Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść jednego z najważniejszych francuskich twórców eksperymentalnych ukazuje się w osiemdziesiątą rocznicę pierwszego wydania. To książka o nieprzychylnym czasie I wojny i o człowieku, który próbuje istnieć mimo nieszczęść, śmierci oraz własnej pogardy wobec rzeczywistości. Queneau – literacki rewolucjonista, współtwórca grupy OuLiPo i jeden z ojców postmodernizmu – prowadzi czytelników przez wojenną zawieruchę z dala od patosu, za to z wielkim ładunkiem absurdu, dowcipu oraz intertekstualnych aluzji. Lekturę ubogaca znakomity przekład Hanny Igalson-Tygielskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 122
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
Chińczycy maszerowali, przed nimi szło dwóch strażników miejskich.
Żeby popatrzeć, kramarze wychynęli ze swoich kanciap z wytrzeszczem oczu i opadłą koparą. Smarkacze biegli wzdłuż orszaku, krzycząc: Chińce, Chińce. W oknach wyprężyły się szyje, na balkony wylegli gapie. Tramwaj wyprzedził azjatycki konwój, a pasażerowie w ostatnim stadium koagulacji zaczęli zaczepiać defilujących, w różnych językach i obraźliwych słowach.
Lehameau przystanął na brzegu chodnika bez wielkiego entuzjazmu dla tej egzotyki.
Za dwoma gliniarzami szło primo dwóch Chińczyków niewątpliwie cieszących się autorytetem wśród pobratymców, secundo Chińczyk niosący żółty parasol, tertio Chińczyk niosący jakiś przedmiot również żółty, składający się z dwóch elipsoid nadzianych na kij wzdłuż dłuższej osi, quarto Chińczyk niosący chińską flagę ze wszystkimi przynależnymi jej wstęgami, quinto Chińczyk niosący flagę podobnie wyposażoną, sexto Chińczyk walący w żelazną płytkę, septimo chiński akrobata człowiek guma również na żółto, przyozdobiony sztuczną brodą, octavo Chińczyk również na żółto, kołatkujący dwiema podłużnymi deskami, nono Chińczyk niosący jakiś przedmiot, który ludności europejskiej kojarzył się tylko z wędkarskim kijem, i decimo ze stu Chińczyków, a wśród nich tacy, co nieśli małe francuskie chorągiewki.
Obecna ludność europejska, otapora złożona głównie z autochtonów, a w pozostałej części z Belgów z jakimiś kilkoma wyjątkami, z których to wyjątków jeden, przynajmniej Bernardowi Lehameau, rzucił się w oczy pod postacią wysokiej blondynki, oczywiście, Angielki w mundurze pomocniczej służby kobiet WAAC[1], obecna ludność europejska, pielęgniarki, kobiety, przepustkowicze, dekownicy, uchodźcy, starcy, kaleki i dzieci, europejska populacja w całej swej krasie z nielicznymi wyjątkami, wśród nich Lehameau i mundurowa, którą rozpoznał, ponieważ pracowała w bazie brytyjskiej jako maszynistka, ludność europejska zatem nie posiadała się z radości z racji tej azjatyckiej ekshibicji. Śmieszni byli do rozpuku. I trochę stuknięci, bo jak to tak wszystko na żółto. Ach, ci Chińczycy, fajniejsi niż kabyle, co niefajni przez te swoje noże, fajniejsi niż hindusi, co niefajni, bo wszyscy żołnierze, fajniejsi nawet niż murzyni, a ci przecież dopiero są fajni.
Dotarłszy na plac Thiersa, Chińczycy utworzyli koło, dokoła zebrała się ludność europejska, a w środku doszło do pantomimy. Lehameau wolał sąsiadkę, bo jej poważna mina wydała mu się sympatyczna. Tłum śmiał się z Chińczyków i ich prostoty.
– Dzej laf – powiedział Lehameau – bykoz dzej ar stjupid.
Panienka, bo tak sądził, uśmiechnęła się. Dodał:
– Dzej laf, bykoz dzej du not anderstend.
I jeszcze:
– Aj lajk dzat: ju du not laf.
Chińczycy zaczęli śpiewać, jakby kto kota za ogon ciągnął, mówili jedni, jakby melodia króla Syjamu, mówili inni, bo kiedy królik Syjamu przyjechał do Francji, to na koncercie najbardziej mu się podobały skrzypce i inne instrumenty strunnicze, straszni barbarzyńcy z nich wszystkich, następnie ci Chińczycy znowu utworzyli orszak i poszli rozśmieszać inną dzielnicę.
– Yt łoz wery interesting – powiedział Lehameau. – Hał du ju du?
– Dziękuję, bardzo dobrze – odparła panienka w mundurze. – A pan?
– To pani zna francuski?
– Tak, nawet dlatego skierowano mnie do pracy mającej kontakt z francuskimi władzami wojskowymi.
– Serdecznie gratuluję. Mówi pani o niebo lepiej po francusku, niż ja się jąkam moją kulawą angielszczyzną. A jednak jestem tłumaczem. Zresztą z przypadku. W walce udziału już brać nie mogę.
Pokazał, że porusza się o lasce, robił to bardziej dla elegancji niż z rzeczywistej potrzeby, uzupełnił dodatkową informacją:
– Charleroi.
Wyjaśnienie zostało uhonorowane chwilą pełnej szacunku ciszy, następnie podjęto temat rozmowy, żeby nie zboczyła z kursu.
– Moja matka była Francuzką.
– Ach, tak, bardzo dobrze.
Powiedział jeszcze raz: bardzo dobrze, potem oboje zamilkli.
– Właśnie tam ze sklepu wychodzi moja koleżanka – odezwała się znowu panienka w mundurze. – Proszę wybaczyć, ale muszę do niej podejść.
– Trudno. Zresztą wkrótce się spotkamy, prawda? Mam taką nadzieję.
Patrzył, jak odchodziła, wokół niego tłum kończył się rozchodzić, przygasały szydercze uwagi.
– Cudowna, durnie – stwierdził.
Nie dlatego, że lubił Chińczyków, ani nawet że był wobec nich jakoś wyrozumiały, podzielał racje cesarza Niemiec co do zagrożenia, jakie stanowią, ale trudno jest mówić o cesarzu Niemiec z prostakami; po prostu w tym incydencie znajdował nową pożywkę dla swojej pogardy.
Podjął wędrowanie i z głową w chmurach i stopami na ziemi bezbłędnie dotarł do miejsca przeznaczenia. Czekały na niego rzodkiew i kot miauczący w oczekiwaniu na sardynki, i Amelia zatrwożona, że jej się zwęgli karma. Pan domu chrupie jarzyny, głaszcze zwierzę i odpowiada istocie ludzkiej, która go pyta o dzisiejsze wiadomości:
– Takie sobie.
Myśli:
– Koszmarne, ale Amelia, służąca, nie potrzebuje znać głębi jego myśli, mimo że służy już piętnaście lat. A jednak, kiedy wjechało gorące danie, nie mógł się powstrzymać i przepowiedział klęskę Rumunii.
– Za krótcy są, żeby się przeciwstawić Niemcom.
– Szwabom – poprawiła Amelia, która nie mogła pozwolić, żeby francuski żołnierz unikał języka potocznego.
Lehameau nie przesadzał zresztą z ostrożnością. Codziennie u fryzjera bez żenady szydził z głupawego stada czytelników „Le Matin” i innych szmatławców. Ironizował na temat kozaków podchodzących pod Berlin i ze sceptycyzmem odnosił się do historii o komiśniaku, o dzieciach z obciętymi rączkami i że Szwabów w dowolnej liczbie najłatwiej zwabić do pułapki tartinką z konfiturą. Jednym słowem, bez dwóch zdań, gorliwie i skutecznie urabiał sobie paskudną opinię. Ponadto czytywał komunikaty niemieckie w „Journal de Genève”, który abonował, co mu pozwalało przyszpilić niejednego naiwniaczka pobekującego na żałosną nutę francuskiej informacji. Wiedział, na ile setek metrów wycofywały się wojska francuskie, kiedy robiły w tył zwrot, i na ile milionów arszynów wycofywały się wojska rosyjskie, kiedy uciekały w rozsypce.
W każdym razie stado pospólstwa na ogół nie reagowało. Lehameau był osobą wzbudzającą szacunek, w cywilu dość wysokim urzędnikiem, w wojsku żołnierzem rannym na polu bitwy, być może nawet bohaterem. Już taki ma temperament, mówiono, od urodzenia jest pesymistą i tyle. Tyle, że nieraz sądzono, że posuwa się trochę za daleko, kiedy utrzymywał, że wojna może jeszcze potrwać jakieś dobre pół roku. I tak nieźle, bo prywatnie uważał, że trwać będzie w nieskończoność, że armaty będą walić, póki będzie w co, i że w rezultacie dojdzie do wzajemnego unicestwienia ludów Zachodu ku wielkiej uciesze semitów i żółtków. I tak nieźle, bo w głębi duszy szedł jeszcze dalej.
Po kawie, a lubił mocną i pijał letnią, Amelia pozbyła się go obcesowo, bo trzeba było sprzątać ze stołu. Wyszedł na samotną przechadzkę dla zdrowia, przed pracą, godzinami ślęczenia nad przyszłymi transportami, nad ruchami wojsk angielskich, pracą poważną i poufną. Zwykle najpierw brał kolejkę i odbywał utrwaloną, dość niezmienną, lecz jednak nie skostniałą trasę. Nieraz zbaczał z drogi, nawet lekko błądził, zawracał i błądził znowu. Szedł powoli tyleż z powodu przetrąconej ongiś nogi, co melancholijnego nastroju. Wsparty na lasce przemierzał puste ulice, ssąc fajkę z filozoficzną miną. Co czyniąc, oczywiście myślał.
Myślał o wojnie, na przykład o tej, którą toczył, i też o tej, która w dalszym ciągu się toczyła. Myślał o Francji demokratycznej, masońskiej i zażydzonej, o Francji, gdzie pozwalano się dekować robotnikom, a im potem starczało tupetu, żeby sobie co niedziela fundować rosół, o Francji, która może podniosłaby się, gdyby ją nadziać na pikielhaubę. Myślał o sobie. Myślał również o sobie. Myślał również o swojej rodzinie. Myślał o swoim ojcu, o swojej matce, o swojej żonie. Jego ojciec wegetował na wsi wśród pól psiej trawki. Matka nie żyła. Umarła tragicznie, żona też. Został wdowcem i to bezpotomnym. A jego wdowieństwo było tak szczere, że wywoływało uśmiechy, żartowano nawet. Ale o tym nie myślał. Myślał o swej miłości. Myślał o swoich romansach i o swojej młodości, nawet o dzieciństwie. Jego pamięć wybrukowana była nagrobnymi płytami, niczym pamięć romantyka, ale jako przykładny urzędnik sumiennie pielił chwasty zarastające alejki i gorączkowo pielęgnował nieliczne kępy kwiatów, które mimo tylu zim wcale nie zwiędły. Tak zatem rozmyślał; tak zatem marzył; tak zatem rozważał i roztrząsał.
W dzień Chińczyków rozmyślał aż do granic miasta i znalazł się przed fortem Tourneville, obok fosy, którego to fortu ludność miała możność niedawno słyszeć armatnie odgłosy frontu, a to dzięki fenomenom akustyki, które jedynie dziennikarze, niezwykle biegli w sztuce artyleryjskiej, potrafili przybliżyć niezmobilizowanym ignorantom. Spojrzał na zegarek, co uczyniwszy, doszedł do wniosku, że powinien wziąć tramwaj, żeby wrócić do miasta. Stanął samotnie pod zielonym światłem. Fajka już wystygła. Westchnął; potem przyjechał tramwaj, pusty. Samotność pęczniała od hałasu, a dzwonek z przodu nadawał jej rytm. Na następnym przystanku weszło dwoje pasażerów. Usiedli naprzeciw Lehameau.
Dziewczynka mogła mieć jakieś czternaście lat, może trochę mniej, chłopczyk sześć, siedem. Zapłacili, potem przez chwilę siedzieli spokojnie. Lehameau pomyślał, co za nieostrożność pozwolić dwojgu dzieciom samym jeździć po tak dużym mieście. Uważnie przyjrzał się dziewczynce i doszedł do wniosku, że świetnie się nadaje na łup dla satyra, z tymi włosami koloru żółtej rezedy, z oczami bardziej błękitnymi i piękniejszymi niż u lalki, ustami już zarysowanymi do pocałunku, młodziutkimi piersiami, nogami kształtnymi, choć jeszcze nieco zbyt chudymi. Uśmiechnęła się do niego. Zaczerwienił się. Zauważywszy żołnierzy na chodniku, chłopczyk powiedział:
– Zobacz, Kanadyjczycy.
Tak, żeby podpuścić.
– Jacy Kanadyjczycy – odezwała się z pogardą dziewczynka – to Szkoci. Mają spódniczki.
– Nie, to Kanadyjczycy.
– Głupi jesteś. Przecież widzisz, że Szkoci.
– Kanadyjczycy. Znam się na tym. To Kanadyjczycy, noszą spódniczki jak Szkoci, ale to Kanadyjczycy.
– Głupi jesteś. Jeśli to Szkoci, to nie Kanadyjczycy.
– Skąd możesz wiedzieć. Jesteś dziewczyną.
Przez jakiś czas się kłócili, potem chłopczyk wyjął z kieszeni odznakę.
– Zobacz, jakie fajne.
– Zwykły bzdet.
– Nie wiem, jak się nazywa ten pułk.
– Bzdet. To wcale nie jest odznaka.
– Przecież widzisz.
– Głupota jakaś. Żadna odznaka.
Znowu zaczęli się kłócić. Lehameau zabrał głos.
– To jest odznaczenie Welsh Guards, pułk uformowany w 1915.
Dzieci umilkły i spokojnie zmierzyły go wzrokiem, wyraźnie nie doceniając wyjaśnienia.
– Wysiadamy na następnym przystanku – powiedziała dziewczynka.
Wstali. Na platformie dziewczynka odwróciła się i uśmiechnęła. Wysiedli. Lehameau powiódł za nimi wzrokiem. Tramwaj znowu ruszył. Lehameau zamknął oczy, żeby odważnie spojrzeć w wielką pustkę, która się w nim rozwarła.
II
Oświetlony gazem lokal pani Dutertre migotał w długiej ciemnej ulicy Casimir Périer, migotał słabo jak krótkowzroczne oko. Z daleka można go było wziąć za nędzny sklepik z półkami brudnych cukierków i regałem zeszytów. Z bliska, co pomyłkę wykluczało, był to azyl inteligencji, a do tego kultury, co więcej – cywilizacji. Oświetlona gazem pani Dutertre proponowała nielicznym miejscowym amatorom sól wszelkiej biblioteki, jaką jest stara książka.
Rzadka w czasach pokoju klientela w czasie wojny prawie przestawała istnieć. Mieszkańcy Hawru nigdy nadmiernie nie grzeszyli zamiłowaniem do zbutwiałego papieru; miejscowi bogacze zaopatrywali się u Gonfreville’a na ulicy Bernardin de Saint-Pierre albo w stolicy; inni, bardziej zwyczajni, nawet z dość wypchaną sakiewką, rozsądnie zadowalali się publikacjami nowszymi, a nawet całkiem na czasie.
Pani Dutertre nie traktowała tego ze stoickim spokojem: ona się tym upajała. Jako osoba przybyła zza Sekwany i zza Caux zawsze uważała mieszkańca Hawru za bałwana, barana i słabego na umyśle prostaka. Oddawała mu swój towar z obrzydzeniem, a kiedy wpadało jej w zamian trochę grosza, mówiła sobie, że tym mniej przypadnie knajpie na rogu. Gdyż nienawidziła knajpokracji.
Żyła samotnie imć wdowa Dutertre; szyła, prała, zamiatała, gotowała. A potem czytając, czekała na nieprawdopodobne nadejście jakiegoś klienta, z nabitą kiesą, a przede wszystkim z otwartą głową. Bo co się tyczy mieszkańców Hawru, Bóg, w którego nie wierzyła, inteligencji, w jej rozumieniu, srodze im poskąpił. Od intelektualistów się nie przelewało w zacnym grodzie franciszkopolitańskim[2], oj nie, i ogień jego salamandry[3] zbytnio umysłów nie rozpalał. Mimo to kilku wyrafinowanych osobników miało zwyczaj odwiedzać panią Dutertre, całkowicie bezinteresownie zresztą, i przy gazowym świetle w kramiku filozoficzno-politycznym sobie gawędzono.
Lehameau wyłania się z mroku ulicy Casimir Périer i zarysowuje się w niepewnym świetle. Pani Dutertre zaraz pyta:
– Panie Lehameau, był pan w Gaumont w tym tygodniu?
Stanowiło to jeden z licznych punktów, co do których zupełnie nie mogli się porozumieć: Lehameau uparcie chadzał do Kursaal i do Omnia Pathé, ale Gaumont nie znosił. Pani Dutertre wiedziała, że odpowie:
– Nie, skądże.
Ale potrzebowała małego wstępu do swojej opowiastki.
– Proszę sobie wyobrazić, czekałam w kolejce, żeby kupić sobie bilet, i wie pan, jak się zabawiał taki młody łobuz, co stał za mną? Podpalał moje futro papierosem. Swoim szlugiem, jak to oni mówią. Swoim petem. Swoim skrętem. Uch! Moje biedne futro. Moje biedne futro za trzy grosze. A przecież nie wyglądam na jakąś księżniczkę, na której plecach można wziąć pomstę za własną nędzę.
– Obecnie – powiedział Lehameau – nie może być mowy o nędzy robotników, zarabiają kupę pieniędzy.
– Ja – powiedziała pani Dutertre – jeśli mówię źle o robotnikach, to dlatego, że ich kocham.
– Popełnia pani wielki błąd – powiedział Lehameau.
– Dawniej – ciągnęła pani Dutertre – zajmowałam się uniwersytetami ludowymi i ruchem feministycznym. Współpracowałam z Frondą.
Sto razy mu o tym mówiła.
– Ale – ciągnęła pani Dutertre – obrzydło mi to wszystko. Ludzie są strasznie głupi.
– Co racja, to racja – powiedział Lehameau.
– A – ciągnęła pani Dutertre – jak mówię ludzie, mam na myśli zarówno mieszczuchów, co roboli. Podłe i głupie są te mieszczuchy. Mój właściciel, na przykład, pozwala, żeby mi deszcz padał na głowę, pod pretekstem, że nie płacę czynszu, a niby z czego miałabym mu płacić ten jego czynsz?
Lehameau nic nie powiedział; według niego moratorium[4] było niesprawiedliwością wołającą o pomstę do nieba, dziełem wolnomularzy.
– Niby z czego miałabym mu płacić ten jego czynsz – nie przestawała pani Dutertre – kiedy sprzedaję jedną książczynę za kilka groszy raz na trzy tygodnie. A do tego nieraz muszę po prostu odmówić. Bo proszę, któregoś dnia jakiś licealista chciał ode mnie kupić egzemplarz La Pucelle z rycinami. Oczywiście odmówiłam. Miałabym się z pyszna, jakby rodzice znaleźli u niego coś takiego.
– Bo ta książka to świństwo – powiedział Lehameau.
– Co też – powiedziała pani Dutertre – nie przeszkadza Wolterowi być wielkim człowiekiem. To bardzo piękne tak bronić uciśnionych i niesłusznie skazanych niewinnych ludzi.
Lehameau lekko i dyskretnie wzruszył ramionami.
– Wie pan, panie Lehameau – ciągnęła pani Dutertre – że o mało co nie wyciągnęłam na światło dzienne sprawy, która zrobiłaby tyle samo hałasu, co sprawa Dreyfusa?
Na dźwięk tego nazwiska Lehameau zgrzytnął zębami.
– Ale nie było mi dane.
Umilkła.
– A co to takiego? – zapytał w końcu Lehameau.