Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Głęboko przemawia mi do przekonania sylogizm Józefa Szujskiego (1835-1883), który pisał o „fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki”. Anegdotycznie akurat ten cytat zawdzięczam człowiekowi, który w swej politycznej praktyce w sposób wręcz idealny zilustrował tezę Szujskiego - Bronisławowi Geremkowi (1932-2008) - a który tak chętnie posługiwał się może nawet lepszą od oryginału parafrazą: „Zła historia jest matką złej polityki”. Czy zasada ta działa także w przypadku niżej podpisanego – to zechce Sz. Czytelnik rozstrzygnąć na podstawie zamieszczonych tu autorskich interpretacji zarówno wydarzeń odległych w czasie, jak i bliskich, a nawet nieco wybiegających w przyszłość politycznych prognoz.
Grzegorz Braun - ur. 1967, reżyser filmowy, publicysta, kandydat na urząd Prezydenta RP w 2015 roku. Realizował m.in. filmy dokumentalne: „Wielka ucieczka cenzora”, „Plusy dodatnie, plusy ujemne”, „Defilada zwycięzców”, „Towarzysz generał”, „Eugenika w imię postępu” i „Nie o Mary Wagner”, oraz cykl „Transformacja – od Lenina do Putina”. Jego teksty drukowały m.in.: „Polonia Christiana”, „Opcja na prawo”, „Uważam Rze” i „Uważam Rze – Historia”, oraz „Polska Niepodległa”. W wyborach prezydenckich startował pod hasłem: „WIARA – RODZINA – WŁASNOŚĆ”. Do wyborów parlamentarnych szedł z własnym komitetem „SZCZĘŚĆ BOŻE!”. Do akcji „budzenia śpiących rycerzy” powołał organizację „POBUDKA!”, która propaguje program: „KOŚCIÓŁ – SZKOŁA – STRZELNICA – MENNICA”. Więcej informacji na stronie: www.pobudka.org.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 754
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stałe warianty gry
Na książkę składają się artykuły i wywiady prasowe z lat 2007-2015
autor:
grzegorz braun
projekt okadki, opracowanie graficzne i łamanie:
szymon pipień
korekta:
barbara manińska
ISBN: 978-83-61344-93-3
Wydawnictwo Prohibita Paweł Toboła-Pertkiewicz
www.prohibita.pl
wydawnictwo@prohibita.pl
Tel. 22 424 37 36
facebook.com/Wydawnictwoprohibita
Wszystkie książki naszego Wydawnictwa polecamy
nabywać w Internecie:
lub w naszej księgarni stacjonarnej:
Księgarnia Multibook.pl
Dymińska 4, 01-519 Warszawa
facebook.com/Multibookpl
Z
życzliwego poduszczenia nieocenionego Wydawnictwa PROHIBITA, zbieram niniejszym rozmaite teksty i tekściki, które w minionych latach ukazywały się na łamach różnych periodyków. Ważne, by Sz. Czytelnik wiedział, że nie pisał ich ani patentowany historyk, ani zawodowy politolog, ani nawet etatowy publicysta – ale po prostu człowiek żywo zainteresowany sprawą polską i sprawą katolicką w ich przeszłym i przyszłym (daj Boże) biegu dziejowym. Są to najczęściej glosy do rozmaitych lektur napotkanych w toku niekończących się autokorepetycji, a niekiedy odpryski rozmaitych prac, m.in. dokumentacji scenariuszowych, (bynajmniej nie zawsze finalizowanych filmem) i zobowiązań akademicko-publicystycznych, które wymagały dodatkowego „odrobienia lekcji” z historii i geopolityki. Było tego razem tyle akurat, ile czasu na pisanie w życiu okresowo bezrobotnego reżysera-gawędziarza.
Tekstów często doraźnie zaimprowizowanych nie poprawiam – w kilku pozwalam sobie na oczywiste korekty czy restytucje pierwotnego tytułu (który, zdarzało się, nie przypadł akurat do gustu edytorom prasowego pierwodruku). Do publikacji mających najczęściej status felietonów i komentarzy dobieram kilka wywiadów (w tym jeden, którego redakcja zamawiająca nie skierowała w końcu do druku) – dla uzupełnienia mojej autorskiej wizji (resp. rewizji) historii i współczesności. Załączam też kilka słów wstępu, „przedmów”, lub „posłowi” do cudzych książek, które poruczone zostały mojej rekomendacji, a których tematyka okazała się bliska moim zainteresowaniom.
Wielce Szanownym Wydawcom, Redaktorom, Edytorom oraz Autorom ww. książek i wywiadów, Wszystkim razem i Każdemu z osobna – zwłaszcza Sz. Redakcjom, które zechciały proponować mi bardziej systematyczną współpracę: „Polonia Christiana” i portalu PCh24, „Uważam Rze” i „Uważam Rze HISTORIA”, „Słowa Wrocławian” i „Opcji na Prawo”, „Niepodległej Polski” i „Warszawskiej Gazety”; a także „Naszego Dziennika” i „Zeszytów Karmelitańskich” – najuprzejmiej dziękuję za inspirację, zachętę i cierpliwość w obliczu terminów redakcyjnych i wydawniczych.
Bez żadnych wyjątków rzeczy tu zebrane dotyczą historii i polityki, i tego, co bywa w nich aż do znudzenia powtarzalne – tytułowych „STAŁYCH WARIANTÓW GRY”. W życiu politycznym bowiem – jak w sztuce scenariopisarskiej – tylko z rzadka mamy do czynienia z twórczością w pełni oryginalną, niesięgającą po motywy wielokroć przećwiczone i dawno ograne. Efekt zresztą – jak w kinie – wcale nie musi być nudny ani jałowy. I to nawet wtedy, gdy publika po raz kolejny śledzi tę samą akcję w lekko tylko zmienionej obsadzie i dekoracjach. Ale nawet jeśli fabuła wciąga – w części właśnie dzięki swemu schematyzmowi – dobrze jest mieć świadomość działania mechanizmów, jakim podlegamy. I taki właśnie widzę sens krytycznej lektury i rewizji narracji historycznych: można lepiej zrozumieć, co dziś jest grane, co dziś w trawie piszczy – jeśli potrafimy dostrzec niechybną powtarzalność znanych z historii chwytów, najczęściej notabene mało sportowych.
Układam je w części pierwszej (REMANENTY HISTORYCZNE) wedle chronologii zdarzeń i biografii, o których mowa. W części drugiej (ZAPISKI Z KONDOMINIUM) przeważnie obowiązuje chronologia aktualności, których dotyczą. Nie zawsze jest ta chronologia oczywista ze względu na dygresje i powtórzenia – które Sz. Czytelnik zechce wybaczyć, biorąc pod uwagę, że nie ma do czynienia ze zwartym, z góry zaplanowanym wykładem, ale raczej ze zbiorem spostrzeżeń i skojarzeń, których sekwencję dyktował mój prywatny, wewnętrzny kalendarz wspomnień i rocznic historycznych skorelowany z kalendarzem życia publicznego minionej dekady. Mogę więc Sz. Czytelnika zapewnić, że nic nie straci zaczynając lekturę w dowolnie wybranym miejscu i kontynuując ją w najzupełniej dowolnej kolejności – bez oglądania się na umowną numerację rozdziałów.
Publicystyczny charakter i prasowe przeznaczenie tych tekstów przesądziło o niemal kompletnym braku jakiejkolwiek „aparatury”, tj. przypisów i wskazówek bibliograficznych, co – zdaję sobie sprawę – jest tym większym problemem, im bardziej moje opinie i wspierające je fakty przeczą potocznej polit-poprawności przyjętej od pokoleń w świecie akademickiej historiografii, a tym bardziej obowiązującej w świecie potocznych wyobrażeń polskiego inteligenta. A ponieważ nie namawiam Sz. Czytelnika by mnie akurat bezkrytycznie uwierzył „na słowo”, choćby i drukowane – upraszam tylko, by przynajmniej równą miarę sceptycznego niedowierzania zastosował względem tych „autorytetów”, z którymi pośrednio lub bezpośrednio polemizuję.
Głęboko przemawia mi do przekonania sylogizm Józefa Szujskiego (1835-1883), który pisał o „fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki”. Anegdotycznie akurat ten cytat zawdzięczam człowiekowi, który w swej politycznej praktyce w sposób wręcz idealny zilustrował tezę Szujskiego, Bronisławowi Geremkowi (1932-2008) – tyleż chętnie, ile obłudnie posługiwał się on parafrazą może nawet lepszą od oryginału: „Zła historia jest matką złej polityki”. Czy zasada ta działa także w przypadku niżej podpisanego – to zechce Sz. Czytelnik rozstrzygnąć na podstawie zamieszczonych tu autorskich interpretacji zarówno wydarzeń odległych w czasie, jak i bliskich, a nawet nieco wybiegających w przyszłość politycznych prognoz. Zwłaszcza te ostatnie szybko biegnący czas zdążył już w szczegółach poweryfikować – i te jednak podaję do druku bez zmian, kierując się motywem wyłożonym w jednym z tekstów tu pomieszczonych:
Pisanie scenariuszy w gatunku „political-science-fiction”, podobnie jak przepowiadanie pogody, czy wróżenie z fusów, obarczone jest nie tyle ryzykiem, ile wprost gwarancją błędu po prostu żadne prognozy długoterminowe nigdy nie sprawdzają się w stu procentach. Zawsze więc znajdzie się okazja do drwiny z niewczesnego proroka, który stara się wybiegać refleksją socjopolityczną dalej niż, powiedzmy, do przyszłego wtorku – ponieważ niechybnie już we środę łatwo da się go złapać za niejedno słowo, które nie stało się ciałem. O ile jednak etatowej wróżce czy „pogodynce” w naturalny sposób zależeć musi na możliwie najwierniejszym spełnieniu się przepowiedni, o tyle autorom snującym mroczne wizje przyszłości w gruncie rzeczy zależy, jak przypuszczam, na czymś wręcz przeciwnym. Nie po to pisze się wszak mrożące krew w żyłach scenariusze „ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej”, by w przyszłości czerpać satysfakcję z tego, że coś trafnie się wykrakało – ale raczej odwrotnie: licząc w duchu na to, że będzie kiedyś można odetchnąć z ulgą, że najgorsze przewidywania jednak się nie spełniły. W istocie więc katastroficzne dywagacje nie wychodzą spod pióra (resp. klawiatury) ogarniętych manią autodepresyjną nałogowych czarnowidzów – ale raczej niepoprawnych optymistów przekonanych, że pisaniną mogą jeszcze coś zmienić.
Grzegorz Braun
Wilanów (Lemingrad), listopad 2015
Rafał Otoka-Frąckiewicz: Co możemy zrobić, żeby wrócić do normy, czyli do normalnego, zdrowego Polaka, który jest kreatywny, uśmiechnięty, uczciwy, pracowity; kiedy trzeba, da komuś w mordę, a kiedy trzeba, umie się zabawić.
Grzegorz Braun: Niezłe wyliczenie, bo taka bywała natura Polaka i takie są też polskie tradycje. Może tylko uściślijmy, że zwykłe mordobicie było jednak raczej domeną plebsu – naród polityczny dopracował się bardziej skonwencjonalizowanych form rozstrzygania konfliktów. I mam tu na myśli nie tylko słynną polską sztukę cięcia szablą – której placu nie dotrzymaliby zdaniem znawców nawet japońscy samuraje z ich katanami – ale i zapamiętałe procesowanie się. Bo to, co dziś się wytyka sarmatom jako rzekome nałogowe pieniactwo, to był wszak efekt uboczny nieprzeciętnej kompetencji prawnej, wyniesionej przez polską szlachtę z tych tak później zapamiętale oczernianych kolegiów jezuickich.
Ale jak rozumiem, pan akcent stawia na cnotę gospodarności – istotnie, słabo dziś kojarzoną z polskością. A przecież np. Jan Chryzostom Pasek łącznie parę lat bywał na wojnach i temu poświęcił kawał swoich pamiętników, ale przez resztę wcale nie krótkiego życia spławiał zboże do Gdańska. Był bowiem przede wszystkim zapobiegliwym gospodarzem, jak większość panów braci, którzy – nie powiem, że od święta, ale w wypadkach awaryjnych – bywali żołnierzami, a przez całe życie na ogół dobrymi przedsiębiorcami rolno-spożywczymi. Te hałdy zboża i te westernowe hordy bydła, bez których przez stulecia znaczna część Europy Zachodniej nie miałaby co do garnka włożyć – ktoś to wszystko musiał przecież nie tylko wyprodukować, ale także przetransportować i korzystnie sprzedać.
Rzadko się o tym wspomina. Główna narracja dotycząca naszej przeszłości mówi o warcholstwie i nieudacznictwie.
Przecież wiadomo, że są ludzie i ludziska, ale nie dzięki bezmyślnej mniejszości zbudowano silną Polskę. Korona Królestwa Polskiego (Corona Regni Poloniae) i cała Rzeczpospolita stała własną potęgą gospodarczą, a nie koniunkturą nakręcaną odgórnie przez jakiś centralny rząd Księstwa Warszawskiego, który dyktowałby normy i wytyczał kierunki rozwoju. Stała właśnie na ekonomicznej autonomii tych niezliczonych panów Pasków, a nie na dotacjach i dyrektywach z zagranicznych centrów.
Tradycyjnie, historycznie Polska była potęgą ufundowaną na wolności osobistej i własności prywatnej, bo wtedy świat jeszcze nie stał na głowie. A nie byłoby tu ani jednego, ani drugiego, gdyby nie cywilizacyjny porządek zaprowadzony przez ten wielki, cudowny generator cywilizacji, jakim jest Kościół katolicki. Jeśli ten generator osłabimy, przytłumimy albo – nie daj Boże – odłączymy, to wtedy cały system pada. Bez tradycji katolickiej upada bowiem cała logika cywilizacji łacińskiej – z jej kulturą prawną, filozoficzną, artystyczną, obyczajową. Pada porządek indywidualnej wolności i społecznej odpowiedzialności, poszanowania własności prywatnej i zachowania bezpieczeństwa publicznego – porządek, który Kościół katolicki postuluje i jako jedyny jest zdolny od władzy państwowej i narodu wyegzekwować. Jeśli to odłączymy, rodzi się antycywilizacja. I z tym właśnie mamy do czynienia dzisiaj.
A przecież mówi się, że kraje, które kurczowo trzymały się katolicyzmu, podupadały, a protestancka część świata rozkwitła w najlepsze, czego owoce zbiera do dziś.
To jest oczywiście znana klisza propagandowa, klasyka protestanckiego czarnego antykatolickiego PR. Proszę się zastanowić, skąd wzięliśmy np. podstawowe słownictwo finansowe: inflacja, deflacja, bank, banknot, awizo, inkaso czy manko? Przecież to wszystko albo wprost z łaciny, albo z języków romańskich – i tam tkwią korzenie zdrowej nowoczesnej gospodarki. Przecież nie musi się ona opierać na kartelowych zmowach międzynarodowych lichwiarzy ani na neokolonialnym wyzysku korporacyjnym. Zamiast powtarzać za Maxem Weberem antykatolickie stereotypy, czas najwyższy wprowadzić do inteligenckiego kanonu elementarną wiedzę np. o poźnoscholastycznej szkole ekonomicznej z Salamanki. Tam to łebscy braciszkowie od świętych Franciszka, Dominika i Ignacego Loyoli tworzyli istotne zręby cywilizacji, do których warto sięgać.
Warto też zauważać, jakie są koszta ludzkie wzrostu i ekspansji, jeśli nie obowiązuje przy tym katolicki zakaz dzielenia na ludzi i podludzi. To widzimy bardzo wyraźnie w historii obu Ameryk: gdzie są pierwotni mieszkańcy kontynentu północnoamerykańskiego i gdzie są oni dzisiaj w Ameryce Południowej? Fakty są takie, że w Ameryce Północnej nie było i nie ma Kreoli w elicie rzeczywistej władzy. Biali judaizujący protestanci, którzy zdominowali kontynent północnoamerykański, nie brali pod uwagę dzielenia się jakimikolwiek wartościami czy dobrami z tubylcami, których tam zastali. To jest różnica. Tam, gdzie rozplenił się protestancki zabobon predestynacji, tam prędzej czy później daje się we znaki błąd antropologiczny, polegający na deprecjacji obcoplemieńców jako „gojów” alias „Untermenschen”. A to jest przecież organicznie obce polskiej cywilizacji, która rozwijała się dzięki swojej atrakcyjności, a nie podbojom; cywilizacji otwartej, niewykluczającej.
Nasz katolicyzm często porównywany jest do południowoamerykańskiego. Z jednej strony twarde zasady, z drugiej – radość życia i ogromna przekora. Skąd to się wzięło?
To jedna z pierwszych lekcji dziejowych, jakie pobrała Polska. Lekcja św. Stanisława, biskupa, i króla Bolesława zwanego Śmiałym albo Szczodrym, zależnie od przekazu. Otóż ta krwawa konfrontacja, fakt, że nasz król zarąbał naszego biskupa, ale zaraz potem sam stracił wszystko, wytyczyła granice uroszczeń władzy świeckiej względem duchownej i odwrotnie. Tej lekcji zawdzięczamy bardzo szczęśliwe później ułożenie się modus vivendimiędzy tymi dwiema władzami w polskiej historii.
Na krwi św. Stanisława wyrósł wzajemny respekt tych władz, szacunek, jakim Polacy otaczali Kościół, ale z tym bardzo pragmatycznie szedł w parze swobodny, choć nieposuwający się do bezceremonialności, stosunek Polaków do hierarchii katolickiej. Jedno z drugim bardzo długo w dziejach Polski się nie kłóciło. Można rzec, że była to twarda lekcja poglądowa na temat oddawania cesarzowi tego, co cesarskie, a Bogu tego, co boskie. A to rozróżnienie dokonane przez samego Zbawiciela jest przecież bezcenne, bo fundamentalne dla cywilizacji łacińskiej. Żadna inna cywilizacja tego rozróżnienia nie zna – nie zna więc personalizmu, czyli odpowiedzialnego indywidualizmu.
Co więc bezpośrednio wynikło z tego dla państwa?
Bardzo wiele. Wytworzyło się miejsce dla indywidualności ludzkich, ponieważ nie popadliśmy w katastrofę cywilizacyjną zamordyzmu, jakim jest jedynowładztwo. Nie byliśmy później zdani na łaskę i niełaskę cara, który jest zwierzchnikiem Cerkwi (a do tego aspirował najwyraźniej Bolesław), ani na humory protestanckiego króla, który czyni się głową Kościoła. Między innymi dzięki temu też, jak mniemam, nie pojawił się u nas odpowiednik purytańskich dyktatorów w rodzaju Jana Żiżki czy Oliwera Cromwella.
Jeśli uznamy, że Bolesław Szczodry przykręcił śrubę Kościołowi, ustawiając jego relacje wobec obywateli, to kto przykręcił ją władzy, którą też traktujemy w Polsce z przymrużeniem oka?
Ano właśnie. By to wyjaśnić, musimy się cofnąć aż do początków Korony polskiej. To jest lekcja św. Wojciecha i Bolesława Chrobrego. Jak wiadomo, na krwi św. Wojciecha król funduje arcybiskupstwo gnieźnieńskie i parę biskupstw na rubieżach swojej domeny. Po co to robi? Zaznacza swoje terytorium, obsikuje teren, moglibyśmy powiedzieć. Ale tak właśnie działa Opatrzność – przez bardzo ludzkich ludzi.
Chrobry był pomazańcem Bożym?
Oczywiście, choć jednocześnie król Bolesław był bardzo trudnym człowiekiem – „chrobry” znaczy przecież „twardziel”, „tough guy”.
Dobitnie odczuła to jedna z jego zdobycznych narzeczonych…
Chyba nie tylko jedna. I w Kijowie, i w Pradze mocno się dał we znaki. Gwałcenie księżniczek, wyłupywanie oczu oraz gnębienie poddanych wyzyskiem fiskalnym – to zostawiło fatalne wrażenie w kraju i za granicą. Król Bolesław Chrobry bardzo wiele zainwestował w projekt polityczny z cesarzem Ottonem, papieżem Sylwestrem i wszystko wskazuje na to, że lekko przeinwestował. Że czerwony chodnik dla cesarza Ottona kosztował za dużo wysiłku i łez ludzkich.
Mocno się starał, żeby dobić do europejskich standardów.
Różnica jest taka, że jeśli Bolesław fundował biskupstwa czy wykupił ciało św. Wojciecha, to złoto nie pochodziło z żadnych dotacji z ówczesnej Brukseli, tylko musiało być wygenerowane tutaj z ciężkiej pracy miejscowego ludu. Oznaczało to taki ucisk fiskalny, taki zamordyzm, egzekwowany notabene za pomocą słynnej drużyny Bolesławowej, która w charakterze swoich działań niewiele się pewnie różniła od późniejszej o 500 lat opryczniny Iwana Groźnego. To był moment inicjujący powstanie państwa polskiego, więc niektórzy historycy dopatrują się udziału wikingów w drużynie Bolesławowej. Wcale się temu nie dziwię, bo to przecież byli zawodowcy, zabijacy. Jeśli więc pierwsi Piastowie poważnie myśleli o państwie, być może wynajęli zawodowców. Najlepszych. Wzięli to, co było wtedy na rynku przemocy. Musiało to być bardzo dotkliwe dla poddanych i nie należy się dziwić, że rezultaty były podobne.
Chyba jednak nie do końca. Po Iwanie Groźnym lud miast i wsi rozpaczał, że nie ma już nad plecami bata, u nas raczej się z tego powodu ucieszono.
Tak, ale po śmierci króla Bolesława też nastaje wielka smuta w Polsce. Państwo rozsypuje się i znika. Z jednej strony jest jakiś półanonimowy Bolesław, z drugiej – niewiele bardziej znany dziś Mieczysław. Obaj wykreśleni właściwie z kart historii. Do dzisiaj historycy mają też różne teorie na temat reakcji pogańskiej, ale była ona faktem i pokazywała, jaką niechęcią darzyli poddani Chrobrego. Taki był rezultat. Warto o tym dzisiaj mówić, ponieważ Chrobry to jest jedna z figur, do których chętnie się odwołują polscy patrioci. Zwłaszcza polscy narodowcy tęsknią za powrotem króla Bolesława.
Naprawdę Chrobry był aż tak paskudny?
Wszystko mu dobrze szło, co wzbudzało podziw i przerażenie państw ościennych, a nawet bezsilną wściekłość na dworze cesarskim. Bolesław w kraju i poza nim wzbudzał taką nienawiść, że wszyscy po jego śmierci chcieli jak najszybciej rozmontować dopiero co stworzony suwerenny system.
Sytuacji nie potrafił uratować nawet jego syn Mieczysław II, który był notabene jednym z najlepiej wyedukowanych władców ówczesnego świata. To był najpewniej kulturalny i obyty człowiek, a i tak nie pomogło. Nie dał rady.
Dlaczego?
Bo jego ojca wszyscy znienawidzili do tego stopnia, że powiedzieli sobie: lepiej, żebyśmy w ogóle nie mieli żadnej władzy centralnej, żeby szlag trafił to państwo, niż gdybyśmy się mieli trwale podporządkować takiemu reżimowi.
W szkołach naucza się, że był to bunt pogan przeciw chrześcijaństwu.
Może i ten czynnik tu i ówdzie zadziałał. Ale przede wszystkim był to pierwszy w Polsce bunt przeciw uciskowi fiskalnemu.
Korwinizm ma ponad tysiąc lat???
Trzeba sobie uświadomić, że taki chodnik albo złote naczynia, którymi Chrobry robił wrażenie na cesarzu Ottonie, czy wreszcie liczne wyprawy wojenne musiały niebywale dużo kosztować. Po odejściu Chrobrego mamy więc z jednej strony bunt poddanych, powrót do solidarności rodowej, klanowej, z drugiej zaś nienawiść sąsiadów i wykorzystanie szansy na to, żeby naraz wszyscy Polskę najechali.
Zdaje się, że nie odrobiliśmy tej lekcji dziejowej…
Wręcz przeciwnie! Lekcja dziejowa jest bowiem taka, że władzy nie wolno zostawić samej sobie. Że trzeba uważać. Państwo, władza centralna są niewątpliwie wartością, no bo właśnie wtedy jesteśmy bezpieczni od najazdów sąsiadujących z nami zbójów Madejów. Jednak nasz zbój Madej, ten, któremu daliśmy przyzwolenie na to, żeby nas łupił podatkami, musi uważać. Nie może przesadzać.
Niech żyje anarchia!
Tak, ale lud musi też pamiętać, że jak traci władzę centralną, to pojawiają się najazdy Czechów i Niemców. Wieleci, Prusowie i Jadźwingowie też nie próżnują. Wszystko się wtedy w Polsce rozpadało, ale… wciąż działały ufundowane przez Chrobrego biskupstwa i to one – chcąc, nie chcąc – przejęły rolę państwotwórczą i przetrwalnikową.
Kiedy odmieniła się koniunktura międzynarodowa i wewnętrzna, ludzie troszkę otrzeźwieli i zobaczyli, że nie jest dobrze, kiedy hula wiatr po ruinach pierwszej katedry gnieźnieńskiej, że są zdani na łaskę i niełaskę Czechów i innych najemników. Jednocześnie w cesarstwie dojrzała myśl, że dobrze jest, jak ktoś tam na rubieżach jednak pilnuje porządku. I wtedy cesarz zaofiarował Kazimierzowi Odnowicielowi (wnukowi Bolesława) nową drużynę, jakąś grupę szybkiego reagowania, dzięki czemu Kazimierz mógł odnieść zwycięstwo w Pobiedziskach pod Poznaniem i reaktywować państwo. Polska reaktywacja z wykorzystaniem jedynego, co nam naprawdę wyszło za Chrobrego, czyli Kościoła.
Reasumując obie lekcje: polskość to ciągłe zważanie, żeby nikt nie właził nam w życie z butami, niezależne od tego, czy to policjant, czy ksiądz. To chyba nieco za mało, żeby wytłumaczyć, jakim cudem Polska stała się państwem, do którego lgnęli wszyscy – od Żydów po Rusinów czy Tatarów.
To prawda, jeśli zapomni się o trzeciej lekcji. Najmniej spektakularnej i najmniej znanej, ale to ona w połączeniu z poprzednimi zbudowała polski kręgosłup. Pod koniec XII w. na synodzie łęczyckim (1180 r.) zebrani tam biskupi wydają się pochłonięci bardzo trywialną kwestią, niemającą nic wspólnego z transcendencją. Otóż ten synod upiera się przy prawie do indywidualnych zapisów testamentalnych. Księża biskupi stwierdzają wszem i wobec, że zapisy testamentalne mają być respektowane.
Zdawać by się mogło, że to oczywista oczywistość.
Dziś owszem, właśnie dzięki XII-wiecznym biskupom, ale pod koniec XII w. istnieje problem respektowania woli nieboszczyka. Umarł, zapisał to i owo na pobliski klasztor, a tu przyjeżdżają krewni, jacyś tam wujowie i pociotkowie, i mówią: „Chwileczkę, ale to jest własność rodu, klanu. Nie wolno mu było w ten sposób tym dysponować, a najpewniej w ogóle nie wiedział, co czyni. A tak w ogóle to klechy go otumaniły i zapisał na klasztor, gdy tymczasem dobro rodu na tym cierpi”. I taki zajazd, bynajmniej nie ostatni, odbierał dobra siłą. Otóż księża biskupi upierają się przy tym, żeby wola zmarłego była respektowana. Można powiedzieć tak: klechy się upierają, bo są pazerne.
No tak, ale przecież respektowanie testamentów nie zawsze działa na korzyść Kościoła.
Może żaden z biskupów, którzy zebrali się w Łęczycy, nie zdawał sobie sprawy z doniosłych cywilizacyjnych konsekwencji tego sporu, w którym zajęli tak zdecydowane stanowisko. Tak jak o królu Bolesławie możemy powiedzieć, że on z próżności te biskupstwa fundował, żeby pokazać światu swoje możliwości, tak samo ktoś mógłby ocenić tych biskupów.
Kościół jako jedyny może się przy czymkolwiek uprzeć. Jest jedyną instancją zdolną stawić czoło władzy świeckiej, która jest uzbrojona w drużynę-opryczninę, ma aparat fiskalny. A jaką siłę ma Kościół? Jak lekceważąco pytał towarzysz Stalin: ile dywizji ma papież?
Władza zaś wie z lekcji z Bolesławem Śmiałym, że zabijanie księży bardzo nieładnie wygląda.
Można powiedzieć, że Kościół w tej sprawie stawia się władzy świeckiej we własnym, partykularnym, materialnym, niskim interesie. Żąda od niej, żeby dopomogła egzekwować wykonywalność testamentów. I żeby sama nie próbowała kłaść ręki na dobrach poddanych, korzystając ze zmiany pokoleń. Dzięki temu konstytuuje się indywidualność rodziny, która zostaje wydobyta spod władzy klanu, rodu.
Jak wiadomo, przed nastaniem chrześcijaństwa mieliśmy właśnie strukturę rodową w obrębie plemienia. Ta struktura rodowa, o czym może dzisiejsi czciciele Swarożyca i rewindykatorzy tradycji pogańskich na ziemiach polskich nie wiedzą, oparta była nie tylko na sympatycznym handlu bursztynowymi paciorkami, ale również na handlu niewolnikami.
Piast Kołodziej handlował swymi braćmi u stóp posągu Światowida?
Przecież chrześcijaństwo nie przychodzi do jakiejś idylli, w której ludzie trudnią się rękodziełem i śpiewają smętne pieśni. To jest świat, w którym mamy najprawdopodobniej rytualne ludożerstwo, no i niewolnictwo. Przecież św. Wojciech musi uchodzić z Czech, bo naraził się tam jako biskup, domagając się zakończenia procederu handlu niewolnikami.
O tym za mało mówi się w podręcznikach historii, może dlatego, że poprawność polityczna wzdraga się przed bulwersowaniem czytelnika szczegółami, które łatwo podpaść mogą pod paragraf antysemicki. Bo to oczywiście Żydzi tradycyjnie specjalizowali się w handlu istotami, które jako nienależące do ich plemienia zaliczały się wedle Talmudu zaledwie do świata przyrody ożywionej. Tak było w epoce kolonizacji obu Ameryk i tak było setki lat wcześniej w leśnych ostępach słowiańskiej Europy.
A na niewolników nie musieli ci łowcy specjalnie polować, bo z dostawą zdrowego towaru na ogół czekał niecierpliwie jakiś lokalny kacyk. I temu dopiero ludzie w rodzaju św. Wojciecha stanowczo się sprzeciwili. Jeśli pominiemy te realia, nastanie na ziemiach polskich chrześcijaństwa nie może być należycie docenione. Zwłaszcza jego walory cywilizacyjne. Kto nie ma woli docenić ich w wymiarze religijnym, niech doceni przynajmniej ewidentny postęp w wymiarze świeckiej pragmatyki społecznej.
Wracając do tematu…
Podczas synodu łęczyckiego w 1180 r., kiedy Kościół domaga się respektowania woli indywidualnych testatorów, którzy chcieliby coś scedować na Kościół, walcząc o swoje, w gruncie rzeczy walczy o nasze. Ponieważ dzięki temu może być uznane indywidualne gospodarowanie rolą, autonomia praw ojca, głowy rodziny, a nie przywódcy klanu. I to jest trzecia lekcja dziejowa.
Czy ostatnia?
Jest jeszcze czwarta lekcja – stulecie później. Jak wiadomo, Polska dzieli się wtedy na dzielnice. I to jest z jednej strony powtórka stałego wariantu gry, z którym mieliśmy do czynienia w wersji skondensowanej w pierwszej połowie XI w.
Przyzwyczailiśmy się myśleć o podziale dzielnicowym jako o katastrofie państwa…
Tak to jest przedstawiane przez niektórych historyków i popularyzatorów historii, którzy wychowali się w czasach, kiedy centralizm, kolektywizm i etatyzm święciły największe triumfy. W związku z tym brak władzy centralnej, która wydawałaby okólniki, rozporządzenia i dekrety, był traktowany przez osiemnasto-, dziewiętnasto– i dwudziestowiecznych dziejopisów jako katastrofa cywilizacyjna. I do dziś tak jest traktowany. Otóż to wcale nie była katastrofa. To był okres dynamicznego rozwoju, kiedy wszystkie wskaźniki rosły, ziemie polskie się zaludniały. Dlaczego? Właśnie dzięki temu, że ten generator cywilizacji – Kościół katolicki – zaczął się powoli rozkręcać, dzięki temu, że przedsiębiorczość, system gospodarczy znalazły nowych uczestników i obrońców. Że prawo zatriumfowało. Że z uroszczeniami kolektywu wygrała własność prywatna.
W każdej dzielnicy testowano własny program gospodarczy i w finale wygrał najlepszy? W sumie to mój pomysł na współczesną Polskę. Dać każdemu z województw wolność w kreowaniu prawa i przepisów i zobaczyć, kto wygra, po czym wprowadzić zwycięskie rozwiązanie w całym kraju.
Z autonomią regionów dziś nie żartujmy – przy faktycznej abdykacji władzy centralnej z istotnych funkcji obronnych to ewidentne narzędzie rozwalania państwa. Na instytucjonalizację regionalizmów będziemy sobie może mogli pozwolić, jak będziemy mieli państwo z prawdziwego zdarzenia, przez co ja rozumiem oczywiście podniesienie Korony polskiej…
A jaki element scalał kraj, nie pozwalając mu się rozpaść na zawsze, jednocześnie tworząc podwaliny przyszłej potęgi?
Ten rozwój gospodarczy jest synchroniczny z pojawieniem się na ziemiach polskich zakonów, które wprowadziły nad Wisłę nowoczesny, niezmilitaryzowany, niezależny od świeckiej władzy centralnej obieg informacji i pieniądza. Wśród klasztorów i zgromadzeń zakonnych była jedna z najwspanialszych firm, jakie kiedykolwiek funkcjonowały na ziemiach polskich: cystersi, którzy ucywilizowali Polaków w sensie pragmatycznym, gospodarczym. Na wielkich obszarach, nie tylko Polski, ściągali naszych przodków z drzewa, cywilizując dorzecze Odry, Małopolskę etc. Oni powoływali do istnienia coś, co w naszych dziejach można porównać tylko z późniejszymi redukcjami jezuickimi w dżunglach paragwajskich.
Mam rozumieć, że przed nimi umieliśmy jedynie handlować bursztynem?
Nawet i to niespecjalnie, bo przecież nie było w Rzymie słowiańskich straganów ani nawet porządnej słowiańskiej mafii. Wszystko zgarniali pośrednicy. Eksport z ziem polskich czegoś więcej niż czerwia i dziegciu może ruszyć dopiero wtedy, kiedy bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne wzrośnie na tyle, by mogły zafunkcjonować wielkoobszarowe gospodarstwa, ale niezarządzane kolektywnie. Otóż tego nie byłoby bez katolickich zakonów – bez benedyktynów, cystersów i innych zgromadzeń. Oni po prostu uczyli gospodarować, przynosili ze sobą cywilizacyjne know-how. Jak zakładać stawy i jak wykorzystywać nurty rzek. Uczyli, jak nowocześnie orać, siać i zbierać. I jaki robić użytek z tego, co się zbierze. Tworzyli gospodarstwa powiązane ze sobą siecią dystrybucji, które kontrolowały cały łańcuch produkcyjny.
Czyli po prostu kapitaliści i ciemiężcy?
Chciałbym widzieć dzisiejsze rady nadzorcze i prezesów korporacji, którzy prowadziliby działalność opiekuńczą z takim rozmachem, adekwatnie do posiadanej potęgi gospodarczej… Na działalność charytatywną instytucji kościelnych patrzymy przez pryzmat współczesności jako na jakiś dodatek i rzecz incydentalną. Tymczasem stanowiło to normę i było pewną stałą działalnością, której rozmiary powinniśmy docenić, kiedy widzimy, co się dzieje, kiedy zaczyna brakować tych instytucji. Klasztory odgrywały fundamentalną rolę jako instytucje opieki społecznej, jako ośrodki służby zdrowia i jako instytucje finansowe. Kiedy zniszczymy klasztory, to pieniądze można pożyczyć już tylko w bankach. A w Polsce z czasem będzie to oznaczało po prostu: tylko od Żydów. Więc funkcjonowanie zgromadzeń zakonnych wprowadza tu zbawienny element dywersyfikacji, co jest niezbędne dla zdrowej konkurencji na każdym rynku.
Skoro tak świetnie to funkcjonowało, to dlaczego dążono do zjednoczenia rozbitego na dzielnice państwa?
Władcy dzielnicowi pasjami fałszowali pieniądze przez deprecjonowanie własnej monety, a więc pomniejszanie zawartości kruszcu. Z drugiej strony mamy najazdy tatarskie i potęgę superkorporacji, jaką w istocie był zakon krzyżacki. Atakują nas także Litwini: przecież jeszcze w XIV w. splądrowali Lublin. Trzeba to sobie uświadomić. To środek Polski, prawda? Więc te rzeczy dają do myślenia Polakom, którzy mogliby świetnie prosperować bez żadnej władzy centralnej.
Niech zgadnę: za zjednoczeniem stał Kościół, któremu ułatwiło to działanie w sferze gospodarczej?
Oczywiście! Kościół był głównym nosicielem oraz krzewicielem pamięci o Koronie polskiej i to ludzie Kościoła są głównymi orędownikami tego projektu. Jakaż to więc piękna rzecz! Jaka piękna lekcja dziejowa, że Kościół w Polsce nie próbuje budować państwa kościelnego, nie próbuje odgrywać roli alternatywnego jedynowładcy. To Kościół upomina się o podniesienie Korony polskiej.
Upomina się o godnego przeciwnika i partnera.
Tak. Bo ludzie Kościoła lepiej niż ktokolwiek rozumieją, jak bardzo potrzebna jest władza świecka. Ktoś musi porządkować kwestie tutaj, na ziemi, zlikwidować cła, które wprawdzie pozwalają się bogacić udzielnym książętom, ale nie pozwalają prosperować na dostatecznie szeroką skalę. A poza tym władza centralna jest nam potrzebna jako nasz zbój Madej, który nas obroni przed zbójem-najeźdźcą.
Czyli za zjednoczeniem dzielnic nie stoi żaden cud, hurrapatriotyzm, duma narodowa czy inne zaklęcia, tylko zimna finansowa kalkulacja?
Ależ oczywiście, że cud! Cuda to codzienność i rutyna w historii Polaków – jak zresztą wszelkich innych nacji – których przecież bez zrządzenia i szczególnej opieki Opatrzności w ogóle by nie było. Ale przecież Opatrzność nie zawiesza – przynajmniej nie na każde życzenie – praw grawitacji ani reguł gry ekonomicznej. Więc wszystko, co się w naszych dziejach dokonuje, podlega także i tym prawom. Cudowna harmonia gry ekonomicznej w warunkach wolności gospodarczej, jaką przez wieki cieszyli się Polacy, to także dar Opatrzności. Warto, by tę lekcję wreszcie odrobili zwłaszcza ci patrioci, którzy wydają się dumni z tego, że nie interesują ich kwestie gospodarcze, którzy nawołują, żeby nie mówić o pieniądzach, kiedy oni dyskutują o tak wzniosłych sprawach jak Polska.
„Uważam Rze HISTORIA”, sierpień 2014
(W ODPOWIEDZI NA ANKIETĘ: NAJGORSI I NAJLEPSI POLACY W HISTORII)
Z
apoznawszy się z zaproponowaną przez Szanowną Redakcję PCh24.pl „czarną listą” Polaków, którzy najgorzej zapisali się w historii, chętnie podzielę się paroma uwagami. Rzecz znamienna, że znaleźli się tu w większości sztandarowi zdrajcy i sprzedawczycy – z wyraźną dominantą „partii rosyjskiej” w dwóch odsłonach dziejowych: osiemnastowiecznych targowiczan (Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski, Branicki, JKM Stanisław August Poniatowski) oraz dwudziestowiecznych sowieciarzy (Dzierżyński, Bierut, Świerczewski, Gomułka, Gierek, Wasilewska, Różański).
W sumie pięknie świadczy to o jednoznacznie patriotycznych zapatrywaniach Redakcji, dla których niepodległa Rzeczpospolita to najwyraźniej rzecz bezcenna. Z drugiej strony jednak, nastąpił tu pewien „przechył”, który skutkuje wyraźnym zawężeniem pola widzenia.
Przechył to wyraźnie polityczny, a pole zakreślone paradoksalnie (jak na portal o takim szyldzie) według nazbyt chyba jednak świeckich kryteriów – stąd chyba przewaga zdrajców stanu, a niedoszacowanie odstępców wiary. Skoro z czasów dawniejszych do rankingu ober-łajdaków załapali się tylko dwaj kandydaci (król Bolesław Śmiały, zabójca św. Stanisława oraz „Diabeł” Stadnicki, kacerz i rozbójnik) – to najwyraźniej niedoceniają autorzy rankingu na przykład skali zaangażowania Polaków w protestancką rewolucję. Stąd nieobecność postaci tak monumentalnej, jak Jan Łaski (młodszy) – jeden z najbardziej zasłużonych dewastatorów naszej cywilizacji, którego ze wszech miar słusznie wymienia się jednym tchem obok Lutra, Kalwina et consortes.
Na odnotowanie w panteonie niesławy zasługuje wielu więcej Polaków-odstępców – spośród Łaskich i Zborowskich, i Radziwiłłów, i Leszczyńskich. Ale przyzwyczailiśmy się to wszystko rozgrzeszać – egzaltując się jeszcze wspomnieniem „polskiej tolerancji” i konfederacji warszawskiej (1573). Ale skoro zasłużył, zdaniem Szanownych Redaktorów PCh24.pl, na potępienie Bolesław Śmiały za to, że prostodusznie zarąbał biskupa Krakowa – to czyż nie zasługuje, by mu towarzyszyć, Zygmunt Jagiellończyk zwany Starym za to, że autoryzował utworzenie pierwszego państwa protestanckiego na ziemi, czym wszak ugodził samego biskupa Rzymu? Brak śladu w naszym rankingu takich obrachunków z historią antykatolickiej rewolucji XV/XVI/XVII w.
Podobnie uderzający jest brak najskromniejszej bodaj reprezentacji XIX-wiecznych kondotierów światowej rewolucji, którzy – jak np. Jarosław Dąbrowski, Edward Dembowski czy Szymon Konarski – z pozoru nigdy Polski nie zdradzili, ba, podobno nawet ginęli za nią (w istocie tak samo „za Polskę”, jak Che Guevara za Boliwię). To oni prostowali ścieżki towarzyszowi Dzierżyńskiemu – zasługują więc chyba, by obok niego figurować na czarnej liście? To wśród nich właśnie, wśród polskich towarzyszy Marksa, Saint-Justa i Robespierre’a szukajmy kandydatów do poszerzonej wersji naszego rankingu.
Agentura innych stolic
Dalej, skoro tak silnie reprezentowana jest tu „partia ruska” lat Sejmu Wielkiego i Insurekcji kościuszkowskiej, wypada upomnieć się o „partię pruską” i „francuską” tamtej epoki. Skoro jest na liście (i słusznie) nieszczęsny Szczęsny Potocki, niechaj nie zabraknie tam obu jego kuzynów: Ignacego i Stanisława Kostki Potockich.
Czymże bowiem gorsze jest zaprzaństwo Szczęsnego w Petersburgu od antyszambrowania Ignacego Potockiego w Berlinie? Czymże gorsze knucie targowiczan z Moskalami w Brześciu i Grodnie od spiskowania zbankrutowanych „Przyjaciół Konstytucji” z Francuzami-jakobinami w Dreźnie i w Paryżu? Fakt, że historiografia poznać mogła tylko ujawnioną za Insurekcji „listę płac” ambasady rosyjskiej w Warszawie, nie oznacza, że nie miały analogicznych budżetów korupcyjno-agenturalnych inne ambasady…
A skoro trafił na listę żałosny król Staś, bo do targowicy przystąpił, nie może na niej zabraknąć podkanclerzego Hugona Kołłątaja, który go do tego usilnie namawiał (i sam wszak zgłaszał akces, ale go nie chcieli). Wszyscy trzej – „ksiądz” Kołłątaj i „cnotliwi” bracia Potoccy, – notabene dwaj kolejni Wielcy Mistrzowie Wielkiego Wschodu w Polsce – plasują się niewątpliwie w zbliżonych do centrum kręgach piekielnych naszej historii. Nie tylko dlatego, że sprowokowali dwie skutkujące rozbiorami wojny 1792 i 1794 roku – najwyraźniej kierując się zasadą: jeśli Polska nie ma być nasza, wedle naszych zasad skrojona, to równie dobrze może jej w ogóle nie być. Także dlatego, że ponieśli największe zasługi na rzecz światowej rewolucji na froncie edukacyjno-wychowawczym – kładąc podwaliny antykatolickiego w swej istocie, a etatystycznego co do zasady, systemu Komisji Edukacji Narodowej, kontynuowanego przez Komisje Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego już w latach Królestwa Kongresowego.
Przeprowadzone przez nich „reformy” szkolnictwa, co do pryncypiów i efektów mają tylko jedną analogię: „walka z reakcją” w polskich szkołach i na uniwersytetach na przełomie lat 40. i 50. XX w.
Warto pamiętać, że jako pisarze polityczni, autorzy sztandarowych dzieł propagandowych: „O ustanowieniu i upadku Konstytucji 3 maja” (spółki autorskiej Hugona, Ignacego et consortes,majstersztyk zakłamywania historii na gorąco), czy „Podróż do Ciemnogrodu” (autorstwa Stanisława Kostki, lektura obowiązkowa z kanonu polskiego postępactwa) są oni również pionierami nowoczesnej wojny ideologicznej, czarnego piaru. Doprawdy trudno przecenić niszczycielskie zasługi całej tej trójcy spod ciemnej gwiazdy w walce z Kościołem i Polską katolicką.
Miejsce dla zbrodniarza
Druga grupa rzucająca się w oczy w rankingu „najgorszych”, to silna reprezentacja peerelowskich dygnitarzy z sowieckiego nadania i bohaterów z sowieckiego panteonu. Rażąca jest absencja w tym składzie Wojciecha Jaruzelskiego. Rozumiem, że autorzy rankingu przyjęli kryterium kwalifikujące wyłącznie nieboszczyków – szlachetnie zakładając, że wszak żyjący mają zawsze szansę rehabilitacji.
A jednak umieszczanie obok siebie dwóch panów na „G” – Gierka i Gomułki – a pomijanie Jaruzelskiego, zwłaszcza w kontekście niedawnego wyroku w sprawie Grudnia ’70, zakrawa na dezinformację. Wszak to Jaruzelski, który był wówczas szefem MON, odegrał w planowaniu i egzekucji zbrodni grudniowej kluczową rolę. Warto też zauważyć, że Jaruzelski faktycznie obalił zarówno Gomułkę jak i Gierka. Nie sprostali oni bowiem wysokim wymaganiom stawianym przez Moskwę. Najwyraźniej zaś Wojciech Jaruzelski tym wymaganiom sprostał. Pozostaje on zatem najbardziej zasłużonym, dla sowieckiej i postsowieckiej racji stanu, zdrajcą i sprzedawczykiem.
Całym życiem Jaruzelski – kimkolwiek ten człowiek tak naprawdę jest – służył interesom Moskwy w Polsce. Nie wolno zapominać, że jest on bezdyskusyjnie zbrodniarzem w dwojakim tego słowa znaczeniu. Z jednej strony odpowiada po prostu za śmierć wielu ludzi – patriotów pomordowanych w latach 40. i 50., kiedy to jako TW „Wolski” wysługiwał się Sowietom na froncie „walki z reakcją”; winien jest niewątpliwie tzw. sprawstwa kierowniczego, a więc i ofiar (polskich i czeskich) inwazji na Czechosłowację 1968, Grudnia 1970, Grudnia 1981 i lat następnych.
Ale z drugiej strony jest też Jaruzelski zbrodniarzem w rozumieniu norymberskim. Co to znaczy? Otóż Jaruzelski przez znaczną część swojego życia brał udział w planowaniu i przygotowywaniu, ni mniej, ni więcej, trzeciej wojny światowej. Jako lojalny podwładny sowieckiego ministerstwa obrony narodowej (w strukturze tzw. Układu Warszawskiego szef MON PRL wiceministrowi MON ZSRS) dopuszczał się zatem planowania wojny napastniczej, co jako zbrodnia przeciw ludzkości w Norymberdze słusznie kwalifikowało na szafot, a co najmniej do więzienia. Że już o innych zasługach Jaruzelskiego w sowietyzacji Polski nie wspomnę. Doprawdy warto w rankingu PCh24.pl zrobić wyjątek dla tego arcyłotra.
Superbohaterowie
Ostatnie spostrzeżenie na marginesie rankingu „najgorszych Polaków” może komuś zda się klasycznym przypadkiem „wożenia drewna do lasu”. Oto bowiem namawiam Szanownych Redaktorów katolickiego portalu na to, by ci najgorsi nie przesłaniali najlepszych – by zdrada i zaprzaństwo nie były prezentowane jako główny ani jedyny wątek naszych dziejów.
Nie jestem, co chyba oczywiste, zwolennikiem przedwczesnego „spuszczania zasłon miłosierdzia”, zanim się widownia dobrze nie zorientuje, kto jest kto i co było grane. Nic podobnego – dlatego też chętnie, jak widać, do Waszego rankingu dorzucam moje trzy grosze.
Ale niech oszustów, łajdaków i zbrodniarzy stanu nie spotyka więcej ten honor, żeby trafiwszy na afisz, zajmowali całą jego powierzchnię. Pamiętajmy więc przede wszystkim o prawdziwych bohaterach, ludziach mądrych, uczciwych, szlachetnych, którym zawdzięczamy fakt, że możemy sobie oto po polsku czując i mówiąc, a po katolicku myśląc i wartościując, konstruować jeszcze jakieś rankingi.
Jacyż więc są ci pozytywni bohaterowie naszej historii? Tutaj odpowiedź jest nadzwyczaj prosta: to jest poczet polskich świętych i błogosławionych Kościoła. Na szczęście w ponadtysiącletnich dziejach Polski zdarzyły się takie perły w każdym stuleciu. I trzeba rozstać się z oświeceniową praktyką sekularyzacj historii – trzeba przestać traktować żywoty świętych jako margines dziejów, jako jakąś „olimpiadę dla niepełnosprawnych”. Bo to nie margines bynajmniej, ale główny nurt.
Na czele zatem długiej listy naszych bohaterów pozytywnych widzę dwóch duszpasterzy i intelektualistów, którzy ponieśli śmierć męczeńską. Pierwszy superbohater: św. Maksymilian Kolbe – każdy pamięta historię jego męczeństwa, ale nie każdy pamięta dwa doktoraty i jego wizję ewangelizacji przy wykorzystaniu najnowocześniejszych wynalazków. Św. Maksymilian interesował się wszak lotami w kosmos i telewizją. Dzisiaj to nic nadzwyczajnego, ale pamiętajmy, że przed II wojną światową takie zainteresowania nie były wcale oczywiste.
Gdyby już za jego pracowitego życia zaczął rozwijać się internet, to przypuszczam, że Święty byłby jednym z pierwszych jego użytkowników. Program czy raczej plan akcji św. Maksymiliana nie tylko nie traci na aktualności, ale – o zgrozo – nabiera wciąż nowej: tylko wstawiennictwo Najświętszej Maryi Panny oddalić może śmiertelne niebezpieczeństwo, które sprowadzają na świat nieprzyjaciele Boga i Kościoła. A nie działają oni w pojedynkę – wiedział o tym św. Maksymilian, od kiedy sto lat temu w Rzymie oglądał na własne oczy czarną procesję tamtejszych lóż masońskich.
Drugi męczennik-intelektualista, drugi niezawodny patron na nasze czasy, to św. Andrzej Bobola. Podobnie, jak w wypadku św. Maksymiliana, wielu pamięta o jego męczeńskiej kaźni, ale warto przypomnieć, że to on właśnie jest autorem tekstu lwowskich ślubów króla Jana Kazimierza. To właśnie św. Andrzej napisał te być może najważniejsze słowa wypowiedziane kiedykolwiek przez polskiego monarchę. Powinien je zresztą dobrze przeczytać i zapamiętać każdy mąż stanu i każdy Polski państwowiec.
Zatem św. Maksymilian Kolbe i św. Andrzeja Bobola otwierają ex aequolistę najlepszych z najlepszych Polaków. Ale wszyscy inni nasi święci i błogosławieni, a także polscy słudzy Boży, których Kościół wyniesie może jeszcze kiedyś na ołtarze (jak, mam nadzieję, ks. Piotra Skargę) – wszyscy oni także stanowią niezawodne punkty odniesienia – i to nie tylko w czasach, w których żyli, ale już na zawsze. Są oni i dziś drogowskazami, dzięki którym łatwiej się orientować w meandrach polskiej historii.
„Polonia Christiana” – portal PCh24.pl, maj 2013
S
entymentalna wizja życia naszych pogańskich przodków odbiega od rzeczywistości historycznej tak dalece, że jej propagatorzy muszą być albo naiwnymi ignorantami, albo cwanymi satanistami.
Jakiś czas temu jadąc ciemną nocą przez Polskę (podróże kształcą) w audycji na falach radia reżimowego (dla zmylenia przeciwnika, tj. Was, Szanowni Czytelnicy, zwanego „publicznym”) około północy trafiłem na przewlekłą reklamę pogaństwa. Oto do udziału w poważnym programie kulturalno-oświatowym zaproszono redaktora czasopisma poświęconego dziełu reaktywacji kultów przedchrześcijańskich. Prowadzący ów program z grzeczną rutyną nie stawiał żadnych poważniejszych pytań swemu gościowi, który z niesłabnącą swadą zachwalał pacyfistyczne, ekologiczne i patriotyczne walory „rodzimej wiary”. Nie mogłem się oderwać – początkowe rozbawienie szybko zaczęło jednak ustępować rosnącemu przerażeniu. Najwyraźniej bowiem zarówno sam gość-narrator, jak i gospodarz programu zdawali się wierzyć w to, o czym była mowa. A ze swobodnej narracji redaktora-„rodzimowiercy” wyłaniał się obraz życia naszych przodków w harmonii wewnętrznej i społecznej, w zgodzie z dziewiczą przyrodą i okolicznymi pobratymcami. Ten cudowny stan starosłowiańskiej idylli zakłócić miało dopiero, a jakże, nadejście strasznego chrześcijaństwa, które wyrwało Słowian ze stanu pierwotnej niewinności i wtrąciło do piekła etycznych rozterek i politycznych uroszczeń. Słowem: żylibyśmy sobie tu wszyscy szczęśliwie, jak u Perkuna za piecem, gdyby dziesięć wieków temu nie nastąpiła straszna inwazja klechów z ich wymysłami o grzechu i pańszczyzną. Logiczne wnioski same się nasuwały: tylko powrót do przedchrześcijańskiej sielanki pozwoli słuchaczom odzyskać pełnię człowieczeństwa. Powtórzę dla przypomnienia: była to audycja radia w znacznym stopniu monopolizującego rynek (w ramach zmowy kartelowej, której patronuje KRRiT), a nadającego za nasze własne pieniądze (z podatku półukrytego, dla zmylenia przeciwnika, tj. Was, Szanowni Czytelnicy, zwanego „abonamentem”).
Zainspirowany tymi bredniami przeprowadziłem pobieżną kwerendę na stronach „rodzimowierców”, by stwierdzić, że ich dorobek czasopiśmienniczy i organizacyjny jest niebagatelny. Jak się okazuje, nie brak ludzi, którzy kultywują i propagują taki „powrót do korzeni”, a przy tym nadzwyczaj często wyznają pogląd, że chrześcijaństwo wypaczyło nasz charakter narodowy odcinając nas od życiodajnych źródeł starosłowiańszczyzny. Wygląda na to, że niektórzy angażują się w tę rzecz na poziomie „grup rekonstrukcji” i wakacyjnych atrakcji – ale są wszak i tacy, co całkiem poważnie żyją wedle „kalendarza Słowian”, w którym na jednej z ich stron znajduję taki m.in. anons: 15 kwietnia: Święto Jarowita. Tańce, pieśni i zabawa (rytualne tarzanie się po ziemi). Jest to święto mężczyzn – składanie ofiar z kogutów, palenie ognisk i spryskiwanie ich rytualnym piwem. W obrzędach nie mogą brać udziału kobiety. Wygląda więc na to, że choć od czasu szczytowej aktywności „Zadrugi” przybyło odkryć archeologicznych i otwierających oczy książek, nadal nie brakuje ludzi chętnych do „tarzania się” w sensie przenośnym i całkiem dosłownym. Sęk w tym, że ich fałszywa historiozofia całkowicie oderwana jest od faktografii. Nie będę tu Szanownych Czytelników próbował atakować jakimś telegraficznym wstępem do apologii chrześcijaństwa – choć i to na 1050. rocznicę Chrztu Polski pewnie by się przydało. Poprzestanę tylko na przypomnieniu, że dopiero wejście w krąg cywilizacji łacińskiej skutecznie wyeliminowało w naszych stronach dwa procedery fundamentalnie istotne dla zrozumienia rzeczywistej mentalności i realnych zasad porządku społecznego sprzed tysiąca lat – a mianowicie: niewolnictwo i ofiary z ludzi.
O składaniu przez Słowian krwawych ofiar – nie z kogutów bynajmniej – zgodnie wspominają kronikarze i świadkowie historii: Thietmar, Adam z Bremy i inni. Nie trzeba ich zresztą wertować w oryginale – wystarczy parę razy kliknąć, by dowiedzieć się np.: W X wieku perski podróżnik i obieżyświat Ahmad ibn Rustah opisał obrzędy pogrzebowe słowian wschodnich, wraz ze złożeniem ofiary z młodej niewolnicy. Cytuję dalej za opracowaniem Adama Fularza: Świętosław w czasie wojen z Bizancjum miał składać w ofierze więźniów zgodnie z wierzeniami i tradycjami przodków. Zgodnie z przekazem „Powieści lat minionych” (autorstwa Nestora), jeńców wojennych poświęcano głównemu bóstwu Słowian, Perunowi. Dowody archeologiczne sugerują, że praktyki te mogły być częste i rozpowszechnione, sądząc z grobów masowych zawierających spopielone fragmenty ciał większej liczby osób. Na terenie wschodnich Słowian, ofiary z ludzi były zakazane po chrzcie Rusi przez księcia Włodzimierza I w latach 980-tych. Tak, tak, to są właśnie rzeczy, od których w sensie jak najbardziej dosłownym wyzwolił nas święty Wojciech i jego bracia w kapłaństwie, i notabene w męczeństwie: Adam z Bremy w Retrze (Radogoszczy) poświadcza złożenie w ofierze biskupa meklemburskiego Jana. Helmold pisze o świątyni Świętowita: Stąd też zwykle co roku składają w darze na jego cześć ofiarę z chrześcijanina, na którego wskaże los. Zresztą dalej dowiadujemy się, że los padł na biskupa Gotszalka, który ledwo uniknął złożenia w ofierze. Gdzie indziej Helmolda też: zabijają na ofiarę swoim bogom woły i owce, niektórzy nawet chrześcijan, głosząc, że bogowie ich lubują się w chrześcijańskiej krwi (cyt. Fularz). Komu mało, niech się w ramach kolejnego słowiańskiego pikniku pofatyguje na miejsce którejś z odkrywek: W czasie badań archeologicznych, w Płocku znaleziono czaszkę dwunastoletniej dziewczynki zabitej jakimś ciężkim przedmiotem. W Wyszogrodzie między oboma świętymi kamieniami ołtarzowymi natrafiono na szkielet mężczyzny. Jego czaszka nosiła ślady po uderzeniu jakimś tępym narzędziem. (…) Wiemy natomiast, że w jakimś momencie w Wyszogrodzie uduszono i starannie złożono w miejscu kultu młodą kobietę (cyt. za B. Gierlach, „Sanktuaria słowiańskie”).
Ale współcześni „rodzimowiercy” nie dadzą zapewne wiary ani kronikarzom z epoki, ani współczesnym badaczom – powiedzą pewnie, że to tylko katolicki czarny piar.
„Uważam Rze HISTORIA”, kwiecień 2015
Nota bene: sam termin „sarmatyzm” wprowadzili do obiegu jego zaprzysięgli pogromcy – po raz pierwszy na łamach warszawskiego „Monitora” w roku 1765. Od tamtej pory walka „obozu postępu” z tradycją narodową była u nas prowadzona m.in. pod hasłem walki z „sarmatyzmem” właśnie – rozumianym jako synonim wszelkiego wstecznictwa, nieokrzesania, ba, nawet grubiaństwa. W odróżnieniu, ma się rozumieć, od wszystkiego, co postępowe, uczone, eleganckie. Budowano to przeciwstawienie zawsze na niekorzyść Polaka trzymającego się tradycyjnych wyobrażeń o sobie samym i całym bożym świecie. A koronnym dowodem niższości i ignorancji owego Polaka miało być właśnie kultywowanie legend o pochodzeniu polskiej szlachty od starożytnych Sarmatów – przekonanie rzekomo całkowicie irracjonalne. Z czasem ów specyficzny rys polskiego tradycjonalizmu na stałe skojarzony został z regresem intelektualnym i wszedł z nim nawet w stałe związki frazeologiczne w rodzaju „sarmackiego obskurantyzmu”.
Minąć musiało dwa i pół wieku od pierwszych szydzących z sarmatyzmu publikacji „Monitora”, by okazało się, że w legendarnych rodowodach szlachty polskiej więcej było na rzeczy, niż się kiedykolwiek śniło naszym „oświeconym” filozofom. Sytuację odmieniło radykalnie (na korzyść naszych sarmackich przodków) pojawienie się tak nowoczesnego narzędzia badania pochodzenia i migracji populacji, jakim jest analiza łańcucha genowego. Zaawansowane badania materiału genetycznego pobieranego w naszej części świata ujawniły szczególne związki oraz szczególną na tle całej słowiańszczyzny specyfikę naszej nacji. Co więcej, ustalenie obecności w łańcuchu naszego DNA pewnej cechy wspólnej, tzw. haplogrupy R1a1, doprowadziło badaczy do zaskakującego wniosku o silnym pokrewieństwie niektórych Słowian z ludami bardzo odległych krain. Analiza dystrybucji owej charakterystycznej haplogrupy wśród narodów żyjących na wielkich przestrzeniach od Azji Środkowej do Europy Środkowej wskazała m.in. jednoznacznie na Polaków, jako szczególnie bliskich… m.in. Irańczykom i północno indyjskim braminom (sic).
Okazało się, że frekwencja występowania w genotypie tego akurat konkretnego, niepowtarzalnego odcinka R1a1, jest w Europie Środkowej stosunkowo najczęstsza właśnie u Polaków: 55% – wyższa tylko u Serbołużyczan: 63% – gdy tymczasem u Rosjan 46%, u Ukraińców 43%, a u Białorusinów 50%. Dla porównania zaś: u irańskich Iszkaszimów 68%, a u niektórych mieszkańców Indii Północnych 48-73%. A jaki zatem był punkt wyjścia i jaki kierunek migracji, która ową legendarną już dzisiaj haplogrupę R1a1 rozniosła na tak wielkich przestrzeniach: od Kaszmiru, przez Persję, Kaukaz, północne wybrzeża Morza Czarnego, aż po Węgry i Polskę? Innymi słowy, skąd wyszli i dokąd zmierzali przed wiekami nieświadomi nosiciele owej haplogrupy, których utożsamić można na pewnym etapie wędrówki ludów z owymi Sarmatami, których istnienie zanotował po raz pierwszy Herodot w V wieku przed Chrystusem? Badacze wysunęli dwie przeciwstawne hipotezy pochodzenia i kierunku wędrówki Sarmatów: jedni widzieli punkt wyjścia ich wędrówki gdzieś nad Wołgą, a inni raczej w Azji Środkowej.
Szczególnego znaczenia nabiera w tym kontekście rewelacyjna praca Piotra Makucha (UJ): Od Ariów do Sarmatów. Nieznane dwa i pół tysiąca lat historii Polaków (Kraków 2013). By nie zdradzić za wiele – i nie zepsuć zainteresowanemu czytelnikowi lektury tej pasjonującej książki – zacytuję tylko fragment recenzji prof. Anny Krasnowolskiej: Dokonując rewizji dotychczasowych odczytań najdawniejszych zapisów dziejów Polski przedpiastowskiej (Kadłubek, Gall, Mierzwa, Długosz) i uzupełniając je równoległymi przekazami kronik czeskich, Makuch zauważa uderzające analogie pomiędzy mitem założycielskim państw zachodniosłowiańskich (Polski i Czech) a historią starożytną ludów irańskich. […] Trafne i dobrze udokumentowane wydaje się wyprowadzenie nazwy Wawelu z Babelu/Babilonu [sic! – G.B.] i skojarzenie legendy o smoku wawelskim z mitem o smoku babilońskim zabitym przez proroka Daniela, oraz licznymi wariantami ruskimi tej legendy. […] Prawdopodobny zdaje się również związek Krakusa i Krakowa z mitycznym perskim Key Kavusem – poprzez wschodniosłowiańskie stadia mitu (rus. Kirkous/Karkaus) i prawdopodobną kontaminację z historyczną postacią Kurosza/Cyrusa.
W sposób nieoczekiwany, dzięki benedyktyńskiej pracy Makucha właśnie, po wiekach oddać można sprawiedliwość dawnym dziejopisom, których opowieści o starożytnej genezie państwowości polskiej i sarmackim, czy rzymskim, pochodzeniu naszej szlachty – tak długo i uparcie hurtem odrzucane przez „naukową” historiografię – z tej nowej perspektywy zyskują na znaczeniu i wiarygodności. I tak np. tylekroć obśmiewane relacje mistrza Wincentego Kadłubka o pierwszej porażce militarnej Aleksandra Macedońskiego w wojnie z pradawnymi Polakami – okazują się bynajmniej nie bajką wyssaną z własnego palca przez błogosławionego kronikarza, ale echem konkretnych wydarzeń historycznych. Wydarzeń podlegających, ma się rozumieć, szeregowi transmutacji w procesie twórczej transkrypcji na przestrzeni wieków – tym niemniej należących przynajmniej częściowo do sfery faktów, a nie wyłącznie fantasmagorii.
Pamiętajmy o tym, ilekroć mamy do czynienia z próbami bezceremonialnego odrzucenia przekazu tradycyjnego – pod pretekstem „nienaukowości”. To ostatnie kryterium ujawnia bowiem swoją względność, a nierzadko wręcz miałkość właśnie w konfrontacji z najnowszymi odkryciami badaczy – czy to zajmujących się ewolucją haplogrup chromosomu Y, czy też transpozycją faktów historycznych do mitu. Jedno i drugie posłużyć może bowiem, jak się okazuje, jako rodzaj dziejowego „tachometru”, którego zapis pozwala nam prześledzić dziejową marszrutę naszych sarmackich przodków.
„Polonia Christiana”, maj-czerwiec 2015
Wszystkie książki naszego Wydawnictwa polecamy
nabywać w Internecie:
lub w naszej księgarni stacjonarnej:
Księgarnia Multibook.pl
Dymińska 4, 01-519 Warszawa
facebook.com/Multibookpl