Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najmroczniejsze sekrety najtrudniej wydobyć na światło dzienne... Sylvestri Yarrow dotyka pasmo niekończących się – zdawałoby się – nieszczęść. Robi, co w jej mocy, aby po śmierci swojej matki utrzymać rodzinny interes, ale nawarstwiające się długi, a także nasilone ataki Nihilów na niespodziewające się niczego statki sprawiają, że Syl grozi utrata wszystkiego, co zostało jej po matce. Udaje się po pomoc do galaktycznej stolicy, Coruscant, ale wszystko zmienia się, gdy trafia w sam środek sporu między dwoma najpotężniejszymi rodami Republiki, walczącymi o kawałek przestrzeni kosmicznej na pograniczu. Uwikłanie po same uszy w konflikcie między najbogatszymi i borykanie się z ich problemami to ostatnia rzecz, na jaką Syl ma w tej chwili ochotę… ale obietnica sowitej nagrody wystarczy, aby dała się wciągnąć w coś, co okazuje się skomplikowaną intrygą. Tymczasem rycerka Jedi Vernestra Rwoh zostaje wezwana na Coruscant, nie ma jednak pojęcia czemu ani przez kogo. Zjawia się w stolicy wraz ze swoim padawanem Imrim, a także mistrzem Jedi Cohmakiem Vitusem i jego padawanem Reathem. Zostają poproszeni o rozwiązanie sporu rodzinnego na pograniczu. Ale… właściwie dlaczego? Co tak ważnego kryje ten pusty kawałek przestrzeni kosmicznej? Odpowiedź doprowadzi Vernestrę do głębszego zrozumienia własnych umiejętności, zaś Syl zmusi do powrotu do przeszłości… a także poznania prawd, ukrytych dotąd pośród jej cieni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Sylvestri Yarrow spojrzała na leżący przed nią rachunek i niemal zaczęła krzyczeć. Dlaczego nikt jej nie ostrzegł, jak kosztowne jest utrzymywanie własnego statku? Wzrost cen paliwa oraz zagrożenie ze strony Nihilów zmuszające ich do zmian tras wyczyściły konto jej, a także załogi niemal do zera. Gdy już dostarczą ładunek wina z jagód gnostry, realizując najbardziej dochodowy kurs od wielu miesięcy, zostanie im jeszcze do spłacenia resztka długu po ostatnim tankowaniu w Porcie Haileap. Nie mówiąc już o wciąż niezapłaconych rachunkach z Batuu. W tym tempie i w takich okolicznościach już wkrótce będzie zadłużona po uszy w połowie galaktyki.
Syl opadła na oparcie swojego fotela w kokpicie „Serpentyny”, jej dumy i jednocześnie przyczyny ostatnich zmartwień, i wpatrzyła się w spokojny błękit otaczającej ich nadprzestrzeni. Było tu dość ciemno, by widziała wyraźnie własne odbicie w iluminatorze – na śniadej twarzy widocznej w lśniącej tafli malował się wyraz głębokiej rozpaczy i Syl wiedziała, że jeśli jej drugi pilot, Neeto, zobaczy ją w takim stanie, natychmiast zorientuje się, jak bardzo jest kiepsko. Wzięła więc głęboki oddech, przymknęła oczy i spróbowała się nad tym wszystkim jeszcze raz spokojnie zastanowić.
Musiało istnieć jakieś rozwiązanie. Gdyby wciąż pracowali dla Gildii Byne, która jakiś czas temu została rozwiązana z powodu podpisywania kontraktów niewolniczych, mieliby jakąś ochronę przed wierzycielami, ale bez gwarancji zleceń i udziału w zyskach Gildii Syl była zdana sama na siebie. I właśnie dlatego miotała się teraz w desperacji, szukając rozwiązania własnych problemów finansowych. Całe życie spędziła, przewożąc ładunki, ale jakimś cudem nagle okazało się, że to zbyt mało, by jakoś wiązać koniec z końcem. Galaktyka się zmieniła – i to wcale nie na lepsze. I jak zawsze, ci, którzy przędli najcieniej, odczuli to na swojej skórze najboleśniej.
„Co robić? – myślała gorączkowo. – Wydłużyć kursy? Zacząć zabierać pasażerów? Podwoić stawki… które i tak są już wyższe niż rok temu?” Jakie magiczne równanie uczyniłoby dostarczanie ładunków zyskownym procederem – szczególnie w tych trudnych czasach, gdy Nihilowie, piraci kosmiczni bez choćby krzty poczucia honoru czy instynktu samozachowawczego, zagrażali bezpieczeństwu szlaków nadprzestrzennych? Jak miała pozbyć się długów i zachować statek, który był również jedynym domem, jaki znała?
Jeśli wierzyciele nadal będą ją nękali, odbiorą jej w końcu „Serpentynę”, a wówczas Syl zostanie z niczym… podobnie jak Neeto i M-227. Już na samą myśl o tym czuła paskudny ciężar w żołądku. Musiała znaleźć jakiś sposób, by interes się kręcił – tak jak czyniła to zawsze jej matka. Nie miała jednak pojęcia, co robić, a próby znalezienia jakiegoś wyjścia z tej sytuacji przyprawiały ją o ból głowy.
– Emtoo? – zagadnęła, otwierając oczy i zwracając się do droida siedzącego w fotelu drugiego pilota. – Chyba mamy problem…
Droid-ochroniarz odwrócił w jej stronę głowę przy akompaniamencie zgrzytu, na dźwięk którego Syl odruchowo się skrzywiła.
– Będziemy ci też musieli kupić nieco tego taniego smaru… – Sięgnęła po stojącą w pobliżu puszkę i zaczęła oliwić przeguby robota. Licząca sobie ponad dwieście lat jednostka M-227 była najstarszym droidem, jakiego Syl kiedykolwiek spotkała, i do tego kompletnie bezużytecznym jako ochroniarz. Podobnie jak „Serpentyna” droid stanowił część spadku, który dziewczyna odziedziczyła, gdy jej matka została zabita przez nihilskich najeźdźców, był także jedną z niewielu rzeczy, które mogła nazwać swoim dobytkiem. Wiedziała, że powinna go sprzedać, ale jakoś nie mogła się do tego zmusić. Był dla niej jak rodzina. Przypominał jej o dawnych, lepszych czasach.
Właściwie to wcale nie tak odległych, bo od tamtej tragedii minęło zaledwie kilka miesięcy. Syl zaczęła w myśli nazywać ten okres czasami „przed”: przed tym, nim Nihilowie zniszczyli pokaźną część stolicy Valo, gdy zabili setki tysięcy istot. Przed tym, jak Republika uświadomiła sobie, że są oni prawdziwym zagrożeniem. Matka Syl, Chancey Yarrow, wiedziała, że Nihilowie są niebezpieczni, od samego początku. Ich brutalne hordy nękały obrzeża galaktyki, dając się mieszkańcom we znaki gorzej niż komukolwiek innemu. Połączyła siły z garstką innych spedytorów i wspólnie orędowali za tym, by planety z pogranicza sprzymierzyły się i chroniły szlaki przed Nihilami, szczególnie po rozwiązaniu Gildii Byne, jednak nie wskórali za wiele.
Ich wysiłki nie uchroniły również Chancey, która zginęła z rąk grabieżców.
Syl otarła łzy, które niespodziewanie napłynęły jej do oczu.
– Proszę. Nie martw się – powiedział M-227, przesadnie akcentując zgłoski. Jego moduł artykulacyjny nie był aktualizowany od wielu lat, a w ciągu kilku ostatnich miesięcy jego stan znacznie się pogorszył. To była kolejna rzecz, którą Syl wiecznie odkładała na później, gdy będzie miała nieco dodatkowych kredytów na zbyciu.
– Za późno… – wyszeptała, bardziej do siebie niż do droida. Wsparła głowę na dłoniach i wzięła głęboki oddech, przeczesując palcami ciemne loki i pusząc nastroszoną czuprynę jeszcze mocniej. Syl uwielbiała „Serpentynę”. Kochała mknąć przez kosmiczną czerń i skakać w chłodny błękit nadprzestrzeni. Uwielbiała spotykać nowych ludzi i odwiedzać nowe miejsca, dziwne i ekscytujące. A najbardziej ze wszystkiego uwielbiała to, że nikt jej tego nie zabraniał. Była znacznie bardziej niezależna niż większość osiemnastolatek w galaktyce.
Wiedziała jednak, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, nie zdoła wyżywić siebie ani Neeta, nie mówiąc już o naprawach kapryśnego hipernapędu czy modyfikacjach, które chciała wprowadzić do silników swojego statku.
„Serpentyna” wyskoczyła z nadprzestrzeni z lekkim wstrząsem i nagle alarmy jak jeden mąż zawyły potępieńczo.
– Nie ma mnie minutę i już wszystko zaczyna się sypać! – poskarżył się Neeto Janajana z głębi korytarza prowadzącego do mesy. Sullustanin nie biegł, stawiał po prostu nieco dłuższe kroki niż zwykle. Jego lśniące, czarne oczy nigdy nie zdradzały choćby cienia niepokoju, a na poznaczonym głębokimi bruzdami obliczu o wydatnych fałdach policzkowych rzadko malował się wyraz lęku. Syl zastanawiała się czasem, czy w jego słowniku istnieje w ogóle takie sformułowanie jak „śpieszyć się”, czy może jest to po prostu coś, czego znaczenia nie pojmuje, podobnie jak koncepcji niewtrącania się w nieswoje sprawy. – W co rąbnęłaś?
– W nic! – jęknęła. – Po prostu wyskoczyliśmy z nadprzestrzeni! I zanim zapytasz: nie, nic nie zrobiłam. Wyrwało nas! Chyba odrobinę za wcześnie… – dodała, zerknąwszy na odczyty. Odłożyła datapad na bok, ekranem do dołu. Nie było potrzeby, by Neeto wiedział, że byli nie tylko spłukani, ale i zadłużeni po uszy. Może i mało potrafiło wytrącić go z równowagi, ale widmo kontraktu niewolniczego mogło zdenerwować każdego, on zaś już kiedyś posmakował takiego gorzkiego życia.
W Gildii Byne nie zawsze było różowo – Syl zaczęła zdawać sobie z tego sprawę dopiero teraz, zmuszona głębiej się nad tym zastanowić. Neeto był tylko jedną z licznych ofiar drapieżnych kontraktów niewolniczych organizacji, nim zaczął pracować dla Chancey Yarrow, ale ani Syl, ani jej matka nie miały o tym pojęcia, nim Gildia nie została rozwiązana.
M-227 wstał, zgrzytając zastałymi stawami, a Neeto zajął jego miejsce w fotelu drugiego pilota. Zmarszczył czoło, mrużąc lekko swoje duże, czarne oczy i strzygąc wielkimi uszami.
– Hmm, to na pewno nie szczątki. Bo gdyby tak było, prowadzilibyśmy tę rozmowę w atmosferze znacznie uboższej w tlen.
Syl pokiwała głową.
– Przeprowadzę diagnostykę. Może się czegoś dowiemy.
– Dobry pomysł – skwitował Neeto. – Sądzisz, że te plotki, które słyszeliśmy w Porcie Haileap… były prawdziwe?
Podczas załadunku Syl i Neeto podsłuchali rozmowy na temat statków znikających nagle ze szlaków. Zdaniem kilku co przesądniejszych przewoźników to była sprawka Nihilów. „Widzieliście, co zrobili podczas Festiwalu Republiki na Valo – powiedział Migda, stary, zaprawiony w bojach kosmiczny łazęga, szczękając żuwaczkami. – Co, gdyby mieli w swoich szeregach użytkowników Mocy?”
„Jedi nigdy by na to nie przystali” – zaprotestował wówczas z oburzeniem Neeto, a Syl w pełni się z nim zgadzała. Nie było szans na to, aby najpotężniejsi użytkownicy Mocy w galaktyce pozwolili Nihilom wykorzystywać Moc do czynienia zła. Z holowiadomości wynikało, że Jedi walczą obecnie z Nihilami w imieniu Republiki, a fakt, iż połączyli z nią siły, dawał nadzieję na szybkie położenie kresu zagrożeniu.
Syl nadal nie sądziła, by ta zbieranina, pożal się Mocy, piratów, była zdolna do czegoś tak skomplikowanego, jak wyciąganie statków z nadprzestrzeni.
– Może natrafiliśmy na jakiś rozbłysk słoneczny? – podsunęła.
Neeto mruknął coś pod nosem, nie potwierdził, ale i nie obalił jej teorii.
– To dziwne…
Syl przełknęła ślinę, czując, że zaschło jej w gardle. Bo Neeto miał rację. Nim zginęła jej matka, również wydarzyło się coś dziwnego: odczyty wskazywały jakieś kosmiczne wartości, a potem nagle pojawiły się statki, które przypuściły na nich atak. Teraz jednak… chyba nie mieli znowu do czynienia z Nihilami? Zaplanowała trasę omijającą wszystkie sektory, które kiedykolwiek zgłosiły pojawienie się w okolicy najeźdźców. Powinni być bezpieczni!
Odsunęła troski na bok i zabrała się do przeprowadzania diagnostyki hipernapędu, podczas gdy statek dryfował swobodnie w przestrzeni kosmicznej. To była standardowa procedura – rzadko zdarzało się, by jednostka została wyrwana z nadprzestrzeni bez powodu, ale przy rozklekotanym hipernapędzie „Serpentyny” wszystko było możliwe, szczególnie gdy dodać do tego przeprowadzone w pośpiechu obliczenia i niedokładną triangulację. Potrzebowali nowego hipernapędu – i pewnie również komputera nawigacyjnego, któregoś z nowszych, dokładniejszych modeli.
To zaś sprawiło, że myśli o tym, iż cierpią na dojmujący brak pieniędzy, powróciły nieproszone.
– Coś jest nie tak – mruknął Neeto, wyrywając ją ponownie z odmętów rozpaczy. – Spójrz tylko, wygląda, jakbyśmy jakimś cudem wrócili do sektora Berenge. Nie ma tu nic poza martwą gwiazdą i… cóż, kompletnie niczym.
Syl zamrugała oczami, gdy na jej ekranie pojawiły się dane sygnalizujące w pobliżu obecność licznych statków.
– Ale jak… o nie, nie, nie, tylko nie to! – jęknęła. – Znowu to samo!
Neeto wyjrzał przez iluminator.
– Czy to…? – spytał cicho i zawiesił głos.
Wymienili spojrzenia i dziewczyna poczuła, jak po plecach pełznie jej zimny dreszcz.
– Nihilowie – wyszeptała.
Sullustanin pokiwał głową.
– Pewnie tak. Wszystko wskazuje na to, że w słowach Migdy było ziarno prawdy.
Syl poczuła, jak gdzieś w głębi jej trzewi zaczyna kiełkować strach.
– Nie sądzisz chyba, że to oni w jakiś sposób wyciągnęli nas z nadprzestrzeni, co?
Neeto wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. Ale nie zamierzam tu tkwić bezczynnie i czekać, żeby móc ich zapytać osobiście, jak to zrobili.
Kiwnęła głową, starała się zapomnieć o innych zmartwieniach i bez reszty skupić na nadlatujących statkach.
– Zabierajmy się stąd.
– Już się robi – odmruknął Neeto, po czym przełączył przyciski.
„Serpentyna” odpaliła silniki i odwróciła się od nadlatujących statków, kierując ku miejscu, w którym zostali wyrwani z nadprzestrzeni.
– Nie mogę namierzyć ani jednej boi! – poskarżył się Neeto. W tak rzadko uczęszczanych zakątkach galaktyki, jak sektor Berenge, boje to najlepsza gwarancja poprawnego wytyczenia trasy – były niczym miniaturowe latarnie w głębokiej przestrzeni kosmicznej, strategicznie rozmieszczone transmitery, emitujące przemieszczające się szybciej od prędkości światła sygnały, którymi mógł się kierować w nadprzestrzeni komputer nawigacyjny, gdy nie znało się bezpiecznej drogi. I wydawały się wręcz niezastąpione w przypadku tak przestarzałego sprzętu, jak ten na pokładzie „Serpentyny”.
Jednak skakanie na podstawie lokalizacji tylko jednej boi wiązało się z dużym ryzykiem. Optymalną sytuacją było namierzenie co najmniej trzech, w oparciu o rozmieszczenie których można by obliczyć skok. Im więcej, tym lepiej, bo dzięki temu pilot miał dokładniejsze rozeznanie w ich układzie i lepiej orientował się w możliwościach dotarcia w dane miejsce – właśnie po to dokonywano triangulacji.
– Czy nie możemy skoczyć bez ustalania celu podróży? – spytała Syl, próbując nakłonić komputer nawigacyjny do skalibrowania choćby najkrótszego skoku. Cóż, to było pytanie retoryczne. Znała odpowiedź, nawet jeśli bardzo, ale to bardzo jej się ona nie podobała.
– To nie jest zbyt dobry pomysł, ale na pewno lepszy od tego, co szykują dla nas nasi przyjaciele. I tak, wiem. Musimy jednak podjąć ryzyko.
Syl się skrzywiła.
– Bałam się, że to powiesz…
– W porządku, namierzyliśmy boję. Trzymaj się! – powiedział Sullustanin, zmieniając trasę skoku w oparciu o pojedynczy sygnał.
Oczywiście, właśnie ten moment musiał wybrać silnik ich statku, aby odmówić współpracy.
Gdy Syl usłyszała odgłosy dezaktywowanych systemów tracących stopniowo moc, w jej żołądku uformowała się lodowata kula strachu.
– O nie! Tylko nie teraz!
Neeto się skrzywił.
– Domyślam się, że regulator coaxium uznał, że jednak nie będzie dłużej czekał na wymianę – stwierdził spokojnym, opanowanym głosem, w którym nie było cienia paniki. Jedynym widomym świadectwem tego, że czuje się niekomfortowo, była dodatkowa pionowa zmarszczka, która pojawiła się między jego dużymi, lśniącymi oczami. – Utknęliśmy jak kolcoryba w beczce – dodał, przyglądając się nadlatującym statkom. – Musimy się ewakuować…
– Nie – zaprotestowała Syl. Jej strach nie zmalał ani na jotę, ale wyprostowała się w swoim fotelu i spojrzała pewnie przed siebie.
– Tak – oświadczył twardo Sullustanin. – Nihilowie chcą nam zapewne odebrać ładunek, a może i statek, a my nie mamy czasu na naprawy. Jeśli uciekniemy, być może uda nam się ujść z życiem. Wątpię, by zauważyli kapsułę ratunkową. Emtoo? Poinformuj, proszę, Syl, jakie są nasze szanse na przetrwanie, jeśli się teraz ewakuujemy. Nim nas dorwą.
M-227 odwrócił się w ich stronę pośród jęków i zgrzytów.
– Ewakuacja to w tej sytuacji nasza najlepsza opcja.
– Nie – powtórzyła Syl, zwieszając ponownie ramiona. Otoczyła ciało rękami, zmrożona samą myślą o tym, że miałaby opuścić „Serpentynę”. Spędziła na pokładzie tego statku całe swoje życie, przewożąc z matką towary. Łączyły się z nim nierozerwalnie wszystkie związane z nią wspomnienia, zarówno te dobre, jak i złe. – To wszystko, co mam, Neeto – szepnęła. – A poza tym doskonale wiesz, że uciekanie nie jest w moim stylu. Jeśli Nihilowie chcą mój statek, będą musieli mi go odebrać. Beti i ja poradzimy sobie z nimi. – Pochyliła się i z kabury umieszczonej pod pulpitem kontrolnym wyjęła swój zmodyfikowany karabin blasterowy. Gdy matka wręczyła Syl broń, nadając jej imię na cześć lalki, którą bawiła się w dzieciństwie, żartowała, ale miano przylgnęło, i od tamtej pory Syl i Beti stanowiły zabójczy tandem. Sylvestri nigdy nie chybiała, a w tamtym strasznym dniu, w którym zginęła jej matka, nie zdołała powstrzymać Nihilów tylko dlatego, że użyli trującego gazu.
Neeto westchnął.
– Syl…
– Kapitan nie opuszcza swojego statku, nieważne, co się dzieje. – Dziewczyna zamrugała, aby pozbyć się z oczu łez i odwróciła się w stronę Neeta. – To wszystko, co mi zostało, i o co warto walczyć.
Sullustanin wstał i wskazał za iluminator, na nadciągające statki.
– Jak sądzisz, jak wiele osób zginęło taką samą śmiercią jak twoja matka? Musimy opowiedzieć komuś o tym, co tu się wydarzyło. Myślisz, że Republika albo Jedi wiedzą, że Nihilowie zapuścili się nawet tutaj? Zabili do tej pory tak wiele osób… ale to oznacza, że nigdzie nie jest już bezpiecznie. Powinniśmy poinformować o tym kogoś z Republiki. Jak inaczej ostrzeżemy inne transportowce, że nie powinny się tu zapuszczać?
Syl znowu zamrugała, a M-227 zaczął się kierować w stronę kapsuły ratunkowej, kuśtykając jak bardzo stary człowiek. Każdemu jego krokowi towarzyszyło popiskiwanie przerdzewiałych stawów. Cóż, jeśli nawet jej droid strażniczy nie chciał walczyć… to było naprawdę kiepsko. Syl wiedziała, że obaj mają rację, ale w tym momencie nie mogła się powstrzymać. Wcale nie miała ochoty słuchać głosu rozsądku. Chciała tylko przestać czuć ból złamanego serca.
– „Serpentyna” to mój dom – szepnęła.
– Mój również – przypomniał jej Neeto stłumionym od natłoku emocji głosem; rzadko sobie na to pozwalał. – I obiecuję ci, że go odzyskamy. Jednak aby to zrobić, musimy najpierw przeżyć.
Kiwnęła głową, z ociąganiem wstała i wsunęła Beti do kabury na plecach, a potem puściła się biegiem do kapsuły ratunkowej w ślad za Neetem i M-227, aby ratować życie i porzucić jedną z ostatnich pamiątek, jakie zostały jej po matce.
Dotarli do kapsuły w tej samej chwili, w której od ścian statku odbiły się echem odgłosy Nihilów przedzierających się przez śluzę powietrzną. Kiedy startowali, mknąc przez czerń kosmosu, Syl nie mogła przestać myśleć o „Serpentynie”.
Zrobi wszystko, co w jej mocy, aby odzyskać swój statek.
A jeśli jej się to nie uda… zadba o to, by Nihilowie zapłacili jego równowartość we własnej krwi.
Vernestra Rwoh zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Zielona twarz Mirialanki wygładziła się, a napięcie czające się zazwyczaj w kącikach jej oczu zniknęło bez śladu – sześć maleńkich rombów, wytatuowanych w dwóch pionowych liniach, w końcu układało się w regularny wzór. Ciche szemranie strumyka zmieniło się w głośniejszy, jednostajny szum potoku, który z kolei przekształcił się w rwącą rzekę, wpływającą do morza będącego Mocą. Każdy Jedi postrzegał ją w nieco inny sposób – dla Vernestry zawsze była ona niczym szeroko rozlana sieć wód, łączących ze sobą wszelkie życie w galaktyce.
Zanurzając się w potędze i potencjale Mocy, Vernestra poczuła wreszcie spokój, którego brakowało jej przez cały dzień. Ogród medytacyjny na pokładzie Latarni Gwiezdny Blask był jej ulubionym miejscem. Wokół nie było żywej duszy – tylko niczym niezmącony spokój, mdły zapach gherulliańskich pnączy… i słodka, błogosławiona cisza.
Vernestra oddychała powoli, pogrążona w medytacji, głęboko połączona z Mocą całym swoim jestestwem. Nadal nie radziła sobie zbyt dobrze z dystansowaniem się od rzeczywistości; gnębiona codziennymi troskami, często zbyt szybko wracała do swojego fizycznego ja, ale z każdą kolejną medytacją szło jej coraz lepiej. Nie, żeby miała dużo czasu na tego typu aktywność. W ciągu ubiegłego roku co rusz wysyłano ją na kolejne misje, więc te nieliczne momenty, które miała dla siebie, były bardzo cenne. Stopniowe wycofanie, oderwanie od rzeczywistości sprawiało, że czuła się wyciszona i bardziej skupiona, a dokładnie tego w tej chwili potrzebowała.
Uczenie własnego padawana było trudne.
Przejście prób w wieku piętnastu lat mogło się wydawać nie lada wyczynem, ale to nic w porównaniu z próbą nauczenia kogoś, jak być Jedi. W wieku zaledwie szesnastu lat Vernestra wzięła pod swoje skrzydła swojego pierwszego padawana, a rok później nadal zmagała się z trudami nauczania innego Jedi, zwłaszcza kogoś tak instynktownie nawiązującego więzi ze wszystkimi wokół, jak Imri Cantaros. Jako naturalny empata chłopiec wyczuwał nawet najdelikatniejszą zmianę nastrojów u osób ze swojego otoczenia.
Włącznie z własną mistrzynią.
Vernestra wzięła go na swojego ucznia, bo miała wrażenie, że zawiodła chłopaka, gdy trafili na Wevo. Imri opłakiwał wówczas śmierć swojego poprzedniego mistrza, a ona nie dostrzegła w porę pierwszych zwiastunów żalu, a także całego gniewu oraz wątpliwości, które wyrastały bujnie na tak żyznej glebie emocji. Wydawało jej się, że może mu pomóc zbudować pewność siebie, pokazać, że on również może zostać wspaniałym Jedi, jeśli tylko będzie ciężko pracował i podążał za wskazówkami Mocy. Nauczanie stanowiło podwalinę zakonu – dzielenie się wiedzą było niemal tak samo ważne, jak chronienie życia. Mirialanka sądziła, że wzięcie pod opiekę padawana będzie łatwe, że przyjdzie jej to bez trudu dzięki jej wrodzonym predyspozycjom.
Jednak… cóż, to było rok temu, a w ciągu minionych miesięcy ona i Imri bardzo się do siebie zbliżyli i wiele się nauczyli o zawiłościach relacji mistrz–padawan. Przekonała się na własnej skórze, że dla każdej osoby droga do osiągnięcia rangi rycerza jest inna i że mniej powinna skupiać się na tym, co sprawdza się w jej przypadku, a bardziej na tym, co będzie dobre dla chłopca. To zaś okazało się naprawdę trudne. Początkowo chciała, aby Imri uczył się w ten sam sposób co ona, bo wydawało jej się, że to najlepszy wybór. Szybko przekonała się jednak, że wcale tak nie jest.
I tak oto robiła, co w jej mocy, aby pomóc Imriemu wytyczyć własny szlak do zostania rycerzem. Czasami oznaczało to uświadomienie sobie, że sam musi szukać własnej drogi i że powinna mniej angażować się w jego codzienną naukę. Próbowała namówić go do obserwowania innych mistrzów Jedi na pokładzie Latarni Gwiezdny Blask, bo przebywało tu również kilku takich, którzy nie szkolili obecnie uczniów. Poza tym uznała, że przyda mu się świadomość, że nawet mimo iż wszystkich Jedi łączy wspólny cel, to jednak czasem bardzo się od siebie różnią.
Zaczynała podejrzewać, że jej problemy są po części spowodowane właśnie tym, że tak dobrze się ze sobą dogadują. Była tylko o dwa lata starsza od niego i często traktowała go bardziej jako kolegę niż ucznia. Zawsze czuła się trochę głupio, mówiąc mu, żeby zrobił to czy tamto. Nie żeby Imri miał coś przeciwko, ale jej własny mistrz, Stellan Gios, był wobec niej znacznie surowszy, gdy ją szkolił, i za każdym razem czuła się w jego obecności nieco onieśmielona. Może powinna spróbować traktować chłopca bardziej jako ucznia, za którego była odpowiedzialna, a mniej jako przyjaciela, który potrzebował po prostu odrobiny dodatkowego wsparcia?
To jednak nie znaczyło wcale, że Vernestra nie próbowała uczyć go, jak być porządnym Jedi – nic podobnego. Oznaczało to po prostu, że spędzała więcej czasu niż powinna, zastanawiając się, czy właściwie robi to, co trzeba. Moc wiedziała, jakie starania podjęła, a mimo to wciąż dręczyło ją poczucie, że powinna robić coś innego.
Coś więcej.
– Vern! Tu jesteś!
Vernestra otworzyła oczy i zobaczyła stojącego przed nią Imriego; jego blade policzki były zarumienione. Tylko jedna osoba na całym pokładzie Latarni Gwiezdny Blask nazywała ją Vern, więc widok jej padawana w ogrodzie medytacyjnym nie był dla niej niespodzianką. Chłopak, nieco wyższy i postawniejszy od niej, uśmiechał się, jakby właśnie odkrył jakiś nowy sekret Mocy.
– Domyślam się, że twoja… rozmowa o mieczach świetlnych z mistrzynią Avar była owocna?
Imri od miesięcy opowiadał o charakterystycznej rękojeści i technice walki mieczem świetlnym mistrzyni Jedi; zafiksował się na tym do tego stopnia, że Vernestra w końcu poddała się i zapytała dowodzącą Gwiezdnego Blasku, czy ta zechciałaby odbyć lekcję sparingową z jej uczniem. Co zaskakujące, Avar Kriss chętnie przystała na jej prośbę. Mistrzyni Jedi była bardzo hojna, jeśli chodzi o dysponowanie własnym czasem – zwłaszcza gdy w grę wchodzili padawani – i Vernestra skrycie marzyła o tym, że któregoś dnia będzie równie kompetentna, co Avar Kriss. Bo na razie w tej dziedzinie czuła się mniej niż pewnie.
Co za ironia, że po raz pierwszy zakwestionowała swoje kompetencje Jedi akurat teraz, gdy szkoliła własnego padawana! Czy to nie ona powinna być tą, która zna odpowiedzi na wszystkie pytania i roztropnie ich udziela?
Imri przestępował z nogi na nogę, wyglądał bardziej jak podekscytowany młodzik niż jak padawan.
– Spójrz tylko! – Wyciągnął swój miecz świetlny, żeby Vernestra mogła go obejrzeć. Do jego rękojeści dodano dodatkowy emiter, z którego wysunęło się ostrze, gdy Imri aktywował broń. – Powiedziałem mistrzyni Avar, jak bardzo podoba mi się jej miecz świetlny, a ona pomogła mi nieco zmodyfikować mój projekt! Odparła, że dodatkowy ciężar sprawi, że będzie lepiej leżał w dłoni podczas walki, i rzeczywiście, jest znacznie lepiej! I obiecuję, że go nie stracę! – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Był nieco wyczulony na punkcie swojego miecza. Jego poprzedni zaginął niemal rok temu i jeszcze do niedawna padawan korzystał z broni wypożyczanej ze zbrojowni Gwiezdnego Blasku. Minęło zaledwie kilka miesięcy od chwili, gdy mógł w końcu wyruszyć na poszukiwania nowego kryształu kyber – w podróż zdecydowanie niebezpieczną z powodu zagrożenia ze strony Nihilów. A po tragedii na Valo, w której w ciągu jednego straszliwego dnia zginęło tyle istot, dla Jedi jeszcze ważniejsze było posiadanie na podorędziu broni, tak aby w każdej chwili mogli w razie potrzeby jej użyć. Atak zmusił wszystkich Jedi do przejścia w stan najwyższej gotowości. Mało kto nadal wierzył, że Nihilowie są drobnym, lokalnym problemem, a w ciągu ostatnich kilku tygodni nawet najbardziej pokojowo nastawieni Jedi chętniej sięgali po miecze świetlne już przy pierwszych zwiastunach niebezpieczeństwa.
Wszędzie… z wyłączeniem ogrodu medytacyjnego.
– Imri… – zaczęła Vernestra, rozplatając skrzyżowane nogi. Po chwili wstała. – Jesteśmy w ogrodzie medytacyjnym.
– Och, racja! Przepraszam – bąknął potulnie chłopiec. Nawet jeśli rzeczywiście przypominał momentami rozdokazywane neksiątko, potrafił szybko się opamiętać, gdy tylko zwrócono mu uwagę, i to było godne pochwały.
Bo gafy zdarzały mu się bezustannie.
– Poza tym na zewnątrz czeka na ciebie droid łącznościowy – dodał, chowając miecz świetlny z powrotem do kabury. – Wydaje mi się, że im również nie wolno wchodzić na teren ogrodu medytacyjnego.
Vernestra uśmiechnęła się do niego i zmierzwiła mu czule czuprynę, mimo iż był od niej o pół głowy wyższy.
– Owszem. Czy wspominał, od kogo jest wiadomość?
Holorozmowy na żywo, w przeciwieństwie do nagranych wiadomości, które były na pokładzie Gwiezdnego Blasku na porządku dziennym, stanowiły rzadkość, zazwyczaj zarezerwowaną dla sytuacji awaryjnych. Vernestra nie znała poza mistrzynią Avar nikogo, kto regularnie kontaktowałby się z galaktyką za pośrednictwem hologramów przekazywanych w czasie rzeczywistym.
Imri pokręcił głową. Wyszedł z ogrodu tuż za nią; ciszę i spokój zastąpił szum zraszaczy, aż wreszcie znaleźli się w długim, lśniącym, białym korytarzu, którym dotarli do jednej z głównych hal Gwiezdnego Blasku. Zgiełk i rwetes panujące na pokładzie drażniły uszy po czasie spędzonym w ciszy ogrodu medytacyjnego i Vernestra westchnęła.
Może powinna była wrócić do Portu Haileap, gdy mistrzyni Avar jej to proponowała? Gdy mistrzyni Jedi Jorinda Boffrey, Delphidianka o prążkowanej, lśniącej skórze i łagodnym obejściu, zatrzymała się na pokładzie Gwiezdnego Blasku, powiedziała jej, że chętnie przyjmie ją do swojej małej świątyni, ale jednocześnie zachęciła do słuchania podpowiedzi Mocy i udania się tam, dokąd ta ją przyzywała. Vernestra nie była pewna, czy to właśnie Moc kazała jej zostać tu, na Gwiezdnym Blasku, ale dzięki temu, że zabawiła tu dłużej, mogła wziąć udział w wielu misjach ratowania życia. A poza tym, gdyby opuściła stację, ona i Imri straciliby bardzo wiele okazji do nauki. W Porcie Haileap niewiele się działo, a ona celowo odkładała decyzję o powrocie na później, aby jak najpełniej doświadczyć życia na pokładzie Gwiezdnego Blasku, który był nie tyle placówką, ile raczej tętniącym życiem miastem. Być może zwlekała zbyt długo i zakon odsyłał ją teraz z powrotem do Haileap?
– O, właśnie jedzie! – powiedział Imri, gdy w ich stronę potoczył się, zaskakująco niestabilnie, dwukołowy droid. Srebrzysty pręt połączony z osią robota rozsunął się, tworząc ekran, na którym mrugało nazwisko Vernestry.
– To ja jestem Vernestra Rwoh! – zawołała, gdy droid ją minął. Na dźwięk jej słów zawrócił, nieomal się przy tym przewracając. Wpadł na przejeżdżającego akurat obok nich astromecha, który wydał z siebie serię oburzonych pisków, a następnie zawrócił i zatoczył koło, nim wreszcie zatrzymał się przed Vernestrą i Imrim.
– Jestem Vernestra Rwoh – powtórzyła rycerka, a ekran z jej nazwiskiem zamigotał jeszcze raz, po czym pojawiła się na nim klawiatura.
– Proszę wpisać hasło – zażądał droid.
– Eee… nie znam hasła.
Stali na samym środku korytarza, więc istoty i droidy śpieszące w obu kierunkach musiały ich omijać. Vernestra spróbowała cofnąć się pod ścianę, aby zejść im z drogi. Imri zamrugał raz i drugi, a rumieniec na jego policzkach zbladł.
– Czy mi się wydaje się, czy jakoś tu dziś wyjątkowo tłoczno? – bąknął.
Vernestra pokiwała głową.
– Pewnie z pogranicza przyleciał jakiś większy transportowiec.
– Czy moglibyśmy się spotkać w porze posiłku? – zapytał Imri. Strzelał oczami na lewo i prawo i wyglądał, jakby widok całego tego tłumu kłębiącego się w korytarzu przyprawiał go o mdłości.
– Przytłoczony? – spytała go Vernestra. Wszystko wskazywało na to, że po tragicznych wydarzeniach na Valo chłopiec stał się jeszcze bardziej wyczulony na nastroje otaczających go osób i wydawało się, że największy wpływ miały na niego duże grupy istot niewrażliwych na Moc.
– Bardzo – potwierdził.
– Spróbuj może wrócić do ogrodu medytacyjnego? – podsunęła. – Przyjdę po ciebie, gdy już dogadam się z tym tutaj droidem. I pamiętaj, proszę, żeby nie wyjmować miecza z kabury!
Imri pokiwał głową i pośpieszył w stronę, z której przyszli, a Vernestra skupiła się z powrotem na migającym przed nią ekranie.
– Proszę wpisać hasło – powtórzył droid łącznościowy.
– Och, akurat ten jest zepsuty – dobiegł z głębi korytarza czyjś głos.
Gdy Vernestra odwróciła się w stronę jego źródła, dostrzegła znajomą twarz, uśmiechniętą od ucha do ucha.
– Reath! – zawołała. – Czy już wróciłeś z wyprawy do genetiańskich ruin?
Padawan pokiwał głową. Reath Silas był pilnym, wiecznie skupionym uczniem Jedi o bladej cerze, brązowych włosach, bystrych, lśniących inteligencją oczach i absolutnie uroczej awersji do przygód. Vernestra znała go, odkąd byli młodzikami, i właśnie dlatego zawsze tak dziwnie się czuła, widząc go nadal z padawańskim warkoczykiem. Przypominał jej fakt, że zaszła znacznie dalej od większości swoich rówieśników, nawet jeśli czuła się w tym momencie niezbyt pewnie.
Reath poskrobał się w potylicę i roześmiał krótko.
– Taak. Koniec końców okazało się, że ruiny wyglądają znacznie mniej okazale, niż sądziliśmy, a zważywszy na tragedię na Valo, mistrz Cohmac uznał, że lepiej będzie wrócić zawczasu, zamiast czekać na potencjalne wezwanie do powrotu. Chyba bardziej przydamy się tutaj, podczas walki z Nihilami…
– Pewnie – potwierdziła. – Na Valo było… – Urwała, wracając myślą do rzezi na planecie, która niedawno dołączyła do Republiki. Festiwal Republiki miał być wielkim wydarzeniem, jednoczącym galaktykę i potwierdzającym siłę i różnorodność Republiki, podczas którego miała ona przyjąć pod swoje skrzydła Valo, jednak zamiast tego zmienił się w masową tragedię, gdy Nihilowie przypuścili na planetę atak. Tak wiele strat… i tak wiele cierpienia. Żaden z Jedi, którzy stamtąd wrócili, nie był w stanie opisać koszmaru i skali tego, co się tam rozegrało, mimo iż we wszystkich republikańskich mediach nie trąbiono o niczym poza katastrofą, a także teoriami spiskowymi na temat tego, co i dlaczego poszło nie tak. – Sporo się tam działo.
– Och – bąknął Reath. – Nie wiedziałem, że tam byłaś. Przykro mi…
– Nic nie dzieje się bez przyczyny, nawet jeśli nie wiadomo jeszcze, dlaczego tak się stało. Właśnie tak działa Moc. To znaczy, tak sobie powtarzam. I wiem, że to w żaden sposób nie zmniejszy tragedii tamtych wydarzeń, ale muszę się w tej chwili na tym skupić. – W innym przypadku prawdopodobnie zrobiłaby wszystko, byle tylko spędzać cały wolny czas na pławieniu się w spokoju kosmicznej Mocy i nie wracać do codziennych spraw związanych z żywą Mocą.
Żywa Moc była energią łączącą ze sobą wszystkie istoty żywe, kosmiczna Moc zaś samą galaktyką, niezmierzona i bezkresna. Gdy ktoś naprawdę tego chciał, łatwo mógł się zagubić w jej przestworze. Niektórzy Jedi z dezaprobatą patrzyli na tych, którzy zaniedbywali zbyt długo swoje ciała, aby podążać za zewem kosmicznej Mocy.
Mimo to Vernestra czuła czasem echo jej przyzywającego głosu. Brzmiał niczym szum odległych fal i Mirialanka zastanawiała się, co odnalazłaby, gdyby podążyła za tym dźwiękiem na skraj znanej galaktyki. Wolała jednak nie poddawać się temu impulsowi zbyt często.
– Proszę wpisać hasło – upomniał się uprzejmie droid.
– Nie mam żadnego hasła! – jęknęła Vernestra. – Przysięgam, że za chwilę użyję miecza i…
– Mogę…? – Reath wskazał na robota.
Vernestra odsunęła się na bok.
– Nie krępuj się.
Reath plasnął otwartą dłonią w bok mechanicznego czerepu, na co kilka osób w korytarzu zareagowało zaskoczonymi spojrzeniami, ale po chwili ekran rozbłysnął, ukazując puste pomieszczenie.
– Rany, dzięki! – ucieszyła się Vernestra.
– Nie ma za co. Hm, cóż, lepiej wrócę, żeby pomóc mistrzowi Cohmacowi rozładowywać statek. Do zobaczenia później! – Reath wmieszał się w tłum kłębiący się na korytarzu, a Vernestra skupiła tymczasem uwagę z powrotem na droidzie. Ktokolwiek próbował się z nią skontaktować, najwyraźniej wrócił już do swoich spraw. Zerknęła na ekran, usiłując dojrzeć na nim coś, co powiedziałoby jej, co to właściwie za miejsce. Tak naprawdę spodziewała się, że zobaczy nagle spoglądającą na nią z ekranu Avon Starros. To nie byłby pierwszy raz, gdy jej ekspodopieczna zmontowałaby moduł łączności, aby uciąć sobie z nią pogawędkę.
– Halo? – zawołała Vernestra, ale wyglądało na to, że po drugiej stronie rzeczywiście nikogo nie ma.
– Vernestra! – Na wyświetlaczu pojawiła się nagle twarz mistrza Stellana Giosa i usta dziewczyny rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – Wybacz. Nie przypuszczałem, że nawiązywanie połączenia z Gwiezdnym Blaskiem może trwać tak długo.
– Mistrzu Stellanie! Czyżbyś zaczął zapuszczać sobie brodę?
– Owszem. Chociaż zasadniczo nie z wyboru, nie miałem po prostu czasu jej przycinać… – Starszy Jedi przesunął dłonią po twarzy i uśmiechnął się do rycerki smętnie, czując pod palcami szorstki zarost na policzkach i podbródku.
Mistrz Stellan nieco przypominał Vernestrze Reatha, nie dlatego, że wszyscy ludzie byli do siebie podobni, tylko dlatego, że obaj mieli tak samo bladą cerę i brązowe włosy. Jednak podczas gdy Reath garbił się, żeby nie rzucać się w oczy, to kiedy mistrz Stellan wchodził do pomieszczenia, samym swoim wyglądem budził szacunek i wymuszał posłuch. Przejmował kontrolę nad sytuacją w naturalny sposób, który zawsze sprawiał, że Vernestra czuła się dumna, iż jest jego padawanką.
– Dobrze wyglądasz, taki lekko… eee, zapuszczony, mistrzu Stellanie – poinformowała go z uśmiechem. – Całkiem jak bohater któregoś z tych holoseriali przygodowych Zagrożenia pogranicza.
Gios się roześmiał.
– Tak między nami, zapuszczam ją głównie dlatego, żeby wyglądać dostojniej. Bycie członkiem Rady Jedi to poważna sprawa. – Nagle spoważniał. – Jak sobie radzisz po tym… po tym wszystkim, co zaszło na Valo? Myślę, że atak podczas Festiwalu Republiki wstrząsnął każdym z nas, jednak to właśnie wówczas widzieliśmy się po raz ostatni, a ja bardzo źle się czułem z tym, że od tamtej pory nie mieliśmy szansy dłużej porozmawiać.
Po tym, jak Nihilowie wymordowali tak wiele tysięcy istot na Valo, Jedi przypuścili atak na ich twierdzę na Grizalu, rozbijając siły wroga i poważnie hamując jego niszczycielskie zapędy. W chwili obecnej połączone siły Jedi i Republiki toczyły liczne bitwy w całej galaktyce, aby wyeliminować zagrożenie z ich strony raz na zawsze.
Vernestra skrzyżowała ręce na piersi. Zdecydowanie wolałaby nie poruszać tematu walki, ale nie mogła ot tak, zbyć mistrza Jedi.
– Czuję się tak dobrze, jak tylko to możliwe, zważywszy na sytuację – odparła oględnie. – I cieszę się, że cię widzę. Martwiłam się. Po Valo… – Urwała. Wszyscy widzieli obraz mistrza Stellana stojącego pośród zgliszczy i pobojowiska, między wyjącymi z bólu istotami, podczas gdy po policzku spływała mu samotna łza. Stał się bohaterem Valo w chwili, gdy wszystkich innych uznano za winnych tragedii, włącznie z panią kanclerz, która nadal jeszcze dochodziła do siebie. Vernestra wciąż dziwnie się czuła z myślą, że Jedi, który ją szkolił, był teraz kimś w rodzaju galaktycznego celebryty.
Stellan pokiwał głową.
– Valo wszystko zmieniło… i to w zasadzie właśnie z tego powodu się z tobą kontaktuję. Chciałem wezwać ciebie i twojego padawana na Coruscant.
Vernestra zamrugała, zaskoczona. Puls nieco jej przyśpieszył, więc wzięła kilka głębokich, uspokajających oddechów. Wszyscy wiedzieli, że wezwanie do głównej Świątyni wiązało się zazwyczaj z czymś poważnym, a ona czuła, jak na jej barki opada ciężar odpowiedzialności. Ale… to dobrze wróżyło, zgadza się?
– Czy… z jakiegoś konkretnego powodu? – spytała nieśmiało.
– Cóż, jeśli chodzi o ścisłość, to tak. – Stellan znów się rozpromienił. – Twoje bohaterstwo i odwaga zostały dostrzeżone i docenione. Ktoś z grona senatorów Republiki nalega, abyś to właśnie ty pomogła rozwiązać pewien problem, z którym borykamy się w sektorze Berenge.
– Berenge? – powtórzyła, próbując sobie przypomnieć, co wie na temat tej części pogranicza. Poprawiła spięte w kucyk czarnofioletowe włosy, grając na zwłokę, aby móc sobie to wszystko nieco lepiej przemyśleć. – Ale… ale tam nic nie ma.
– I właśnie w tym cały problem – westchnął mistrz Gios. – Tak czy inaczej, zapoznam cię ze szczegółami już na miejscu.
Vernestra pokiwała głową.
– Jak się domyślam, omówiłeś już wszystko z mistrzynią Avar?
– Za chwilę się z nią skontaktuję. Nie martw się, Vernestro. To ci wyjdzie tylko na dobre. Nie dość, że w tak młodym wieku zostałaś rycerką, to już zdążyłaś się wykazać. Zakon powinien się cieszyć, mając w swoich szeregach kogoś takiego jak ty. Niech Moc będzie z tobą.
– I z tobą również – odparła, kończąc rozmowę. Przygryzła wargę. Wieści mistrza Stellana powinny ją ucieszyć. Dawniej marzyła o tym, żeby wypełniać misje dla głównej Świątyni Jedi na Coruscant, i oto jej marzenie się spełniało, a miała zaledwie siedemnaście lat!
Jednak zamiast się cieszyć, czuła jedynie rozpacz. Na pokładzie Latarni Gwiezdny Blask mogła się tak wiele nauczyć! Stacja kosmiczna stała się praktycznie jej domem. Nie mówiąc już o tym, że nie chciała teraz opuszczać mistrzyni Avar, która planowała właśnie zakrojoną na dużą skalę misję. Vernestra pragnęła wziąć w niej udział. Chciała pomóc usunąć z pogranicza zagrożenie, jakim byli Nihilowie, pomagać osadnikom budować nowe życie, tak aby mogli czuć się bezpieczni i chronieni przed kolejnymi atakami.
Wzięła głęboki oddech i wróciła do ogrodu medytacyjnego, aby odszukać Imriego. Najpierw coś zjedzą, a potem zapyta o radę mistrzynię Avar. Jeśli ktoś mógł doradzić jej w chwili takiej jak ta, to tylko ona.
Reath Silas nie był zbyt szczęśliwy w związku z koniecznością powrotu na pokład Latarni Gwiezdny Blask, ale skłamałby, gdyby powiedział, że na myśl o tym nie czuł i pewnej ulgi. W ciągu ostatniego roku, od chwili, gdy zaczęła się jego walka z Drengirami na amaxińskiej stacji kosmicznej, stopniowo przyzwyczajał się do przeżywania przygód. Mistrz Cohmac może i był historykiem i folklorystą, ale miał również upodobanie do poszukiwania artefaktów w bardzo, ale to bardzo niebezpiecznych miejscach.
Jak dotąd do Reatha strzelano niezliczoną ilość razy (aczkolwiek nigdy nie został trafiony) i dwukrotnie próbowano go porwać (w tym raz skutecznie). Walczył również z tyloma Nihilami i Drengirami, że stracił już rachubę. Odebrał też życie kilku wrogom i świadomość tego faktu bardzo mu ciążyła, gdy tylko zaczynał zbyt mocno się nad tym zastanawiać. Mimo to nadal był przekonany, że dokonał dobrego wyboru, prosząc Cohmaca Vitusa, aby ten został jego mistrzem, po tym, jak stracił swoją poprzednią mistrzynię – Jora Malli zginęła, walcząc z Nihilami po katastrofie „Szlaku Dziedzictwa”.
Jednak wciąż zdarzały się też chwile takie jak ta, gdy rozładowując statek po powrocie z ostatniej misji, w pewnym sensie żałował swojej decyzji.
– Mistrzu Cohmacu? Czy naprawdę, eee… potrzebujesz wszystkich sześćdziesięciu czterech tomów Almanachu terenów nieznanych Lerica Schmirelanda? – zagadnął Reath, spoglądając na stojącą przed nim skrzynię. Chociaż kochał informacje zapisane na datataśmach, nie dało się zaprzeczyć, że ważyły swoje.
– Wydanie na datataśmach zawiera kilka nowych lokalizacji i nieco innych informacji, których nie ma na wersji z bazy danych – wyjaśnił mistrz Cohmac i podniósł skrzynię Mocą, by opuścić ją na czekający w pobliżu wózek. – Schmireland to jeden z największych umysłów Epoki Odkryć i wielkim zaniedbaniem byłoby nieposiadanie tutaj, w bibliotece Latarni Gwiezdny Blask, kopii jego dzieła.
Reath nie odpowiedział, zamiast tego wrócił do przenoszenia skrzyń na pobliski wózek. Zasiadający za jego sterami droid zapiszczał z poirytowaniem i mistrz Cohmac westchnął.
– Potrwa to tyle, ile musi, przyjacielu – wyjaśnił, odpowiadając na oburzony komentarz robota, który skarżył się, że ma też inne rzeczy do roboty.
Reath podniósł dłoń i Mocą przeniósł na wózek dwie ostatnie skrzynie. To była naprawdę absurdalna liczba artefaktów i taśm, ale mistrz Cohmac pozostał niewzruszony: jego zdaniem bardzo istotne było, aby zachować tak wiele pamiątek z Genetii, jak tylko to możliwe, jako że już wkrótce na planecie wybuchnie najprawdopodobniej wojna domowa. Zakon zazwyczaj nie mieszał się w podobne sprawy, ale mistrz Cohmac uznał, iż petycja złożona przez społeczność akademicką planety jest kusząca, i zdołał ocalić niemal dwie całe biblioteki, a także zbiory artefaktów z jednego z muzeów. Pewnego dnia, gdy sytuacja nieco się unormuje, zakon zwróci artefakty prawowitemu rządowi, jednak do tego czasu miały pozostać na pokładzie Latarni Gwiezdny Blask.
– Wygląda na to, że to już koniec – westchnął mistrz Cohmac, ocierając dłonią spocone czoło. Podobnie jak Reath nadal miał na sobie swój strój polowy, brązową tunikę, zaledwie o odcień ciemniejszą od ciepłej barwy jego karnacji. Jego ciemna broda była nieco zmierzwiona (ostatnie kilka dni na Genetii spędzili, ukrywając się przed rewolucjonistami, którzy zdaniem Jedi byli emisariuszami króla demonów), jednak poza tym wydawał się zadowolony z pracy, jaką wykonali. Ostatni raz Reath widział u niego taką minę jeszcze przed tragedią na Valo i atakiem na nihilskiego Jeźdźca Nawałnicy, Pana Eytę, który po niej nastąpił. Podróż na Genetię była dokładnie tym, czego mistrz Jedi potrzebował po udziale w tak wielkiej bitwie, a Reath czuł pewną ulgę, widząc, że Cohmac sprawia wrażenie nieco mniej zatroskanego niż ostatnimi czasy.
– Może powinniśmy pójść coś zjeść? – zaproponował.
– Po spotkaniu z mistrzynią Avar – zastrzegł Cohmac. – Chciałbym ją spytać, czy ruszyło się może coś w sprawie mojej prośby o sprowadzenie kopii Medytacji mistrzyni Evelyn Qwisp z archiwów na Coruscant.
Reath zdołał stłumić westchnienie, ale jego żołądek zaburczał głośno i słysząc to, mistrz Cohmac się roześmiał.
– Leć, zjedz coś. Złapiemy się, gdy skończę rozmawiać z Avar.
Reath nie czekał, aż jego mistrz zmieni zdanie – ruszył niezwłocznie śpiesznym krokiem do wspólnej mesy. Jedna z rzeczy, za którymi naprawdę tęsknił podczas misji, to prawdziwe jedzenie, zdecydowanie smaczniejsze niż pasty i batony, na które było się skazanym podczas podróży.
Gdy wchodził do stołówki, przywitał go zapach pieczonych warzyw i aromatycznego chleba, i padawan niemal załkał z radości. Strefa jadalna na pokładzie Latarni Gwiezdny Blask była naprawdę imponująca, jak zresztą wszystko na stacji. Przestronne pomieszczenie zastawiono długimi rzędami lśniących stołów, skrupulatnie pucowanych przez droidy serwisowe, podczas gdy przedstawiciele Republiki i inni podróżni wchodzili, jedli i wychodzili. W przeciwległym krańcu stołówki znajdował się kontuar, przy którym droidy kuchenne nadzorowały wydawanie niemal stu różnych dań, podgrzewanych w lśniących, srebrzystych naczyniach. Strefa jadalna była zawsze czynna, bo przez teren stacji przewijały się całe rzesze istot najróżniejszych ras, mających różne cykle dzienne, jednak dziś panował tu mniejszy tłok niż zazwyczaj, więc Reathowi udało się bez czekania zdobyć tacę i bez kolejki podejść do lady z jedzeniem.
Planował zjeść tyle pieczonego harmonikabaczka i świeżo upieczonego ziarnochleba z grubą warstwą niebieskiego masła i jeszcze grubszą warstwą konfitury z żółtych dzwonowoców, ile sam waży.
Załadowawszy tacę jedzeniem, podszedł do długiego rzędu stołów. Zamierzał właśnie usiąść przy jednym z wolnych, gdy zauważył, że macha do niego znajoma zielonoskóra postać. Uśmiechnął się do rozpromienionej Vernestry i zaczął iść w jej stronę, żeby zjeść razem z nią i chłopcem, który jej towarzyszył.
– Reath! Czy poznałeś już mojego padawana, Imriego Cantarosa? – spytała Mirialanka, gdy usiadł obok niej.
Zamrugał z zaskoczenia. Słyszał co prawda, że rycerka wzięła sobie padawana, ale świadomość, że Jedi – którą znał, odkąd byli młodzikami – ma już ucznia, sprawiła, że poczuł się nieco zagubiony… a może i odrobinę nieudolny. Wiedział, że nie jest jeszcze gotów, by przejść próby i zostać rycerzem, jednak pozornie pozbawiona wysiłku skuteczność Vernestry i jej biegłość w niemal każdej dziedzinie wywołały w nim uczucie, iż powinien bardziej się starać. Odsunął na bok nieproszone myśli i skupił się ponownie na rozmowie.
– Nie – zaprzeczył. – Eee, jestem Reath Silas – przedstawił się, machając na powitanie siedzącemu przy stole chłopcu. Na oko dałby mu tyle samo lat, ile miał sam: osiemnaście, ale teraz, gdy zajął miejsce naprzeciwko niego, Imri wydał mu się nieco młodszy. W jego szeroko otwartych oczach i nieco zmartwionym wyrazie twarzy ujrzał coś, co przywodziło mu na myśl jego samego, gdy był młodszy.
Imri odmachał i skupił się ponownie na swoim talerzu, nadal sprawiał wrażenie dziwnie zafrasowanego. Reath podniósł brew i spojrzał pytająco na Vernestrę, która zbyła go jednak, jakby zatroskanie chłopca – cokolwiek go gnębiło – nie miało zbyt wielkiego znaczenia.
– No to… teraz, gdy nie walczę już z droidem łącznościowym, możesz mi w końcu opowiedzieć o Genetii. Czy jest tak piękna, jak mówią? – zapytała rycerka. – Imri, czy to przypadkiem nie twoja ojczysta planeta?
Padawan pokiwał głową, a potem wzruszył ramionami.
– I tak, i nie. Mój ojciec pochodził z Genetii, a moja mama z Hynestii. Zanim moi rodzice oddali mnie do świątyni na tej drugiej planecie, gdy odkryli, że jestem wrażliwy na Moc, mieszkaliśmy po trochu na obu światach. Niewiele pamiętam z tego okresu… – Zmarszczył czoło i wbił wzrok w talerz, jakby nie miał ochoty brać udziału w rozmowie. Reath nie znał go dość dobrze, aby wiedzieć, czy to u niego normalne, a ponieważ nie był zbyt dobry w odczytywaniu emocji otaczających go istot, spróbował się po prostu do niego pokrzepiająco uśmiechnąć.
Mimo to chłopiec nawet nie podniósł na niego wzroku.
– Och, w takim razie sam będziesz musiał nam opowiedzieć, jak jest teraz na Genetii, Reath, chociażby ze względu na Imriego – powiedziała Vernestra.
Zachowanie padawana najwyraźniej w najmniejszym stopniu jej nie dziwiło, bo uśmiechnęła się tylko do niego, ale widok zmarszczonych tatuaży w kącikach jej oczu przypomniał Reathowi niespodziewanie o czasach, w których oboje byli młodzikami. Pamiętał Vernestrę jako cichą, spokojną dziewczynę, wiecznie poświęcającą zbyt dużo czasu na szlifowanie rozmaitych umiejętności i przyswajanie wiedzy. A może właśnie wcale nie zbyt dużo? Miała rangę rycerki, podczas gdy Reath nadal był padawanem, a jego mistrz ani słowem nie zająknął się nawet na temat przygotowań do prób.
Nagle Imri poderwał głowę znad swojego talerza, a wyraz zatroskania malujący się na jego twarzy jeszcze się pogłębił.
– To nic takiego. Ja też się czasem tak czuję… – bąknął, poklepując przy tym pokrzepiająco dłoń Reatha. Maleńka iskra zazdrości, która tliła się wcześniej w piersi starszego chłopca, zgasła, nim zdążyła buchnąć płomieniem, i Reath zamrugał, zerkając podejrzliwie na drugiego padawana.
– Co… co takiego właśnie zrobiłeś? – zapytał go, ignorując wcześniejszą prośbę Vernestry.
– Ja… nic nie zrobiłem – zaprotestował Imri, a na jego blade policzki wystąpił silny rumienie.
– Owszem, zrobiłeś. Ja również to poczułam – wtrąciła Vernestra; jej uprzejmy uśmiech znikł bez śladu. – To było jak… – Wykonała bliżej nieokreślony gest dłonią. – Jak gładzenie… albo kojenie? Ale… co takiego próbowałeś ukoić?
– Ja po prostu… Reath sprawiał wrażenie nieco wzburzonego i chciałem, żeby poczuł się lepiej.
– Ukoiłeś moje rozdrażnienie – stwierdził Reath, zaintrygowany sposobem, w jaki Imri użył Mocy. – Nie tyle je usunąłeś, co… w pewien sposób stłumiłeś.
Vernestra wstała.
– To nie jest właściwe. Imri, nie możesz używać Mocy do manipulowania innymi!
Reath otworzył usta, żeby stanąć w obronie chłopca – nim utracili Lodena Greatstorma, poznał twi’lekańskiego Jedi i wiedział, że podobną technikę stosuje się rzadko, jednak używana w odpowiedni sposób może być naprawdę bardzo przydatna – ale nim zdążył coś powiedzieć, ugryzł się w język, przytłoczony falą emocji, która napłynęła nagle od młodszego padawana.
– Nie chciałem…! – zaczął Imri, ale urwał na widok Vernestry podnoszącej dłonie w geście kapitulacji.
– Spokojnie, Imri. Weź głęboki wdech. Wiem, że mogłeś to zrobić mimowolnie, ale będziemy musieli nad tym popracować, żeby upewnić się, że zdołasz kontrolować te… odruchy. Najpierw jednak… powinniśmy porozmawiać z mistrzem Maru. Możliwe, że będzie wiedział, co takiego zrobiłeś, i znał jakieś ćwiczenia, które pomogłyby ci to opanować. A może znajdziemy coś na ten temat w bibliotece? – Vernestra uśmiechnęła się do Reatha przepraszająco. – Wybacz. Naprawdę chciałam posłuchać opowieści o twojej wyprawie. Od czasu tragedii na Valo wszystkim nam jest ciężko, a to tylko jedna z wielu rzeczy, nad którymi musimy popracować…
– Och, nie przejmuj się. Dobrze było znów cię zobaczyć, Vernestro. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze niebawem. – Ledwie wypowiedział te słowa, dotarło do niego, że to nie była zwykła grzecznościowa formułka, naprawdę chciał ją znów zobaczyć i świadomość tego faktu sprawiła, że zarumienił się lekko.
Imri zerknął na niego z ukosa niezbyt przyjaźnie i Reath zaczął się zastanawiać, czy chłopiec naprawdę potrafi tak łatwo odczytać jego emocje. Odkaszlnął, żeby ukryć zmieszanie; patrząc w ślad za odchodzącą dwójką, poczuł sporą ulgę.
Wiedział, że zakon potępia takie rzeczy, ale nie mógł nic poradzić na to, że Vernestra… cóż, podobała mu się. Była bystra, miła i traktowała zakon równie serio, jak inni mistrzowie. Nie dawało się jej nie lubić. To jednak wcale nie znaczyło, że była obiektem jego westchnień, prawda? Jedi nie mogli zawierać małżeństw ani mieć dzieci, a Vernestra z pewnością traktowała swoje przysięgi śmiertelnie poważnie.
Z jakiegoś powodu pomyślał nagle o Nan, Nihilce, którą spotkał… cóż, wydawało mu się, że to było całe wieki temu. Nagle zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek jeszcze ją spotka i co dziewczyna teraz porabia. Czy w ogóle nadal żyła? A może zginęła w jednej z wielu bitew, które od tamtej pory Nihilowie stoczyli z Jedi i siłami Republiki?
Nie miał pojęcia i nie wiedział w ogóle, dlaczego pomyślał o niej akurat teraz… ani dlaczego właściwie zaczął się zastanawiać nad tym, jak by to było pocałować kogoś. Przypomniawszy sobie, że Nan próbowała mu się przypodobać tylko po to, żeby wyciągnąć od niego informacje, odsunął to dziwne, krępujące uczucie na bok i zabrał się do pałaszowania, wiedząc, że prędzej czy później mistrz Cohmac po niego przyjdzie, a wówczas będzie musiał się skupić na kolejnym zadaniu.
A on nie miał zamiaru zabierać się do pracy o pustym żołądku.
Nan stała na uboczu w świątyni na pokładzie „Elektrycznego Spojrzenia” i przyglądała się spotkaniu Oka z jego Jeźdźcami Nawałnic. Podobnie jak na całym statku, tutaj również panował półmrok, a powietrze przesycała nikła woń rdzy i rozkładu. Niegdyś ten obiekt był miejscem kultu, chociaż Nan nie rozpoznawała żadnego z symboli wyrytych w ścianach. Jeszcze jakiś czas temu Oku z pewnością nie przeszłoby nawet przez myśl, by zaprosić Jeźdźców Nawałnic na pokład swojego okrętu, jednak w ciągu kilku ostatnich miesięcy Republika i jej Jedi poważnie przetrzebili liczne tajne bazy Nihilów, zmuszając ich do mobilizacji i reorganizacji szeregów.
– Nie powinnaś tu być! – szepnął do niej chłopiec o kilka lat młodszy od niej; większość twarzy przesłaniała mu szopa jasnych kosmyków.
– A ty? – odcięła się, przygładzając własne ciemne włosy i udając, że kompletnie nie przejmuje się złośliwym komentarzem. Krix miał rację. Teoretycznie nie powinna tu przebywać, ale jeśli ten wkurzający mały mynock zamierzał się tu kręcić, żeby podsłuchiwać, to ona nie mogła być gorsza. – Lepiej się odczep, zanim zarobisz nożem między żebra.
Nim chłopak się cofnął, parsknął cicho i mimowolnie zaczęła rozważać w myśli różne scenariusze zakończenia jego żałosnego żywota, chociażby po to, aby usunąć z tego pomieszczenia jego smród.
Jej doświadczeniami z ostatniego roku można by obdzielić setki istot – czuła się, jakby przeżyła w tym czasie kilka żyć. Walczyła z Jedi i napadała na stocznie. Zgromadziła dla Oka więcej danych niż którykolwiek z jego zaufanych szpiegów. Jej młody, niewinny wygląd i umiejętność kłamania bez zająknięcia czyniły ją wręcz niezastąpionym źródłem informacji. Była w stanie przekonać dosłownie każdego, by uwierzył w to, co chciała, i wykorzystywała tę zdolność bez skrupułów w imieniu Oka, Marchiona Ro.
Uczciwie zapracowała na miejsce u jego boku… w przeciwieństwie do Kriksa, który był obślizgłą szumowiną o koślawych zębach, spędzającą więcej czasu na stwarzaniu problemów niż przynoszeniu chwały Burzy. Nan naprawdę miała ochotę zamordować tego bladego dupka, ale bała się, że Ro z jakiegoś powodu może na nim zależeć, więc zamiast tego łypnęła tylko na chłopaka spode łba, mając szczerą nadzieję, że prędzej niż później skończy po złej stronie lufy blastera.
– Dlaczego dochodzą mnie słuchy o stratach w naszych ludziach na Dalnie? – pytał Marchion Ro, usadowiony w potężnym fotelu stojącym naprzeciwko miejsc zajmowanych przez jego Jeźdźców Nawałnic i sprawiający wrażenie kompletnie znudzonego rozmową. Nan przechodziły ciarki za każdym razem, gdy widziała go w tym wydaniu: bez hełmu, z czarnymi włosami spływającymi swobodnie na jego nagą, chropawą skórę i naznaczone gwiezdnymi symbolami ramiona. Jego pozbawione wyrazu oczy były czarne jak kosmos, a Nan stała dość blisko, by dostrzec, jak ledwie zauważalnie strzyże uszami. Nikt nie wiedział, z jakiego gatunku pochodzi. A każdy, kto o to pytał, kończył jako zimny trup. Marchion Ro był równie piękny, co zabójczy, i Nan cieszyła się, że spotkało ją szczęście dzielenia z nim przestrzeni.
– To po prostu kolejny spisek Republiki, próbującej zamaskować fakt, że wygrywamy – oświadczył najnowszy nabytek pośród Jeźdźców, Kara Xoo, brutalna Quarrenka, która uważała tortury za coś w rodzaju sportu widowiskowego. Nan podobał się sposób jej działania, polegający głównie na dużej dawce zdrowej rozwałki, doprawionej szczyptą grabieży. Ten jeden raz, gdy miała okazję uczestniczyć w napadzie wraz z jej Nawałnicą, świetnie się bawiła, nawet jeśli nie obłowiła się zbytnio. Awansu na Jeźdźczynię Xoo dochrapała się zaś tylko dlatego, że po ataku na Valo wszelki słuch po Panie Eycie zaginął. Większość Nihilów uznała, że nie żyje. I właściwie nikt specjalnie za nim nie tęsknił.
– Skoro tak, to dlaczego twoja flota została zredukowana do zaledwie dwudziestu statków? – spytała Lourna Dee. Podobnie jak Ro umościła się w swoim fotelu wygodnie i sprawiała wrażenie totalnie wyluzowanej. Lourna była Twi’lekanką o skórze w niezdrowym odcieniu zieleni, ubraną w nieodłączny pancerz i znacznie niebezpieczniejszą, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka, a każdy przeciwnik, który zlekceważył jej brutalność, słono płacił za swój błąd. Nie chełpiła się ani nie przechwalała jak Kara czy poprzedni Jeździec Nawałnicy, Pan Eyta; zamiast tego uśmiechała się jedynie milutko, a potem z zimną krwią zabijała każdego, kto ją wkurzył. Członkowie jej Nawałnicy byli równie zabójczo skuteczni, jak ona, i tak samo skryci. Jednocześnie Lourna jako jedyna spośród grona Jeźdźców sprawiała, że Nan czuła się nieswojo. I to wcale nie dlatego, że Twi’lekanka była tak niebezpieczna, tylko dlatego, że czasem zdarzało jej się mówić z akcentem wyższych sfer z Hosnian Prime. Nieważne, jak mocno Nan starała się odkryć sekrety Lourny, jej wysiłki nieodmiennie spełzały na niczym.
– Dwadzieścia statków? – powtórzył Oko, prostując się w swoim fotelu. – Kto dowodził tym atakiem?
– Ja – zgłosił się jeden z Nihilów, Ithorianin. – Straciłem połowę Błyskawicy i całą moją Burzę. – Jego jednostka translacyjna punktowała słowa serią trzasków. – Nie mieliśmy szans. Nawet z silnikami Ścieżki.
Nadal miał na sobie swoją maskę, co w oczach Nan było rażącym brakiem szacunku wobec lorda Ro. „Elektryczne Spojrzenie” było najbezpieczniejszym statkiem w całej galaktyce. Jedi zdołali co prawda najechać ich bazę na Grizalu, a także szereg bezpiecznych kryjówek, z których korzystali Nihilowie, jednak „Spojrzenie” pozostało wciąż nieodkryte, a niektórzy z młodszych Nihilów zaczynali już poszeptywać po kątach, jakoby Marchion Ro był kimś więcej niż tylko zwykłą istotą.
Nan nie podejrzewała Oka o żadne nadnaturalne zdolności, ale – podobnie jak ona – należał do osób, którymi kierowała przede wszystkim wola przetrwania, i wiedział, jak planować swoje działania adekwatnie do tej potrzeby, realizując bezustannie kilka konceptów jednocześnie. Podobało jej się to i podziwiała tę umiejętność.
Marchion Ro podniósł jakiś przedmiot leżący koło jego fotela i cisnął nim w Ithorianina. Nan zdołała dostrzec tylko przelotny błysk, nim obiekt przylgnął do maski pirata, który natychmiast do niego sięgnął, próbując go oderwać. Teraz Nan widziała, że to jeden z lepkich ładunków, których Nihilowie używali czasem, aby przedrzeć się przez wyjątkowo dobrze chronione śluzy powietrzne.
Ithorianin nie zdążył wykrztusić nawet słowa; już za chwilę górna połowa jego ciała zmieniła się w krwawą miazgę, a siła wybuchu poraziła istoty z jego grupy, które miały to nieszczęście, że stały za blisko niego. Żaden z pozostałych Nihilów nawet nie drgnął – impreza, podczas której nikt nie zginął, była kiepską imprezą.
– A skoro już mowa o statkach… Lourno? Gdzie ta broń, którą mi obiecałaś? – zagadnął Ro, odwracając się do Jeźdźczyni Nawałnicy w tej samej chwili, w której Kara dała gestem znak swoim ludziom, aby wynieśli ciała. Jej Nawałnica pomniejszyła się właśnie o co najmniej jedną Błyskawicę, ale Marchion Ro zupełnie się tym nie przejął. – I moi Jedi? Teraz, gdy straciliśmy tego poprzedniego, nasz nadworny oprawca męczy mnie o kolejne obiekty do swoich testów. Wolałbym, żeby nie zaczął szukać ochotników tam, gdzie nie trzeba…
Lourna wzruszyła ramionami, idealnie obojętna.
– Gdy w grę wchodzi nauka, pośpiech jest niewskazany, Ro. Nadal mapujemy trasy w tym regionie. Co się zaś tyczy Jedi… pracuję nad tym. Jak zapewne doskonale wiesz, w polityce wszystko toczy się nieznośnie wolno. Musisz jednak wiedzieć, że współpracuję z Grafami od dawna i wiele nas łączy. Dostaniesz swoje obiekty.
– Broń jest ważniejsza od Jedi – zastrzegł Ro. – Republika ma więcej niż dość naszych silników Ścieżki, aby rozpocząć dogłębną analizę. To jedynie kwestia czasu, nim rozgryzą działanie Ścieżek. – Oko wciąż sprawiał wrażenie znudzonego, jednak bębnienie jego obsydianowych szponów o poręcz fotela zdradzało lekkie zniecierpliwienie. – Obiecałaś mi, że znajdziesz sposób, by temu zapobiec.
– I właśnie taki efekt osiągniemy dzięki Sercu Grawitacji – zapewniła go Lourna. – Jednak nie zapoznawszy się dokładnie ze wszystkimi szlakami w tym sektorze, wskóramy jedynie tyle, że zaszkodzimy samym sobie. Otrzymałeś ładunek coaxium, zgadza się?
– Tak, ale powierzyłem ci inne zadanie – stwierdził Ro, na co Lourna Dee uśmiechnęła się półgębkiem.
– Gdybyś zapewnił mi wsparcie swojej sawantki, mogłabym szybciej zrealizować ten projekt…
Grymas na twarzy Ro zmienił się w coś na kształt zaskoczenia.
– Tak?
– Owszem. Tylko ona zna nawet najmniej uczęszczane Ścieżki, nieprzeliczone trasy biegnące przez nadprzestrzeń. Może nam pomóc wytyczyć i prześledzić skoki energii w tym rejonie. To przecież właśnie ona zaproponowała sektor Berenge…
Ro wyprostował się jeszcze mocniej, czujny i podejrzliwy.
– Och, czyżby? A więc zaczęłaś wtykać nos w nie swoje sprawy, Lourno?
– Nic podobnego – zaprzeczyła. – To Ścieżka, o którą prosiłam cię po Valo. Zapomniałeś już?
Jej pytanie niebezpiecznie ocierało się o bezczelność i wiedział o tym każdy ze zgromadzonych. Wszyscy jak jeden mąż wstrzymali oddech i zaczęli przestępować nerwowo z nogi na nogę, zastanawiając się, czy Ro potraktuje jej słowa jako groźbę, czy też puści tę zniewagę płazem. Nihilowie zawsze byli gotowi do walki, ale teraz, gdy ich szeregi niebezpiecznie topniały, zdaniem Nan niemądrze było prowokować otwarty konflikt.
Wiedziała jednak, gdzie celować, w razie gdyby wywiązała się walka. Stojący po przeciwnej stronie Krix jakby czytał jej w myślach, bo właśnie w tej chwili spojrzał w jej stronę; podchwyciła jego spojrzenie i obnażyła zęby w drapieżnym grymasie…
Jednak Ro uśmiechnął się tylko, obdarzając Lournę wyszczerzonym uśmiechem, a potem opadł na oparcie swojego fotela.
– A czemuż to miałbym udostępniać ci moją sawantkę? Co będę z tego miał?
Twi’lekanka usiadła, prostując się bardziej, i posłała Ro chytre spojrzenie.
– Jak sądzisz, skąd zdobyłam coaxium? Broń jest już bardzo skuteczna, ale nie dość dokładna. Lepsze mapowanie w połączeniu z lepszym wywiadem zapewnią nam znacznie cenniejsze łupy. A broń… może być naszym najpotężniejszym atutem w walce, gdy następnym razem przyjdzie nam się zmierzyć z Republiką. Byłoby w końcu bardzo… niefortunnie, gdybyśmy dali się ponownie zaskoczyć, tak jak Pan nad Cyclorem.
Szpony Marchiona Ro zazgrzytały o metal podłokietników. Wspominanie ich porażki na Grizalu było bardzo ryzykownym posunięciem – zginęło wówczas mnóstwo Nihilów, a od tamtej pory ich rozproszone siły były zmuszone do bezustannej ucieczki.
– Oko, widzę, że cię rozgniewałam – przyznała potulnie Lourna, skłaniając głowę. Jej wcześniejsza buńczuczność zmieniła się w mgnieniu oka w służalczość. – Chciałam ci tylko uzmysłowić, że z powodu zaplanowanych na najbliższy okres wypraw nie powinieneś raczej potrzebować dostępu do nowych Ścieżek. Z pomocą twojej sawantki moglibyśmy lepiej przygotować broń, tak aby była gotowa, gdy wrócisz ze swoich ekspedycji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki