Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ku gwiazdom – i piekłu. Rzucony dziewięćset lat świetlnych od Ziemi, Major Andrew Grayson i załoga OWPA "Waszyngton" muszą zmierzyć się z niewyobrażalnym: kończące się zapasy, obcy świat pełen tajemniczego życia i Dryblasy – niebezpieczni, przebiegli, bardziej świadomi, niż ktokolwiek przypuszczał. Walcząc o przetrwanie, odkrywają tajemnice, które mogą ocalić ludzkość... lub pogrążyć ją na zawsze.
Misja zwiadowcza zmienia się w desperacką walkę o życie – i prawdę, której stawką jest los całego gatunku.
"Autor zamyka historię w mistrzowskim stylu"
Amazon 4,8 gwiazdki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
1. Pobór
2. Ewakuacja
3. Natarcie
4. Łańcuch dowodzenia
5. W ogniu walki
6. Punkt uderzenia
7. Reguły wojny
8. Środek ciężkości
Dla tych wszystkich, którzy z własnej woli udają się w mroczne miejsca, żeby chronić nas przed potworami.
Zanim się tutaj znaleźliśmy, wydawało mi się, że wiem, czym jest mrok, ale się myliłem.
Zawiśliśmy w pustce pomiędzy gwiazdami tak daleko, że światło najbliższego nam słońca musiało wyruszyć ze swojego źródła jeszcze przed moimi narodzinami. Zainstalowany na Meszce osprzęt noktowizyjny stanowił technologiczny majstersztyk. Składał się z matryc wzmacniania obrazu zdolnych powiększyć blask odległych gwiazd pół miliona razy, ale w hełmowym wyświetlaczu wciąż wyglądało to tak, jakbym próbował szukać drogi w zupełnej ciemności, posługując się jedynie mizernym elektroluminescencyjnym ekranem chronografu na nadgarstku. Przez ostatnie dwa tygodnie wykonywaliśmy Meszkami misje zwiadowcze i za każdym razem, gdy wracaliśmy na OWPA „Waszyngton”, widok świateł okrętu pojawiających się w mroku stanowił dla mnie przeżycie graniczące z religijnym. Teraz jednak lotniskowiec został daleko za nami, dryfował w próżni w odległości miliona kilometrów, a my dopiero zaczynaliśmy wypad rozpoznawczy, na który nas posłano.
– Za dziesięć minut dojdziemy do ostatniego znacznika nawigacyjnego, majorze Grayson – nadał pilot z pokładu lotniczego. Podniosłem wizjer hełmu i spojrzałem w lewo, na korytarzyk prowadzący do kokpitu. We wnętrzu jednostki paliły się czerwone światła bojowe, żebyśmy nie stracili zdolności widzenia w ciemności, choć na zewnętrz nie było nic, co dałoby się dostrzec, zresztą na tym etapie wszyscy już umieliśmy poruszać się po okręcie desantowym na ślepo.
– Przyjąłem. Jaki jest najnowszy namiar na nieprzyjaciela? – odparłem.
– Pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od naszej sterburty, wciąż idzie kierunkiem odwrotnym. Żadnego znaku, że wiedzą o naszej obecności.
– Jesteśmy jedynie drobinką kosmicznego śmiecia – skomentowałem. – Nie zwracajcie na nas uwagi, szanowne Dryblasy.
Siedząca naprzeciwko mnie sierżant Mills wycelowała sensory w stronę wskazaną przez pilota. Nawet w półmroku ładowni widziałem wyraz skupienia na jej twarzy.
– I jest – powiedziała po chwili. – Te białe o wiele łatwiej dostrzec.
– „Łatwiej” to dość względne pojęcie – odrzekłem. – Bez cudownych kul wciąż latalibyśmy na ślepo.
Przez kilka ostatnich tygodni desantowce z „Waszyngtona” rozrzucały wszędzie w pobliżu samotnej planety setki cudownych kul, eksperymentalnych nowych dronów optycznych. Powoli konstruowaliśmy sieć optycznych drutów-potykaczy, których wykrycie powinno okazać się niemożliwe dla Dryblasów. Kule katalogowały to, w jaki sposób powinna wyglądać przestrzeń wokół nich, i gdy tylko któryś z okrętów nasiennych obecnych w systemie przechodził pomiędzy dronem a odległą gwiazdą, na chwilę zasłaniając jej światło, drony namierzały taki incydent i przekazywały informację do reszty systemu za pomocą sygnału świetlnego trwającego krócej niż milisekunda.
Podniosłem się z fotela i przeszedłem przez ładownię, żeby chwycić się oparcia siedzenia Mills i spojrzeć na jej ekran sensoryczny. Była jedną z moich kontrolerek walki, młodszą podoficer z trzeciego zespołu sekcji, i „Waszyngton” był dla niej pierwszą dyslokacją bojową po ukończeniu szkoły kontrolerów. Zaliczyliśmy już wspólnie trzy misje i dopiero w połowie drugiej przestała kończyć każde skierowane do mnie zdanie za pomocą „sir”. Miała dwadzieścia trzy lata, ale wyglądała młodziej, przez co zdawałem się sobie niemożliwie stary, choć wciąż zostało mi pół dekady do czterdziestki.
– To pomocne, gdy wiadomo, gdzie skierować celownik – powiedziała. – Proszę na niego spojrzeć. Po prostu sobie leniwie leci.
Popatrzyłem na kontur okrętu nasiennego, zajmującego większość ekranu żołnierki. Nowy rodzaj, który zaobserwowaliśmy po raz pierwszy kilka tygodni temu, według wskazań spektrometru nie był tak naprawdę biały, lecz w różnych odcieniach brudnej szarości. Jednak w porównaniu z typami okrętów nasiennych, jakie poznaliśmy wcześniej, równie dobrze mógłby być pomalowany na jaskrawopomarańczowo. Jego kadłub nie tylko odbijał odległe światło, zamiast je pochłaniać, ale też pokazywał się w podczerwieni, dzięki czemu tysiąc razy łatwiej było go namierzać i w niego celować.
– Tysiąc siedemset metrów – odczytałem ze skali nałożonej przez komputer w dolnej części ekranu. – Mały. Te spotkane dotąd były zwykle niemal dwa razy dłuższe.
– Może oni mają różne typy okrętów, jak my? – podsunęła Mills.
– Fregata Dryblasów – powiedziałem, a ona zachichotała cicho. Jednostka na jej ekranie wciąż była niemal trzy razy dłuższa od „Waszyngtona” i zapewne dwa razy masywniejsza, zatem myślenie o niej w kategoriach małego okrętu niosło w sobie mroczny humor.
– Obserwował pan kiedyś jeden z nich z bliska? – spytała Mills. Widziałem, jakim wysiłkiem było dla niej ucięcie „sir” na końcu wypowiedzi, choć teraz przychodziło jej to już łatwiej.
– Więcej niż raz – odparłem. – W dwunastym, gdy wracaliśmy do Układu Słonecznego na „Indym”, wypadliśmy z komina Alcubierre’a tak blisko jednego z nich, że zaczęliśmy manewry uchyleniowe. Mało brakowało, żebym po wysunięciu ręki ze śluzy mógł dotknąć ich kadłuba.
– Czytałam o tamtej misji. Gdy byłam w szkole technicznej. Wiedziałam, że na pokładzie był wtedy kontroler walki. Ale nie że to był pan.
– Odegrałem wtedy pomniejszą rolę – rzekłem. – Większość trudu wykonali pułkownik Campbell i jego załoga.
– Wszyscy na tamtym okręcie dali z siebie więcej, niż po nich oczekiwano – skomentowała. Podniosła wzrok znad ekranu i popatrzyła na mnie, a potem wzruszyła ramionami.
– Nie próbuję się podlizywać, sir. Po prostu podaję, co mówią podręczniki do historii.
– Wtedy nie odnosiliśmy takiego wrażenia. I niektórzy dali z siebie więcej niż inni.
Niektórzy z nas wciąż żyją, pomyślałem. Wspomnienie wróciło z większą siłą, niż spodziewałem się po tak długim czasie, tamto poczucie pewności, że zaraz skończy się świat. Nagle uświadomiłem sobie, że młoda podoficer miała piętnaście lat, gdy po raz pierwszy walczyliśmy z Dryblasami na Ziemi, i postanowiłem zachować tę myśl dla siebie. Na ekranie sierżant sztabowej Mills nasza obca nemezis kontynuowała powolny kurs oddalający ją od samotnej planety i księżyca, na którym zamierzaliśmy się skupić. Odkąd przybyliśmy do tego dziwnego i nieprzyjaznego systemu, wciąż mapowaliśmy go i katalogowali, z każdą kolejną misją zapuszczając się nieco dalej w mrok. Wokół planety orbitowały cztery księżyce, wszystkie większe od ziemskiego i, jak wynikało z naszych obserwacji, wyraźnie różniące się od siebie. Tego dnia mieliśmy po raz pierwszy przyjrzeć się bliżej jednemu z nich. Drony zwiadowcze pokazały, że pokrywa go lód, co mogło oznaczać rozwiązanie palącego nas problemu – ograniczonego zapasu wody, który kurczył się z każdym dniem. Zanim jednak zdecydowalibyśmy się posłać zespół saperski na powierzchnię, żeby założyć placówkę górniczą, musieliśmy się upewnić, czy glob nie znajduje się już pod wrogim zarządem.
Wartość na ekranie wskazywała odległość do Dryblasa. Z radością obserwowałem, że zwiększała się ona, w miarę jak okręt nasienny się od nas oddalał: sześć, siedem, osiem tysięcy metrów. Pomyślałem, że nigdy nie przywyknę, że przebywam tak blisko nich, nawet jeśli obcy znajdujący się w tym systemie nie wykazywali żadnego zainteresowania naszymi maleńkimi desantowcami. Wyobrażałem sobie, że tak można się czuć podczas nurkowania wraz z rekinami, tyle że nie chroniła nas klatka, a rekiny miały ponad dwa kilometry długości.
– Siedem minut do ostatniego znacznika – powiedziałem do sierżant Mills. – Rozgrzejmy ptaszki i jeszcze raz sprawdźmy sprzęt.
– Potwierdzam – odparła Mills. Przełączyła ekran na stronę zarządzania ładunkiem. Nasza Meszka miała sześć pylonów: po dwa pod skrzydłami i dwa od spodu. Na każdym z nich znajdował się dron sejsmiczny o kształcie rakiety, nowy pomysł opracowany przez dział rozwoju. Wcześniej przetestowano je w rozmaitych warunkach w Układzie Słonecznym, ale teraz po raz pierwszy trafiły do środowiska operacyjnego.
Patrzyłem, jak żołnierka weryfikuje status systemów napędowych, modułów naprowadzania i pakietów sensorycznych. Wszystko wyświetlało się na zielono. Na ten rejs zabraliśmy ze sobą mnóstwo nowego sprzętu i świeże zabawki jak dotąd spisywały się nienagannie. Same cudowne kule okazały się absolutnie bezcenne. Znajdowaliśmy się w nowym otoczeniu, działaliśmy w warunkach, jakich nikt nigdy nie doświadczył ani nie przewidział, a jednak nasza technologia pozwoliła nam rozpocząć proces dostosowywania się do sytuacji.
– Jeśli to zadziała, będziemy znowu mogli brać tyle pryszniców, ile tylko zechcemy – rzekłem.
Mills jęknęła tęsknie.
– Nie mogę się doczekać. Pewnie śmierdzę już jak zgniatarka do śmieci.
– Wszyscy tak śmierdzimy, Mills. Ale to jak z jedzeniem czosnku. Jeśli wszyscy nim walą, to nikt tego nie czuje.
– Niech pan tylko pomyśli. Mydło i szampon. Piętnaście albo dwadzieścia minut pod parującą gorącą wodą.
– Jestem żonaty, Mills. Nie powinienem słuchać tak nieprzyzwoitych słów.
Roześmiała się i pokręciła głową.
– I tak to na razie mrzonka. Miną tygodnie, zanim zobaczymy pierwszą kroplę wody z tego księżyca.
Dokończyła listę kontrolną i zerknęła na mnie.
– Pana żona jest pilotką, zgadza się?
Skinąłem głową.
– Lata Ważką. Dowodzi Eskadrą Transportu Bojowego Trzynaście na „Ottawie”.
– Wojskowe małżeństwo – rzekła Mills. – Nigdy nie miałam odwagi, żeby w ogóle rozważać coś takiego. Wydaje się, że zawsze jedno jest na dyslokacji.
– Czasami bywa ciężko – przyznałem. – Ale staraliśmy się, żeby to jakoś działało. Dzięki temu bardziej cenimy czas, który możemy spędzać razem.
– Chyba ma to sens. Mój chłopak jest cywilem. Nie ma szans, żeby trafił na misję, gdy jestem na przepustce. Ale niektórych elementów mojego życia po prostu nie zdoła zrozumieć. I próby wyjaśniania mijają się z celem.
– Wiem, co macie na myśli.
W normalnych okolicznościach nie rozmawiałbym o małżeństwie i związkach z młodszą podkomendną, a ona nie przekazywałaby mi dobrowolnie takich informacji. Jednak okolicznościom daleko było do normalności. Odkąd nieco zelżał początkowy szok wywołany naszą sytuacją, standardowe granice wojskowej hierarchii trochę się przesunęły i załoga zaczęła podchodzić bardziej egalitarnie, a mniej formalnie do osób o innych stopniach. Panowało wrażenie, jakby wszyscy mieli ochotę dzielić się szczegółami swojego życia i pozostawionych rodzin, choć byliśmy od nich oddzieleni niemal niewyobrażalną otchłanią czasu i przestrzeni. Może i Halley znajdowała się dziewięćset lat świetlnych ode mnie, ale wciąż była moją żoną i to się dla mnie nie zmieni, nawet gdyby ten dystans utrzymał się już na zawsze.
– Okienko startowe za pięć minut – oznajmił pilot.
– Potwierdzam okienko startowe za pięć minut – odparłem. – Coś jeszcze oprócz tamtego nieprzyjaciela w okolicy?
– Nie – nadał pilot. – Jest ciemno i cicho.
– Tak jak lubimy.
Wróciłem na swój fotel i przypiąłem się w przygotowaniu na odpalenie dronów i ciąg służący wejściu na orbitę, który mieliśmy uruchomić niedługo po zrzuceniu ładunku. Założenia misji wymagały od nas oblecenia księżyca i przyjrzenia mu się bezpośrednio, podczas gdy drony będą zbierać dane sensoryczne z poziomu gruntu. Glob znalazł się już tak blisko, że wypełniał większość obrazu z matrycy grzbietowej. Z powodu swojej zamarzniętej powierzchni był najjaśniejszym obiektem w systemie, ale brakowało słońca, które mogłoby go rozświetlać, a blask odległych gwiazd ledwo wystarczał, by księżyc odznaczał się na tle przestrzeni.
– Jesteśmy gotowi do wypuszczenia wszystkich sześciu ptaszków – poinformowała sierżant Mills. – Wszystkie systemy zielone, pakiety naprowadzenia włączone i namierzają.
– Póki co jest dobrze – odrzekłem. – Byłoby kiepsko, gdybyśmy przelecieli taki kawał tylko po to, żeby ładunek okazał się martwy.
– Trzy dni w tę, trzy z powrotem. Zanim zgromadzono by wyposażenie do kolejnej misji, stracilibyśmy półtora, może dwa tygodnie.
– Zatem miejmy nadzieję, że te maleństwa działają tak, jak mówili technicy. Nie możemy sobie pozwolić na zmarnowanie dwóch tygodni.
Opuściłem wizjer hełmu i przełączyłem wyświetlacz na tryb sensorycznego systemu rozproszonej obserwacji przestrzeni DASS, żeby grodzie i poszycie Meszki nie zakłócały mi widoku. Łączył on dane ze wszystkich kamer i matryc sensorycznych umieszczonych na kadłubie, a następnie sklejał je w ciągły panoramiczny widok naszego otoczenia. Lodowy księżyc majaczył w przedzie i nieco u góry. Wyglądał złowieszczo, chłodno i wrogo. Niegościnnie. Gdy patrzyłem na niego bez filtra nałożonego przez konsolę, miałem wrażenie, jakby strużka pierwotnego strachu pełzła mi po kręgosłupie i chwytała jakąś pradawną część mózgu. Wyszedłem z trybu rozproszonej obserwacji i podniosłem przyłbicę. Kiedy ujrzałem przed sobą grodzie i poszycie pancerza, niepokojące doznanie zelżało. Nasze mózgi pozwalały nam podróżować pomiędzy gwiazdami, ale instynkty wciąż kazały wpełzać w ciasne nory i szukać w nich schronienia, gdy tylko wyczuwaliśmy zbliżające się niebezpieczeństwo. DASS stanowił wspaniałe narzędzie pozwalające zyskać ogląd sytuacji w pojeździe opancerzonym na stałym lądzie. Gdy korzystałem z niego w przestrzeni, zawsze byłem boleśnie świadomy, jak maleńcy i delikatni jesteśmy jako ludzie w obliczu otaczającej nas nieskończoności.
– Mogę zadać panu pytanie, sir? – spytała Mills.
– Pewnie. O co chodzi?
– Jest pan dowódcą zespołu sił specjalnych. Ma pan pełną stajnię wyszkolonych poruczników i sierżantów, których można posyłać na wypady zwiadowcze. Sama sekcja kontrolerów walki liczy cztery pełne zespoły. Dlaczego sam pan lata na misje? Jeśli mogę zapytać?
– Nie należę do tych, którzy siedzą w biurze i cały dzień wciskają guziki wokół ekranu – odparłem. – W takiej chwili bym wariował. Poza tym nie prosiłbym moich podkomendnych o coś, czego sam nie byłbym gotów zrobić. Chyba zbyt długo byłem podoficerem.
– Szanuję to – odrzekła Mills. – Po prostu to trochę nietypowe dla starszego oficera.
– Major, który brudzi sobie ręce?
– Tego nie powiedziałam. – Usłyszałem uśmiech w jej głosie.
– Okienko startowe za trzydzieści sekund – poinformował pilot z kokpitu.
– Potwierdzam okienko startowe za trzydzieści sekund – nadałem. – Ładunek przygotowany. Wszystkie systemy w gotowości.
Z nawyku i z paranoi znowu sprawdziłem położenie okrętu nasiennego, choć wiedziałem, że Mills i pilot również śledzą jego kurs. Nie mieliśmy tu marginesu na błąd czy niedbałość. Znajdowaliśmy się w miejscu, które dopiero zaczęliśmy rozgryzać, a śmierć mogła się czaić za każdym zakrętem. Dryblas nie zmienił trajektorii ani prędkości, spokojnie niknął w mroku za nami.
– Dziesięć sekund do progu startu – rzekła Mills. Była teraz w pełni skupiona na ekranach kontrolnych, a jej palce tańczyły po polach interfejsu.
Kiedy osiągnęliśmy próg, zaćwierkał alarm.
– Inicjalizuję sekwencję startową – nadała Mills przez interkom. – Odpalam Jedynkę.
Okrętem nieco zakołysało, gdy pierwszy z dronów rozpoznawczych odczepił się od pylonu pod skrzydłem i wystrzelił w kierunku mrocznego lodowego księżyca. Jego napęd rakietowy nadawał mu ciąg przez zaledwie kilka sekund, a potem zgasł, wyciągnąwszy wystarczające przyspieszenie, by dron mógł wejść na trajektorię, która umieści go na orbicie.
– Ptaszek Jeden odleciał i zmierza do punktu wejścia na orbitę. Gotowa z Ptaszkiem Dwa. Trzy... dwa... jeden. Odpalam Dwójkę.
Kolejny dron odpiął się z pylonu po przeciwnej stronie Meszki i pomknął w ciemność w ślad za swoim poprzednikiem. Mills wypuściła resztę urządzeń w dziesięciosekundowych odstępach, żeby pozostały w rozproszeniu. W drodze tutaj mieliśmy okazję kilkanaście razy przeprowadzić symulację startu i jeśli w rzeczywistej sytuacji sierżant odczuwała jakąkolwiek nerwowość, zupełnie nie okazywała tego po sobie. Po minucie pylony naszego desantowca były już puste, a sześć małych autonomicznych pojazdów pędziło ku powierzchni księżyca.
– Wszystkie ptaszki pokazują się na zielono – poinformowała Mills i oparła się w fotelu, odetchnąwszy powoli. – Teraz zaczyna się trudna faza.
Drony kierowały się do sześciu osobnych punktów wejścia na orbicie, gdzie miały obrócić się dzięki krótkim impulsom z bocznych pędników, by powoli opaść na powierzchnię z jak najniższą sygnaturą termiczną. Zostały zaprogramowane tak, żeby wylądować w kilkukilometrowych odstępach na planie sześciokąta, co pozwoli na szybką i precyzyjną triangulację aktywności sejsmicznej – czy wywołanej procesami geologicznymi zachodzącymi na księżycu, czy też posunięciami Dryblasów, którzy mogliby przebywać gdzieś pod ziemią. Byłby to pierwszy raz, gdy napotkalibyśmy ich na globie pozbawionym atmosfery, ale w tym miesiącu wiele rzeczy zdarzyło się po raz pierwszy i nie zamierzaliśmy w żaden sposób ryzykować.
– Ciąg do wejścia na orbitę za trzydzieści sekund – nadał pilot.
Znowu sprawdziłem uprząż fotela i podłączyłem przewód dostarczający do mojego skafandra tlen z zapasów pokładowych, w razie gdyby doszło do utraty hermetyczności kadłuba. Jeśli spotka nas tutaj jakaś poważniejsza awaria, zapewne nie będziemy już żyć, zanim dotrze ekipa ratunkowa z „Waszyngtona”, ale rutynowe procedury bezpieczeństwa mimo wszystko zapewniały pewną ulgę, gdy nie dało się już zrobić nic więcej.
Pilot obrócił okręt, a następnie odpalił na krótko silniki, żeby nas spowolnić i pchnąć Meszkę na orbitę. W obrazie z kamery podczerwieni drony pędziły przed nami ku powierzchni w postaci maleńkiego roju rozjarzonych punktów, ledwo widoczne na znacznie większej sygnaturze lodowego księżyca.
– Ptaszek Jeden minął horyzont – oznajmiła Mills. – Idzie numer Dwa. I Trzy.
Obserwowaliśmy, jak drony prą naprzód i z naszego punktu widzenia znikają za krzywizną horyzontu. Już teraz znajdowały się bliżej powierzchni, niż my się znajdziemy, chyba że nasza sytuacja zmieni się na gorsze. Dotkną gruntu za trzy minuty, a jeśli lądowanie zakończy się sukcesem, odbierzemy ich sygnały świetlne przy drugim obrocie.
Z oddali powierzchnia księżyca zdawała się gładka niczym skorupka jajka. W miarę jak zniżaliśmy lot, widziałem, że teren jest jednak nieregularny, upstrzony dziobami małych kraterów i rozpadlinami ciągnącymi się kilometrami. Bywałem w różnych miejscach Układu Słonecznego i zasiedlonych obszarów naszej małej Galaktyki na zadupiu, ale nigdy nie zetknąłem się z planetą czy księżycem, które wyglądałyby tak obco i niegościnnie jak ten tutaj: zimny, twardy i skąpany w zupełnej ciemności. Jeśli jednak zdołamy bez zbytnich kłopotów zabrać stąd lód, rozwiążemy problem z wodą, lecz zanim poślemy ludzi na dół, musieliśmy się upewnić, że ta lodowa skorupa nie roi się od Dryblasów. Nie było to preferowane przez nich środowisko, wiedzieliśmy jednak, że potrafią zadomowić się nawet w głębi litego lodowca.
– Wygląda kurewsko zimno – skomentowała sierżant Mills. – Nie zazdroszczę zespołom saperskim, które będą musiały tam zejść.
– Wezmą ze sobą ogrzewanie – odparłem. – Starą, dobrą ciotkę Fuzję.
Mknęliśmy po krzywiźnie wokół lodowego globu. Pod brzuchem desantowca ciemna powierzchnia przesmykiwała się z prędkością kilku kilometrów na sekundę. Był to najmniejszy z czterech księżyców, które odkryliśmy wokół samotnego gazowego giganta, ale i tak mierzył dwa tysiące kilometrów średnicy, a zatem tylko nieznacznie ustępował Plutonowi.
Kilka minut po naszym wejściu na orbitę ekran podczerwieni rozjarzył się małym jaskrawym rozbłyskiem. Dziesięć sekund później pojawił się kolejny, a potem trzeci. Jeden po drugim drony odpalały napędy rakietowe, żeby spowolnić spadek ku powierzchni.
– Czwórka. Piątka. I Szóstka – Mills liczyła sygnatury termiczne. – Mamy pozytywny odzew od wszystkich ptaszków.
Zerknąłem na chronograf i porównałem jego wskazania z licznikiem czasu misji na moim ekranie.
– Lądowanie za trzy minuty. Połączenie telemetryczne za dziesięć. Oby – dodałem.
Następnych kilka minut stanowiło jedynie niewielki ułamek czasu, jaki zajęło nam dotarcie tutaj, ale zdawało się mijać znacznie wolniej niż wcześniejsze godziny. Gdy zatoczymy krąg wokół księżyca, mieliśmy się dowiedzieć, czy eksperymentalna technologia zadziałała zgodnie z projektem, czy też straciliśmy tydzień i mnóstwo cennego paliwa tylko po to, by obejrzeć krótki pokaz fajerwerków.
Obserwowałem na mojej konsoli diagram taktyczny, gdzie mała ikonka reprezentująca Meszkę pełzła powoli po przerywanej linii trajektorii orbitalnej z prędkością czterech kilometrów na sekundę. Byliśmy obecnie najsamotniejszymi ludźmi we wszechświecie, oddalonymi o milion kilometrów od lotniskowca, okrążającymi ciemny księżyc, wokół którego nie orbitował wcześniej żaden człowiek. Właśnie czegoś takiego sobie życzyłem, gdy opuszczałem komunałkę i dołączałem do korpusu, zanim pojawili się Dryblasy i cała związana z nimi śmierć oraz znój. Liczyłem wtedy na ekscytację towarzyszącą odkrywaniu czegoś nowego, miejsc nienaniesionych na żadne mapy gwiezdne, zanim je ujrzeliśmy.
– Będziemy musieli wymyślić nazwy dla tych księżyców – powiedziałem do sierżant Mills.
– Jesteśmy tu jako pierwsi – odparła. – Powinniśmy móc nazwać przynajmniej ten.
– Przedłożę wasz wniosek, gdy już wrócimy. Ale nic nie obiecuję.
– Ech, i tak pewnie już to zrobili. Wybrali coś nudnego, na przykład z greckiej mitologii. Albo jeszcze gorzej, jakąś zbitkę cyfr i liter.
Spojrzałem na swój ekran, gdzie dane dochodzące z sensorów okrętu malowały złożony obraz księżyca: oszacowaną przez komputer wizję tego, jak wyglądałby w naszych oczach, gdyby światło pobliskiej gwiazdy odbijało się od jego powierzchni. Sprawiał wrażenie równie jałowego jak lodowy płaskowyż na Grenlandii, zupełnie pozbawiony jakichkolwiek oznak życia. Może i zbitka cyfr oraz liter byłaby idealnie stosowną nazwą dla tej zamrożonej kuli wirującej w wiecznym mroku.
Przy trzecim obrocie nasze konsole zaćwierkały powiadomieniami nadchodzącymi z optycznej matrycy łącznościowej. Mills wydała z siebie cichy radosny okrzyk.
– Mamy łącze telemetryczne – oznajmiła. – Widzę jeden... dwa... trzy węzły. Moment, jest czwarty. – Oparła się znów w fotelu i odetchnęła gwałtownie. – Cztery na sześć. Jedno więcej, niż potrzebujemy. Wygląda na to, że dwa nie wylądowały w całości.
Drony zaprojektowano tak, by wystrzeliły sondę na powierzchnię księżyca i nasłuchiwały wibracji – czy to oznaczającej aktywność sejsmiczną, czy ruchy Dryblasów. Im więcej sensorów liczyła sieć, tym szybsza i dokładniejsza okaże się triangulacja, ale minimum działających sond dla sieci wykrywającej wynosiło trzy.
– Nieidealnie, ale mi pasuje – rzekłem.
– Mamy porządne łącze danych optycznych. Ojacie, one świetnie działają w tej ciemności. Trzy gigabajty na sekundę. Nigdy nie widziałam u nich więcej niż półtora giga.
Potrzebowaliśmy jeszcze kilku minut, żeby zbliżyć się do miejsca, gdzie drony rozproszyły się na powierzchni. Obserwowałem, jak ilość danych wzrasta stopniowo w miarę naszego podchodzenia, aż wskaźnik wskazywał na niemal pięć gigabajtów na sekundę. Emitery LED w dronach posyłały dane w postaci sygnałów świetlnych; bity i bajty były zakodowane w impulsach i zmianach kolorystycznych zachodzących zbyt szybko, żeby mogło je dostrzec ludzkie oko. Wciąż nie mieliśmy pewności, w jaki sposób Dryblasy wyczuwają sygnatury elektromagnetyczne transmisji radiowych, ale wiedzieliśmy, że są ślepi na widzialne długości fali, a lotniskowce typu Mściciel i wszystkie ich desantowce skonstruowano właśnie pod kątem bezprzewodowej komunikacji optycznej FSO, żeby dało się wykorzystać tę lukę. FSO nie pozwalała na rozmowy na daleki dystans na światach kontrolowanych przez Dryblasów, ponieważ zasnuwała je gruba pokrywa chmur i panowała tam wysoka wilgotność, ale tu, w przestrzeni, działała równie dobrze jak sygnały radiowe, a do tego nie zwracała niepożądanej uwagi.
– I proszę – odezwała się Mills. – Pierwsze światło na tej skale od miliardów lat.
Na ekranie prezentującym widok przed nami pojawiły się cztery jaskrawe punkciki blasku, formujące na ciemnej powierzchni księżyca nierówny romb. W otaczającej nas zupełnej czerni wyglądało to tak, jakby maleńki rój światełek mknął ku nam, następnie znikał pod naszym brzuchem i pędził w tył niczym pociski smugowe z działka automatycznego. Przełączyłem ekran na widok z rufy i patrzyłem, jak światła gasną w oddali, zlewając się, aż pozornie się stykały, po czym nikną zupełnie za krzywizną horyzontu.
– No dobrze, przekonajmy się, co widać. – Mills stuknęła w ekran pokazujący materiał dochodzący z sieci dronów. Znów skupiłem się na swojej konsoli i przełączyłem ją na to samo źródło. Wystarczył ten jeden orbitalny przelot, żeby sygnał FSO z dronów wlał do komputerów Meszki kilkaset gigabajtów danych, począwszy od informacji o środowisku aż po dookolne multispektralne klipy wideo ze wszystkich czterech ocalałych dronów. W świetle rzucanym przez potężne LED-y nadajników krajobraz miejsca lądowania wyglądał na twardy niczym szkło, z umiarkowanymi wariacjami i niedoskonałościami powierzchni.
Pierwsze światło na tej skale od miliardów lat, powtórzyłem w myślach komentarz Mills, przyglądając się otoczeniu. LED-y dronów wycinały z mroku małe wysepki blasku: sztuczne ogniska na środku atramentowoczarnej zmrożonej pustyni.
– Zadziałało cudownie – powiedziała Mills. – Temperatura powierzchni wynosi minus sto dziesięć stopni. Skład powierzchni to głównie lód wodny, trochę dwutlenku węgla, krzemiany, śladowe ilości związków organicznych. Wychodzi na to, że analiza widmowa była całkiem trafna.
– To mnóstwo wody. I nie tkwi ona na dnie studni grawitacyjnej. Powinna być dość prosta do zebrania. Pod warunkiem, że w okolicy nie ma żadnych sąsiadów, którzy mogliby się burzyć.
– Nigdy nie widzieliśmy Dryblasów na światach pozbawionych atmosfery – rzekła Mills. – Ani razu.
– To prawda. Ale w tym miesiącu z wieloma rzeczami zetknęliśmy się po raz pierwszy, Mills. Gdy tylko zostawimy coś przypadkowi, znajdziemy się po uszy w gównie.
Sierżant zachichotała cicho.
– Chce pan powiedzieć, że dotąd w nim nie byliśmy?
– Zawsze może się zrobić głębiej. Siedzicie w tym na tyle długo, żeby to wiedzieć.
– Słusznie. – Mills skrolowała ekrany z danymi. – Powinniśmy zrobić jeszcze kilka kółek, żeby uzyskać pełny obraz aktywności sejsmicznej. Ale póki co nic się tam nie kotłuje. Żadnych sygnatur Dryblasów.
– Damy dronom mnóstwo czasu – rzekłem. – Nie ma powodu się spieszyć.
Wymieniliśmy uśmiechy i oparliśmy się na siedzeniach na czas kolejnego okrążenia; nie mieliśmy wiele więcej do roboty poza pilnowaniem konsol i decydowaniem, czy uzyskaliśmy już wystarczającą ilość danych, by potwierdzić, że Dryblasy nie drążą tuneli pod lodową pokrywą. Jak dotąd informacje z sond sejsmicznych wyglądały jednak pozytywnie, zatem uznałem, że pasuje mi takie zwycięstwo w miesiącu gwałtownie chrzaniących się okoliczności.
W pierwszych kilku dniach po naszym przybyciu łatwo przychodziła nam rozpacz i wyzwaniem było nie poddać się jej. Teraz jednak wszyscy mieliśmy zadania służące zagwarantowaniu, że zdołamy tu przetrwać, a przytłaczająca groza odczuwana przeze mnie na początku zgasła, został z niej cienki strumyczek w głębi głowy, prosty do odsunięcia na bok, gdy skupiałem się na tym, co pozwoli mi przetrwać. Znaleźć wodę, może jakieś białka, wypatrywać nieprzyjaciół, a później – oby – odkryć drogę wyjścia stąd.
Znajdowaliśmy się w najciemniejszym miejscu, do jakiego kiedykolwiek trafiliśmy, ale nie byliśmy sami. W odległości miliona kilometrów OWPA „Waszyngton” czekał na nasz powrót, a my mogliśmy zanieść na niego wieść, że niedostatek wody nie stanowi już problemu. Jakkolwiek długi okaże się nasz marsz do domu, właśnie postawiliśmy na tej drodze pierwszy krok i będziemy stawiać kolejne, bo tak właśnie działają ludzie. Choć okoliczności dawały nam mizerne szanse, cholernie kiepsko wychodziły nam bezczynność i rezygnacja.
– To w sumie piękne – powiedziała Mills, gdy przy następnym przelocie znowu ukazało nam się na horyzoncie skupisko światełek. – Nieważne, że tu jest ciemno i zimno. Potrafimy sami przynieść sobie światło.
Obróciła fotel, żeby na mnie spojrzeć.
– Uważa pan, że Dryblasy żałują, że w ogóle z nami zaczęli?
Rozważyłem jej pytanie i kiwnąłem potwierdzająco głową.
– Wydaje mi się, że zostaliśmy zaktualizowani z „utrapienia” do „poważnego zagrożenia” w dniu, gdy pierwszy raz rozpruliśmy im jeden z okrętów nasiennych.
Mills uśmiechnęła się i odwróciła z powrotem.
– Dzielny z nas gatuneczek, prawda?
Znowu przelecieliśmy nad świetlną wysepką sond sejsmicznych i ekran konsoli ożył napływającymi danymi. Jeszcze miesiąc wcześniej nie wiedzieliśmy o istnieniu tego miejsca, a teraz jednym przelotem orbitalnym przynieśliśmy mu ciepło, światło i sieć łączności.
Istotnie, dzielny z nas gatuneczek, pomyślałem. I nawet jeśli się stąd nie wydostaniemy, ktoś dowie się o naszym pobycie, gdy światło z tych sond za dziewięćset lat dotrze do teleskopu optycznego na Ziemi.
– Eskadra, misja – nadałem do kokpitu. – Daj nam jeszcze pięć okrążeń i jeśli dane się nie zmienią, przygotujemy się do powrotu. Wygląda na to, że mogą wrócić gorące prysznice.
Pilot zachichotał i odpowiedział:
– Przyjąłem. Alle-kurczę-luja.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
MARKO KLOOS jest autorem dwóch serii w realiach militarnego science fiction: „Wojny palladowe” z tomami „Wstrząsy wtórne” i „Uderzenie” oraz Frontlines” z między innymi powieściami „Reguły wojny” i najnowszym „Środkiem ciężkości”. Urodził się i wychował w niemieckim mieście Münster. Bywał żołnierzem, księgarzem, dokerem i administratorem sieci w korporacji, zanim uznał, że tak naprawdę chciałby robić w życiu coś twórczego – dla rozrywki i dla zysku. Jest członkiem pisarskiej grupy George’a R. R. Martina tworzącej we wspólnym uniwersum „Dzikie karty”. Pisze przede wszystkim science fiction i fantasy, ponieważ pasjami uwielbia te gatunki, odkąd zaczął wydawać kieszonkowe głównie na niemieckie pulpowe serie SF. Lubi księgarnie, miłych ludzi, październik w Nowej Anglii, wieczne pióra i zegarki na rękę. Marko rezyduje w Mroźnym Zamku w amerykańskim stanie New Hampshire wraz z żoną, dwójką dzieci i wędrowną sforą żarłocznych jamników. Jego oficjalna strona to www.markokloos.com.
Książkę, która później stała się pierwszym tomem cyklu „Frontlines”, zacząłem tuż przed tym, jak latem 2008 roku zapisałem się na warsztaty Viable Paradise SF/F. Z perspektywy czasu wydaje mi się, jakby działo się to całe życie wcześniej. (I było to istotnie całe życie wcześniej dla mojej córki, która miała ledwie roczek, gdy napisałem pierwszy rozdział „Poboru”, a w momencie pisania tych słów kończy piętnaście lat. Jednak takich obliczeń nie powinienem dokonywać zbyt często, bo wtedy przypominam sobie, że na moim koncie też zalogowały się te lata).
Wtedy rozplanowałem sobie całość jako trylogię, jednak gdy zacząłem ją opowiadać, coraz bardziej rosła, a mnie podobało się rozwijanie uniwersum „Frontlines” przez ostatnich czternaście lat. Jestem niezwykle wdzięczny za opinie czytelników, jakie mój cykl zebrał przez ten czas, i to właśnie dlatego liczy osiem tomów.
Dziękuję mojemu agentowi Evanowi Gregory’emu, który niemal dziesięć lat temu znalazł dom dla pierwszych dwóch części i wymyślił nazwę dla cyklu.
Dziękuję mojej redaktorce Adrienne Procaccini, która doglądała „Frontlines” przez osiem tomów (czy też raczej doglądała mnie za ich pośrednictwem).
Podziękowania należą się również mojej redaktorce prowadzącej Andrei Hurst, która była na pokładzie od początku i której propozycje zawsze poprawiały końcowy produkt.
Wielu pisarzy nie cierpi tworzyć podziękowań. Niezmienne prawo branży wydawniczej głosi, że nawet jeśli rękopis został przeczytany kilkanaście razy przez autora, redaktora, redaktora prowadzącego, adiustatora i kilka innych osób, ktoś otworzy gotową książkę w dzień premiery i natychmiast znajdzie literówkę, która przetrwała cały ten proces, chowając się pod masywnym przysłówkiem i czekając na swój moment aż do finalizacji rękopisu. Inne z tych niezmiennych praw mówi, że podczas pisania podziękowań niemal zawsze zapomina się o niektórych ludziach i to ryzyko rośnie wraz z powiększaniem się objętości samych podziękowań oraz całego cyklu.
Tak wiele osób wywarło bezpośredni lub pośredni wpływ na powstawanie tych ośmiu powieści, czy to poprzez czytanie wersji beta, udzielanie porad, wsparcie moralne, wiedzę techniczną, czy po prostu wysłuchiwanie mnie i przyjaźń. Zamiast próbować wymienić wszystkich (i w ten sposób znowu skazać się na porażkę i śmiertelnie obrazić tych, o których nazwiskach nieodmiennie bym zapomniał), po prostu dziękuję całej ekipie 47North, personelowi i wychowankom Viable Paradise, ludziom od Wild Cards i Launchpad, Royal Manticoran Navy, wszystkim moim znajomym i rodzinie, wszystkim, którzy pracowali przy odwiedzanych przeze mnie konwentach albo byli ich gośćmi, i szczególnie wszystkim, którzy kiedykolwiek kupili, pożyczyli, przeczytali, zrecenzowali lub polecili którąś z moich książek. Mogę z tego żyć dzięki Wam wszystkim i jestem głęboko wdzięczny za ten przywilej.
Marko Kloos Enfield, kwiecień 2022
COPYRIGHT © 2022 by Marko Kloos COPYRIGHT © 2025 by Fabryka Słów sp. z o.o.
Tytuł oryginału: Centers of Gravity
WYDANIE I
ISBN 978-83-8375-067-5
Kod produktu: 4000647
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
REDAKTORKA PROWADZĄCA Joanna Orłowska
TŁUMACZENIE Piotr Kucharski
REDAKCJA Karolina Kacprzak
KOREKTA Magdalena Byrska
ILUSTRACJA ORAZ PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
PRODUCENT Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki [email protected]
DANE DO KONTAKTU Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Chmielna 28B/4 00-020 Warszawa www.fabrykaslow.com.pl [email protected] www.facebook.com/fabryka instagram.com/fabrykaslow/
WYDAWCA Robert Łakuta
DYREKTORKA WYDAWNICZA Izabela Milanowska
MARKETING Luiza Kwiatkowska Urszula Słonecka
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki