa. Gdy skończyłem mówić, pokiwał głową.
– Otóż to – potwierdził lakonicznie.
Wciąż istniały pewne aspekty Ewangelii, które według mnie wymagały wyjaśnienia. Chciałem na przykład lepiej zrozumieć gatunek literacki, jaki reprezentowały.
– Gdy w księgarni wchodzę na dział „biografie”, to nie znajduję tam książek podobnych do Ewangelii – stwierdziłem. – Współcześni autorzy biografii szczegółowo opisują życie jakiejś osoby. Tymczasem spójrzmy, co robi Marek: nie pisze o narodzinach Jezusa, ani słowem nie wspomina o Jego dzieciństwie czy wczesnej młodości... Skupia się tylko na trzyletnim okresie publicznej działalności Jezusa, przy czym połowę Ewangelii zajmuje opis wydarzeń Wielkiego Tygodnia. Jak to wytłumaczyć?
– Są ku temu dwa powody – odparł Blomberg, gestykulując. – Pierwszy z nich jest literacki, a drugi – teologiczny. Wyjaśniając to od strony literackiej: w starożytności na tym właśnie polegało pisanie biografii. W przeciwieństwie do współczesnych dzieł, dawni autorzy nie mieli poczucia, że wszystkim okresom życia osoby muszą poświęcić tyle samo uwagi, że należy opisać wszystko w kolejności chronologicznej ani nawet że trzeba cytować kogoś słowo w słowo, o ile tylko zachowana zostanie istota danej wypowiedzi. Starożytni Grecy czy Hebrajczycy nie mieli nawet czegoś takiego jak cudzysłów. W ich odczuciu historię osoby warto było zapisywać jedynie po to, by przekazać od niej jakąś naukę. Dlatego koncentrowano się głównie na najbardziej charakterystycznych i obrazowych etapach życia bohatera. To one najbardziej pomagały czytelnikom, a także nadawały sens konkretnym okresom historycznym.
– A powód teologiczny? – zapytałem.
– Opiera się on na tym, co właśnie powiedziałem. Chrześcijanie wierzą, że choć życie, słowa i cuda Jezusa same w sobie są niezwykłe, to nie miałyby większego sensu, gdyby nie historyczny fakt, że Chrystus umarł i zmartwychwstał, przez co nastąpiło odkupienie grzechów wszystkich ludzi. Dlatego, zwłaszcza w Ewangelii św. Marka, która jest prawdopodobnie najstarsza, niemal połowa tekstu odnosi się do wydarzeń bezpośrednio poprzedzających śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Biorąc pod uwagę ogromne znaczenie ukrzyżowania – zakończył Blomberg – Marek postąpił dokładnie według zasad starożytnej literatury.
Oprócz czterech Ewangelii uczeni wspominają często o tajemniczym Q, które oznacza niemieckie słowo Quelle, czyli „Źródło”5. Ze względu na podobieństwo słownictwa i treści, tradycyjnie zakłada się, że pisząc swoje Ewangelie, Mateusz i Łukasz opierali się na wcześniejszej Ewangelii Marka. Badacze mówią ponadto, że Mateusz i Łukasz zamieścili w swych tekstach fragmenty pochodzące z owego Q, których nie ma u Marka.
– Co to właściwie jest Q? – zapytałem Blomberga.
– To nic więcej, jak tylko hipoteza – odparł, ponownie opierając się wygodnie w fotelu. – Z niewielkimi wyjątkami materiał ten obejmuje same wypowiedzi lub nauki Jezusa, które być może stanowiły niegdyś odrębny, niezależny dokument. Widzi pan, w tamtych czasach popularną praktyką było zbieranie wypowiedzi szanowanych nauczycieli, tak jak dziś zbiera się najlepsze utwory jakiegoś artysty i publikuje je na płycie pod tytułem Największe przeboje. Q mogło być właśnie czymś takim. Przynajmniej tak głosi hipoteza.
Pomyślałem, że jeśli Q faktycznie istniało przed powstaniem Ewangelii Mateusza i Łukasza, to stanowiłoby jeden z pierwszych zapisów nauk Jezusa. Być może to źródło rzuciłoby jakieś nowe światło na to, jaki On był naprawdę.
– Pozwolę sobie o coś zapytać – powiedziałem. – Jaki obraz Jezusa moglibyśmy uzyskać, gdybyśmy wzięli pod uwagę tylko i wyłącznie materiał z Q?
Blomberg podrapał się w brodę i myślał przez chwilę, patrząc w sufit.
– Hm... trzeba pamiętać, że Q to zbiór samych cytatów, pozbawiony fabuły, która mogłaby nam nakreślić pełniejszy obraz Jezusa – odpowiedział, uważnie dobierając każde słowo. – Mimo to niewątpliwie wyłania się z niego obraz Jezusa, który wypowiada mocne słowa, na przykład, że jest uosobieniem mądrości i tym, przez którego Bóg będzie sądził wszystkich ludzi: tych, którzy będą Go wyznawać, i tych, którzy się Go wyprą. W jednej z wydanych niedawno naukowych publikacji czytamy, że jeśli wyizolujemy jedynie wypowiedzi z Q, to otrzymamy dokładnie taki sam portret Jezusa, jaki wyłania się z relacji ewangelicznych: Jezusa, który mówił o sobie w sposób bardzo radykalny.
Postanowiłem, że będę drążył ten wątek.
– Czy w oparciu o samo Q można by też było wywnioskować, że Jezus był cudotwórcą?
– Jak już wspomniałem – odparł – Q to jedynie zbiór samych wypowiedzi, więc nie można się nastawiać, że znajdziemy tam opowieści o cudach. Takie historie przynależą raczej do Ewangelii obejmujących całą fabułę. – Blomberg przerwał, aby sięgnąć po oprawione w skórę Pismo Święte leżące na jego biurku. Przesuwając wysłużone kartki, odnalazł poszukiwany fragment. – Jednak nawet biorąc pod uwagę tylko słowa Jezusa, to na przykład w Łk 7,8-13 i Mt 11,2-6 czytamy, że gdy Jan Chrzciciel posłał do Jezusa swoich ludzi, by zapytali, czy naprawdę jest Chrystusem, Mesjaszem, na którego czekali, On odpowiedział: „Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci zostają oczyszczeni, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię”. A zatem nawet Q wyraźnie potwierdza fakt, że Jezus czynił cuda.
Gdy Blomberg wspomniał o Ewangelii św. Mateusza, wpadło mi do głowy pytanie o to, w jaki sposób ten autor zredagował swój tekst.
– Dlaczego Mateusz, naoczny świadek działalności Jezusa, zamieścił w swojej historii fragmenty Ewangelii Marka, który przecież nie widział tych wydarzeń na własne oczy? – zapytałem. – Czy nie zrobiłby lepiej, gdyby opierał się raczej na własnych obserwacjach, a nie na opisach Marka?
Mój rozmówca uśmiechnął się.
– Posunięcie Mateusza ma sens tylko wówczas, gdy relacja Marka rzeczywiście opiera się na wspomnieniach naocznego świadka, jakim był św. Piotr – powiedział. – Sam pan stwierdził, że Piotr był jednym z najbliższych uczniów Jezusa, przez co widział i słyszał rzeczy, do których nie zostali dopuszczeni inni Apostołowie. Przy takim założeniu, choć Mateusz rzeczywiście był naocznym świadkiem działalności Jezusa, postąpił słusznie, opierając się na Piotrowej wersji wydarzeń utrwalonej w tekście Marka.
Pomyślałem, że brzmi to całkiem sensownie. Po chwili przyszła mi na myśl pewna analogiczna sytuacja, która miała miejsce w czasie, gdy pracowałem dla gazety. Pewnego dnia wraz z grupą dziennikarzy ścigaliśmy wieloletniego burmistrza Chicago, nieżyjącego już Richarda J. Daleya, bombardując go pytaniami o skandal związany z pracą policji. Nim schował się w swojej limuzynie, zdążył nam coś odburknąć.
Choć byłem naocznym świadkiem tego zdarzenia, nie zdołałem dosłyszeć słów burmistrza, toteż natychmiast podszedłem do radiowego reportera, który był bliżej Daleya, i poprosiłem o odtworzenie nagrania z wypowiedzią polityka. Dzięki temu mogłem być pewien, że w moim artykule znajdzie się prawdziwa wypowiedź burmistrza.
Doszedłem do wniosku, że do czegoś podobnego uciekł się Mateusz, cytując Marka. Mimo że jako Apostoł miał własne obserwacje, w trosce o rzetelność informacji wolał odnieść się do materiału, który pochodził od Piotra, należącego do grona najbardziej zaufanych przyjaciół Jezusa.
Jak do tej pory zadowalały mnie odpowiedzi Blomberga dotyczące trzech pierwszych Ewangelii, które nazywamy synoptycznymi, czyli „widzianymi z jednej perspektywy”, ze względu na to, że są one napisane w bardzo podobny sposób6. Przyszedł jednak czas, aby skupić się na Ewangelii według św. Jana. Każdy, kto przeczyta wszystkie cztery Ewangelie, od razu zauważy różnicę pomiędzy Ewangeliami synoptycznymi a wersją Jana. Byłem ciekaw, czy ta różnica pociąga za sobą jakieś niemożliwe do pogodzenia sprzeczności pomiędzy relacją synoptyków a opisem ostatniego ewangelisty.
– Czy może mi pan wyjaśnić różnice pomiędzy Ewangeliami synoptycznymi a wersją św. Jana? – zapytałem.
Blomberg uniósł brwi.
– To bardzo skomplikowana kwestia – stwierdził. – Prawdę mówiąc, myślę o napisaniu książki na ten temat.
Gdy zapewniłem go, że nie będę aż tak drobiazgowy i zadowolę się najważniejszymi faktami, uczony usadowił się wygodnie i zaczął mówić:
– Bez wątpienia Ewangelia św. Jana ma z relacją synoptyków mniej niż więcej wspólnego. Mało jest u niego historii, które możemy odnaleźć również u pozostałych ewangelistów. Wyjątkiem są wydarzenia Wielkiego Tygodnia – tam zapis Jana w dużej mierze pokrywa się z tekstem synoptyków. Ponadto wydaje się, że Ewangelia św. Jana pisana jest zupełnie innym stylem. Jezus używa w niej innego słownictwa, głosi długie kazania i stosuje więcej odniesień chrystologicznych, czyli w sposób bardziej bezpośredni mówi, że On i Ojciec to jedno; że jest Bogiem; że jest drogą, prawdą i życiem; zmartwychwstaniem i życiem.
– Skąd się wzięły te różnice? – zapytałem.
– Przez długie lata zakładano, że Jan znał opis Mateusza, Marka i Łukasza i nie chciał tego powtarzać. Wolał zrelacjonować to, co niejako uzupełniało ich wersję. Obecnie jednak dominuje przekonanie, że jego relacja została sporządzona w sposób całkowicie niezależny od innych Ewangelii, o czym świadczą nie tylko różnice w treści, ale też zupełnie inna perspektywa postrzegania osoby Jezusa.
– W Ewangelii św. Jana uwypuklone są też inne aspekty teologiczne – zauważyłem.
– Bez wątpienia. Ale czy należy je traktować jako coś sprzecznego z przesłaniem innych Ewangelii? Myślę że nie, a swoje stanowisko opieram na tym, iż niemal każdy główny motyw czy aspekt u Jana ma swój odpowiednik w Ewangeliach Mateusza, Marka i Łukasza, choć nie są one może aż tak bogate.
Odważna teza. Postanowiłem, że poddam ją próbie, podnosząc być może najważniejszą kwestię dotyczącą różnic pomiędzy Ewangeliami synoptycznymi a wersją Jana.
– U Jana Jezus wyraźnie mówi o sobie, że jest Bogiem. Niektórzy twierdzą, że jest tak, ponieważ Jan tworzył swój tekst później niż inni ewangeliści, przez co zaczął trochę koloryzować – oznajmiłem. – Czy u synoptyków także pojawia się motyw boskości Jezusa?
– Owszem – potwierdził Blomberg. – Jest może nieco bardziej ukryty, ale się pojawia. Proszę pomyśleć o opisie Jezusa chodzącego po wodzie w Mt 14,22-33 i Mk 6,45-52. Niektóre przekłady nie oddają precyzyjnie greckiego oryginału. Na przykład zdanie: „Odwagi, to Ja!”. W poprawnym tłumaczeniu powinno być: „Odwagi, Ja jestem”. Te dwa ostatnie słowa są identyczne jak w J 8,58, gdzie Jezus nazywa samego siebie imieniem Boga: JA JESTEM – imieniem, pod którym Bóg objawił się Mojżeszowi w płonącym krzewie, o czym czytamy w Wj 3,14. A zatem, chodząc po wodzie, Jezus objawił siebie samego jako tego, który posiada tę samą boską moc nad siłami natury jak Jahwe, Bóg Starego Testamentu.
– To dopiero jeden przykład – zgodziłem się. – A inne?
– Już podaję – uczony nie dał się zbić z tropu. – W pierwszych trzech Ewangeliach Jezus bardzo często tytułuje siebie mianem Syna Człowieczego, a...
Podniosłem rękę, by mu przerwać.
– Moment – powiedziałem, sięgając do torby. Po chwili wyciągnąłem książkę i zacząłem przerzucać kartki, aż znalazłem cytat, o który mi chodziło. – Karen Armstrong, była siostra zakonna, autorka bestsellera Historia Boga, pisze, że określenie „Syn Człowieczy” „po prostu uwydatnia słabość i śmiertelny kres człowieczej doli”. Używając go, Jezus odnosił się zatem do faktu, że „jest kruchą istotą ludzką, która kiedyś będzie cierpieć i umrze”7. Jeśli to prawda – dodałem – to wcale nie wygląda mi to na objawienie własnej boskości.
Blomberg skrzywił się.
– Chwileczkę – powiedział stanowczo. – Zaznaczam, że wbrew powszechnym opiniom określenie „Syn Człowieczy” nie odnosi się w pierwszej kolejności do ludzkiej natury Jezusa. Jest to bowiem przede wszystkim nawiązanie do Dn 7,13-14.
Mówiąc to, otworzył Stary Testament i odczytał adekwatny fragment z Księgi Daniela:
Patrzyłem w nocnych widzeniach: a oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. Podchodzi do Przedwiecznego i wprowadzają Go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, chwałę i władzę królewską, a służyły Mu wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie.
Blomberg zamknął Biblię.
– Sam pan widzi, co robi Jezus, nazywając siebie samego Synem Człowieczym – mówił dalej. – To Ten, który podchodzi do Boga zasiadającego na niebiańskim tronie i otrzymuje władzę nad całym wszechświatem. Tytuł „Syn Człowieczy” podkreśla więc przede wszystkim wielką moc Boga, a nie słabość ludzkiej natury.
Jakiś czas później natknąłem się na słowa innego uczonego, z którym również będę rozmawiał w tej książce – Williama Lane Craiga, który stwierdza dokładnie to samo:
Panuje przekonanie, że określenie „Syn Człowieczy” odnosi się do ludzkiej natury Jezusa, podczas gdy określenie przeciwne – „Syn Boży” – dotyczy Jego boskości. Tak naprawdę jest zupełnie inaczej. W starotestamentalnej Księdze Daniela „Syn Człowieczy” to postać boska, która pojawi się u kresu czasów, by osądzić ludzkość i objąć wieczną władzę nad całym wszechświatem. Nazwanie siebie samego Synem Człowieczym jest więc jednoznaczne z przypisaniem sobie boskości8.
Wróćmy jednak do Blomberga.
– Poza tym w Ewangeliach synoptycznych Jezus mówi, że ma moc odpuszczać grzechy, a to może robić tylko Bóg. Jezus akceptuje też kierowanie do Niego modlitw i próśb oraz oddawanie Mu czci. Mówi: „Do każdego więc, kto się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem”. Wynik sądu ostatecznego miałby zatem zależeć od odpowiedzi, jakiej udzielimy... no właśnie – komu? Czy tylko człowiekowi? Nie, to byłoby zbyt aroganckie. Sąd ostateczny zależeć będzie od tego, w jaki sposób odpowiemy Jezusowi jako Bogu. Jak pan widzi, u synoptyków można znaleźć wiele dowodów potwierdzających boskość Chrystusa. Jan jedynie prezentuje je w sposób bardziej otwarty.
Jako autor Ewangelii, która powstała najpóźniej, Jan miał więcej czasu na przemyślenie aspektów teologicznych. Zadałem więc Blombergowi pytanie:
– Czy ze względu na fakt, że Jan opisał swoją wersję wydarzeń z większym zacięciem teologicznym, można dojść do wniosku, iż jego historia jest nieco zniekształcona, a przez to mniej wiarygodna?
– Nie sądzę, by Ewangelia św. Jana była bardziej teologiczna niż pozostałe – podkreślił mój rozmówca. – Jan kładzie jedynie nacisk na inne aspekty teologiczne. Każdy z ewangelistów – Mateusz, Marek i Łukasz – ukazuje w swym tekście nieco inną perspektywę teologiczną: Łukasz to teolog ubogich, zatroskany przede wszystkim o sprawy społeczne; teologia Mateusza krąży wokół związków pomiędzy chrześcijaństwem a judaizmem; w teologii Marka Jezus przedstawiany jest jako cierpiący sługa. Można wymienić jeszcze wiele innych cech charakterystycznych dla teologii każdego z autorów Ewangelii.
Przerwałem mu w obawie, że odbiegnie za daleko od tematu.
– W porządku, ale chodzi mi o to, czy ich teologiczne zainteresowania mogły spowodować, iż ich wersje są stronnicze i nie do końca zgodne z prawdą – doprecyzowałem. – Chęć podkreślenia konkretnych aspektów teologicznych mogła przecież spowodować zniekształcenie czy podkoloryzowanie opisywanych przez nich wydarzeń...
– Z pewnością. Podobnie jak w przypadku każdego innego tekstu o zabarwieniu ideologicznym, należy rozważyć taką możliwość – przyznał uczony. – Są ludzie, którzy gotowi są zniekształcać fakty historyczne po to, aby dopasować je do określonych celów ideologicznych, ale pamiętajmy, że nie jest to reguła, lecz raczej wyjątek. W starożytności nie było czegoś takiego jak emocjonalnie obojętne, obiektywne zapisywanie historii wyłącznie w celach kronikarskich. Nikt nie relacjonował zdarzeń, jeśli nie wypływała z nich żadna nauka dla potomnych.
– Wygląda więc na to, że wszystkie starożytne teksty są podejrzane – uśmiechnąłem się.
– W pewnym sensie tak – potwierdził. – Ale skoro jesteśmy w stanie odtworzyć przebieg wydarzeń historycznych z innych starożytnych tekstów, to równie dobrze możemy to zrobić w oparciu o Ewangelie, choć one także niosą ze sobą jakąś ideologię.
Blomberg zastanowił się chwilę, szukając w głowie przykładu, którym mógłby podeprzeć swoją tezę. Wreszcie rzekł:
– Spróbuję to wyjaśnić, sięgając po współczesną analogię odnoszącą się do doświadczenia narodu żydowskiego. Są ludzie, którzy – zazwyczaj z powodów rasistowskich – zaprzeczają lub umniejszają dramatowi Holokaustu. Tymczasem żydowscy uczeni tworzą muzea, piszą książki, przechowują pamiątki i dokumentują opowieści naocznych świadków, którzy doświadczyli tego piekła. Przyświeca im cel ideologiczny, a mianowicie pragnienie, by coś takiego nigdy więcej już nie miało miejsca, a jednocześnie starają się być obiektywni i wierni prawdzie historycznej. Chrześcijaństwo również opiera się na przekazie, zgodnie z którym Bóg postanowił wkroczyć w ludzką czasoprzestrzeń w osobie Jezusa z Nazaretu. Historia ta niesie ze sobą konkretną ideologię, a chcąc ją rozpowszechniać, chrześcijanie starają się jak najrzetelniej opisywać fakty historyczne.
Przez chwilę analizowałem to, co powiedział.
– Czy jest to dla pana zrozumiałe? – obrócił się lekko i zapytał, patrząc mi prosto w oczy.
Potwierdziłem kiwnięciem głowy.
Stwierdzić, że Ewangelie opierają się na bezpośredniej czy pośredniej relacji naocznych świadków to jedno, ale udowodnienie, że choć zostały one spisane wiele lat później, utrwalono ich oryginale brzmienie, to zupełnie coś innego. Wiedziałem, że jest to główna kość niezgody pomiędzy zwolennikami a sceptykami Ewangelii, dlatego czym prędzej skierowałem swoje uwagi do Blomberga.
Jeszcze raz sięgnąłem po znaną książkę Armstrong – Historię Boga.
– Proszę posłuchać kolejnego fragmentu – powiedziałem.
O Jezusie wiemy bardzo niewiele. Pierwszy pełny opis jego życia znajdujemy w Ewangelii według świętego Marka, napisanej około roku 70, czyli jakieś czterdzieści lat po śmierci Jezusa. Wówczas na fakty historyczne zdążyły się już nałożyć elementy mistyczne, ukazujące, jak wielkie znaczenie miał Jezus dla swych wyznawców. Święty Marek przekazuje nam raczej owo znaczenie niż bezpośredni, wiarygodny wizerunek9.
Wrzuciłem książkę z powrotem do torby i ponownie spojrzałem na mojego rozmówcę.
– Niektórzy badacze twierdzą, że Ewangelie zostały zredagowane na tyle późno, że opisane w nich wydarzenia zdążyły obrosnąć w legendy, na skutek czego Jezus, który był zaledwie mądrym nauczycielem, urósł do rangi mitycznego Syna Bożego. Czy takie opinie mogą być słuszne? A może są jakieś dowody na to, że Ewangelii wcale nie napisano tak późno, by legendy rzeczywiście mogły przesłonić prawdę?
Oczy Blombrega zwęziły się, a jego głos przybrał stanowczy ton.
– Mówi pan o dwóch różnych kwestiach, których nie należy łączyć. Według mnie są dowody na to, że Ewangelie rzeczywiście zostały spisane wcześnie, ale nawet gdyby było inaczej, argumenty Armstrong mnie nie przekonują.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Nawet w bardzo liberalnych kręgach akademickich szacuje się na ogół, że Ewangelia Marka powstała w latach siedemdziesiątych, Ewangelie Mateusza i Łukasza – w latach osiemdziesiątych, a Ewangelia Jana – w latach dziewięćdziesiątych. Przy czym uwaga: to z pewnością czas, w którym niektórzy naoczni świadkowie działalności Jezusa jeszcze żyli – również ci wrogo nastawieni, mogący korygować ewentualne podkoloryzowane relacje na temat Jezusa. Widzi pan zatem, że te rzekomo późne czasy powstania Ewangelii nie są w rzeczywistości aż tak późne. Zaraz podam bardzo pouczające porównanie. Autorami dwóch najstarszych biografii Aleksandra Wielkiego są Arrian i Plutarch. Biografie te powstały ponad czterysta lat po śmierci bohatera, czyli po roku 323 przed Chrystusem. Mimo to historycy są zgodni, że są to teksty wiarygodne. Owszem, z czasem pojawiło się mnóstwo fantastycznych legend z Aleksandrem Wielkim w roli głównej, ale nastąpiło to dopiero wiele lat po wydaniu jego biografii przez Arriana i Plutarcha. Innymi słowy, przez jakieś pięć wieków historia Aleksandra Wielkiego pozostała zasadniczo nienaruszona. Legendy zaczęły się rozwijać dopiero w ciągu kolejnych pięciuset lat. Jeśli odniesiemy ten przykład do przypadku Ewangelii, dojdziemy do wniosku, że to, czy zostały one spisane sześćdziesiąt czy trzydzieści lat po śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa, nie ma tak naprawdę większego znaczenia. Można nawet powiedzieć, że to zupełnie nieistotne.
Wiedziałem, do czego Blomberg zmierza, lecz wciąż miałem pewne wątpliwości. Intuicyjnie czułem, że im mniej czasu upłynie od wydarzenia do jego opisania, tym większe prawdopodobieństwo, iż w relacji nie będzie legend czy zniekształconych wspomnień.
– Powiedzmy, że ma pan rację. Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do czasu powstania Ewangelii – powiedziałem. – Wspomniał pan, że istnieją powody, by sądzić, iż zostały one spisane jeszcze wcześniej, niż pan określił.
– Owszem – potwierdził – i mogę poprzeć ten wniosek, odnosząc się do Dziejów Apostolskich, których autorem jest ewangelista Łukasz. Historia opisana w Dziejach nagle się urywa. Oto św. Paweł, który jest głównym bohaterem tej księgi, zostaje zatrzymany w Rzymie i osadzony w areszcie domowym. Nie wiemy, co dzieje się potem, jak kończy się jego historia. Nie dowiemy się tego z Dziejów Apostolskich, bo najprawdopodobniej zostały one napisane przed skazaniem Pawła na śmierć.
Blomberg mówił dalej z coraz większym entuzjazmem:
– Może to oznaczać, że Dzieje Apostolskie zostały ukończone najpóźniej do roku 62. Mając tę datę jako punkt odniesienia, możemy wysnuć dalsze wnioski. Jako że Dzieje stanowią drugą część dwutomowego dzieła, to część pierwsza, czyli Ewangelia według św. Łukasza, musiała powstać wcześniej. A ponieważ Łukasz zawarł w swej Ewangelii fragmenty relacji Marka, to Ewangelia Marka musi być jeszcze starsza. Choćbyśmy nawet założyli, że teksty te zostały stworzone w odstępie jednego roku, to i tak okazałoby się, że Ewangelia Marka powstała nie później niż w roku 60, a może nawet pod koniec lat pięćdziesiątych I wieku. Skoro Jezus został skazany na śmierć w 30 lub 33 roku, to mamy do czynienia z zapisem sporządzonym zaledwie trzydzieści lat później.
Blomberg oparł się w fotelu z triumfalnym wyrazem twarzy.
– Z perspektywy historycznej – dodał – zwłaszcza w porównaniu z biografią Aleksandra Wielkiego, to zaledwie krótka chwila.
Rzeczywiście, byłem pod wrażeniem jego dowodu, że czas, który upłynął od śmierci i zmartwychwstania Jezusa do powstania Ewangelii, jest praktycznie bez znaczenia według historycznych standardów. Mimo to chciałem pozostać przy tej kwestii. Postanowiłem cofnąć zegary tak daleko, jak to tylko możliwe, aby odnaleźć możliwie najstarsze informacje dotyczące Jezusa.
Wstałem i podszedłem do regału z książkami.
– Jestem ciekaw, czy można cofnąć się jeszcze bardziej – powiedziałem, odwracając się do Blomberga. – Jak stare mogą być najistotniejsze wierzenia związane z osobą Jezusa: Jego mesjańska rola, zmartwychwstanie i Boże synostwo?
– Pamiętajmy, że księgi Nowego Testamentu nie są ułożone w porządku chronologicznym – rozpoczął uczony. – Ewangelie powstały później niż niemal wszystkie listy Pawła, który najprawdopodobniej zaczął je pisać pod koniec lat czterdziestych. Większość z jego najważniejszych listów pojawiła się w latach pięćdziesiątych. Poszukiwanie najstarszych przekazów o Jezusie można zacząć od analizy Pawłowych listów i pytania: czy pisząc je, Apostoł mógł sięgać do jeszcze starszych źródeł?
– Jaką odpowiedź można na to pytanie uzyskać? – zapytałem.
– Badając listy, odkryjemy, że Paweł cytował w nich kredo, czyli wyznania wiary, a także hymny opracowane przez pierwsze wspólnoty kościelne. Sięgają one samych początków chrześcijaństwa – czasów tuż po zmartwychwstaniu. Jedno z najbardziej znanych wyznań wiary znajdujemy w Flp 2,6-11, gdzie mowa jest o Jezusie istniejącym „w postaci Bożej”, i w Kol 1,15-20, gdzie Jezus „jest obrazem Boga niewidzialnego”, w którym wszystko zostało stworzone i przez którego Bóg wszystko ze sobą pojednał, „wprowadziwszy pokój przez krew Jego krzyża”. Te deklaracje z pewnością mówią wiele na temat tego, co myśleli o Jezusie pierwsi chrześcijanie. Jednak z perspektywy historycznej najważniejszym kredo jest prawdopodobnie to pochodzące z 1 Kor 15, gdzie Paweł wyraźnie daje do zrozumienia, że przekazuje nam tradycję ustną pierwotnego Kościoła w zasadniczo niezmienionej formie.
Blomberg odnalazł w Piśmie Świętym właściwy fragment i go odczytał:
Przekazałem wam na początku to, co przejąłem:że Chrystus umarł – zgodnie z Pismem – za nasze grzechy, że został pogrzebany, że zmartwychwstał trzeciego dnia, zgodnie z Pismem; i że ukazał się Kefasowi, a potem Dwunastu, później zjawił się więcej niż pięciuset braciom równocześnie; większość z nich żyje dotąd, niektórzy zaś pomarli. Potem ukazał się Jakubowi, później wszystkim Apostołom10.
– I tu dochodzimy do sedna sprawy – oznajmił mój rozmówca. – Jeśli ukrzyżowanie miało miejsce w roku 30, to Paweł nawrócił się około 32 roku. Wkrótce potem udał się do Damaszku, gdzie spotkał się z niejakim Ananiaszem i innymi uczniami Jezusa. Jego pierwsze spotkanie z Apostołami w Jerozolimie z kolei nastąpiło około 35 roku. Mniej więcej w tym okresie Paweł natknął się na wspomniane wyżej kredo, które najwyraźniej stanowiło już gotową formułę stosowaną w pierwszych wspólnotach kościelnych. Tym samym mamy potwierdzenie najważniejszych faktów związanych z odkupieńczą śmiercią Jezusa wraz ze szczegółową listą osób, którym ukazał się On po zmartwychwstaniu, przy czym dane te pochodzą z okresu od dwóch do maksymalnie pięciu lat po tych wydarzeniach! Nie możemy zatem zaliczyć tego przekazu do mitów, które miałyby powstać w ciągu czterdziestu kilku lat, co sugeruje Armstrong. Istnieją natomiast poważne podstawy, by stwierdzić, że chrześcijanie zaczęli przekazywać prawdę o zmartwychwstaniu już dwa lata po tym fakcie, choć jeszcze nie w formie pisemnej. To, o czym teraz mówię, jest bardzo istotne – ciągnął, podnosząc nieco głos dla podkreślenia znaczenia swej wypowiedzi. – Nie mówimy już nawet o odstępie trzydziestu czy sześćdziesięciu lat, który i tak jest krótki w porównaniu z okresem pięciuset lat powszechnie akceptowanym przez historyków; mówimy o odstępie dwuletnim!
Trudno było dyskutować z tymi argumentami. Niewątpliwie obalały one zarzut, zgodnie z którym zmartwychwstanie – będące dla chrześcijaństwa koronnym dowodem na boskość Jezusa – to mit wynikający z faktu, że relacje naocznych świadków zostały zniekształcone przez legendy narosłe w długim okresie czasu, jaki upłynął do ich zapisania. Muszę przyznać, że bardzo mnie to uderzyło, bo zanim się nawróciłem, był to jeden z moich najpoważniejszych zarzutów wobec chrześcijaństwa.
Oparłem się o regał. Omówiliśmy już wiele zagadnień, a kulminacyjny wywód Blomberga wydawał się doskonałym momentem na zrobienie przerwy.
Robiło się późne popołudnie. Rozmawialiśmy dość długo bez przerwy, ale stwierdziłem, że nie zakończę spotkania, dopóki nie sprawdzę relacji naocznych świadków tak, jak sprawdziłby je prawnik czy dziennikarz śledczy. Musiałem ustalić, czy wytrzymają one tę próbę, czy też w najlepszym przypadku okażą się wątpliwe, a w najgorszym – niewiarygodne.
Jako że podstawowe kwestie zostały już omówione, zaproponowałem Blombergowi, aby wstał i rozprostował kości, zanim zasiądziemy do dalszej dyskusji.
Zagadnienia do refleksji lub dyskusji:
1. W jaki sposób relacje naocznych świadków wpływają na twoje opinie? Jakie środki zwykle stosujesz, aby sprawdzić, czy opowiedziana przez kogoś historia jest prawdziwa i wiarygodna? Czy sądzisz, że opowieści zawarte w Ewangeliach wyszłyby zwycięsko z takiej próby?
2. Czy według ciebie Ewangelie mogą nieść ze sobą przekaz teologiczny, a zarazem wiernie oddawać prawdę o opisanych w nich wydarzeniach? Dlaczego? Czy w udzieleniu odpowiedzi na to pytanie pomaga ci analogia Holokaustu przytoczona przez Blomberga?
3. Czy i w jaki sposób wypowiedź Blomberga na temat pierwszych informacji dotyczących Jezusa wpływa na twoje zdanie o wiarygodności Ewangelii?
Oto pozycje, w których można znaleźć więcej informacji na ten temat:
Barnett Paul, Is New Testament Reliable?, wyd. II, Downers Grove, IL: InterVarsity Academic, 2005.
Bauckham Richard, Jesus and the Eyewitnesses, Grand Rapids: Eerdmans, 2008.
Blomberg Craig L., Can We Still Believe the Bible?, Grand Rapids: Brazos Press, 2014.
Blomberg Craig L., The Historical Reliability of the Gospels, wyd. II, Downers Grove, IL: InterVarsity Academic, 2007.
Blomberg Craig L., The Historical Reliability of John’s Gospel, Downers Grove, IL: InterVarsity Press, 2001.
Bruce F.F., Wiarygodność pism Nowego Testamentu, przekład: Wojciech Maj, wyd. Aeropag, Katowice 1991.
Cowan Stephen B. i Terry L. Wilder, In Defense of the Bible, Nashville, TN: Broadman & Holman, 2013.
Eddy, Paul Rhodes i Gregory A. Boyd, The Jesus Legend: A Case for the Historical Reliability of the Synoptic Jesus Tradition, Grand Rapids: Baker Academic, 2007.
Keener Craig S., The Historical Jesus of the Gospels, przedruk, Grand Rapids: Eerdmans, 2012.
Roberts Mark D., Can We Trust the Gospels?, Wheaton, IL: Crossway, 2007.
Stein Robert H., Criteria for the Gospels’ Authenticity, w: Contending with Christianity’s Critics, Paul Copan i William Lane Craig, red., s. 88-103, Nashville, TN: B&H Academic, 2009.
2 Lee Strobel, Youth’s Testimony Convicts Killers, but Death Stays Near, „Chicago Tribune”, 25 października 1976.
3 Wszystkie wywiady zostały zredagowane pod kątem spójności, jasności i poprawności.
4 Św. Ireneusz z Lyonu, w: Chwałą Boga żyjący człowiek, wybór i komentarz: Jean Comby, Donna Singles, tłum. ks. Wincenty Myszor, Wydawnictwo M – Znak, Kraków 1999, s. 34-35.
5 Arthur G. Patzia, The Making of the New Testament, Downers Grove, IL: InterVarsity Press, 1995, s. 164.
6 Tamże, s. 49.
7 Karen Armstrong, Historia Boga, przeł. Barbara Cendrowska, wyd. VIK, Warszawa 2010, s. 103-104.
8 William Lane Craig, The Son Rises: Historical Evidence for the Resurrection of Jesus, Chicago: Moody Press, 1981, s. 140.
9 Karen Armstrong, dz. cyt., s. 101.
10 1 Kor 15,3-7.
ROZDZIAŁ II
Czy biografie Jezusa przetrwają próbę prawdy?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ III
Czy biografie Jezusa zostały poprawnie przechowane?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ IV
Czy oprócz Ewangelii istnieją wiarygodne dokumenty potwierdzające działalność Jezusa?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ V
Czy archeologia potwierdza biografię Jezusa?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ VI
Czy Jezus historii jest taki sam jak Jezus wiary?
Dostępne w wersji pełnej
Część 2
ROZDZIAŁ VII
Czy Jezus rzeczywiście uważał siebie za Syna Bożego?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ VIII
Czy Jezus był zdrowy psychicznie?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ IX
Czy Jezus spełniał kryteria bycia Bogiem?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ X
Czy na pewno tylko Jezus pasuje do opisu Mesjasza?
Dostępne w wersji pełnej
Część 3
ROZDZIAŁ XI
Czy śmierć Jezusa to bujda, a zmartwychwstanie – mistyfikacja?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XII
Czy ciała Jezusa na pewno nie było w grobie?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XIII
Czy po śmierci krzyżowej widziano Jezusa żywego?
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XIV
Czy istnieją dowody pośrednie świadczące o zmartwychwstaniu?
Dostępne w wersji pełnej
ROZSTRZYGNIĘCIE:
Na co wskazują wnioski i co to dla nas oznacza?
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁUThe Case for Christ Copyright © 1998, 2016 by Lee Strobel
Published by arrangement with The Zondervan Corporation L.L.C, a division of HarperCollins Christian Publishing, Inc.
PRZEKŁAD NA JĘZYK POLSKILaura Bigaj
Copyright polskiego przekładu © 2018 Dom Wydawniczy „Rafael”
KOREKTAAgata ChadzińskaAgata Pindel-Witek
PROJEKT OKŁADKIMarta Zdebska
NA OKŁADCEWykorzystano plakat Pure Flix
Cytaty biblijne za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia, wyd. IV, Pallottinum, Poznań 2003, http://biblia.deon.pl/2010/index.php.
ISBN 978-83-756-9780-3
© 2018 Dom Wydawniczy „Rafael”
ul. Rękawka 51
30-535 Kraków
tel./fax 12 411 14 52
e-mail: [email protected]
www.rafael.pl
E-booki dostępne na:
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Anna Jakubowska