39,99 zł
Oryginalna, mroczna, błyskotliwa powieść rozgrywająca się w niezwykłych dniach upadku cywilizacji.
Kirsten Raymonde nigdy nie zapomni tego wieczoru, kiedy Arthur Leander, słynny hollywoodzki aktor, doznał ataku serca na scenie podczas przedstawienia Króla Leara. Tej samej nocy w mieście wybuchła zabójcza pandemia grypy, która w ciągu kilku tygodni doprowadziła do końca cywilizacji, jaką znamy.
Dwadzieścia lat później Kirsten podróżuje od osady do osady tego odmienionego świata z niewielką trupą aktorów i muzyków. Nazwali się Wędrowną Symfonią i starają się dopomóc w ocaleniu resztek sztuki i człowieczeństwa. Kiedy jednak docierają do Świętej Debory Nad Wodami, spotykają tam groźnego proroka, którego działania zagrażają istnieniu zespołu.
Opowieść Emily St. John Mandel przenosi czytelnika w czasie, obrazowo przedstawiając życie przed pandemią i po jej wybuchu oraz odsłaniając dziwne przypadki, które łączą ze sobą ludzkie losy.
Odważna wizja dystopijnej przyszłości, przerażająco realna i aktualna, która zachwyci nie tylko fanów Opowieści podręcznej Margaret Atwood, błyskawicznie stała się międzynarodowym bestsellerem i została przetłumaczona na 34 języki.
Jak czytamy w recenzji książki na blogu Barnes & Noble Book: „Olśnienie to najlepszy sposób na opisanie wrażeń z lektury Stacji Jedenastej Emily St. John Mandel […] Przeskakując między życiem przed wybuchem epidemii a przyszłością 20 lat później, Mandel tworzy więcej niż tylko opowieść o apokalipsie; tka ludzką historię, nie pozostawiając żadnego z wątków na marginesie. Ta elegancka, a jednocześnie przystępnie napisana powieść, wciągnie czytelnika bez reszty i pozostanie z nim na długo po odłożeniu książki na półkę, gdy już zajmie się swoimi sprawami”.
Za powieść Stacja Jedenasta Emily St. John Mandel została wyróżniona m.in. Toronto Book Award oraz Nagrodą im. Arthura C. Clarke’a, a także dostała nominacje do: PEN/Faulkner Award, Baileys Women’s Prize czy National Book Award.
Na podstawie książki powstał 10-odcinkowy serial oryginalny HBO Max. Reżyserem produkcji jest Hiro Murai (Barry, Legion, Snowfall). W serialu występują między innymi: Mackenzie Davis (Halt and Catch Fire, Tully), Himesh Patel (Yesterday, Tenet) czy Daniel Zovatto (Lady Bird).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 423
PAMIĘCI EMILIE JACOBSON
Ciepły wiatr w liściach palmowych, a ja o śniegach
Mojej prowincji dalekiej, w której działy się
Sprawy innego życia, niepojęte.
Jasna połowa planety przesuwa się w ciemność
I zasypiają miasta, każde na swojej godzinie.
A dla mnie jak wtedy za dużo, za dużo świata.
Czesław Miłosz, Osobny zeszyt: Przez galerie luster,Strona 24 (z tomu Hymn o Perle)
1: TEATR
1
Król stał w kręgu błękitnego światła, zagubiony. To był czwarty akt Króla Leara, zimowy wieczór w Elgin Theatre w Toronto. Wcześniej, kiedy wchodziła publiczność, na scenie grały w łapki trzy dziewczynki, dziecięce wersje córek Leara. Teraz powróciły jako halucynacje w scenie szaleństwa. Król potykał się i sięgał ku nim, kiedy przemykały tu i tam pośród cieni. Nazywał się Arthur Leander. Miał pięćdziesiąt jeden lat i kwiaty we włosach.
– Poznajesz mnie, panie? – zapytał aktor grający hrabiego Gloucester.
– Poznaję twoje oczy. Mrugasz na mnie? – odpowiedział Arthur, rozproszony dziecięcą wersją Kordelii.
I wtedy właśnie to się stało. Jego twarz się zmieniła, zachwiał się, chciał się oprzeć o kolumnę, ale źle ocenił odległość i mocno uderzył w nią grzbietem dłoni.
– W dół od pasa chutliwe centaury – oznajmił Arthur i nie tylko była to niewłaściwa kwestia, ale też wypowiedział ją rzężącym, ledwie słyszalnym głosem. Tulił dłoń do piersi jak poranionego ptaka.
Aktor grający Edgara przyglądał mu się uważnie. W tej chwili wciąż było możliwe, że Arthur gra, ale w pierwszym rzędzie za orkiestrą jakiś człowiek podrywał się ze swego miejsca. Szkolił się, by zostać sanitariuszem. Jego dziewczyna złapała go za rękaw.
– Jeevan! – syknęła. – Co ty wyprawiasz?
A Jeevan z początku sam nie był pewien. Ludzie w dalszych rzędach pomrukiwali, żeby usiadł. Bileter ruszył w jego stronę. Na scenie zaczął padać śnieg.
– Nie, nie, tak samo grzeszy pokrzywniczek – wyszeptał Arthur, a Jeevan, który dobrze znał tę sztukę, uświadomił sobie, że aktor przeskoczył o czternaście wersów w tył. – Pokrzywniczek...
– Proszę pana – odezwał się bileter. – Czy mógłby pan...
Ale Arthurowi Leanderowi kończył się czas. Zakołysał się, wzrok stracił ostrość i stało się jasne, że aktor nie jest już Learem. Jeevan odepchnął biletera i rzucił się do stopni prowadzących na scenę, ale drugi bileter zbiegał już przejściem między fotelami, co zmusiło Jeevana, by skoczyć na scenę bez korzystania z dobrodziejstwa schodów. Była wyższa, niż mu się wydawało, i musiał kopnięciem odepchnąć pierwszego biletera, który chwycił go za rękaw. Śnieg był plastikowy, co zauważył mimochodem, drobne płatki półprzejrzystego plastiku, przylegające do marynarki i łaskoczące skórę. Zamieszanie zwróciło uwagę Edgara i Gloucestera; żaden z nich nie patrzył na Arthura, który opierał się ciężko o kolumnę ze sklejki i spoglądał w pustkę. Zza kulis dobiegły krzyki i dwa cienie zbliżały się szybko, ale Jeevan dobiegł już do tracącego przytomność Arthura, chwycił go i ostrożnie ułożył na podłodze. Dwa cienie – ludzie z ochrony – zatrzymały się o kilka kroków od niego, zapewne pojmując wreszcie, że Jeevan nie jest zwariowanym fanem. Na widowni podniósł się gwar, błyskały lampy aparatów w telefonach, w ciemności rozbrzmiewały niewyraźnie okrzyki.
– Jezu Chryste – powiedział Edgar. – O Jezu...
Porzucił brytyjski akcent, jakiego wcześniej używał, i teraz brzmiał jak ktoś z Alabamy, z której rzeczywiście pochodził. Gloucester zerwał pasmo gazy, które przesłaniało mu połowę twarzy – w tym momencie sztuki jego postać została już oślepiona – i tak jakby zamarł w miejscu; otwierał tylko i zamykał usta jak ryba.
Serce Arthura nie biło. Jeevan zaczął resuscytację. Ktoś głośno wydał polecenie i kurtyna opadła – szuuu materiału i cienia, które usunęło z równania publiczność i zmniejszyło jasność oświetlenia o połowę. Plastikowy śnieg wciąż padał. Ludzie z ochrony się wycofali. Światła się zmieniły, biele i błękity śnieżycy zastąpił blask jarzeniówek, które przez kontrast wydawały się żółte. Jeevan w milczeniu pracował w tym margarynowym lśnieniu, czasem tylko zerkając na twarz Arthura. Proszę, myślał. Proszę...
Arthur miał zamknięte oczy. Coś poruszyło kurtyną, ktoś odpychał tkaninę z drugiej strony i szukał przejścia, a po chwili po przeciwnej stronie piersi Arthura przyklęknął starszy mężczyzna w szarym garniturze.
– Jestem kardiologiem – powiedział. – Walter Jacobi.
Okulary powiększały jego oczy, a włosy na czubku głowy były całkiem rzadkie.
– Jeevan Chaudhary – odparł Jeevan.
Nie był pewien, jak długo już jest na scenie. Ludzie przesuwali się dookoła, ale wydawali się odlegli i zamgleni, wszyscy oprócz Arthura i tego człowieka, który teraz do nich dołączył. Jakby się znaleźli w oku cyklonu, myślał Jeevan, on i Walter razem w strefie spokoju. Walter dotknął czoła aktora tylko raz, delikatnie, jak ojciec pocieszający gorączkujące dziecko.
– Wezwali karetkę – powiedział.
Przy opuszczonej kurtynie scena wydawała się nieoczekiwanie intymna. Jeevan myślał o tamtym dniu, kiedy robił wywiad z Arthurem, wiele lat temu, podczas swej krótkiej kariery dziennikarza filmowego. Myślał o swojej dziewczynie Laurze i zastanawiał się, czy wciąż czeka na miejscu w pierwszym rzędzie, czy może wyszła do foyer. Myślał: Proszę, zacznij znowu oddychać, proszę... Myślał o tym, jak spadająca kurtyna zamknęła czwartą ścianę i zmieniła scenę w pokój, taki z ogromną przestrzenią zamiast sufitu, setki metrów pomostów i świateł, między którymi dusza może się przemknąć niepostrzeżenie.
To bezsensowna myśl, uznał. Nie bądź głupi...
Teraz jednak czuł dziwne mrowienie na karku, poczucie, że coś obserwuje go z góry...
– Chcesz, żebym cię zastąpił? – zaproponował Walter.
Jeevan zrozumiał, że kardiolog czuje się bezużyteczny, więc kiwnął głową i uniósł ręce nad piersią Arthura, a Walter podjął rytm.
Nie całkiem pokój, myślał teraz Jeevan, rozglądając się po scenie. Nazbyt była przejściowa ze wszystkimi korytarzami i ciemnymi odstępami między kulisami, z brakiem sufitu. Bardziej przypominała terminal, uznał, stację kolejową albo lotnisko, gdzie wszyscy tylko przechodzą pospiesznie.
Przyjechała karetka. Dwójka ratowników podeszła przez ten absurdalnie sypiący ciągle śnieg i przypadła do aktora jak kruki, mężczyzna i kobieta w ciemnych uniformach, odsuwający Jeevana na bok, kobieta tak młoda, że mogłaby być nastolatką. Jeevan wstał i odszedł na bok. Kolumna, na której wcześniej wspierał się Arthur, była gładka i śliska pod palcami, drewno pomalowane, by wyglądało jak kamień.
Wszędzie stali ludzie z obsługi sceny, aktorzy, bezimienni pracownicy z jakimiś notatnikami.
– Na miłość boską – usłyszał Jeevan głos któregoś z nich – czy ktoś mógłby zatrzymać ten cholerny śnieg?
Regana i Kordelia trzymały się za ręce i chlipały przy kurtynie. Edgar siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze niedaleko nich i dłonią zasłaniał usta. Goneryla rozmawiała cicho przez komórkę; sztuczne rzęsy rzucały cienie na jej oczy.
Nikt nie patrzył na Jeevana i przyszło mu do głowy, że jego rola w tym przedstawieniu dobiegła końca. Ratownicy chyba nie osiągnęli sukcesu. Chciał odszukać Laurę. Pewnie zdenerwowana czeka na niego w foyer. Może – raczej mglista myśl, ale jednak się pojawiła – uzna jego działania za godne podziwu.
Komuś udało się wreszcie wyłączyć śnieg; ostatnie przejrzyste płatki spłynęły w dół. Jeevan rozglądał się za najszybszym sposobem zejścia ze sceny, kiedy usłyszał chlipnięcie – to dziewczynka, której nie zauważył wcześniej, mała aktorka, klęcząca na scenie przy drugiej drewnianej kolumnie, po jego lewej stronie. Jeevan cztery razy oglądał tę sztukę, ale jeszcze nigdy z dziećmi, których obecność uznał na innowacyjny pomysł. Dziewczynka miała siedem, może osiem lat. Co chwila ocierała oczy ruchem, który pozostawiał ślady rozmazanej charakteryzacji na twarzy i grzbiecie dłoni.
– Czysto – rzucił ratownik.
Kobieta odsunęła się i prąd wstrząsnął ciałem Arthura.
– Cześć – powiedział Jeevan, zwracając się do dziewczynki.
Uklęknął przy niej. Dlaczego nikt się nie zjawił, żeby ją stąd wyprowadzić? Przyglądała się ratownikom. Nie miał doświadczenia z dziećmi, choć zawsze chciał mieć jedno czy dwoje własnych, i nie był pewien, jak z nimi rozmawiać.
– Czysto – powtórzył ratownik.
– Nie powinnaś tego oglądać – stwierdził Jeevan.
– On umrze, prawda? – Oddychała szybko, szlochając.
– Nie wiem. – Chciałby ją jakoś pocieszyć, ale musiał przyznać, że nie wyglądało to dobrze. Arthur leżał nieruchomo na scenie mimo dwukrotnej defibrylacji, Walter trzymał go za przegub i wpatrując się ponuro w przestrzeń, czekał na puls. – Jak ci na imię?
– Kirsten – odparła dziewczynka. – Jestem Kirsten Raymonde.
Jej sceniczna charakteryzacja go rozpraszała.
– Kirsten – powiedział. – Gdzie jest twoja mama?
– Przyjedzie po mnie dopiero o jedenastej.
– Koniec – stwierdził ratownik.
– No a kto się tobą zajmuje, póki jesteś tutaj?
– Tanya. Treserka.
Dziewczynka wpatrywała się w Arthura.
Jeevan przesunął się, by zasłonić jej widok.
– Dwudziesta pierwsza czternaście – podał czas Walter.
– Treserka? – zdziwił się Jeevan.
– Tak na nią mówią – wyjaśniła dziewczynka. – To ona mnie pilnuje, dopóki tu jestem.
Mężczyzna w garniturze wynurzył się zza prawej kulisy i z naciskiem tłumaczył coś dwójce ratowników, którzy pasami przypinali ciało do wózka. Kobieta wzruszyła ramionami i częściowo ściągnęła okrycie, by założyć na twarz Arthura maskę tlenową. Jeevan uświadomił sobie, że to maskarada dla rodziny aktora, żeby nie dowiedzieli się o jego śmierci z wieczornych serwisów. Obecni zachowali się bardzo przyzwoicie, co trochę Jeevana wzruszyło.
Wstał i wyciągnął rękę do pociągającej nosem dziewczynki.
– Chodźmy – rzekł. – Poszukamy Tanyi. Pewnie ona też cię szuka.
Co wydawało się wątpliwe. Gdyby Tanya chciała znaleźć swoją podopieczną, z pewnością do tej pory już by jej się to udało. Jeevan poprowadził dziewczynkę do kulis, ale mężczyzna w garniturze gdzieś zniknął. Teren za sceną był pogrążony w chaosie, dźwięki i ruch, i wołania, żeby zejść z drogi, kiedy przechodziła procesja z Arthurem, prowadzona przez pochylonego nad wózkiem Waltera. Kolumna zniknęła w korytarzu prowadzącym do wyjścia dla aktorów, a za nią poruszenie tylko nabrało siły, wszyscy płakali, gadali przez komórki, tłoczyli się w małych grupkach, po raz kolejny powtarzali tę samą historię: „No i patrzę, a on się przewraca”, wydawali polecenia albo ignorowali polecenia wydawane przez innych.
– Masa ludzi – stwierdził Jeevan. Nie lubił tłoku. – Widzisz gdzieś Tanyę?
– Nie, nigdzie jej nie ma.
– Wiesz co? Może powinniśmy siedzieć w jednym miejscu, żeby to ona nas znalazła.
Pamiętał, że kiedyś wyczytał taką radę w broszurce mówiącej, jak się zachować, kiedy człowiek zabłądzi w lesie. Pod ścianą z tyłu sceny stały jakieś krzesła, więc usiadł. Z tego miejsca widział surową sklejkę po drugiej stronie dekoracji. Ktoś z obsługi zmiatał śnieg z podłogi.
– Czy Arthur wyzdrowieje? – Kirsten wspięła się na krzesło obok i w obu piąstkach ściskała materiał sukni.
– W tej chwili – odparł Jeevan – robił to, co kochał najbardziej na świecie. – Pamiętał wypowiedź Arthura z przeczytanego parę miesięcy temu wywiadu, jakiego aktor udzielił „The Globe and Mail”: „Przez całe życie czekałem, aż będę dość stary, by zagrać Leara, i niczego nie kocham bardziej niż występów na scenie, tej bezpośredniości...”. Jednak w retrospekcji te słowa wydawały mu się puste. Arthur był przede wszystkim aktorem filmowym, a kto w Hollywood tęskni za tym, by się zestarzeć?
Kirsten milczała.
– Chodzi mi o to, że jeśli gra była ostatnim, co zrobił – ciągnął Jeevan – to ostatnia rzecz, jaką robił, czyniła go szczęśliwym.
– A czy to była ostatnia rzecz, jaką robił?
– Chyba tak. Przykro mi.
Śnieg był teraz migotliwym stosem, małym wzgórkiem za dekoracjami.
– To coś, co ja też kocham najbardziej na świecie – oświadczyła Kirsten po dłuższej chwili.
– To znaczy co?
– Aktorstwo – odparła i właśnie wtedy młoda kobieta ze śladami łez na twarzy wynurzyła się z tłumu, wyciągając ramiona. Ledwie spojrzała na Jeevana, kiedy chwyciła Kirsten za rękę. Dziewczynka raz jeszcze obejrzała się przez ramię i obie zniknęły.
Jeevan wstał i przeszedł na scenę. Na wpół liczył, że zobaczy Laurę tam, gdzie ją zostawił, na środku pierwszego rzędu – ile czasu minęło? – kiedy jednak znalazł przejście przez aksamitną kurtynę, widownia już opustoszała. Bileterzy zamiatali podłogę i zbierali programy porzucone między rzędami, zapomniany szal wisiał przerzucony przez oparcie fotela... Unikając ich spojrzeń, przeszedł do wyłożonego czerwonym dywanem ekstrawagancji foyer, gdzie kręciły się jeszcze resztki publiczności, ale Laury nie było wśród nich. Zadzwonił do niej, jednak przed spektaklem wyłączyła telefon i najwyraźniej nie włączyła go z powrotem.
– Lauro – powiedział do poczty głosowej. – Jestem w foyer. Nie wiem, co z tobą.
Stanął w drzwiach toalety dla pań i zawołał obsługę, ale kobieta zapewniła, że nikogo już tam nie ma. Raz jeszcze obszedł foyer dookoła i poszedł do szatni, gdzie jego kurtka była jedną z ostatnich na wieszakach. Niebieski płaszcz Laury zniknął.
Na Yonge Street padał śnieg. Zaskoczyło to wychodzącego z teatru Jeevana – jakby echo plastikowych płatków ze sceny, wciąż lgnących do jego marynarki. Pół tuzina paparazzi spędzało wieczór przy wyjściu dla aktorów. Arthur nie był już tak sławny jak kiedyś, ale jego zdjęcia wciąż się sprzedawały, zwłaszcza teraz, kiedy trwała mordercza sprawa rozwodowa z modelką-aktorką, która zdradzała go z reżyserem.
Do niedawna Jeevan sam był paparazzo. Miał nadzieję przemknąć obok dawnych kolegów niepostrzeżenie, ale byli to ludzie, których zawodowe kwalifikacje obejmowały także zauważanie ludzi próbujących przemknąć obok nich niepostrzeżenie, więc dopadli go natychmiast.
– Nieźle wyglądasz – stwierdził któryś. – Bajerancki płaszcz.
Jeevan nosił dwurzędową kurtkę. Nie była dostatecznie ciepła, ale na szczęście sprawiała, że nie wyglądał tak jak dawni koledzy, którzy woleli puchowe kurtki i dżinsy.
– Co się z tobą działo?
– Stałem trochę za barem – odparł Jeevan. – Teraz robię szkolenie dla ratowników medycznych.
– Do pogotowia? Poważnie? Chcesz zarabiać na życie zeskrobywaniem pijaczków z chodników?
– Chcę czegoś, co ma znaczenie, jeśli o to pytasz.
– Nie, spoko, jasne. Byłeś tam w środku, nie? Co się stało?
Kilku paparazzi rozmawiało przez komórki.
– No mówię ci, gość nie żyje – tłumaczył któryś niedaleko Jeevana. – Pewnie, śnieg trochę zasłonił ujęcie, ale przyjrzyj się fotkom, które ci wysłałem. Jego twarz widać na tej, gdzie go pakują do karetki...
– Nie wiem, co się stało – odpowiedział Jeevan. – W połowie czwartego aktu opuścili kurtynę. – Po pierwsze, nie miał ochoty teraz z nikim rozmawiać, może z wyjątkiem Laury, a po drugie, nie miał ochoty rozmawiać konkretnie z nimi. – Widzieliście, jak go przewożą do karetki?
– Wyjechali z nim przez drzwi dla aktorów – odparł jeden z fotografów. Palił papierosa, unosząc go do ust szybkimi, nerwowymi ruchami. – Sanitariusze, karetka, pełne dziewięć metrów.
– Jak wyglądał?
– Szczerze? Jak pieprzone zwłoki.
– Bo jest botoks i botoks – stwierdził inny.
– Było oświadczenie? – spytał Jeevan.
– Jakiś typ w garniaku wyszedł i coś pogadał. Wyczerpanie i, czekaj tylko, odwodnienie. – Kilku się roześmiało. – Ci ludzie zawsze są wyczerpani i odwodnieni, nie?
– Można by pomyśleć, że ktoś im to wreszcie powie – stwierdził ten od botoksu. – Sumienie kazałoby komuś odciągnąć jednego czy dwóch aktorów na stronę i poradzić coś w stylu: „Słuchaj, koleś, przekaż wszystkim: trzeba przyjmować więcej płynów i częściej się wysypiać, dobra?”.
– Obawiam się, że widziałem jeszcze mniej od was – zapewnił Jeevan, po czym udał, że odbiera telefon. Z przyciśniętym do ucha aparatem odszedł Yonge Street, a przy następnej przecznicy schował się w bramie i znów wybrał numer Laury.
Jej telefon nadal był wyłączony.
Gdyby wezwał taksówkę, byłby w domu za pół godziny, ale lubił przebywać na świeżym powietrzu, z dala od ludzi. Śnieg padał teraz gęściej. Jeevan czuł się ekstrawagancko, grzesznie żywy. Uderzyła go niesprawiedliwość całej sytuacji, gdy jego serce bez zakłóceń pompowało krew, a Arthur leżał teraz zimny i nieruchomy.
Ruszył ulicą z rękami w kieszeniach, czując na twarzy ukłucia zimna padających płatków.
Mieszkał w Cabbagetown, na północny wschód od teatru. Był to spacer, który jako dwudziestolatek podejmował bez namysłu, kilka mil przez miasto obok przejeżdżających tramwajów, ale od dłuższego czasu tego nie próbował. Nie był pewien, czy zdecyduje się teraz, jednak kiedy skręcił w prawo na Carlton Street, czuł jakby pewien rozpęd, który pchnął go obok najbliższego przystanku.
Dotarł do parku Allan Gardens, mniej więcej w połowie drogi, i tam zaskoczył go nieoczekiwany przypływ radości. Arthur umarł, mówił sobie, nie mogłeś go uratować, nie ma się z czego cieszyć. Ale było z czego – czuł euforię, ponieważ przez całe życie się zastanawiał, jaki wybrać zawód, i teraz był pewien, absolutnie pewien, że chce zostać ratownikiem medycznym. W takich chwilach, kiedy inni tylko się gapią, on chciał być tym, który występuje naprzód i działa.
Ogarnęła go absurdalna chęć, by pobiec w głąb parku. Zawieja sprawiła, że miejsce wyglądało całkiem obco. Tylko śnieg i cienie, czarne kształty drzew, podwodne lśnienie szklanej kopuły cieplarni. Kiedy był jeszcze mały, Jeevan lubił kłaść się na podwórku na wznak i patrzeć, jak pada na niego śnieg. O kilka przecznic dalej widział już Cabbagetown, przyćmione śniegiem światła Parliament Street.
Telefon zawibrował mu w kieszeni. Jeevan przystanął, by odczytać esemesa od Laury: „Głowa mnie rozbolała, więc wróciłam do domu. Możesz kupić mleko?”.
W tym momencie opuściła go cała energia. Nie potrafił iść dalej. Te bilety do teatru miały być romantycznym gestem, czymś w stylu: „Zróbmy coś romantycznego, bo stale się tylko kłócimy”, a ona zostawiła go tam, robiącego masaż serca martwemu aktorowi, pojechała do domu, a teraz chciała, żeby kupił mleko.
Kiedy stanął w miejscu, poczuł zimno. Zniknęła magia śnieżycy, odpłynęła radość, jaka przepełniała go jeszcze przed chwilą. Noc była ciemna i pełna ruchu, płatki śniegu spływały gęste i ciche, zaparkowane samochody zmieniały się we własne miękkie obrysy. Bał się tego, co mógłby powiedzieć, gdyby teraz wrócił do domu i spotkał Laurę. Pomyślał, czy nie poszukać jakiegoś baru, ale nie miał ochoty na rozmowę z kimkolwiek, a właściwie niespecjalnie też chciał się upić. Tylko zostać sam na jakiś czas, zastanowić się, co dalej...
Zanurzył się w ciszę parku.
2
W teatrze pozostało już niewielu ludzi. Kobieta czyszcząca kostiumy w garderobie, mężczyzna, który je prasuje. Aktorka – ta grająca Kordelię – za sceną popijała tequilę w towarzystwie pomocnika inspicjenta. Młody człowiek z obsługi zamiatał scenę i kiwał głową w rytm muzyki ze swojego iPoda. W przebieralni kobieta opiekująca się dziecięcymi aktorkami starała się uspokoić dziewczynkę, która była na scenie, kiedy umarł Arthur.
Szóstka maruderów przedryfowała do baru w foyer, gdzie szczęśliwie pozostał barman. Byli wśród nich kierownik sceny, a także Edgar i Gloucester, charakteryzator, Goneryla i producent wykonawczy, który wcześniej siedział na widowni. W chwili, gdy Jeevan brnął przez zaspy w parku Allan Gardens, barman nalewał whisky Goneryli. Rozmawiali o tym, że trzeba zawiadomić najbliższych krewnych Arthura.
– Ale jakich on miał krewnych? – Goneryla przysiadła na barowym stołku. Oczy miała zaczerwienione. Jej twarz bez charakteryzacji przypominała marmur; barman nigdy jeszcze nie widział skóry tak białej i nieskazitelnej. Poza sceną wydawała się o wiele drobniejsza i o wiele mniej złowroga. – O kim wiadomo?
– Miał jednego syna – stwierdził charakteryzator. – Tylera.
– Ile lat?
– Siedem czy osiem... – Charakteryzator dobrze wiedział, ile lat ma syn Arthura, ale nie chciał się zdradzić, że czyta plotkarskie magazyny. – Wydaje mi się, że chyba mieszka z matką w Izraelu. W Tel Awiwie czy Jerozolimie. – Wiedział, że to Jerozolima.
– A tak, pamiętam, ta blond aktorka – odezwał się Edgar. – Elizabeth, zgadza się? Albo Eliza? Coś w tym rodzaju.
– Eksżona numer trzy? – spytał producent.
– Wydaje mi się, że matka dzieciaka to eksżona numer dwa.
– Biedny chłopak. – Producent westchnął. – Czy Arthur teraz był z kimś blisko?
Zapadło niezręczne milczenie. Arthur miał obecnie romans z kobietą opiekującą się dziecięcymi aktorkami. Wiedzieli o tym wszyscy obecni – oprócz producenta – ale nikt nie był pewien, czy wiedzą pozostali. Gloucester jako pierwszy wymówił imię kobiety:
– Gdzie jest Tanya?
– Kto to jest Tanya? – spytał producent.
– Jednej z dziewczynek rodzice jeszcze nie odebrali. Tanya jest w ich garderobie. – Kierownik sceny nigdy jeszcze nie widział, jak ktoś umiera. Chciał zapalić.
– No więc, kogo mamy? – zastanowiła się Goneryla. – Tanya, ten chłopak, wszystkie byłe żony... Ktoś jeszcze? Rodzeństwo, rodzice?
– Kto to jest Tanya? – dopytywał się producent.
– O ilu byłych żonach tu mówimy? – Barman polerował szklankę.
– Miał brata – przypomniał sobie charakteryzator. – Nie pamiętam, jak się nazywał. Ale wspominał kiedyś, że ma młodszego brata.
– Wydaje mi się, że było ich trzy, może cztery – stwierdziła Goneryla, mówiąc o żonach. – Trzy?
– Trzy. – Charakteryzator zamrugał, by pozbyć się łez. – Ale nie wiem, czy ostatni rozwód już się domknął.
– Czyli Arthur nie był z nikim żonaty w chwili... nie był żonaty dziś wieczorem? – Producent zdawał sobie sprawę z tego, że brzmi to głupio, ale nie wiedział, jak inaczej ująć tę kwestię. Arthur Leander wszedł do teatru ledwie parę godzin temu i trudno było sobie wyobrazić, że jutro już nie przyjdzie.
– Trzy rozwody – mruknął Gloucester. – Wyobrażacie sobie? – Sam się niedawno rozwiódł. Usiłował sobie przypomnieć ostatnią rzecz, jaką powiedział mu Arthur. Coś o blokadzie w drugim akcie? Nie pamiętał... – Czy kogoś już zawiadomiono? Do kogo mamy dzwonić?
– Myślę, że do jego prawnika – uznał producent.
Rozwiązanie było bezdyskusyjne, ale tak przygnębiające, że przez kilka minut wszyscy w milczeniu popijali alkohol, zanim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć.
– Jego... prawnika... – odezwał się w końcu barman. – Chryste, ależ sytuacja. Umierasz i zawiadamiają prawnika.
– A kogo innego? – spytała Goneryla. – Agenta? Siedmiolatka? Eksżony? Tanyę?
– Wiem, wiem... – Barman westchnął. – Tylko że to jakoś paskudnie.
Znów umilkli. Ktoś zauważył, że śnieg pada coraz mocniej, i rzeczywiście, widzieli to przez szklane drzwi na drugim końcu foyer. Z baru ten śnieg wydawał się niemal abstrakcyjny, jak film o śnieżnej zawiei na opustoszałej ulicy.
– No to za Arthura – powiedział barman.
W dziecięcej garderobie Tanya wręczyła Kirsten przycisk do papieru.
– Trzymaj – powiedziała, wkładając go w dłoń dziewczynki. – Ja dalej będę próbowała dodzwonić się jakoś do twoich rodziców, a ty przestań płakać i obejrzyj sobie tę śliczną błyskotkę...
A Kirsten, ze łzami w oczach i szlochająca, kilka dni przed ósmymi urodzinami, wpatrywała się w ten przedmiot i myślała, że to najpiękniejsza, najcudowniejsza, najdziwniejsza rzecz, jaką od kogokolwiek dostała: bryła szkła z uwięzioną wewnątrz chmurą.
W foyer wszyscy stuknęli się szklaneczkami.
– Za Arthura – powtórzyli.
Posiedzieli tam jeszcze kilka minut, po czym rozeszli się każdy w swoją stronę w śnieżycy.
Ze wszystkich, którzy siedzieli tego wieczoru przy barze, najdłużej przeżył barman. Zginął trzy tygodnie później na drodze wyjazdowej z miasta.