Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak to możliwe, że spośród wszystkich hitlerowskich paladynów Trzeciej Rzeszy właśnie on zrobił najbardziej błyskotliwą karierę? Odpowiedź jest prosta: Führer szukał dokładnie takich ludzi jak Himmler i wciągał ich na szczyty władzy. Hitler nie potrzebował ludzi niezależnych, a tym samym niewygodnych dla niego – takich jak na przykład bracia Strasser. Zależało mu na osobach bezgranicznie oddanych, bardzo skutecznych w działaniu i jak najmniej samodzielnych. Himmler w pełni spełniał te kryteria i stanowił wręcz idealny prototyp totalitarnego egzekutora. 6 stycznia 1929 roku Hitler mianował go Reichsführerem SS i do końca tegoż roku liczba członków formacji spod znaku trupiej główki wzrosła ponad czterokrotnie – do co najmniej 1000 osób. Himmler ustanowił rasistowskie kryteria naboru nowych członków i tym samym nadał swojej SS cechy rzekomej elity. Miały być to oddziały samurajów czy pretorianów; jakby nowa kasta kszatrijów. W ten sposób szef SS usiłował urzeczywistnić swoje młodzieńcze marzenia.
Guido Knopp cieszy się opinią jednego z najpopularniejszych historyków niemieckich. Jego nazwisko jest nierozerwalnie związane z chętnie oglądanymi programami telewizyjnymi oraz poczytnymi w wielu krajach bestsellerami. Umiejętne prezentowanie udokumentowanych rzetelnie faktów w niezwykle zajmującej formie zapewniło Knoppowi uznanie. Jego książki doczekały się przekładów na 52 języki. Dwukrotnie przyznano mu tytuł ,,Autora roku w dziedzinie literatury faktu”. W Polsce ukazały się dotąd jego następujące książki: Kobiety Hitlera i Marlena, Tajemnice Trzeciej Rzeszy, Zabić Hitlera i Holokaust.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 501
Była formacją terrorystyczną, odpowiedzialną za ludobójstwo. Jak żadna inna organizacja w hitlerowskiej Rzeszy ucieleśniała zabójczą, szaleńczą ideę rasy nadludzi. SS – te dwie litery pochodzą ze starogermańskiego pisma runicznego – to najskuteczniejsza i najgroźniejsza organizacja terrorystyczna w czasach dyktatury narodowych socjalistów. W ciągu niewielu lat sztafety ochronne (Schutzstaffeln) przekształciły się z mało znaczącej straży przybocznej w swoiste państwo w totalitarnym państwie Hitlera.
„Twój honor to wierność” – pod tym propagowanym przez Heinricha Himmlera hasłem członkowie SS mieli wypełniać luki na frontach, bezlitośnie wyzyskiwać jeńców i robotników przymusowych, a także mordować z zimną krwią w obozach śmierci. Spośród wszystkich organizacji państwa nazistowskiego jedynie SS miała możliwość, a przede wszystkim wolę wykonania ludobójczych rozkazów Hitlera.
Niniejsza książka nie jest próbą uzupełnienia istniejących już monografii, a jedynie publicystycznym opracowaniem powstałym przy okazji emisji międzynarodowego serialu telewizyjnego. Ukazuje się ona w czasie, gdy żyją jeszcze ostatni oprawcy i ich ostatnie ofiary. Czynimy to z myślą o dotarciu do szerszego grona czytelników, którzy mogą liczyć na informacje pochodzące z niepublikowanych dotychczas źródeł. Korzystaliśmy bowiem z archiwów znajdujących się w różnych częściach świata – od Waszyngtonu do Moskwy – a także z zeznań świadków historii SS: samych oprawców, ich ofiar i przeciwników reżimu, którzy do tej pory nie zabierali głosu. Za pięć lat tego rodzaju dokumentacja – sporządzona na podstawie wypowiedzi naocznych świadków tamtych wydarzeń – nie mogłaby powstać. Byłoby na to już za późno.
Początki SS były bardzo skromne. W maju 1923 roku przy kręgielni monachijskiej gospody Torbrau powstał „oddział szturmowy Hitlera” – 22 mężczyzn utworzyło zalążek czarnej formacji. Mieli oni strzec życia „apostoła”, który chciał zostać „wodzem”, podczas bójek w lokalach. Nosili czarne czapki zdobione trupią główką – emblematem zapożyczonym od I regimentu rezerwistów gwardii, którzy – uzbrojeni w miotacze ognia – działali przed liniami frontu w czasie I wojny światowej. „Żądza walki i pogarda śmierci” – z takim nastawieniem żołnierze oddziałów szturmowych zamierzali obalić w okopach znienawidzoną Republikę.
Dyletancka próba puczu, podjęta przez Hitlera, spaliła na panewce, a przywódca, po wyjściu na wolność, zorganizował w 1925 roku nowy oddział szturmowy. SS (Schutzstaffeln – sztafety ochronne) miały być zaprzysiężoną gwardią pretorianów, „elitą” partii, bezwarunkowo podporządkowaną swojemu wodzowi. Kandydaci na członków SS musieli być w wieku od 23 do 35 lat, dysponować referencjami wystawionymi przez dwóch obywateli, wykazywać się „zdrową i mocną budową ciała” oraz mieć przynajmniej 170 cm wzrostu i oczywiście „aryjskie pochodzenie”.
Jednak w latach poprzedzających dojście Hitlera do władzy garstka funkcjonariuszy SS rozpłynęła się w mrowiu członków Sturmabteilungen – SA, czyli brutalnych oddziałów bojowych, które wyspecjalizowały się w burdach ulicznych. I chociaż sam szef SS, Himmler, stwierdził: „SA to linia, natomiast SS stanowi gwardię” – to jednak drogę do Kancelarii Rzeszy utorowała Hitlerowi SA pod wodzą Ernsta Röhma. Szef sztabu SA miał jednak wybujałe ambicje i coraz natarczywiej domagał się większego udziału w strukturach władzy.
Sfrustrowani brunatni rewolucjoniści już zawadzali Hitlerowi; rozpasany terror w wykonaniu bojówek SA zaczął budzić lęk mieszczaństwa, które chciało żyć w stabilnym i silnym państwie. Szef SA Röhm, rozczarowany sojuszem Hitlera z dawnymi decydentami, począł wzywać do zorganizowania następnej – po narodowej – narodowosocjalistycznej rewolucji, a także żądał dla swoich „brunatnych oddziałów” nagrody za ofiary poniesione „w okresie walki”.
Tego rodzaju sytuacja zagrażała paktowi nowego kanclerza z siłami zbrojnymi Rzeszy (Reichswehrą) – paktowi, którego Hitler potrzebował do osiągnięcia swoich imperialnych celów. Dlatego prawa ręka Himmlera, Heydrich, oraz szef gestapo, Diels, zaczęli gromadzić materiał dowodowy, mający obciążyć rzekomego „zamachowca” Röhma. W rzeczywistości niebezpieczeństwo „puczu Röhma” nigdy nie istniało. Był za to pucz skierowany przeciw Röhmowi. Zlepek pogłosek, sfabrykowanych dowodów i fałszywych poszlak posłużył za pretekst do pozbycia się „tego pieniacza”.
Godzina prawdy wybiła 30 czerwca 1934 roku. Na rozkaz Hitlera oddziały SS w bezprecedensowej jak dotąd, krwawej akcji wymordowały przywódców SA. Właśnie w ową „niemiecką noc św. Bartłomieja” rozpoczął się awans SS, która szybko stała się najpotężniejszą organizacją terrorystyczną w Trzeciej Rzeszy
Jednostki SS, wspierane przez oddziały policji i wyposażone w broń Reichswehry, wymordowały nie tylko przywódców SA, ale również – niejako za jednym zamachem – konserwatywnych przeciwników reżimu, jak na przykład dawnego towarzysza broni Hitlera, Gregora Strassera, oraz byłego kanclerza Rzeszy Kurta von Schleichera.
Jednak prawdziwym zwycięzcą tej wewnątrzpartyjnej walki o władzę okazała się SS pod dowództwem mało dotąd znanego Reichsführera. Awans i rozwój SS są nierozerwalnie związane z karierą Heinricha Himmlera.
Skrytą dewizą Himmlera było zapożyczone przez niego stare hasło pruskie: „W większym stopniu istnieć, niż stwarzać pozory istnienia”. Nikt nie przypuszczał, że właśnie ten niepozorny człowieczek stanie się najpotężniejszym satrapą w otoczeniu Hitlera.
O ile zbrodnie kojarzone z nazwiskiem Himmlera są tak niesłychane i wykraczające ponad przeciętne wyobrażenie, że aż trudne do opisania, o tyle ten, kto je popełnił, był człowiekiem naprawdę pospolitym. Współcześni określali go jako „całkowicie niepokaźną osobowość”, w dodatku „pozbawioną charakteru” i przypominającą „pedantycznego belfra o szczególnie rozwiniętym zmyśle do oszczędzania”. Zapewne w innych czasach byłby sumiennym biurokratą. Ludobójstwo było dla niego problemem wyłącznie organizacyjnym. Z wyznaczonych mu zadań wywiązywał się beznamiętnie i rzetelnie, niczym urzędnik izby skarbowej rejestrujący setki zeznań podatkowych.
Zaplanowany przez Hitlera Holocaust przeprowadzono systematycznie, gruntownie i bezdusznie. Takie było bowiem polecenie Himmlera, który osobiście przeprowadzał inspekcje w fabrykach śmierci i domagał się codziennych meldunków o liczbach zabitych.
Szef SS nie był typem intelektualisty, raczej należał do ludzi niezdarnych, bojaźliwych i niezdecydowanych. Posłuch uzyskał nie dzięki sile przekonywania, lecz dzięki świadomemu i konsekwentnemu powiększaniu zakresu swej władzy. Talent organizacyjny i starannie pielęgnowany wizerunek rygorystycznego człowieka czynu uczyniły z niego niezastąpionego egzekutora. I dlatego z czasem Himmler stał się – jako Reichsführer SS, szef gestapo i policji oraz minister spraw wewnętrznych Rzeszy – najpotężniejszym po Hitlerze dygnitarzem w państwie niemieckim.
Według niego wzorowy obywatel Rzeszy powinien być skłonny do używania przemocy, ale i do ponoszenia ofiar; wychowanie społeczeństwa, które by postępowało właśnie w tym duchu, uznał za swój główny cel. Podwładnych nawoływał jednym tchem do uczciwości i obyczajności oraz do popełniania ludobójstwa: okrucieństwo było dla niego cnotą, bezlitosny mord – wyrazem siły. Pod koniec wojny zupełnie nie interesował się cierpieniem ofiar, lecz tylko stanem duszy oprawców. Chłodny racjonalizm i trzeźwość stanowiły jedną stronę jego pełnego sprzeczności charakteru. Jednocześnie zagubił się w niedorzecznej mieszaninie teorii rasistowskich, przyrodolecznictwa i okultyzmu ludowego.
Właśnie ten pozbawiony skrupułów oprawca, „wierny Heinrich”, zdecydował się w ostatnich miesiącach wojny na prowadzenie rozpaczliwej i nielojalnej polityki. Z jednej strony, kierując się własnymi urojeniami, organizował Volkssturm (oddziały zbrojne tworzone w ramach powszechnej mobilizacji dla wzmocnienia Wehrmachtu; przyp. tłum.) i Werwolf (zbrojna organizacja terrorystyczno-dywersyjna; przyp. tłum.), z drugiej natomiast – prowadził z Zachodem tajne rozmowy na temat ewentualnej kapitulacji. I nawet nie wiedział, że jego nazwisko uznaje się od dłuższego czasu za synonim ludobójstwa. Zdradzał więc „swojego Führera”, podobnie zresztą jak jedenaście lat wcześniej zdradził swoich pierwszych protektorów: Ernsta Röhma i Gregora Strassera. „Twój honor to wierność”. Ile ostatecznie warta była propagowana przez Himmlera maksyma SS, wykazał w końcu on sam.
HHHH (Himmlers Hirn heisst Heydrich – „Mózgiem Himmlera jest Heydrich”) – drwili paladyni reżimu już w latach trzydziestych. I rzeczywiście usunięty z marynarki wojennej Reinhard Heydrich zrobił w hierarchii SS błyskawiczną karierę. Rozbudował dla Himmlera służbę bezpieczeństwa SS; z gestapo uczynił znak rozpoznawczy hitlerowskich Niemiec i narzędzie gwałtownej śmierci, która w każdej chwili mogła się stać udziałem każdego człowieka; utworzył też Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt; RSHA), potężną i groźną instytucję, której niewidzialna sieć zawisła nad całym systemem terroru.
W tym miejscu należy obalić jedną z legend – a mianowicie tę o gestapo jako wszechwiedzącej i wszechobecnej tajnej policji. W hitlerowskiej Rzeszy otaczano ją nimbem gigantycznej machiny o strukturze podobnej do ośmiornicy rozpościerającej wszędzie swoje macki; już samo jej istnienie miało uświadomić wszystkim jedno – wszelki opór jest bezcelowy. W okresie powojennym gestapo stało się nawet synonimem władzy wewnętrznej opartej na przemocy. W rzeczywistości formacja ta miała znacznie skromniejsze znaczenie, niż wynikało to z rozpowszechnianej uporczywie legendy. Heydrich zdołał rozwinąć w państwie system donosów, gdyż swoje usługi oferowała liczna armia szpicli, denuncjantów i nieoficjalnych współpracowników służby bezpieczeństwa. Gdyby nie oni, gestapo pozostałoby ślepe i głuche. Nigdy przedtem w historii Niemiec nie można było tak łatwo donieść na nielubianych sąsiadów, konkurentów lub po prostu ludzi z jakiegoś powodu znienawidzonych, uczynić z nich bezbronne ofiary zorganizowanego terroru, pozbawić ich pracy i perspektyw na przyszłość – i wreszcie wydać w ręce oprawców. Cały kraj zalały fale podłości. Ślady tego potopu do dziś odnajdujemy w tysiącach dokumentów.
Heydrich zawdzięczał swą karierę Himmlerowi – i odpłacił się mu bezgraniczną lojalnością oraz okrucieństwem, w którym nie było miejsca na jakiekolwiek skrupuły. Obłęd Himmlera na tle czystek rasowych i zimny zmysł organizacyjno-wykonawczy Heydricha stworzyły fatalną kombinację.
Heydrich stanowił prototyp menedżera władzy; potrafił podchwycić niejasno sformułowane intencje Hitlera, z których odczytywał zamiary i kierunki dalszego rozwoju, zanim jeszcze padał stosowny rozkaz dyktatora. Jeśli w ogóle istniał ktoś, kto „wychodził naprzeciw planom Führera”, to był nim właśnie Reinhard Heydrich. Szef SD, wspierany przez Himmlera, zajął się organizacją „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” z olbrzymim zapałem, między innymi dlatego, że rywalizował gorliwie o względy Führera, aby w przyszłości samemu objąć stanowisko Reichsführera.
Jeszcze przed wybuchem wojny Szwajcar Carl Burckhardt określił go jako „młodego złego boga śmierci”. „Heydrich – pisał były więzień gestapo, Ralph Giordano – był prototypem nowej odmiany człowieka, takiej, jaką chciał widzieć narodowy socjalizm; czołowym przedstawicielem pokolenia, dla którego liczy się tylko bezwarunkowa karność. Od tej pory żaden przejaw nieludzkiego postępowania nie był już niemożliwy. Wszystko stało się możliwe, również morderstwo popełniane na milionach ludzi”. Ale Reinhard Heydrich nie dożył końca ludobójstwa, którego sam był organizatorem: w czerwcu 1942 roku padł ofiarą zamachu.
Co by się stało, gdyby Heydrich pozostał przy życiu? Był on jakby zapowiedzią tego, w co mogłoby się rozwinąć państwo Hitlera: w państwo sterowane przez SS. W wielkogermańskiej Rzeszy, sięgającej od Atlantyku po Ural, przecinanej autostradami i ukoronowanej świątyniami zmarłych, 90 milionów niewolników żyłoby pod władzą nazistów. Istniało zapotrzebowanie na 14 milionów robotników przymusowych, około 30 milionów ludzi czekałaby śmierć, resztę wygnanoby za Ural – na bezdroża Syberii. Reinhard Heydrich, przyszły szef SS, nie wahałby się urzeczywistnić tę koszmarną wizję.
Podczas procesu norymberskiego zabrakło go na ławie oskarżonych. Niewątpliwie zostałby skazany na śmierć.
Na mocy wyroku w Norymberdze za organizację przestępczą uznano całą formację, która w końcowej fazie II wojny światowej stanowiła najpotężniejszą siłę zbrojną SS, liczyła bowiem 900 000 członków. Była to Waffen-SS.
Formacja ta wywołuje do dziś kontrowersje. Czy była to organizacja elitarna, czy też banda zbrodniarzy? Czy jej członkowie byli „żołnierzami jak wielu innych”? Stanowili ucieleśnienie żołnierskiej odwagi i waleczności, czy raczej przykład nazistowskich awanturników i rzeźników, w których celowo wpajano brutalność, aby tym chętniej i gorliwiej likwidowali wszystko i wszystkich?
Istnieją dowody na poparcie jednej i drugiej tezy. Dywizje pancerne Waffen-SS walczyły – zwłaszcza po bitwie pod Stalingradem – w najbardziej zapalnych punktach frontu wschodniego i ponosiły tam olbrzymie straty. Straty ponosił oczywiście także Wehrmacht. Ale oddziały Waffen-SS okryły się również niechlubną sławą sprawców zbrodni wojennych. Z pewnością brutalne zachowanie nie było tylko ich domeną, a różnica w tym względzie między nimi i Wehrmachtem wydaje się nie tak duża, jak to wielokrotnie przedstawiano. Jednak ekscesy jednostek SS znacznie przewyższały stopniem okropności zbrodnie, które popełniali żołnierze Wehrmachtu. Nazwa Oradour pozostanie dla wielu osób symbolem zbrodni wojennych. (Oradour-sur-Glane: wieś w środkowej Francji, spalona w czerwcu 1944 roku przez oddział SS. Cała ludność – ponad 600 osób – została wymordowana; przyp. tłum.).
Po wojnie weterani Waffen-SS próbowali postawić tezę, której raczej nie da się udowodnić: mianowicie, że członkowie Waffen-SS byli zwykłymi żołnierzami i ze zbrodniami SS popełnianymi przez szwadrony śmierci oraz w obozach zagłady nie mieli nic wspólnego. Niektórzy esesmani – zwłaszcza ci wcieleni siłą – mogli w ten właśnie sposób oceniać swoją służbę wojskową. Ale rzeczywistość wyglądała inaczej. Pomiędzy Waffen-SS i Allgemeine SS istniał dość ścisły związek, oficerowie jednej i drugiej formacji odbywali wspólne szkolenia – bez względu na to, gdzie mieli potem służyć: w obozie koncentracyjnym, w administracji czy też na froncie. Z pewnością nie byli to „żołnierze jak wielu innych”.
W przypadku oddziałów „trupich główek” (SS-Totenkopfverbande) pytanie o stopień winy za zbrodnie popełniane w miejscach budzących szczególną grozę nie pojawiło się w ogóle. Był to „kwiat oprawców” w gronie wykonawców idei Holocaustu. Napiętnowanie tych ludzi na równi z innymi członkami sztafet ochronnych jako kryminalistów i urodzonych sadystów, przyniosłoby zapewne dużą ulgę potomnym. Moglibyśmy mówić, że byli oni zupełnym marginesem cywilizowanego narodu.
Jednak w SS służyło też mnóstwo „zupełnie normalnych ludzi”, wywodzących się ze średnich warstw społeczeństwa. SS z pewnością nie była zaprzysiężonym monolitem, lecz raczej kompleksowym i dynamicznym tworem, który w ciągu 20 lat istnienia podlegał ustawicznym przemianom. Mężczyźni (i kobiety), będący członkami tej formacji, różnili się znacznie między sobą. Niektórzy z nich, a mianowicie „wierni adepci”, przypisywali formacji „pod trupią główką” znaczenie niemal religijno–misyjne. Inni usiłowali znaleźć dla siebie w „królestwie Himmlera” pozycje w miarę możliwe do zaakceptowania, starając się ignorować te, które im nie odpowiadały. Jeszcze inni widzieli w SS przede wszystkim szansę zrobienia błyskotliwej kariery; wprawdzie oficjalnie wyrażali pełne uznanie dla ideologii „czarnej formacji”, ale w głębi duszy odnosili się do niej zupełnie neutralnie. Z kolei bezrobotnym inteligentom wydawało się, że tylko w szeregach SS znajdą sposobność, aby nadać swemu życiu sens i oparcie. Miejsce dla siebie – ale nie tylko w SS – znajdowały również męty społeczne: kryminaliści, ludzie z marginesu, mordercy. O ile początkowo trzon SS tworzyli zaprawieni w burdach ulicznych lub knajpianych weterani pierwszej wojny światowej, to po zdobyciu władzy przez Hitlera do czarnej gwardii garnęli się głównie przedstawiciele „śmietanki towarzyskiej”. Himmler przejmował w całości kastowe, hermetyczne organizacje, takie jak jeździecki Herrenreiter-Club lub Kyffhauserbund. Wyżsi rangą esesmani byli reprezentowani wyjątkowo licznie przez arystokrację. Naukowców i ludzi wolnych zawodów zatrudniano przede wszystkim w służbach specjalnych lub w różnych gałęziach gospodarki. Oficerów armii werbowano do SS, aby kształcili potem rekrutów „oddziałów dyspozycyjnych” (Verfügungstruppen), trzonu powstałych następnie sił zbrojnych SS (Waffen-SS). Ponadto Heinrich Himmler nadawał setkom szefów przedsiębiorstw, dyplomatów i urzędników państwowych „honorowe stopnie” SS. Esesmanem mógł zostać niemiecki arystokrata z tytułem książęcym, jak również chłop z Palatynatu, który jako strażnik w obozie koncentracyjnym dokonywał mordów na Żydach.
Reasumując: formacja SS odzwierciedlała w pełni niemieckie społeczeństwo. Większość jej członków stanowili „zwykli ludzie”, którzy w tych szczególnych warunkach stali się zbrodniarzami. Przyczyniło się do tego przestępcze państwo, w jakim przyszło im żyć. Jeśli państwo twierdzi, że mordowanie ludzi to wprawdzie postępowanie okrutne i niehumanitarne, ale służy wyższemu i dobremu celowi, to więzy moralne okazują się widocznie zbyt słabe, aby powstrzymać masy przed zachowaniem o wszelkich znamionach przestępstwa. Ludzie, którzy stawali się kryminalistami, w dużej części nie uświadamiali sobie, że postępują źle.
Jak brzmi morał tej historii? Sprawcą zbrodni mógł zostać każdy. Jeśli przestępcze państwo likwiduje bariery oddzielające prawo od bezprawia, żaden z jego obywateli nie może zagwarantować, że będzie podążał niezmiennie właściwą drogą. Natura ludzka jest na to zbyt słaba. Coś z Himmlera i Mengele, z Eichmanna i Heydricha tkwi w każdym z nas. W innych czasach i innych okolicznościach wszyscy ci ludzie mogliby się wykazać „zupełnie normalnym” życiorysem, byliby zwykłymi, niepozornymi obywatelami. Himmler zostałby może nauczycielem szkoły średniej, Heydrich oficerem marynarki, a Mengele – pediatrą…?
Przejawem lekkomyślności byłaby nadmierna wiara w człowieczeństwo człowieka, ta cecha jest bowiem zbyt zmienna i krucha. Jedynie demokratyczne państwo, które szanuje swobody obywatelskie i ustanawia klarowne normy prawne, jest w stanie zapobiec panoszeniu się bezprawia. Niedopuszczalna jest polityka wewnętrzna, której efektem jest powstanie państwa przestępczego, a w jego strukturach – takiej organizacji jak SS. W tym względzie historia SS stanowi przede wszystkim przestrogę historii.
30 czerwca 1934 roku terror Trzeciej Rzeszy zmienił swoją barwę. Czerń zastąpiła brąz, mieszając się przy tym z krwistą czerwienią. Tym razem sprawcy nie wykrzykiwali żadnych haseł ani nie wymachiwali pałkami, jeździli natomiast ciemnymi limuzynami.
W Berlinie trzej funkcjonariusze lokalnej centrali gestapo zaprowadzili byłego dygnitarza partii narodowych socjalistów Paula Schulza do czteroosobowego kabrioletu, po czym podnieśli dach auta. „Wewnątrz poczułem nieprzyjemny zapach zakrzepłej krwi, który, nawet gdybym nadal nie w pełni orientował się w celu tej przejażdżki, rozproszyłby resztki moich wątpliwości”, wspominał potem Schulz. Auto przemknęło przez Steglitz i Grunewald i skierowało się w stronę Wannsee. Jednak na drodze znajdowało się zbyt wielu wycieczkowiczów i dopiero za wsią o nazwie Seddin, oddalonej o około pół godziny jazdy od Poczdamu, mężczyźni znaleźli w lesie ustronne miejsce, gdzie mogli – jak to określili – „dokonać odstrzału”.
Powiedziałem sobie wtedy, że niezbędna jest straż przyboczna, choćby nieliczna, ale za to bezgranicznie mi oddana i gotowa w razie potrzeby wystąpić nawet przeciw własnym braciom. Lepiej mieć do dyspozycji 20 osób jednego pokroju – zakładając, że można na nich w pełni polegać – niż całą gromadę ludzi niepewnych.
Hitler na temat utworzenia SS
Kazali swojej ofierze wysiąść i odejść trochę od auta. Schulz zdawał sobie sprawę, że pozostało mu już tylko kilka sekund życia. Działając z zaskoczenia, wytrącił jednemu z esesmanów broń z ręki, ale zanim zdołał dobiec do zarośli, dosięgła go kula drugiego zamachowca. „Kiedy odzyskałem świadomość, leżałem na brzuchu, twarzą do ziemi. Czułem potworny ból w krzyżu, ciało miałem oblepione krwią. Natychmiast zacząłem rzęzić, imitując przy tym przedśmiertne konwulsje, a potem znieruchomiałem – pozostałem w tej pozycji, tak jakby na moim miejscu leżał nieboszczyk”. Esesmani uznali, że strzał dobijający jest już zbędny, a kiedy poszli po płachtę brezentu, aby owinąć nią rzekome zwłoki, ciężko ranny Schulz wstał i zaczął uciekać leśnym duktem. Z trudem uniknął śmierci.
Istniało niebezpieczeństwo, że Röhm uczyni z SA jakby państwo w państwie i tym samym stworzy groźną sytuację dla Hitlera i jego towarzyszy.
Eberhard Richter, ówczesny mieszkaniec Berlina
Owego dnia, 30 czerwca 1934 roku, mężczyźni w czerni tylko w tym jednym przypadku nie wywiązali się z nałożonego na nich zadania. Inne ofiary mordowali tak, jak tego od nich oczekiwano: w sposób dobrze obmyślony, posłusznie, bez skrupułów, inteligentnie i dyskretnie. Ich akcja okazała się kompletnym zaskoczeniem. Któż mógłby bowiem przypuszczać, że w tę duszną sobotę SS popełni pierwsze masowe morderstwo Trzeciej Rzeszy?! W kraju panował przecież spokój. Ludzie nie poświęcali wiele uwagi rozgrywającym się otwarcie od tygodni konfliktom pomiędzy partią i jej najważniejszą organizacją, SA. Tematu do dyskusji dostarczały emocje innego rodzaju: tydzień wcześniej piłkarze klubu Schalke, grając z FC Nürnberg zdobyli w dramatycznym finale mistrzostw Niemiec tytuł zwycięzcy. W ostatnich sekundach meczu Ernst Kuzorra strzelił decydującą bramkę, ustalając wynik na 2:1.
Mało kto zdawał sobie sprawę z bezwzględnej walki o władzę, która rozgorzała w łonie kierownictwa NSDAP. Krwawe ciosy zadawały sobie te same organizacje partyjne, które w trakcie kampanii propagandowej występowały wspólnie jako jedna potężna siła i w obłudnej maskaradzie stawały za Adolfem Hitlerem, ślubując mu wierność i posłuszeństwo. Nowe władze potraktowały ową walkę jako pretekst do wyrównania dawnych rachunków.
Zajmie się pan sprawą Klausenera. Klausenera należy niezwłocznie rozstrzelać w pomieszczeniach ministerstwa. Potem zadzwoni pan do mnie z jego telefonu służbowego.
Szef gestapo Reinhard Heydrich do funkcjonariusza SS Kurta Gildischa, mordercy polityka Ernsta Klausenera
Rozprawa karna została zainscenizowana, przedstawiono na niej fałszywe dowody, a wyrok zapadł już wcześniej. Pod pozorem konieczności stłumienia w zarodku planowanego i organizowanego przez SA puczu, szefowie SS – Heinrich Himmler i Reinhard Heydrich – polecili przygotować „listy śmierci”. Ten dzień wykazał trwałość sojuszu, jaki obaj dygnitarze potajemnie planowali od miesięcy z takimi paladynami jak Göring i Bormann. Ów pakt miał okazać się fundamentem dyktatury narodowych socjalistów, której gorliwymi egzekutorami były czarne bataliony. W monachijskim więzieniu Stadelheim oddział SS Leibstandarte Adolf Hitler rozstrzelał grupę najwyższych oficerów SA. W koszarach SS w berlińskiej dzielnicy Lichterfelde plutony egzekucyjne wywodzące się z gwardii pretorianów Führera dokonywały wyroków śmierci na osobistych wrogach partyjnej elity. „Oddziały te – wspomina Hans Fischach, były członek jednej z Leibstandarte – składały się z młodych ludzi, którym wydano rozkaz: Oto zdrajcy, którzy organizują pucz przeciw Führerowi. Należy ich zlikwidować!… A potem: Stanąć w szeregu! Pierwszy szereg klęknij, drugi – stać! I w ten sposób wykonywano rozkazy. Poszczególni esesmani w ogóle nie zastanawiali się nad tym, co robią. To był stan wyższej konieczności w państwie”.
Ostatecznie była to konfrontacja pomiędzy SS i SA, w wyniku której SS zlikwidowała też wielu ludzi nie mających z puczem nic wspólnego.
Albert Speer, na przesłuchaniu prowadzonym przez Amerykanów w maju 1945 roku
W wielu przypadkach szefowie SS wysyłali do akcji zawodowych morderców. Tuż przed godziną 13 samochód Sturmhauptführera Kurta Gildischa zatrzymał się przed gmachem ministerstwa komunikacji Rzeszy przy Wilhelmstrasse. Na portierni Gildisch zapytał o miejsce urzędowania dyrektora ministerialnego, doktora Ericha Klausenera. Klausener kierował departamentem żeglugi, ale władze partyjne przywiązywały większą wagę do tego, czym zajmował się poza pracą. Jako przełożony Akcji Katolickiej zgromadził on tydzień wcześniej na terenie berlińskich torów wyścigów konnych Hoppegarten ponad 60 000 osób, a następnie wygłosił spontaniczne, poruszające wszystkich obecnych przemówienie, w którym stwierdził, że nie wolno nikogo pozbawiać miłości Bożej. Göringowi i Heydrichowi nie podobała się też jego przeszłość: w okresie Republiki Weimarskiej Klausener pracował w pruskim ministerstwie spraw wewnętrznych w departamencie policji. Nikt więc nie znał lepiej od niego rejestru przestępstw popełnionych niegdyś przez starych nazistów. Na swego zabójcę Klausener natknął się w chwilę po wyjściu z gabinetu. Gildisch oświadczył mu, że jest aresztowany, a kiedy Klausener sięgał po marynarkę, morderca dwukrotnie strzelił mu w głowę. Przed biurem ofiary wartę zaciągnęli esesmani, a Gildisch opuścił to miejsce, jakby nigdy nic. Czekały już na niego inne zadania.
Zaczęło się od puczu Röhma 30 czerwca, gdy rozstrzelano generała Schleichera; wtedy właśnie po raz pierwszy sprawy dały mi do myślenia.
Horst Zank, oficer Wehrmachtu
W Monachium wieczorem 30 czerwca 1934 roku po mieście sunęły czarne limuzyny. Jedna z nich zatrzymała się w pobliżu Bramy Zwycięstwa, przed domem na Schackstrasse 3. W przeciwieństwie do Paula Schulza doktor Willi Schmid nie podejrzewał niczego. Jego rodzina była wprawdzie zaskoczona aroganckim tonem czterech mężczyzn w czarnych mundurach, on sam jednak uspokajał żonę i dzieci, zapewniając, że szybko wyjaśni nieporozumienie i niebawem wróci do domu. Bo cóż SS może chcieć od niego, krytyka muzycznego?
Wychodząc z domu Schmid sięgnął po kapelusz. Ten znany dobrze z codziennej obserwacji gest jego córka Renatę zachowała w pamięci jako ostatnie wspomnienie ojca. Dziś wie, co się później wydarzyło: „Limuzyna pojechała szybko do Dachau, a tam natychmiast go rozstrzelano”.
W wyniku bezprzykładnej fali terroru na terenie Rzeszy życie straciło niemal 100 osób – w tym politycy opozycji, jak Kurt von Schleicher lub były towarzysz Hitlera, Gregor Strasser. Tak zwana „noc długich noży” zapoczątkowała awans SS na instytucję budzącą największą grozę w III Rzeszy. Tego dnia – jak określa to monachijski adwokat Otto Gritschneder – SS „zdała swój egzamin na krwawego oprawcę”. W ciągu zaledwie paru lat sztafety ochronne rozrosły się znacznie; od przybocznej straży Hitlera do gigantycznego aparatu terroru, który przenikał całe państwo i naród. W mitologii SS wydarzenia tamtego lata obrosły legendą, jako „szlachetna akcja oczyszczania krwi”. Była ona dla tych, którzy ją przeprowadzili, kamieniem probierczym ich przydatności dla reżimu. Już w 1933 roku broszurka Das schwarze Korps nawoływała esesmanów, aby przede wszystkim kultywowali „wszystkie cnoty, wszystkie przymioty, które SS ceni od pierwszej chwili istnienia i dzięki którym mogła wykazać swą wartość, a są to: wierność Führerowi, subordynacja i dyscyplina”.
W konsekwencji „niemieckiej nocy świętego Bartłomieja” formację SS „wykuto na najostrzejszą broń w arsenale hitlerowskiej Rzeszy”, jak określił to biograf Hitlera, Ian Kershaw. Uwidoczniły się wtedy narzędzia rozpętanego w następnych latach terroru esesmańskiego: pozornie wszechmocny aparat policyjno-szpiclowski, system obozów, tworzenie wiernopoddańczych oddziałów elitarnych, które składały przysięgę na wierność Hitlerowi.
Historia SS rozpoczęła się jedenaście lat wcześniej w urządzonym na kręgielnię i zadymionym od papierosów pokoju jednej z monachijskich knajp. Siedzący w nim mężczyźni ochoczo zamówili kilka kolejek piw, a kiedy w końcu zostali sami, wznieśli toast za człowieka, którego portrety zdobiły ściany wielu lokali w tym mieście: Adolfa Hitlera. Poświęcali mu to, co we własnym pojęciu zachowali po pierwszej wojnie światowej: „Przysięgamy ci wierność aż do śmierci”. Ten majowy wieczór 1923 roku, zakrapiany obficie piwem, stał się momentem narodzin oddziału szturmowego Hitlera (Stosstruppe Hitler). Jego członkowie, wywodzący się z niedawno otworzonego oddziału ochrony osobistej o nazwie Stabswache, nie przeczuwali nawet, że stanowią zaczątek „czarnej formacji”, wiernej Führerowi – na wzór sagi o Nibelungach – aż do ostatniej kropli krwi. Jeszcze w 1942 roku Hitler wspominał w chwili romantycznego uniesienia „ludzi skłonnych do rewolucyjnych czynów i świadomych, że nadejdzie dzień twardej, zaciętej walki na śmierć i życie”.
W naszym mniemaniu esesmani byli garstką ludzi, którzy mieli jedynie dbać o bezpieczeństwo osobiste najwyższych dostojników w państwie. Aż do 1938 roku nie zaprzątałem sobie w ogóle głowy myślami o wpływach SS.
Paul Tollmann, komunista, aresztowany w 1933 roku przez SA
Ja też zdawałem sobie wtedy sprawę z istnienia SS. Zawsze odnosiliśmy wrażenie, że SS jest lepiej zorganizowana niż SA, że jest jednolitą formacją. Natomiast SA wyglądała raczej na dziką zbieraninę.
Josef Zander, ówczesny mieszkaniec Bad Godesberg
Kadra dowódcza wywodziła się z Reichswehry i kręgu oficerów wojskowych. Ale poszczególne drużyny formowano z przedstawicieli klasy robotniczej – z bezrobotnych, którzy otrzymywali w zamian ubranie i buty.
Paul Tollmann, komunista, aresztowany w 1933 roku przez SA
Rzeczywistość przybierała tymczasem groteskowe formy. Handlarz materiałami piśmiennymi Josef Berchtold, którego nikły wzrost niewiele miał wspólnego z ideałem rosłego esesmana, oraz zastępca szefa ekonomicznego w NSDAP, Julius Schreck, zdołali przyciągnąć do siebie około 20 osób – wśród nich znajdowali się uhonorowani potem „starzy wojacy”: zegarmistrz Emil Maurice, karany przedtem za zdefraudowanie pieniędzy, handlarz koni Christian Weber oraz rzeźnik i zapaśnik-amator Ulrich Graf. Było to hermetyczne kółko weteranów I wojny światowej, którzy niechętnie pozwalali osobom postronnym wglądać w wewnętrzne sprawy ochrony osobistej Hitlera. Już wtedy ich posłuszeństwo było bezwarunkowe, a rozkazy otrzymywali bezpośrednio i wyłącznie od samego wodza. Ich jedynym zadaniem było zapewnienie mu bezpieczeństwa; gdziekolwiek występował publicznie, towarzyszyła mu jego nowa gwardia przyboczna. Podążali za swym Führerem niczym cienie, zjawiali się wraz z nim we wszystkich monachijskich piwiarniach, do których przybywał. Niebawem oddział liczył już ponad 150 członków, a przyjmowano do niego jedynie te osoby, które w porewolucyjnym Monachium „wykazały się” w knajpianych burdach. „Władza to prawo”, brzmiała ich prosta zasada, a przeciwników przekonywali o swojej racji za pomocą „gumki” i „zapalniczki” – jak określali eufemistycznie gumowe pałki i pistolety. Ich mundury zdobił osobliwy symbol: „Na naszych czarnych czapkach widnieje trupia główka, jako ostrzeżenie dla wrogów i znak dla naszego wodza, że jesteśmy gotowi oddać życie za jego sprawę”, wyjaśniał późniejszy organizator SS Alois Rosenwink.
„Pieśń SS”
Ze śpiewnika SS.
Początek w dosłownym tłumaczeniu
brzmi:
SS maszeruje, droga wolna!
Kolumny szturmowe stoją w miejscu!
Będą podążać od tyranii drogą ku
wolności!
„Narodowi szubrawcy”
Pastiszowy wiersz berlińskiego dziennikarza Hardy’ego Worma (1932).
Początek w dosłownym tłumaczeniu:
Do szeregu marsz!
Bohatera markować!
I proletariuszy masakrować!
Obstawić salę!
Krew musi tryskać!
Całą tę zgraję powybijać!
Emblemat trupiej główki SS zapożyczyła od elitarnych jednostek wojska. Od stuleci uznawano go za znak szczególnie silnie rozwiniętego poczucia lojalności wobec dowódcy. Trupią główkę na czapce nosili zarówno „czarni” huzarzy pruskiego „króla żołnierzy” (Fryderyka Wilhelma I; przyp. tłum.), jak i gwardziści I regimentu rezerwistów podczas pierwszej I wojny światowej. Wysunięci daleko przed piechotę, posługiwali się oni nowoczesną bronią, której użycie wymagało sporej dozy odwagi… i żądzy niszczenia. Miotacz ognia stał się jednym z najstraszliwszych rodzajów broni w tej wojnie. Okrutną śmierć w okopach, masowe zabijanie wroga weterani opiewali jako „oczyszczającą stalową burzę”, która miałaby nadawać ich istnieniu kierunek i sens. 28 czerwca 1916 roku głównodowodzący armii niemieckiej i następca tronu uroczyście przyznał tej jednostce prawo noszenia na rękawie emblematu w postaci białej trupiej główki – było to najwyższe odznaczenie dla jego oddziału – a żołnierzom pogratulował: „Uczestnicząc stale w najtrudniejszych akcjach, oficerowie i ich podkomendni skutecznie robili wszędzie użytek ze swojej broni, a w krótkim czasie stali się dla Francuzów jednymi z najgroźniejszych przeciwników w walce wręcz. Jestem przekonany, że ten widoczny dla wszystkich emblemat młodego oddziału będzie stanowił dla niego zawsze zachętę do kontynuowania rozwoju w duchu gotowości do walki i pogardy śmierci”.
Żądamy likwidacji wojska zaciężne-go i utworzenia armii narodowej.
Z 25-punktowego programu NSDAP 1920 rok
Gotowość do walki idąca w parze z pogardą śmierci i to wszystko pod znakiem trupiej główki – z takim nastawieniem wyniesionym z okopów I wojny światowej żołnierze oddziału szturmowego zamierzali obalić znienawidzoną Republikę Weimarską. „To byli prości ludzie. W głębi duszy i serca każdy z nich pozostał żołnierzem” – opowiada były esesman Robert Krötz, który zetknął się wtedy w Monachium z członkami Stoßtruppe. „Część z nich wykazywała się patologiczną brutalnością, ale w sposób nierzucający się w oczy, inni byli stosunkowo umiarkowani” – wspomina monachijski adwokat Otto Gritschneder. Wszyscy natomiast okazywali bezwzględne posłuszeństwo Hitlerowi. Podobnie jak wielu innych, również oni uważali traktat wersalski za „haniebny pokój”, zawarty przez „listopadowych zbrodniarzy”, którzy zdradzili swój kraj poprzez „pchnięcie nożem w plecy”. Monachium stało się punktem zbornym dla wielu osób, którzy z całego serca znienawidzili młodą republikę. Tę nienawiść prawicowych rewolucjonistów do nowej formy państwowości podsycał panujący w kraju chaos, a obietnice demagoga trafiały na niezwykle podatny grunt. W 1923 roku, okresie szalejącej inflacji, cena jednego kufla piwa w ulubionym lokalu esesmanów, Torbrau, wzrosła w pewnym momencie do kilku miliardów marek. Pieniądze zarobione rano nie miały już wieczorem żadnej wartości. Zadanie czuwania nad osobistym bezpieczeństwem Hitlera było dla owych ludzi przesiadujących w kręgielni szansą wyrwania się z szarej egzystencji i awansowania do swoistej „elity”, jaką była dla nich zwykła grupa bojowa. Za swój awans odwzajemniali się tym, czego nauczyła ich wojna światowa: wiernością, posłuszeństwem i pogardą śmierci.
W latach 1921–1923 w Monachium panowało duże napięcie
polityczne.
Karl Füss, ówczesny mieszkaniec Monachium
Nastrój na sali z pewnością daleki był od entuzjazmu, dawała się raczej wyczuć obawa. Prawdopodobnie zastanawiano się: czego właściwie chcą ci ludzie?
Gunther Grassmann, naoczny świadek puczu
Owego 1923 roku poznikały swastyki, oddziały szturmowe, a nazwisko Adolf Hitler nieomal popadło w zapomnienie. Nikt nie myślał już o nim jak o ewentualnym czynniku władzy.
Stefan Zweig – D/e Welt von gestem (Wczorajszy świat)
Pierwszą próbę obalenia znienawidzonej republiki Hitler podjął po upływie niecałych sześciu miesięcy od momentu tamtej przysięgi na wierność, złożonej w Torbrau. Cena jednego dolara wzrosła w tym czasie do 420 miliardów marek. Cierpliwość narodu zdążyła się już wyczerpać, sytuacja dojrzała do wybuchu „rewolucji narodowej”. Na wieczór 8 listopada sprawujący w Bawarii władzę (triumwirat w składzie: von Kahr, von Lossow i von Seißer) zorganizowali mityng w monachijskiej piwiarni Burgerbraukeller. Hitler postanowił wykorzystać ten moment do przeprowadzenia zamachu stanu, rozpędzenia wiecu i – na wzór Mussoliniego – zmuszenia polityków i żołnierzy do wspólnego „marszu na czerwony Berlin”. Gefrajter Hitler mógł liczyć przy tym na poparcie jednej znaczącej osobistości z prawej strony sceny politycznej: w konfrontacji z von Kahrem jego najlepszym argumentem miał być autorytet byłego generała-kwatermistrza von Ludendorffa.
Rankiem 8 listopada nad stolicą Bawarii zawisły ciężkie ołowiane chmury, kiedy Hitler zaalarmował Straż Przednią Niemieckiego Przebudzenia – tak nazwał swój oddział uderzeniowy. W Torbrau Josef Berchtold zapoznał kamratów z planami puczu: „Koledzy, nadeszła wreszcie chwila upragniona przez nas wszystkich, zarówno przez was, jak i przeze mnie. Hitler i pan von Kahr doszli do wspólnego porozumienia i jeszcze dzisiejszego wieczoru zostanie obalony rząd Rzeszy, powstanie natomiast nowy rząd pod przewodnictwem Hitlera, Ludendorffa i Kahra. Przeprowadzona przez nas akcja będzie stanowiła impuls do nowych wydarzeń. Ale zanim przejdę dalej, wzywam tych, którzy z jakichkolwiek powodów mają obiekcje wobec naszej sprawy, do wystąpienia”. Wyglądało jednak na to, że nikt nie zamierza odejść.
Poszedłem oczywiście do Burgerbraukeller i zobaczyłem, że gromadzą się tam ludzie. Na rękawach mieli opaski ze swastykami, niektórzy trzymali strzelby. Byli jeszcze w cywilu, ale większość z nich, z bronią w ręku, ustawiano już grupami.
Karl Füss, ówczesny mieszkaniec Monachium
Z konspiracyjnego arsenału przy Balanstraße pobrali broń palną wraz z karabinami maszynowymi i granatami ręcznymi, po czym wyruszyli ciężarówkami w kierunku Rosenheimer Straße. Kiedy samochody dotarły do Burgergebrau, ciężko uzbrojeni członkowie oddziału szturmowego zeskoczyli na ziemię i zablokowali ulicę. Berchtold zdjął z platformy karabin maszynowy i zaciągnął go przed wejście piwiarni. Z kabrioletu wysiadł szef SA Hermann Göring. W stalowym hełmie na głowie, wymachując szablą, wbiegł bocznym wejściem schodkami na górę. Ta scena sprawiała wrażenie groteski, podobnie jak cały zorganizowany w piwiarni pucz, który ostatecznie nie wyszedł poza teren śródmieścia Monachium.
Hitler czekał na rozpoczęcie akcji wewnątrz piwiarni, przed drzwiami wejściowymi do sali. Kiedy jego zegarek kieszonkowy wskazał godzinę dwudziestą trzydzieści, zatrzasnął kopertę, upił ostatni łyk piwa, teatralnym gestem cisnął kuflem o ścianę, z kieszeni spodni wyciągnął browninga, pchnął wahadłowe drzwiczki i wraz ze swoją świtą wtargnął do środka. Towarzyszyli mu Göring i przywódca studentów w łonie SA Rudolf Höß oraz grupa członków oddziału szturmowego. Hitler wskoczył na krzesło, wystrzelił z pistoletu w sufit i po stołach zaczął się przepychać na podium.
„Rewolucja narodowa rozpoczęła się! – krzyczał łamiącym się z emocji głosem. – Sala jest otoczona przez sześciuset uzbrojonych po zęby ludzi. Nikomu nie wolno stąd wyjść. Rząd Bawarii został usunięty, na jego miejsce powstaje Tymczasowy Rząd Rzeszy”.
W tym samym czasie inny narodowy rewolucjonista organizował wiec w Löwenbraukeller. Weteran pierwszej wojny światowej, kapitan Ernst Röhm, powitał kamratów ze swojej paramilitarnej organizacji Reichskriegsflagge wielce obiecującymi słowami: „Ten wieczór – zaczął enigmatycznie – przekroczy ramy zwykłego wieczoru koleżeńskiego”. W typowej dla siebie manierze klął właśnie na „listopadowych zbrodniarzy” i „republikę sterowaną przez Żydów”, kiedy dotarł do niego meldunek z Burgerbraukeller: „Poród udany”. Po przeczytaniu tych dwóch słów, które stanowiły ustalone wcześniej hasło, Röhm na czele swoich ludzi wyruszył bezzwłocznie w stronę siedziby dowództwa okręgu wojskowego. Jego zadanie polegało teraz na zajęciu gmachu i zorganizowaniu tam „kwatery głównej” dla generała Ludendorffa.
Również Ernst Röhm widział swoje przeznaczenie w wojnie. Własną autobiografię Geschichte eines Hochverraters (Historia zdrajcy stanu) rozpoczął od słów: „W dniu 23 lipca 1906 roku zostałem żołnierzem”. Życie przed tą datą zdawało się nie istnieć dla niego w ogóle. „Na świat spoglądam ze swojego żołnierskiego punktu widzenia. Świadomie jednostronnie. Dla żołnierza nie istnieją żadne kompromisy”. Cywilami gardził, a jako homoseksualista odczuwał nienawiść do świata mieszczańskiego z jego zakazami moralnymi. Męską społeczność oddziałów szturmowych z okresu pierwszej wojny światowej gloryfikował jako ideał wspólnoty życia. Nieco później dopatrzył się w niej zaczątku mętnego okopowego socjalizmu. Röhm cieszył się sławą wytrawnego zawadiaki. W trakcie potyczek nad Mozą jesienią 1914 roku odłamki granatu pozostawiły mu na twarzy pamiątkę na resztę życia – bliznę sięgającą od nosa po podbródek. Ponadto w wyniku operacji twarzy nos został zniekształcony. To wszystko upodabniało go do wizerunku typowego lancknechta, wojaka sprzed trzech stuleci, z okresu wojny trzydziestoletniej.
Nie budził większego zaufania. Sprawiał wrażenie typowego brutalnego oprycha, jakby wziętego żywcem z katalogu zbrodniarzy.
Raban von Canstein, oficer Wehrmachtu, na temat Röhma
W powojennej Bawarii Röhm szybko znalazł dla siebie miejsce jako kwatermistrz do spraw uzbrojenia we Freikorpsie generała-majora von Eppa, który wyruszał właśnie w pole przeciw „haniebnej republice rad”. W późniejszym okresie Röhm zajmował się zaopatrywaniem w broń radykalnych oddziałów wojskowych w całym kraju, w jego rękach zbiegały się wszystkie nici antydemokratycznej prawicy. Należał do szeregu czarno-biało-czerwonych (spod znaku czarnej swastyki w białym kole na czerwonym tle; przyp. tłum.) związków oficerskich, między innymi do narodowosocjalistycznego koła Eiserne Eaust (Żelazna Pięść), którego sam był współtwórcą. Tu właśnie jesienią 1919 roku poznał Adolfa Hitlera, z którym połączyły go niebawem dość skomplikowane stosunki przyjacielskie. Ale i szybko zakiełkowało między nimi uczucie nieufności.
W czerwcu 1921 roku, niespełna dwa lata przed utworzeniem „brygady szturmowej”, Hitler, wówczas nowy przewodniczący NSDAP, zażądał powołania do życia grupy bojówkarzy. Mieli oni dopilnować porządku podczas wieców. Weterani wojenni Röhma wydawali się idealni do tego celu. Oddział porządkowy otrzymał nazwę Sturmabteilung, w skrócie: SA. Röhm i jego ludzie stworzyli szybko rosnącą formację, w skład której wchodzili bardzo młodzi mężczyźni, przeważnie w wieku od 17 do 24 lat. Podlegali oni bezpośrednio byłym oficerom armii niemieckiej z czasów pierwszej wojny światowej, reprezentującym duch „brygady Ehrhardta” (kapitan Ehrhardt został wypędzony z Berlina po nieudanym puczu Kappa w 1920 roku i schronił się wraz ze swoją brygadą w Bawarii, która stała się w tym czasie naturalnym ośrodkiem dla wszystkich zaciekłych przeciwników ustroju republikańskiego; przyp. tłum.). W swojej proklamacji inauguracyjnej z 3 sierpnia 1921 roku SA przyrzekała służyć NSDAP jako żelazna organizacja, skwapliwie posłuszna woli Führera”. Jej członkowie w krótkim czasie zdobyli ponurą sławę. Za jedno choćby złe słowo na temat Hitlera, wypowiedziane publicznie w piwiarniach lub na ulicy, groziło bezlitosne pobicie przez bojówkarzy. Na zewnątrz SA i Hitler zdawali się tworzyć jeden wspólny front.
A jednak relacje pomiędzy SA i jej silnym szefem z jednej strony a Hitlerem i jego partią z drugiej kształtował głęboki konflikt. Hitler wcześnie wyczuł u Röhma nadmiernie wybujałe ambicje polityczne, ten drugi natomiast traktował NSDAP wyłącznie jako rodzaj agencji reklamowej dla swojej SA. Chciał, aby z czasem bojówki SA przekształciły się w regularne oddziały wojskowe. Hitler wydawał mu się przede wszystkim skutecznym propagatorem, mającym przysparzać jego organizacji nowych zwolenników. Jeszcze w 1922 roku mówił o nim: „Musimy wykorzystać jego niewątpliwie olbrzymią siłę uderzeniową. Ale jego bagaż podróżny jest dość lekki, a wzrok nie sięga poza granice Niemiec. W stosownym momencie odstawimy Hitlera na bocznicę”. O ile Hitler uważał się wyłącznie za polityka, Röhm łączył we własnym mniemaniu cechy polityka i żołnierza. „Domagam się prymatu żołnierza nad politykiem”, napisał potem w autobiografii. Na tym polegało ziarno konfliktu, które miało dać plony 13 lat później.
Po nieudanym puczu w 1923 roku NSDAP uległa rozpadowi. Upłynęło pięć lat, zanim jako partia ponownie stanęła na nogi.
Emil Carlebach, ówczesny członek KPD
Hitler był przecież wielokrotnie karany. Gdyby sąd nie okazał się taki głupi i nie pozostawił go na wolności, siedziałby co najmniej do 1929 lub do 1930 roku. Wtedy i tak byłoby już po wszystkim.
Otto Gritschneder, adwokat z Monachium
Mimo iż Hitler wyznaczył na komendanta SA „swojego człowieka”, Hermanna Göringa, faktyczną głową tej organizacji pozostawał Röhm. Esamani nie podlegali bezpośrednio rozkazom Hitlera, co osłabiało jego pozycję. To przyczyniło się do powstania „straży przybocznej” Hitlera, podległej wyłącznie jemu i ślepo mu oddanej. Krwawy wynik listopadowego puczu z 1923 roku miał też ugruntować legendę tego oddziału, z której narodził się następnie mit SS. Opracowany przez Hitlera plan puczu był naiwny. Generalny komisarz państwowy von Kahr opuścił Burgerbraukeller bez żadnych przeszkód. Stwierdził, że nic nie wie o jakichkolwiek umowach z Hitlerem. Także Reichswehra nie zamierzała się wdawać w układy z zamachowcami. Wprost przeciwnie: rankiem 9 listopada przed gmach dawnego ministerstwa wojny ściągnęły silne jednostki wojska i policji. Pozostawało jedynie kwestią czasu, jak długo milicja Röhma zdoła utrzymać obiekt. Jedno z zachowanych zdjęć ukazuje oblegających, którzy stali się oblężonymi. Na politycznej scenie pojawił się w tym czasie blady mężczyzna w niklowych okularach, przed którym po raz pierwszy otwierały się nowe możliwości, a dotychczasowa rola statysty przechodziła do historii. Młody agronom Heinrich Himmler mocno dzierżył flagę wojenną Rzeszy w imieniu Ernsta Röhma, którego czcił żarliwie. Jedenaście lat później, już jako Reichsführer SS, zorganizował egzekucję dowództwa SA oraz morderstwo na osobie swego byłego idola.
Już rankiem 9 listopada euforia „rewolucjonistów” w Burgerbraukeller ustąpiła miejsca zimnemu otrzeźwieniu. Generał Ludendorff w ostatnim porywie uniesienia wydał rozkaz: „Maszerujemy”. Przemarsz przez miasto miał wzbudzić powszechną uwagę i poparcie, a Röhmowi i jego ludziom przynieść wolność. „Zbiórka w ogrodzie” – rozkazał swoim ludziom Berchtold. Ponownie zagrzał ich do walki, po czym uformowali kolumnę.
Na Odeonsplatz zajął już pozycje stuosobowy oddział policji bawarskiej. Uczestnicy marszu zdołali przerwać kordon, mimo użycia przez policję gumowych pałek i broni palnej. Ponieważ wezwanie do rozejścia się demonstrantów nie odniosło skutku, do akcji wkroczył drugi oddział policji. Na środek placu wybiegł narodowy socjalista ze znakiem trupiej główki, Ulrich Graf, krzycząc: „Nie strzelać, jego ekscelencja Ludendorff i Hitler idą!”. Ale jego głos zginął w ogólnej wrzawie. Rozległ się huk wystrzału. Jeden z policjantów, wachmistrz Fink, padł na ziemię. Niemal jednocześnie sypnął się grad kul; wymiana ognia trwała około jednej minuty. Pierwszą śmiertelną ofiarą był przyjaciel Hitlera, Max Erwin von Scheubner-Richter. Padając, przygniótł sobą Hitlera, który w konsekwencji zwichnął sobie ramię. Jedna z kul trafiła też Ulricha Grafa; ranny upadł obok Hitlera i z tego faktu zrodziła się legenda, jakoby rzucił się on umyślnie na Führera, aby osłonić go własnym ciałem. Z szesnastu zabitych uczestników puczu pięciu należało do „straży przybocznej”.
Żałosne zakończenie tej „rewolucji” było jednocześnie narodzinami nowego mitu. Na Odeonsplatz pozostał splamiony krwią sztandar ze swastyką. „Krwawy sztandar”, jak nazwali go potem naziści, przeleżał jakiś czas w katakumbach monachijskiej policji. Dyletancką próbę przewrotu przedstawiono później w romantycznej otoczce jako ofiarę złożoną przez „starych bojowników”. W miejscu tamtych wydarzeń SS wystawiała – począwszy od 1933 roku – wartę honorową. Tam też 30 kwietnia 1945 roku amerykańscy żołnierze wzięli do niewoli ostatnich esesmanów.
Mimo rozpędzenia manifestantów na Odeonsplatz atmosfera w stolicy Bawarii pozostała daleka od spokoju. Podczas gdy Hitler odsiadywał w Landsbergu niezbyt uciążliwą karę, niezmordowany Ernst Röhm zajął się w Monachium tworzeniem nowej silnej organizacji paramilitarnej. Ponieważ działalność partii NSDAP i SA została zakazana, nadał on tej organizacji nazwę Frontbann. Z zapałem zabrał się do zespalania rozproszonych sił sympatyzujących z narodowym socjalizmem i natychmiast brał je pod swoje prężne, niekwestionowane dowództwo. Liczebność jego formacji rosła błyskawicznie. O ile w listopadzie 1923 roku SA liczyła zaledwie 2000 członków, to w grudniu 1924 roku, kiedy Hitler opuszczał więzienie w Landsbergu, Röhm mógł z dumą poinformować go o sile Frontbannu, do którego należało już 30 000 nazistów.
Röhm zamierzał kontynuować swoją dotychczasową działalność przywódcy organizacji paramilitarnej. Hitler miał dalej odgrywać rolę wyłącznie propagatora. Wyglądało jednak na to, że stary druh wyciągnął wnioski z otrzymanej nauczki: Hitler postanowił nie ulegać więcej dynamice zbrojnego ramienia partii, którego koncepcja „burzy i naporu” wymknęła się spod wszelkiej kontroli. Röhm, pozbawiony wsparcia partyjnego, musiał spuścić z tonu. 30 kwietnia 1925 roku, tuż po uchyleniu delegalizacji NSDAP i SA, zdecydował się wysłać do Hitlera list ze słowami: „Korzystam z okazji, aby przez pamięć wspaniałych i trudnych chwil, przeżytych razem, podziękować Ci za Twoje koleżeństwo i prosić, abyś zawsze zachował dla mnie przyjaźń”. Jednoznaczną decyzję Hitlera, nie pozostawiającą żadnych wątpliwości, Röhm ujrzał miesiąc później na swoim biurku. Z biura przyjaciela nadeszła odpowiedź: „Pan Hitler nie zamierza tworzyć nowej organizacji wojskowej. Jeśli uczynił tak w przeszłości, to wyłącznie za namową ludzi, którzy go potem opuścili. Dziś potrzebna mu jest jedynie straż przyboczna podczas wieców, tak jak przed rokiem 1923”. Trudno o bardziej bezceremonialną odmowę. Röhm z umiarkowanym powodzeniem próbował potem szczęścia w życiu cywilnym, a w 1928 roku wyjechał do Boliwii jako doradca wojskowy.
Nigdy nie padło słowo „elita”, ale członkostwo w Schutzstaffeln Adolf Hitler było dla nas z pewnością dużym zaszczytem. Wyobrażałem siebie u boku tych, którzy należeli do czołówki.
Bruno Hahnel, ówczesny członek SS
SA to linia, natomiast SS stanowi gwardię. Gwardia istniała zawsze u Persów, u Greków, za Cezara, Napoleona i Starego Fryca (Fryderyka II; przyp. tłum.) – aż do wojny światowej. A gwardią nowych Niemiec stanie się SS.
Heinrich Himmler
Nikt z dowództwa SA nie jest uprawniony do wydawania rozkazów SS.
Adolf Hitler, 1930 rok
Hitler, wyczuwając z właściwą sobie intuicją niebezpieczną konkurencję, po raz pierwszy wymanewrował swego rzekomego przyjaciela na boczny tor. Bo gdy on odsiadywał karę więzienia w Landsbergu, Frontbann pod przywództwem Röhma bardzo szybko się rozwijał, do tego stopnia, że po wyjściu Hitlera na wolność organizacja ta znacznie górowała pod względem znaczenia nad macierzystą partią. Formacji wojskowej udało się to, do czego partia musiała dopiero dążyć: jej wpływy wykraczały poza Bawarię. Istniało realne niebezpieczeństwo, że NSDAP znowu znajdzie się w cieniu SA. Ale tym razem Hitler pozbawił SA jej charyzmatycznego przywódcy. Formacja istniała wprawdzie nadal, lecz bez centralnego przywództwa była tylko rozproszoną na lokalne pododdziały siłą, niezdolną do jednolitego działania. Przestała się liczyć jako czynnik władzy. Od tej pory Hitler już bez przeszkód mógł umacniać swoją pozycję w partii i realizować swoje plany. Zaufaniem obdarzał jedynie tych, których sam wybierał.
„Powiedziałem sobie wtedy, że niezbędna jest straż przyboczna, choćby nieliczna, ale za to bezgranicznie mi oddana i gotowa w razie potrzeby wystąpić nawet przeciw własnym braciom. Lepiej mieć do dyspozycji 20 osób jednego pokroju – zakładając, że można na nich w pełni polegać – niż całą gromadę ludzi niepewnych”. Tak Hitler uzasadnił później swoją decyzję z kwietnia 1925 roku. Były członek oddziału szturmowego Julius Schreck otrzymał od niego zadanie utworzenia nowej straży przybocznej i wywiązał się z niego w znanym już miejscu. W monachijskiej Torbrau skupił wokół siebie „starych kamratów”. Nazwa, jaką oddział przybrał we wrześniu, współgrała z aktualnymi potrzebami Führera: Schutzstaffeln – w skrócie: SS.
Podobnie jak poprzedni „oddział szturmowy”, również SS była elitą zobowiązaną do bezwzględnego posłuszeństwa Führerowi. Dobór jej członków odbywał się z uwzględnieniem surowych kryteriów, przypominających czasy dawnych stowarzyszeń gimnastycznych.
„Nałogowi alkoholicy, plotkarze i obarczeni innymi występkami nie są brani pod uwagę”, brzmiała jedna z dyrektyw SS. W przeciwieństwie do SA, do której każdy mógł wstąpić, kto odczuwał taką potrzebę, kandydaci na członków SS podlegali ostrej selekcji. Musieli być w wieku od 23 do 35 lat, dysponować referencjami wystawionymi przez dwóch obywateli, posiadać stały pięcioletni meldunek oraz wykazywać się „zdrową i mocną budową ciała”. Formacje SS powstawały nie tylko w Monachium, ale również w innych miastach. Nie miała to być masowa organizacja, jak w przypadku SA, lecz formacja składająca się z niewielkich, dziesięcioosobowych oddziałów elitarnych, z których każdy miałby swojego dowódcę. Jedynie w Berlinie było dwóch dowódców, którym podlegało dwadzieścia osób. Formalnie przyporządkowani do SA, a różniący się od niej jedynie opaską ze swastyką i czarnymi obwódkami, nieliczni początkowo esesmani sprawiali wrażenie niemej eskorty brunatnych kolumn. Obowiązujące ich zasady postępowania kojarzyły się raczej ze szkołą klasztorną. „SS nie uczestniczy nigdy w dyskusjach na zebraniach członków. Udział w wieczorach dyskusyjnych, na których esesmani nie mogą palić ani opuszczać lokalu, służy politycznemu szkoleniu ludzi”, brzmi jeden z rozkazów Reichsführera SS Erharda Heidena z 1927 roku. „Esesman milczy i nigdy nie ingeruje w sprawy wykraczające poza zakres jego kompetencji (lokalne kierownictwo polityczne i SA)”.
Przed 1932 rokiem SS nie uczestniczyła w manifestacjach ulicznych. Nie miała nic wspólnego z burdami ulicznymi. SA natomiast była zawsze widoczna na ulicach, również później, podczas „nocy kryształowej” (zorganizowany przez hitlerowców na terenie całych Niemiec pogrom Żydów, 9/10 listopada 1938 roku; przyp. tłum.), to ona podpalała synagogi. SS sprytnie trzymała się na uboczu.
Paul Tollmann, komunista, w 1933 roku więzień SA
SS rzadko ściągała na siebie uwagę opinii publicznej – nawet gdy uczestniczyła w burdach, takich jak w Dreźnie, gdzie podczas zebrania partyjnego esesmani odparli atak 50 komunistów, a miejscowy dowódca SS Rosenwink oświadczył triumfalnie, że nikt z lewicy nie śmie im przeszkadzać, „odkąd połączone sztafety ochronne z Drezna, Plauen, Zwickau i Chemnitz nie tylko sprawiły komunistom straszliwe lanie, ale też wyrzuciły część z nich przez okno”. W 1929 roku policja monachijska chwaliła „propagowaną przez funkcjonariuszy SS dyscyplinę. Za najmniejsze nawet wykroczenie przeciw zarządzeniom wynikającym z bieżących rozkazów esesmanom grożą kary pieniężne, odebranie opaski na określony czas lub zawieszenie w pełnieniu służby. Szczególną wagę przywiązuje się do zachowania poszczególnych członków SS oraz do wyglądu ich ubrań”. Podczas kontroli zawsze znajdywano u esesmanów legitymację partyjną, legitymację SS, a także – śpiewnik. Jeszcze w 1929 roku obrońcy demokracji weimarskiej nie znajdywali nic zdrożnego w tekstach pieśni esesmańskich:
Nawet gdy wszyscy inni zdradzą,
My dochowamy wierności,
By zawsze na ziemi powiewała
Choć jedna flaga dla was”.
Hitler wcześnie zaczął kultywować mit narosły wokół jego „sztafety ochronnej”. Na zjeździe partii w Weimarze w 1926 roku przekazał „w wierne ręce” odzyskany „krwawy sztandar” SS. Podczas wynaturzonych uroczystości obrzędowych można było dostrzec, jak nosi go o krok za Hitlerem Jakob Grimminger, dowódca drużyny. SS stała się już oficjalnie elitarną gwardią brązowego ruchu „narodowców”. Natomiast SA po odejściu Röhma przeżywała swój pierwszy wielki kryzys. Lokalne drobne oddziały funkcjonowały często na zasadzie autonomii. Dopiero w połowie 1926 roku, kiedy partia uzyskała pewne wpływy w strukturach władzy, Hitler uznał, że nadeszła pora, aby mocniej związać ze sobą SA. Wprawdzie zamierzał budować nowe państwo ze swoją czarną gwardią, ale drogę w tym kierunku musiał przebyć przy pomocy licznych brązowych batalionów. Na tym etapie wielkiej akcji propagandowej okazały się one niezbędne.
Próbę scentralizowania SA i przejęcia nad tą organizacją pełnej kontroli Hitler podjął 27 lipca 1926 roku. Do wykonania tego zadania pozyskał sławnego weterana Freikorpsów. Goebbels zanotował w swoim pamiętniku: „O dwunastej u szefa. Pierwsza narada. Reichs-SA-führerem zostaje Pfeffer”. Franz Pfeffer von Salomon znał możliwości swoich oddziałów. Wprawdzie zrezygnował z utworzenia jednostki wojskowej w stylu Röhma, ale nie zamierzał podporządkowywać swojej formacji partii NSDAP. Oddziały Sturmabteilung uznawały autorytet Hitlera, ale Pfeffer zapewnił im określony stopień niezależności, co nie mogło być po myśli Hitlera. Partia i SA nadal nie tworzyły jedności. Konflikt był nieunikniony i jedynie wspólny cel, jakim była walka o władzę, nie dopuszczał chwilowo do otwartego wybuchu. SA stanowiła w tym momencie olbrzymią siłę. Stale zdobywała nowych członków, zwłaszcza z powodu kryzysu gospodarczego w 1929 roku. Zbrojne ramię partii organizowało w pogrążonym w marazmie kraju szereg defilad i imprez. Wszędzie maszerowały „brunatne bataliony”. Ich wojskowa postawa i stała obecność robiły na ludności duże wrażenie, zwłaszcza w tych zakątkach kraju, gdzie rzadko pojawiali się politycy. Politykę uprawiano jedynie w dużych miastach, gdyż organizowane w nich wiece przysparzały partii znacznie więcej zwolenników niż żmudne agitacje na wsi. Tam właśnie z powodzeniem szukała poparcia dla siebie SA. Goebbels zanotował w pamiętniku: „Zaczęto wreszcie mówić o nas. Teraz już nie mogli pominąć nas milczeniem ani ignorować z lodowatą wzgardą. Musiano, choć niechętnie, a nawet ze złością i gniewem, wymieniać naszą nazwę”.
SA miała budzić lęk. SPD i KPD (partie socjalistów i komunistów; przyp. tłum.) musiały stale liczyć się z tym, że na ich zebraniach pojawią się bojówkarze SA.
Otto Gritschneder, monachijski adwokat, na temat SA przed 1933 rokiem
Do SA zgłaszali się bezrobotni, gdyż otrzymywali tam darmowe piwo, mogli też zjeść i się napić. W ten sposób SA werbowała nowych członków.
Paul Tollmann, komunista, w 1933 roku więzień SA
Ze „złością i gniewem” wymieniali tę nazwę, zwłaszcza w dużych miastach, przeciwnicy polityczni. Tu panował prawdziwy terror. SA kontynuowała swoje metody działania sprzed 1923 roku: rozbijano wiece przeciwników, bito komunistów i socjaldemokratów, torowano drogę dla NSDAP. Powoływano się przy tym na wzniosłe cele: „SA maszeruje… w imię Goethego i Schillera, w imię Kanta i Bacha, za katedrę w Kolonii i za Jeźdźca bamberskiego… Musimy odtąd pracować dla Goethego, używając kufli i nóg od krzeseł. A gdy już zwyciężymy, wtedy znowu otworzymy ramiona, aby przycisnąć do serca nasze dobra duchowe”. Tego rodzaju słowa wkładał w usta swemu „bohaterowi”, Horstowi Wesselowi, poeta „ruchu” Wilfried Bade.
Protokoły policyjne na temat ekscesów członków SA mnożyły się z każdym dniem. Za przykład może posłużyć zjazd partii w 1929 roku w Norymberdze: „Spaliśmy tam na sianie, o piwie mogliśmy tylko marzyć. Ale to nie umniejszało wcale naszego uniesienia”, wspomina jeszcze dziś z zachwytem esaman Krötz. W rzeczywistości urządzano burdy i bijatyki. Jeden z oddziałów SA pomaszerował w zwartym szeregu w stronę miejsca, gdzie odbywał się zjazd, po czym zablokował tory tramwajowe. Kiedy motorniczy wezwał ich do rozejścia się, esamani wdarli się do wagonu i pobili motorniczego oraz kilku pasażerów Również w innych częściach miasta bojówki SA dopuściły się brutalnych burd. Zdemolowano na przykład lokal, przed którym wisiała czarno-czerwono-złota flaga znienawidzonej republiki, inny natomiast obrzucono butelkami po piwie, gdyż jego klientela składała się głównie z działaczy związkowych. Policjantowi, który chciał udzielić pomocy człowiekowi napastowanemu przez esamanów, wyrwano szablę i trzykrotnie ugodzono go nią w plecy. Zarzut samowoli i brutalności Hitler skomentował jednym zdaniem: „SA nie jest szkółką niedzielną dla panienek z dobrych domów, lecz organizacją twardych wojowników”.
Bójki uliczne pomiędzy zwolennikami lewicy i prawicy stały się niebawem – zwłaszcza w Berlinie – zjawiskiem codziennym. Brunatne bojówki celowo zapuszczały się w rewiry zamieszkane przez komunistów, aby sprowokować bijatykę. Jednym z takich miejsc był „czerwony” Charlottenburg, pełen domów czynszowych i knajp, w których roiło się od komunistów. Za inny punkt zapalny uważano „czerwoną wyspę” w dzielnicy Schöneberg. Zatargi wybuchały nieprzerwanie, stały się rytuałem, który przebiegał zawsze jakby według uzgodnionego scenariusza. Przez ulice przejeżdżały ciężarówki z esamanami, którzy wykrzykiwali swoje hasła i obrzucali kamieniami obiekty „czerwonych”. Komunista Paul Tollmann tak opisuje styl obrony, praktykowany przez jego ludzi: „Mieliśmy wypróbowaną taktykę. Najpierw wpuścić narodowych socjalistów, następnie zamknąć ulicę. A potem starać się nie wypuścić już ich z powrotem. Gdybyśmy ograniczyli się do samych wyzwisk, wróciliby niebawem”. Po dojściu Hitlera do władzy Tollmann stał się jedną z pierwszych ofiar katów z SA.
Nowy proletariat z wielkich miast wstępował masowo do SA po światowym kryzysie gospodarczym w 1929 roku. Wielu decydowało się na brunatny mundur ze względu na brak środków do życia i poważne konflikty rodzinne. W ulubionych lokalach SA narodził się mit o „brunatnych batalionach”, które ludziom wyrwanym z dawnych warunków życiowych oferowały nowy dom. Pewien 21-letni esaman pisał z więzienia do swojego kamrata: „Błagam, nie przysyłaj mi tu ciągle mojej matki. Ona potrafi tylko szlochać, a ja popadam wtedy w zły nastrój. Jeśli cię zapyta, powiedz jej, że teraz będą mi tu pozwalać na widzenia zaledwie raz na cztery tygodnie, albo coś w tym stylu. Jeśli o mnie chodzi, tęsknię najbardziej za wami, koledzy”. Kluby i lokale dla esamanów stały się ośrodkami prawdziwej brunatnej subkultury dużych miast. W niektórych restauracjach – jak w Bornholmer Hutte w centrum Berlina – wisiały flagi ze swastyką. Okolicę patrolowały bojówki na rowerach, nieznajomych uznawano od razu za wrogów, a w przyległych do głównej sali restauracyjnej pomieszczeniach lub w kręgielniach urządzano schowki, gdzie można było – „gdyby zjawiła się znienacka policja” – błyskawicznie ukryć swój pistolet.
Tuż przed przejęciem władzy w Beuthen esamani dosłownie stratowali na śmierć pewnego komunistę. Odbył się proces z ławą przysięgłych i winowajców skazano na karę śmierci. Jednak po dojściu Hitlera do władzy natychmiast ich ułaskawiono jako dzielnych bojowników narodowosocjalistycznych.
Otto Gritschneder, adwokat z Monachium
Podstawę koleżeńskiej atmosfery wśród esamanów stanowił w dużej mierze alkohol. Wymowne w tym kontekście jest roszczenie, z jakim wystąpił właściciel pewnej berlińskiej restauracji Robert Reißig. Kiedy pruskie ministerstwo spraw wewnętrznych zdelegalizowało w 1932 roku SA, Reißig zażądał odszkodowania za poniesione straty, ponieważ – jak twierdził – z powodu owej decyzji politycznej sprzedał w ciągu trzech miesięcy o 152,5 ton piwa mniej. Członkowie SS, rzekomi kamraci esamanów, krytykowali ich zachowanie i mówili wzgardliwie o „lumpenproletariacie” NSDAP: „Ci ludzie nie wiedzieli, co to dyscyplina”, uważa dziś Otto Kumm z Hamburga, który w 1931 roku wstąpił do SS.
Coraz bardziej zacierały się granice pomiędzy półświatkiem i SA – zwłaszcza w Berlinie. Legitymacje członkowskie SA otrzymywało wielu drobnych kryminalistów. W Wedding komunistów i obowiązujące prawo zwalczał oddział Raubersturm (Zbójecki), a Offizielle Geschichte der Berliner SA (Oficjalna Historia Berlińskiej SA) wręcz kokietowała fatalną reputacją siepaczy z berlińskiej dzielnicy Neukölln: „Ponad 3000 czerwonych aktywistów przeciw zaledwie 70 członkom oddziału Sturm 25, który w 80% składa się z robotników, twardych i kutych na cztery nogi zabijaków. «Alfonsiaki», mawiają o nich Berlińczycy”. W innej dzielnicy, Charlottenburgu, panoszył się SA-Sturm 33, nazywany potocznie „Zabójcami”. W noc sylwestrową 1930/1931 członkowie tego oddziału zabili lub ciężko ranili w krótkim czasie wiele osób. 22 listopada 1930 roku członkowie komunistycznego związku turystycznego Falkę bawili się właśnie na wieczorku tanecznym w Edenpalast, kiedy do lokalu wtargnęło 20 esamanów. Z okrzykiem „zabić te psy!” rzucili się na swoje ofiary, strzelając na oślep w tłum. Trzech mężczyzn padło na podłogę i znieruchomiało w kałuży krwi.
Tym razem brunatni bojówkarze stanęli przed sądem. Oskarżenie zawierało zarzut usiłowania zabójstwa, zakłócenia porządku publicznego i uszkodzenia ciała. Młody prokurator doktor Hans Litten wniósł oskarżenie posiłkowe przeciw czterem esamanom – i osiągnął rzecz na miarę prawdziwej sensacji. 8 maja 1931 roku powołał na świadka w rozprawie przed sądem karnym w Berlinie-Moabit samego Adolfa Hitlera. Litten pragnął ukazać rzeczywiste oblicze nazistów, zdemaskować ziarno terroryzmu, z którego wyrastała ideologia narodowego socjalizmu. Usiłował wykazać, że NSDAP nie tylko toleruje akty przemocy, ale właśnie na terrorze opiera swoją politykę. Przesłuchanie świadka trwało dwie godziny. Początkowo Hitler nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Ze stoickim spokojem powtarzał: „W SA obowiązuje bezwzględny zakaz dokonywania aktów gwałtu wobec ludzi o innych poglądach”.
Litten skonfrontował te słowa z wielokrotnymi zeznaniami berlińskiego gauleitera Goebbelsa, według których w SA obowiązywała zasada: „rozdeptywać przeciwników na miazgę”. W miarę upływu czasu narastało zdenerwowanie Hitlera. W końcu stracił panowanie nad sobą, zerwał się na równe nogi i czerwony na twarzy wykrzyknął: „Skąd to przekonanie, panie prokuratorze, że nie stoimy na gruncie legalności? Jest to całkowicie nieuzasadniona opinia!”.
Przyjęta przez Littena linia oskarżenia okazała się skuteczna: osiągnął dla esamanow wyrok skazujący. Nie przeczuwał jednak wtedy, że dla niego ten występ na sali sądowej oznaczać będzie niebawem wyrok śmierci: Litten był bowiem jednym z pierwszych, których w 1933 roku objęto „aresztem prewencyjnym”. Po kilku latach tortur i nieustannej wędrówki po rozmaitych obozach koncentracyjnych dzielny prawnik odebrał sobie życie w Dachau 5 lutego 1938 roku.
Dwaj mieszkańcy Oranienburga spoliczkowali jednego z członków Hitlerjugend. W efekcie pękła mu błona bębenkowa i musiał udać się do lekarza w Berlinie. Esamani schwytali obu sprawców i zmusili ich do biegania wokół obozu tyle kilometrów, ile chłopiec z Hitlerjugend przeszedł do Berlina. Jeszcze wieczorem, gdyśmy wrócili do obozu po pracy, ci dwaj nadal biegali w kółko. Widzieliśmy wyraźnie, którędy, bo na ziemi ciągnął się krwawy ślad, a ich stopy były zdarte do żywego mięsa.
Arno Hausmann, w 1933 roku osadzony w obozie koncentracyjnym w Oranienburgu
Już sama statystyka Kasy Zapomogowej SA, którą administrował Martin Bormann, dowodzi, że najważniejszym środkiem propagandowym tej organizacji były akty gwałtu. Jak wynika z meldunków Bormanna, liczba „rannych na służbie” esamanow wzrosła drastycznie z 110 w 1927 roku do 2506 w 1930 roku. Podobny obraz wyłania się z raportów policyjnych: o ile w 1929 roku urzędnicy pruscy odnotowali 580 ekscesów, to w 1930 było ich już 2500, a w 1932 aż 5300. W pierwszej połowie 1932 roku ofiarami krwawej kampanii wyborczej padło 86 osób, natomiast w ciągu sześciu tygodni bezpośrednio poprzedzających wybory – jeszcze 72 osoby.
Strategia przemocy odnosiła sukces. Liczebność SA wzrastała nieprzerwanie – mimo zabitych i rannych w jej szeregach. Ale czy poświęcanie się dla partii było korzystne również dla poszczególnych esamanow?
Członek SA zasadniczo nie ma nic wspólnego z polityką, a więc nie powinien nigdy zajmować się problemami bieżącej polityki.
August Schneidhuber, SA-Obergrup-penführer, listopad 1930 roku
SS wykazuje postawę konserwatywną, chroni reakcjonistów i drobnomieszczaństwo, jej uzależnienie od armii i tradycyjnej biurokracji jest zbyt silne.
Röhm do Himmlera, 1934 rok
Rewolucja nie jest permanentnym stanem rzeczy i nie można pozwolić, aby przyjęła taką postać. Wyzwolony ruch rewolucji musi być skierowany w bezpieczny kanał ewolucji.
Adolf Hitler do funkcjonariuszy NSDAP lipiec 1933 roku
A przy tym wróg nie znajdował się już tylko „na lewo”. Coraz większa liczba esamanow zaczynała dostrzegać go również w samej partii narodowych socjalistów i w łonie jej kierownictwa, utyskiwała na „partyjnych bonzów” i obrany przez nich kurs legalności. „W SA istniała nadzieja na zmianę w kierunku socjalistycznym. «Narodowy socjalizm», to pojęcie dawało mi coś do myślenia. Nurt narodowy musiał wtedy istnieć, a «socjalistyczny» kojarzyło się jakoś ze sprawiedliwością społeczną” – wspomina berlińczyk Herbert Cruger, który w tamtym okresie, jako wyrostek, wstąpił do zakamuflowanej organizacji esamańskiej Frontbann. Czasem konsultowano się nawet z komunistami, zasięgano u nich rad odnośnie kwestii gospodarki planowej, a przeciw podwyżkom cen za przejazdy środkami komunikacji miejskiej w Berlinie strajkowały zgodnie czerwone i brunatne kolumny niezadowolonych. Niektóre oddziały SA nazywano „befsztykami”: pozornie sprawiały wrażenie brunatnych, ale wewnątrz były czerwone. Niejasne oczekiwania na temat socjalizmu ujawniały się w łonie SA również w odniesieniu do własnej partii. Już w 1929 roku w uczęszczanych przez esamanów lokalach głośne było hasło: „Adolf zdradza nas, proletariuszy”. Rewolucyjnie nastawieni członkowie SA piętnowali w ulotkach „zdradę popełnianą przez partyjną klikę z Hitlerem na czele”. Mając na myśli swego głównego wodza, ułożyli nawet dość chropowaty czterowiersz:
„By swym fundatorom wyrazić podziękowanie,
zaprzestał «walki» z wielkim kapitałem.
Nie liczą się dlań lud i jego życia trudności,
Ani te dzisiejsze, ani te w przyszłości”.
Nic dziwnego, że w tym czasie narodziło się żądanie: „Strzeżcie dawnych ideałów, nie pozwalajcie samolubnym politykom, dla których partia jest już tylko celem samym w sobie, zdradzać idei socjalizmu!”. Pojawiły się liczne urągliwe komentarze, gdy Hitler sprawił sobie nowego luksusowego mercedesa: „My, proletariusze, zadawalamy się byle czym. Chętnie nawet głodujemy, aby tylko naszym drogim przywódcom z ich miesięcznym przychodem od dwóch do pięciu tysięcy marek działo się jak najlepiej. Wielce nas też uradowała wieść o tym, że nasz Adolf Hitler kupił sobie na berlińskiej wystawie samochodów nowego olbrzymiego mercedesa za 40 000 marek”.
SA zażądała wreszcie zapłaty za rozbite głowy i połamane ręce i nogi. Szef berlińskiej SA Walter Stennes, jeden z zastępców Pfeffera, wielokrotnie domagał się w Monachium przydziału mandatów w parlamencie. Gdy jednak kierownictwo partii, sporządzając listę kandydatów przed wyborami do Reichstagu w 1930 roku, znowu pominęło jego nazwisko, doszło do skandalu: zbrojne ramię partii zastrajkowało przeciw niej samej. W berlińskim Pałacu Sportu główny mówca, gauleiter Goebbels, oniemiał z wrażenia, kiedy się okazało, że esamani, których zadaniem było strzec porządku na sali, opuścili budynek, pozostawiając wiec własnemu losowi. Demonstracja esamanów, gromadzących się na Wittenbergplatz, zaczęła grozić samemu Goebbelsowi. Ten zareagował błyskawicznie. Wezwał na pomoc ludzi, na których mógł liczyć. Utrzymaniem porządku w Pałacu Sportu zajął się miejscowy oddział SS pod dowództwem Kurta Daluege. Po raz pierwszy partia posłużyła się swoją samozwańczą gwardią w celu ochrony przed „kamratami” z SA. Ale zemsta nie kazała czekać na siebie długo. Dwa dni później, 30 sierpnia, grupa esamanów zaatakowała wartowników SS w siedzibie władz okręgu berlińskiego.
Bezpośrednio po tym wydarzeniu Hitler udał się osobiście do Berlina, gdzie odwiedził lokale esamanów. Z Monachium przywiózł ugodową ofertę: żądania Stennesa zostaną uwzględnione. 1 września konflikt wydawał się zażegnany. Jednak w umyśle Hitlera odżyła świadomość zagrożenia ze strony anarchistycznych brunatnych koszul. Postanowił wzmóc dyscyplinę w szeregach SA, tym bardziej że Pfeffer złożył dymisję. Pod koniec 1930 roku wezwał z Boliwii Ernsta Röhma. Hitler był przekonany, że wykonał sprytne taktycznie posunięcie. Röhm, który nadal cieszył się wśród esamanów znakomitą reputacją, wydawał się daleki od wszelkich konfliktów wewnątrzpartyjnych. W rzeczywistości – i o tym Hitler nie miał pojęcia – nawet w odległej Ameryce Południowej intrygował on przeciw Führerowi. „Adolf to osioł”, napisał w 1928 roku sztubackim stylem na karcie pocztowej do przyjaciela.
Ale i Röhm nie był w stanie zdyscyplinować SA tak szybko, jak się tego po nim spodziewano. Krnąbrni buntownicy nie mieli zamiaru ustępować tak łatwo. Nim upłynął rok od pierwszej rewolty Stennesa, ponownie zaczęły kursować ulotki: „Narodowi socjaliści z Berlina! Gauleiter Berlina, doktor Joseph Goebbels, zostaje usunięty z zajmowanego stanowiska z powodu nadużycia zaufania”. Wzywano do podejmowania wszelkich kroków, aby „nie dopuścić do zdrady ideałów SA i narodowego socjalizmu przez partię. SA maszeruje ze Stennesem na czele”. Walter Stennes, przywódca berlińskiej SA, ponownie zażądał mandatów poselskich dla członków swojej formacji, a gdy również tym razem otrzymał ze strony kierownictwa partii odpowiedź odmowną, ostrzegł: „Nikt nie jest w stanie rządzić bezkarnie na dłuższą metę, ignorując poglądy elity narodu”, w tym przypadku: nastroje panujące w SA.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki