Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeden z najważniejszych kalejdoskopów w historii literatury.
Nawet huta wrze od piękna, gdy przez jej bramę przechodzi Bohumil Hrabal.
Niniejszy zbiór zawiera siedem zróżnicowanych opowiadań. Pomimo iż zostały opublikowane książkowo w tym samym roku co Pociągi pod specjalnym nadzorem, ukazują inne oblicze autora, zdecydowanie bardziej bezkompromisowe. Nieprzypadkowo ich ekranizacja trafiła na tzw. czarną listę i musiała czekać na premierę przez ponad dwie dekady. Taka była wówczas cena za nieustępliwość artystyczną.
Na Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać składają się teksty stanowiące jeden z najważniejszych kluczy do zrozumienia twórczości Bohumila Hrabala oraz źródeł jej poetyckości oraz ponadczasowości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 154
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Inzerát na dům, ve kterém už nechci bydlet
Copyright © 1965, Bohumil Hrabal Estate, Zürich, Switzerland
Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2024
All rights reserved
Książka została wydana dzięki wsparciu finansowemu Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, udostępnianie i rozpowszechnianie całości lub fragmentów bez pisemnej zgody wydawnictwa zabronione.
Projekt okładki: Radosław Bączkowski, Quite Studio
Redakcja: Klaudia Kościelska, AD FONTES
Korekta: Ewa Żak
Wydawca:
Stara Szkoła Sp. z o.o.
Rudno 16, 56-100 Wołów
www.stara-szkola.com
ISBN: 978-83-67889-36-0
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek
Do mojego pokoju co rano wchodzi gospodarz, słyszę jego kroki. A pokój jest tak długi, że od łóżka do drzwi można by jeździć rowerem. Gospodarz pochyla się nade mną, a potem spogląda za siebie, gestykuluje do kogoś stojącego w progu i mówi: – Pan Kafka jest w łóżku. – Trzykrotnie stuka palcem w powietrze i wychodzi, powoli kroczy ku drzwiom, a gospodyni podaje mu tam blaszaną tacę z rogalikiem i kubkiem kawy, mój gospodarz mi to przynosi, a ponieważ trzęsą mu się ręce, kubek szczęka na tacy. Po takich pobudkach zastanawiam się czasem, co by się stało, gdyby pewnego razu nawiedził mnie rano i powiedział, że mnie nie ma. Przeraziłbym się, bo tę tradycję podtrzymują od półtora roku na pamiątkę pierwszego mojego tygodnia tutaj, kiedy to codziennie przynosili mi śniadanie, lecz nie zastawali mnie w łóżku.
Lało się wówczas z nieba jak w trzeciorzędzie. Woda sunęła korytem rzeki w monotonnym rytmie, a ja stałem w tym ulewnym deszczu i nie wiedziałem, czy mam zapukać palcem wskazującym, czy odejść. Liście wyglądające jak pagony szeleściły w koronach drzew, światło kilku lamp przedzierało się przez gałęzie, a w uchylonych drzwiach pokoju rozbierało się ciało do snu lub miłości. Nocna latarnia posłała mój cień wprost na czołowe zderzenie z emaliowanymi drzwiami wejściowymi. A ja dumałem, czy ów cień przybył tam sam, czy z kimś. Drżałem wówczas, albowiem nocą deszcze są zimne, a odciski butów w błocie szybko nikną. Lecz dobrze jest mieszkać w lęku i słyszeć szczękanie własnych zębów, dobrze jest wieść życie ku zagładzie, a rano zaczynać je od nowa. Dobrze jest również żegnać się na zawsze i błogosławić nieszczęście niczym ten mądrala Hiob. Jednak wtedy, w tym obfitym deszczu, stałem i nie wiedziałem, czy zapukać, czy raczej odejść, bo nie potrafiłem wygrzebać z mózgu swojego zazdrosnego oka. Modliłem się: o, deszczowa nocy, nie każ mi tu stać; o, deszczowa nocy, nie porzucaj mnie tu na pastwę banalnego piękna, pozwól mi chociaż klęczeć w błocie i wpatrywać się w zamknięty dom. Potem rano spytałem: – Polduniu, czy pani mnie jeszcze chociaż lubi? – Odpowiedziała: – A czy pan mnie lubi? – Przy kolejnym przebudzeniu spytam: – Papieżu, śpisz? – Być może kiedyś lusterko, które przyłożę jej do ust, nie zasnuje się parą.
Idę teraz przez Ungelt, patrzę na katedrę Świętego Jakuba, w której brał ślub cesarz Karol. Na rogu Małej Sztupartskiej mój gospodarz oberwał po gębie, nie dlatego, że był milicjantem w służbie moralności, lecz dlatego, że rozdzielał dwóch pijanych facetów. Tam, na Ungelcie, stoi domek, w którym pomieszkiwałem kiedyś na poddaszu, a przez mój pokój chodził do swojego pokoju ślepy akordeonista. Oj, bardzo mnie ciekawi, jak też cesarz Karol kochał tę księżniczkę, co gołymi rękami prostowała podkowy i zwijała cynowe tace w rożki. Oj, ciekawi mnie to, patrzę na podcienie, po których przechadzała się markiza della Strande. Ponoć skórę miała tak delikatną, że gdy piła czerwone wino, wyglądała, jakby wlewała je do szklanej rurki.
I wkraczam do domu, w którym mieszkam. Za dawnych czasów w kościele tyńskim zerwał się z dzwonnicy dzwon, przeciął powietrze, potem dachówki o wdzięcznych nazwach mnichy i mniszki, przebił się przez sufit i wpadł do pokoju, zajmowanego obecnie przeze mnie. Gospodyni opiera się o ponure okno nade mną, firany powiewają, a niewidzialny świat ożywa. Wychylam się z trzeciego piętra, niemal mógłbym dosięgnąć kamiennej ściany kościoła. A gospodyni opuszcza do mnie z góry asparagus swych złotawych włosów, pachnących jagodowym winem. Patrzę na Matkę Boską, przycementowaną do muru, surową niczym margrabia Gero. Przechodnie idą wzdłuż ratusza, pozdrawiając nieznanego żołnierza.
– Wie pan co? – szepcze do mnie gospodyni. – Niech pan tu przyjdzie, damy sobie takiego małego, przyjacielskiego buziaka. No, niechże się pan nie da prosić, panie Kafka!
Ja na to:
– Proszę się nie gniewać, ale dochowuję wierności tej mojej.
– No tak – syczy. – Ale do picia i włóczenia się to jest pan pierwszy! – I odbiega od okna, zabierając ze sobą zapach jagodowego wina. Firanki się wydymają, potem powoli opadają, a później znów tysiące kolibrów biorą w dzióbki tę organtynę niczym tren królewski, a firanki znów unoszą się od przeciągu. Gdzieś w kamienicy ktoś powtarza na fortepianie wprawki, pod oknami stoi jakiś obdartus, a jego twarz jest styrana dokładnie tak samo jak stara walizka, którą trzyma w dłoni. Po ścianach świątyni ścieka rtęć. Opuchnięte sowy i pawiany usnęły na gzymsach.
– Pozwolę sobie zaoferować szczoteczki do zębów.
– No też coś, to już przesada.
– Aż z Francji, nylonowe, tuzin za dwieście pięćdziesiąt osiem koron.
– Nie, nie, nie, to już przesada.
– Za drogie? Nie sądzę, ale pięknie potańczą sobie klienci na parkietach wypucowanych naszymi produktami, panie asystencie.
– To dlatego tak szlochała!
– Mogę również wyjawić, że mamy w magazynie nowość: szczotki do dziecięcych włosków. Czy zapisać zamówienie?
– Owszem, ale nie mogę jej opuścić.
– Towary za dewizy, polecam.
– Cały twój dom zasypię kwiatami i klątwą.
– Natomiast przy płatności gotówką dwa procent rabatu.
– Wysłałbym towar na koszt nadawcy, byłby tu w przyszłym tygodniu. A to? To jest preparat produkowany przez firmę Hrzivnacz i spółka. Tak, to ta, której właściciel się powiesił. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Musiałby pan być najpierw na tyle uprzejmy, by wyjaśnić mi, dlaczego nasz sędzia powiatowy oszalał i dlaczego lekarz sądowy uśmiechnął się na widok jego zwłok. Przecież wystarczy nieco mocniej zacisnąć krawat i spytać swój cień: Na ile procent żyjesz, bracie?
Wyskakuję z łóżka i przechylam się przez parapet na ulicę jak do studni. W dole jasnowłosa głowa kobiety całuje się z młodzieńcem, pocałunki jak razy biczem. A podmuch wiatru unosi je w górę, aż ku memu łóżku.
– Nie cofaj się, to już wcale mnie nie kochasz? – Blondynka napiera, a bańki ciszy wzlatują ku księżycowi ćwiczącemu na drążku nocy, zza trzech ścian dobiega mnie chrapot kucharza, z którym mieszkałem. Kupowałem codziennie świeży chleb, bo bym nie usnął. Ten kucharz potrafi chrapać tak, że musiałem wciskać sobie do uszu zatyczki z miękkiego chleba, zamurowywać się tak każdej nocy. Teraz ta blondynka kładzie się delikatnie na stercie piasku pod kościołem i ciągnie tego młodziana na siebie. Przez kochanków przetacza się kilka obręczy umazanych wapnem, hałasują narzędzia murarskie, ale oni nic sobie z tego nie robią. Biała obręcz toczy się po uliczce niczym księżyc w pełni. Matka Boska ma przycementowane ręce, nie może nawet zasłonić syneczkowi oczu.
Potem zamykane są kolejne bary: „Figaro”, „Pająk”, „Chapeau Rouge”, „Romania” i „Magnet”. Za rogiem ktoś wymiotuje, na rogu rynku Staromiejskiego jakiś obywatel krzyczy:
– Proszę pana, ja jestem Czechosłowakiem!
A drugi uderza go w twarz i mówi:
– I co z tego?
Z podcienia wygląda kobieta, leci jej z nosa krew, tak jakby przed chwilą powiedziała złemu obywatelowi: Proszą pana, ja jestem Czechosłowaczką. A pośrodku rynku ubrany na czarno mężczyzna ciągnie piękną damę w kwiecistej sukni, wlecze ją przez kałużę i skarży się niebu:
– No niezłą dziwkę poślubiłem!
Dama obejmuje go za nogi, ale mężczyzna w czerni odkopuje ją, ona pada na wznak do tej kałuży, skulona niczym fotografia w owalnej ramie, a jej włosy unoszą się na brudnej powierzchni jak morszczyny. Dopiero teraz ten mężczyzna w garniturze jest zadowolony. Klęka w wodzie, owija sobie te włosy wokół dłoni, obraca twarz zapłakanej kobiety i wodzi palcem po kochanych rysach, potem pomaga jej wstać, wieszają się na sobie nawzajem, całują i odchodzą niczym Święta Rodzina. Zmierzają na placyk, gdzie przy knajpie „U księcia regenta” ten czarny mężczyzna zamachuje się, jakby dobywał szabli, a jego okrzyk wypełnia pustą przestrzeń:
– Duch pokonał materię.
Potem przemyka tramwaj z wisielcami dyndającymi za ręce, jakiś przechodzień upada i próbuje podpalić bruk. Nad miastem stoi teraz w rozkroku niewidzialny byk, a widoczne jest jedynie jego różowe jądro.
Czasem już popołudniem zachodzę na Kotce[1]. Na rogu kupuję sobie horoskop na wszystkie miesiące, dziewiarkom lecą z nosów kolorowe wstęgi, gdy mierzą je łokciem, zielarkom co dzień kiełkują z tyłu głowy słoneczniki. Z nor często wytaczają się tam staruszki z twarzami pociętymi znakami zodiaku, a zamiast oczu mają dwa kawałki lamparciej skóry. Wynoszą w świat zbyteczne szpargały. Jedna sprzedaje zielone róże z piór, miecz admiralski i wypchaną małpę. Na targu Węglowym kwiaciarki mają w kangurzych kieszeniach tulipany we wszystkich kolorach. Na wystawach przy Rycerskiej gołąbki pieszczą sobie nawzajem szyje, a papużki latają w klatkach niczym liryczne metafory. Kilka chomików kanadyjskich próbuje wydostać się na wolność przez wysoki komin terrarium. Kiedyś za trzysta koron zostałem na chwilę świętym. Wykupiłem wszystkie szczygły, po czym własnoręcznie je uwolniłem. Ach, to uczucie, gdy wylatuje wam z dłoni przestraszony ptaszek! A potem idę na targowisko, gdzie staruszki sprzedają na talerzykach skrzepłą krew. Śmierdzi tam noworodkami, zasikanymi siennikami, octem i konopiami. W furgonetce obdzierają ze skóry martwe jagnięta. Uderzające, że to zwierzęta płacą swoim cierpieniem za nasze najważniejsze święta. Za Boże Narodzenie – ryby, za Wielkanoc – koźlęta i jagnięta. Przypomina mi się domowe świniobicie, kiedy to kiepsko dźgnęliśmy wieprza, a on zarył się pod gnój, bo wolał się utopić w gnojówce, niż jeszcze raz zobaczyć rzeźnika z nożem w dłoni.
Potem przyśpieszam, ale na próżno. Piwo, które kupiłem, zwietrzało. W biurze braci Zinner, z pięcioma piętrami wypełnionymi pod sufit zabawkami, magazynier trzęsie się ze złości i mówi:
– Słuchaj no, Pływaczek, wysłaliśmy cię po piwo, a nie po eliksir do wskrzeszania umarlaków! Już myśleliśmy, że dopiero zbierasz chmiel!
Jego pomocnik podbija stawkę:
– Te, Kafka, kiedy ci znów umrze wujek Adolf? Czekamy na kolejny akt!
– Lada chwila – mówię i biorę faktury, a potem przez cały dzień odhaczam i przeliczam dwa wagony dziecięcych zabawek.
Karabinier, żołnierz z łodzią, żołnierz w hełmie, maszerujący oficer, generał w płaszczu, dobosz, trębacz, róg leśny, duży bęben, leżący żołnierz z karabinem, artylerzysta z wyciorem, oficer stojący z mapą…
Odhaczam figurki, myśląc o tym, że wciąż jestem z kimś mylony, dom rodzinny opuściłem już tyle lat temu, ale nadal gdy ktoś w okolicy narzyga lub wydziera się po nocy, do mojej matki zbiegają się sąsiedzi i czynią jej wyrzuty: Ten pani hultaj znów zakłócał ciszę nocną, czy on kiedyś przestanie pić?
Geodeta, piszący telefonista, motocyklista, leżący ranny, dwaj sanitariusze, lekarz w białym fartuchu, pies sanitarny, żołnierz leżący z papierosem, dragon na koniu…
Gdy u Marysków umierała ciotka, rano przybiegła pani Marysko i skarżyła się mojej matce, że waliłem im w nocy w okno, a ciotka prawie dostała przed śmiercią rzucawki, tak się zlękła, na pewno to byłem ja, pani Marysko wybiegła za mną i słyszała ten mój okropny chichot… choć od tylu lat nie mieszkam w domu.
Pasąca się krowa, mucząca krowa, stojące cielę, pasące się źrebię, prosięta, stojący kot z kokardą, dziobiąca kura, młode tygrysy, hiena plamista, niedźwiedź stojący na tylnych łapach, bawół amerykański, niedźwiedź polarny – młode, małpa drapiąca się…
Patrzę, jak weterynarz pochyla się nad chorym bydlęciem, jak mówi księgowemu, że przepisuje roztwór do czyszczenia zaśniedziałych sztućców, ale do mnie krzyknął, żebym szybko podbiegł, wziął pędzelek i wcierał ten roztwór w kopyta, a potem każe rozewrzeć wołowi pysk trzonkiem od siekiery i nacierać go również od środka. A ja tylko gapię się na tego weterynarza i nie potrafię mu powiedzieć, że to nie moje woły, że ja tylko patrzę.
Kozica górska, dzik, pastuch, chłop, kominiarz, kowboj stojący, Indianin rzucający lassem, zając siedzący duży, harcerz w kapeluszu, pies pasterski…
Wchodzę do synagogi, a tam nachyla się ku mnie jakiś ubłocony Żyd i szepcze:
– Czyżby pan też ze Wschodu?
Potakuję głową.
Potem poszedłem na piwo, a tam siedzieli dwaj faceci. Jeden z nich mówi do mnie:
– Jesteś piekarzem, nie?
Przytaknąłem, a on zatarł ręce i powiedział:
– Od razu to po tobie poznałem. – Sięgnął po karty i dodał: – Brakuje nam trzeciego do mariasza, za symplę korona, za dublę dwie, rozdaję pierwszy…
Maryja, Jezus, Święty Józef, król stojący, król czarnoskóry, pasterz z jagniątkiem, anioł, Beduin, owce pasące się, pies pasterski…
Te dwa wagony zabawek odhaczam przy ulicy Maisla u braci Zinner, hurtownia zabawek i towarów galanteryjnych, więc po pracy chętnie sobie spaceruję. Lecz wciąż potykam się o wszystkie te zabawki, które przeszły mi dziś przez ręce. Lubię włóczyć się po Kampie, gdzie dzieci kreślą na asfalcie obrazki, łażą na czworakach, a ich malunki rozrastają się na budynki tak wysoko, jak sięgnie dziecięca dłoń. Zachwyca mnie portret mężczyzny, którego kapelusz jest namalowany jednocześnie z przodu i z tyłu, a zakryte ucho sterczy nad głową jak pytajnik, jak herb.
– Ty to namalowałaś? – pytam dziewczynki, kończącej właśnie to dzieło, ma błękitne pukle niczym naboje ze strzelby myśliwskiej.
– Tak, ale to nic takiego – mówi, zmazując bucikiem ten portret, choć mógłby przecież spokojnie zawisnąć w galerii. – Uczesałby mnie pan?
– Jeśli chcesz… – odpowiadam.
A dziewczynka siada okrakiem na ławce, jedną nogę podwija pod siebie, ja siadam za nią, podaje mi przez ramię grzebień, a ja ją czeszę. Mruży oczy, a potem obserwuje spadający liść i mówi:
– Już go bolały ręce, więc się puścił.
Szybko zapada zmrok, po serpentynach Petrzyna zjeżdżają rowerzyści, na głowach mają lampy górnicze, łodzie płyną po nefrytowej wodzie, a przy każdym ruchu wioseł wyławiają z toni dwanaście łyżek Alpacca. Obok ławki kroczy ślepiec prowadzący ślepą kobietę, za radar służy im biała laska.
– O czym myślisz, kiedy tak malujesz po asfalcie? – pytam dziewczynkę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Chodzi o ulicę V Kotcich, znajdującą się w Pradze na Starym Mieście.
Jeden z najważniejszych tekstów literatury czeskiej
Niewielka czeska stacja kolejowa pod koniec drugiej wojny światowej. Zawiadowca hoduje gołębie, dyżurny ruchu Całusek uwodzi kobiety, a Miłosz Łono powraca do pracy po nieudanej próbie samobójczej. Te trzy tragikomiczne postacie trafi ają nagle na scenę historii, ponieważ to właśnie przez ich stację mkną niemieckie pociągi pod specjalnym nadzorem, wiozące amunicję na front. Czy któryś z tych mężczyzn postanowi je powstrzymać? Jaką cenę przyjdzie mu za to zapłacić?
Czesi to śmiejące się bestie. To właśnie z Pociągów pod specjalnym nadzorem pochodzi to kultowe stwierdzenie. I nie ma w nim krzty przesady.
Ota Pavel jest mistrzem w wywoływaniu uśmiechu, łez i tego szczególnego ciepła w okolicy serca. W jego książkach zawsze nawet pozornie zwyczajna codzienność wzrusza, a ludzie, zwierzęta, miejsca i zdarzenia zmieniają się nagle w magię.
Tym razem Pavel zabierze nas w wędrówkę po czeskich i słowackich górach, po Pradze oraz po egzotycznej Afryce, a jednocześnie znów pozwoli zajrzeć w głąb swojej wrażliwej duszy. Nie zabraknie również tekstów o sporcie oraz opowiadań poświęconych tacie autora – jednemu z najbardziej charakterystycznych i charyzmatycznych bohaterów literatury czeskiej!
Puchar od Pana Boga to zbiór opowiadań, w których sport stanowi pretekst do opowieści o sprawach najważniejszych: życiu i śmierci, miłości, przyjaźni i pasji. Ota Pavel pisze o zwycięstwach i porażkach równie ujmująco jak o sarnach i rybach.
Doskonała lektura dla czytelników ceniących szczerość, wrażliwość i piękno.
„Może każdy z nas dostanie puchar od Pana Boga, ale będą one różnej wielkości, w zależności od tego, jak zachowywaliśmy się na tym świecie. Jeden będzie zrobiony na przykład z nieba. Inny ze złotych gwiazd. A jeszcze inny z Drogi Mlecznej".
fragment
W 2021 roku mija pół wieku od pierwszego wydania Śmierci pięknych saren, zbioru opowiadań, który podbił serca czytelników i na stałe wpisał się do kanonu literatury światowej.
Za co tak bardzo kochamy Otę Pavla? Co sprawia, że kilka dekad po jego przedwczesnej śmierci wciąż sięgamy po jego książki? Z pewnością są to zawarte w tych tekstach ponadczasowe wartości: miłość, przyjaźń, rodzina i przyroda, a także podszyte delikatnym humorem nostalgia i bezradność wobec przemijającego świata i czasu. Lecz najważniejsza jest być może ta, tak charakterystyczna dla Pavla, magia życia, nieuchwytna, utkana ze słów i przypominająca, że każdy nasz dzień, nawet nie najpiękniejszy, ma olbrzymią wartość, którą jednak musimy odnaleźć przede wszystkim w naszych sercach.
Po raz pierwszy Śmierć pięknych saren ukazuje się w Polsce w wersji autorskiej, bez cenzury.
Dwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej
Czy tak młoda dziewczyna ma szansę ucieczki z życiowej pułapki? Czy jako społeczeństwo wykształciliśmy odpowiedni system pomocy dzieciom? Czy przepaść między córką a rodzicami jest możliwa do przeskoczenia?
Petra Dvořáková, jedna z najważniejszych czeskich pisarek współczesnych, bezkompromisowo porusza ważne tematy społeczne, ubierając je w świetną fabułę. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy pragną znaleźć klucz do świata dziecięcych emocji.