Stara kobieta i smok - Marcin Przybyłek - ebook

Stara kobieta i smok ebook

Marcin Przybyłek

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na początku była Nologia. Wszechobecna, wszechwładna, wszechmocna. Tkwiła w ciele, umyśle i duszy wszystkiego, co żyło – ludzi, zwierząt, roślin. A potem przyszła Zagłada. Cywilizacja, która wznosiła się na ramionach kodów i algorytmów, upadła, pozostawiając po sobie świat pełen szczątków sieci i strzępów zapomnianej technologii.

Minęło tysiąc lat. Nieliczni wciąż widzą ikony wiszące w powietrzu, czują ich działanie, potrafią używać widm Prastarych. Nazywają ich czarownikami. Wśród nich jest Stara Kobieta i jej Uczeń – wiedzący więcej, niż powinien. Są też Smoki – tajemnicze drapieżniki, których boją się nawet najodważniejsi. Razem wkraczają w wir wydarzeń, które mogą odmienić oblicze Uropy, sterroryzowanej przez tę, której imienia lepiej nie wymawiać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1117

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tomkowi Piątkowi za „Księgę Ocalenia”,

dr Annie Traut-Selidze za nieocenione konsultacje biologiczne

oraz Borysowi Zajączkowskiemu,

Krzysztofowi Baranowskiemu,

a także Grzegorzowi Chlebdzie

za nieustające cudowne wsparcie

Marzenie starej kobiety

Teraz

Liana, stara łowczyni smoków, kołysała się statecznie w siodle, dosiadając karego ogiera zwanego Skierką, chociaż ci, którzy znali rodowód jednorożca, wiedzieli, że nazywa się Rodrigo.

– Skąd wiemy, że jesteśmy bezpieczni? – spytała.

Jazon jechał obok niej na jabłkowitej klaczy, której gdy spadła na ziemię jako mokre od wód płodowych źrebię, dano na imię Łajka, a że chłopak nie miał drygu do nazywania rzeczy czy stworzeń, przyjął ten fakt z pokorą.

Rozejrzał się. Znajdowali się w mierzącej mniej więcej pięćset etrów długości niecce, porośniętej wysokimi trawami poprzetykanymi błękitnymi chabrami, agawami, krwawymi makami i fiołkowymi kąkolami. Wśród nich wznosiły się pojedyncze, majestatyczne cedry, wyglądające, jakby ich poskręcane konary dźwigały zielone, płaskie chmury listowia. Gdzieniegdzie wśród łagodnych pagórków stały cyprysy przypominające zielone płomienie i sterczały sztywne, podobne do pałek kaktusy. Położony na prawo od nich, czyli na wschód, rzadki dębowy las oświetlony był ukośnymi promieniami chylącego się ku widnokręgowi słońca. Wiało od wschodu na tyle mocno, że przekwitające kwiaty gubiły płatki, które wirowały w ukośnych złotych promieniach. Był wrzesień. Największe upały minęły, niemniej nawet niskie słońce grzało skórę mocno i natrętnie, jakby nie chciało, by ktokolwiek zapomniał, że ono nigdy nie zasypia i nawet zimą potrafi spiec skórę.

– Jest po… – Jazon przyjrzał się tarczy słońca – chronie siedemnastym. Smoki słabiej widzą o tej porze, zwłaszcza gdy świeci im w pysk. Poza tym czerwień zachodu najlepiej ładuje… energię w ich oczach.

Kobieta spojrzała sceptycznie na ucznia.

– Skąd to wiesz?

Młodzieniec potrząsnął głową i przetarł powieki, jakby chciał z nich wyrwać gnieżdżące się tam widma.

– Po prostu… wiem. Smoki – podjął, pragnąc odwrócić uwagę bwany od swoich zdolności – są też zajęte ładowaniem magicznych wyrostków na grzbiecie.

Liana popatrzyła na chłopaka, jak gdyby widziała go po raz pierwszy. Miał płowe, krótkie i zmierzwione włosy, naiwne spojrzenie niebieskich oczu, ładnie wykrojone usta, coraz bardziej zaznaczającą się kwadratową szczękę i szramę przez pół lewego policzka, od kości jarzmowej do żuchwy, ślad po ostatnim polowaniu. Jazon miał w ciele wyjątkowo dużo, jak to określał, „magii” i rana już się regenerowała dziesiątkami ledwie widocznych opalizujących strun ściągających brzegi cięcia dokonanego zaurzym pazurem.

– Ile razy ci mówiłam, żebyś nie używał słowa „magia”?

– Przepraszam.

– Nie przepraszaj, wciórności, tylko wbij sobie do łba, że magia nie istnieje.

Chłopak zerknął na nią niepewnie, zamrugał i wyszeptał:

– Istnieje. Wszędzie. Dookoła.

Liana prychnęła, wtykając niesforny kosmyk sztywnych siwych włosów za ucho.

– Magia to coś wykraczającego poza system. Niewytłumaczalnego. Obok, rozumiesz? Nologia prastarych nie jest magią.

– To tylko słowo, pani.

– Które ma inne znaczenie niż „magia”. Nologia to pozostałość po ich technice. Nie jest „magiczna”.

Jazon pokręcił z zakłopotaniem głową.

– Jakbym powiedział w resto „nologiczne wyrostki smoka”, ludzie by mnie wyśmiali.

– Ludzie to idioci, Jazon, powtarzam to chyba tysięczny raz. A wiesz, że tysiąc jest paskudną liczbą.

Chłopak spuścił wzrok.

– No wiem…

– Jak jesteś ze mną, tylko ze mną, nie mów, że coś jest „magiczne”. Używaj właściwego terminu. I potem, jak sam będziesz nauczał, rób to porządnie, nie po wsiowemu.

Chłopak chrząknął, nie podnosząc oczu.

– Tak, pani Liano.

– Unieś wzrok. Nie trać czujności.

Jazon natychmiast się wyprostował, starając się nie drażnić nauczycielki przekonywaniem, że nie musi patrzeć, by czuć, co się wokół dzieje.

– A mazoni? – podjął z przekory, strofując się w duchu, że nadmiernie drażni bwanę. – Oni też są nologiczni?

Stara kobieta chwyciła łęk siodła i się uniosła. Coraz mocniej bolało ją sterane krocze, a odparzenia w pachwinach od wpijających się w uda skórzanych nabiodrków nie chciały się wygoić. Była zmęczona bólem, ale nie zamierzała tego pokazać uczniowi. Co go obchodzi jej joni?

– Nie wiem – odparła cicho.

– Oni odkrywają różne rzeczy, a przecież…

– Spotkałeś jakiegoś? – warknęła.

– Nie.

– Ja tak. Wiesz, co mówią?

– Że…

– Koicą to, co wyznawcy Smoka Królewskiego. O bogu i innych pierdołach.

– Ale…

– Zatem dlaczego jesteśmy bezpieczni? – przerwała, maskując rozdrażnienie nie tyle dociekliwością ucznia, co niewygodą ciała.

Chłopak wciągnął w nozdrza powietrze pachnące miętą i rozmarynem.

– Wiatr, słońce, płeć.

Kobieta znowu poprawiła się w siodle, klnąc lewy bark, który od pół roku ćmił tępą torturą i nie chciał przestać strzelać, zwłaszcza gdy unosiła ramię.

– Brawo – odrzekła, tylko trochę obniżając ton. – Trójca łowcy. Rozwiń.

– Idziemy pod wiatr. Słońce świeci zza naszych pleców. Mamy do czynienia z samicą. To dobrze. Smoczyca niechętnie pójdzie z wiatrem i pod światło.

– Przypomnij sylabus wiatru, słońca i płci.

– WaSP. Osa w języku andanai.

– A dalej?

– WooDS – szepnął uczeń. – Las.

– Co oznaczają W, D i S?

– Wywiad, diagnoza, solucja.

Czarny ogier łowczyni spojrzał na Lianę rubinowymi ślepiami. Czaiła się w nich niepewność. Wyczuł, że jest skupiona na rozmowie i przestaje obserwować otoczenie. Potrząsnął potężnym łbem. Błysnął wyglądający jak wykuty z żelaza, ujęty w dwa mosiężne pierścienie róg na jego masywnym czole. Jeszcze dwa lata temu jego pani nie pozwoliłaby sobie na rozkojarzenie.

– Ciii, Rodrigo, ciii. – Pogłaskała go delikatnie po olbrzymiej szyi, używając rodowego imienia, żeby go uspokoić. Jednorożec je pamiętał i był wdzięczny, gdy go używała. – Zatrzymajmy się – chrypnęła i ściągnęła wodze. – Skoro mowa o diagnozie, skąd wiemy, że to smoczyca, nie smok?

– Nie zmienia miejsca pobytu od dwóch miesięcy.

– Znaczy ma tu leże, tak?

– Tak.

– Hm. A jak powiem, że ma nie jajo, tylko młode?

Chłopak pokręcił głową.

– Poluje raz na tydzień. Na krowy, owce, świnie. Czyli wysiaduje. Nie chce, żeby jajo się wychłodziło. Gdyby było młode, polowałaby raz na dwa dni albo częściej, bo musiałaby je karmić.

– Czasami z jaja nie wychodzi dziecko, tylko coś innego. Widma albo bardzo dziwne… rzeczy. Co by było wtedy?

– Żerowałaby raz na trzy dni.

– Brawo. Jaka jest zasada jaja?

– Nie należy przy nim przebywać ani przy nim walczyć.

– Bo?

– Zakłóca nologię, zachodzą tam… podobno… nieprzewidywalne… zjawiska.

– To twoje pierwsze jajo. Uważaj.

– Tak, pani.

– Co jeszcze wiemy?

– Że to smok błękitny, być może przechodzący w czerwonego. Gubi łuski u nasady czerwone, a na końcu niebieskie.

Liana uśmiechnęła się, krzywiąc wąskie usta.

– Nie odwrotnie?

– Nie. Rosną u nasady pyska. One pierwsze zdradzają oznaki przemiany. Są długie i gdy smok rozwiera paszczę, żeby chwycić zdobycz, zdarza się, że je zgubi.

– Jakie są oficjalne nazwy smoków błękitnych i czerwonych?

– Smok Zenitu i Zmierzchu. Czasami nazywają je szafirowymi i rubinowymi.

– Do jakiej grupy należą?

– Smoków grodowych.

– Skoro błękitny przechodzi w czerwonego, to znaczy, że…?

– Jaskółcze Gniazdo ma problem z rolnictwem i pewnie z przeludnieniem.

Liana zgrzytnęła zębami.

– Mówiłam. Ludzie to idioci. A skoro mowa o idiotyzmie, co rzeczeni ludzie sądzą o smoczych łuskach?

– Uważają je za afrodyzjak. Właśnie dlatego udaliśmy się do…

– Kramu z syfem.

Chron wstecz

Herman Stott, handlarz afrodyzjakami, który przejął interes od swojego tatunia, który odziedziczył go z kolei po swoim przodku i twierdził, że tradycja ta sięga czasów andanai, człowiek pełen dobrych intencji i korzystnych fluidów, od lat dostarczający mieszkańcom Jaskółczego Gniazda pierwszorzędnych preparatów na „lingi stojenie i joni skwierczenie”, patrzył z szerokim uśmiechem, jak przez zebrany na targu barwny tłum zbliża się do jego straganu para prowadząca za uzdy rosłe rony. Ludzie chowali się przed wrześniowym słońcem pod rozpiętymi między ścianami domów pasiastymi żaglami. Odziani w luźne szaty i chłodzący oblicza wachlarzami, rozstępowali się przed olbrzymimi bestiami i ciekawie taksowali przybyłych. Stott także. Biały, poznaczony szarymi okrągłymi plamami ron wiedziony przez chłopaka był zaopatrzony w dwa metaliczne, błękitne, powykręcane rogi, a więc była to klacz. Po piersi potwora pełgały nologiczne metalowe sześciokąty, stanowiące jego pancerz. Nazywali je… Stott zastanowił się, gładząc potężny, szczeciniasty podbródek… nolarmami. Tak… Nolarmy. Połyskliwe cudeńka. Leżały gładko i równo, znaczy, że magia w zwierzęciu jest zdrowa. Racice rona były, podobnie jak rogi, cyjanowe, masywne, błyskały metalicznym polerem. Usame, pomyślał. Usame! Zdrowe rogi, piękne racice! Każda waży więcej niż pięć logramów! Sześć! Tyle dobra! Błyskający granatem czarnej sierści potwór starej kobiety miał jeden długi i spiralnie skręcony żelazny róg, ozdobiony dwoma mosiężnymi pierścieniami. Metalowe elementy zbroi drgały na nim, jakby gotowały się do boju. Racice były także niczym wykute z żelaza i aż prosiły, by je odciąć i przekazać rogownikowi do obróbki. Zacny ogier, zacny ogier. I te rubinowe oczyska! – myślał Stott, szacując, na ile uncji proszku przerobiłby jego róg. Za chwilę przeniósł wzrok na gości. Stara kobieta o długich siwych włosach spiętych rogową klamrą w koński ogon ubrana była w skórzane płyty osłaniające pierś, biodra, podudzia i przedramiona. Z biodrowego ochraniacza zwisały podłużne skórzane pasy, przeplatane barwnymi taśmami, co sprawiało, że ta część pancerza wyglądała jak spódniczka. Podobne kolorowe taśmy zwisały z osłon jej ramion, dzięki czemu każdy ruch kobiety wydawał się mieć więcej gracji niż w rzeczywistości. Przez elementy pancerza przebiegały taśmy nologicznej uprzęży, która zapewne pomagała jej obsługiwać oręż łowców. Umięśniony brzuch miała częściowo odkryty i osłonięty metalową siatką, bo kto by wytrzymał w pełnej zbroi we wrześniu. I tak musieli się męczyć. Z pewnością byli draquillami wezwanymi przez mera. To pewne jak łanka, pewne jak łanka… Oczy Stotta, niczym rozpędzone liczydła, coraz sprawniej lustrowały shikaaree i kroczące obok nich bestie. Jej ron miał u boków dwa olstra. W jednym tkwiła kusza, nie jakaś zwykła, ale nologiczna, zwana przez nich msalabą, poznaczona błękitem złączy i aż skwiercząca od magii. W drugiej obwisał zawieszony wzdłuż boku rona olbrzymi miecz. Talavaar. Na zadzie potwora pęczniały ciężkie skórzane juki nabijane ćwiekami. Chłopak był odziany podobnie do niej, a jego klacz posiadała identyczne oprzyrządowanie. Mistrzyni i uczeń, stwierdził Stott. Jak to oni mówią, bwana i vidari. Chodzące góry złota, góóóry złota, usame, usame, usame! Jeśli chłopak posiada to samo co ona, znaczy, że wziął kredyt, a więc niby bogaty, ale pewnie skąpy, bo kredytowiec. Ona z kolei wypłacalna, ale, cluj-napoca, nie wygląda na taką, której zależy na solidnym wsadzie. Za stara. Musiała być jurna nawet paręnaście lat temu, tak, była ładna, to oko, ta sylweta wcale niczego, wciąż bym zanurzył, ocenił Stott, jednak widać po zaciętej gębie, że nie przywitałaby mnie z radością. Nici z interesu… Handlarz cmokał, żując liście mięty, bo tatunio uczył, że przy straganie oddech trzeba mieć świeży i zachęcający, a nie jadący czosnkiem czy, broń Gideo, śledziem! Stott nie zamierzał się poddać. Dobrego kupca obowiązuje zasada etra: masz człeka etr od siebie? Znaczy, że to potencjalny klient albo ktoś, kto zna ewentualnego nabywcę. Nie lekceważ go, bo nigdy nie wiesz, kiedy trafi się złoty interes.

– Witam zacnych gości! – rzucił na powitanie, jowialnie się uśmiechając i prezentując dwa mosiężne oraz jeden miedziany ząb. – Herman Stott, najlepszy w okolicy specjalista od seksu hetero, homo tudzież zoo…

– Dzień dobry, wytwórco – przerwała mu kobieta, zerkając na powiewający w słabym przeciągu targowiska proporzec zwieszający się z dachu straganu i potwierdzający przynależność Stotta do Gildii Wytwórców Jaskółczego Gniazda.

Swoim oschłym tonem potwierdziła przypuszczenia mężczyzny, że nie będzie z nią interesu. Stott miał ucho do tembru. Nologiczne ucho.

– Podobno – podjęła – wiesz coś o smoku, który osiadł tu dwa miesiące temu.

– Iii, co ja tam wiem! Widzę, że mamy tu specjalistów! Cech Rajin? – spytał, wskazując wypalony na osłonie piersi kobiety znak tomoe, czyli koło podzielone na trzy wirujące łzy.

– Jesteś dobrze zorientowany, wytwórco.

– To dziedziczne. Mam w sobie sporo magii, tak mówił tatunio, a i sam grobykowi spod ogona nie wypadłem, więc co wiem, to wiem.

Kobieta spojrzała z ukosa na chłopaka, jakby handlarz wypowiedział nieobyczajne słowo.

– Podobno zbierał pan coś w miejscu, gdzie żerowała bestia? – odezwał się młodzieniec melodyjnym głosem.

Herman mimowolnie otaksował go pod kątem zapotrzebowania na jego produkty. Chłopak miał może szesnaście lat. Czyli jurny, oj, jurny, z pewnością wciąż o tym myśli, jak to młodzież…

– Tak – odparł Stott. – Dwubarwne łuski.

– Możemy zobaczyć? – spytała kobieta.

Mężczyzna, zanim odpowiedział, spokojnie odetchnął. Wiedział, że zrobienie pauzy wzmaga zainteresowanie klientów, nawet jeśli nie są klientami.

– Oczywiście – sapnął. – Mam jeszcze dwie niesproszkowane na dowód dla moich klientów, że nie daję im byle kaka, niech mi panicz wybaczy.

– Wybacza ci – rzekła Liana. – Możesz pokazać?

Zerknęła na wojów, którzy wychynęli zza straganu Stotta. Powolnym krokiem spacerowali wokół targowiska, chowając się pod markizami budynków stłoczonych dookoła brukowanego placu. Białe koszulki, które powiewały na ich lekkich, choć żelaznych pancerzach, wskazywały, że należą do Gildii Kupieckiej, z pewnością roztaczającej opiekę nad targowiskiem. Byli to mężczyźni w sile wieku, trzymający szpiczaste hełmy pod pachami i wachlujący twarze wełnianymi chustkami. Pozowali na znudzonych, jednak tak naprawdę, jak oceniła Liana, byli napięci, najprawdopodobniej z dwóch powodów. Po pierwsze, w pobliżu Jaskółczego Gniazda pojawił się smok, a to oznacza zagrożenie nie tylko dla grodu, lecz także bezpośrednio dla nich. Jeśli shikaaree nie poradzą sobie z bestią, a ta uderzy na miasto, stawić jej czoła będzie musiała drużyna grodu. Czyli między innymi oni. Chociaż należeli do obsady targowiska, z pewnością będą zmuszeni wesprzeć oddziały wież strażniczych. Liana nie wierzyła, by jakakolwiek grupa miejskich wojów mogła poradzić sobie ze smokiem na otwartej przestrzeni. Te janavari były za silne, za wielkie, za szybkie, za odporne. Jeśli nie znało się na nie sposobu, było mało prawdopodobne, by strzały z balist czy łuków mogły je powalić. Chociaż krążyły plotki, że ten lub inny gród zabił potwora bez pomocy shikaaree, nigdy nie widziała tego na własne oczy, więc wątpiła. Można było smoka odegnać, ale znacznie trudniej było go zniechęcić czy zabić. Czerwony potwór zlatywał na miasto, niszczył parę, czasami paręnaście domów, mordował kilkudziesięciu ludzi i odlatywał, czasami poraniony, a często bez zadrapania, bo ludzie srali w gacie wobec jego majestatu, wszystko jedno: zbrojni czy kmiecie. Patrolujący targowisko woje patrzyli więc na Lianę i Jazona trochę z nadzieją, trochę z ulgą, trochę z zazdrością. Łowczyni błyskawicznie zlustrowała ich oprzyrządowanie i stwierdziła, że w Jaskółczym Gnieździe albo nie ma samitha, albo wojom sprawującym pieczę nad targiem nie przysługuje lepszy rynsztunek. Rudy mężczyzna, najwyraźniej młodszy stażem bądź rangą, chciał iść dalej, ale drugi, czarnowłosy, ozdobiony długim wąsem, zatrzymał tamtego, zatknął kciuki za ciężki pas otaczający masywne biodra i stał spokojnie, kołysząc się z pięt na palce i z powrotem, i przyglądał się rozmowie łowców ze Stottem. Było to zachowanie w pełni racjonalne: w grodzie, na strzeżonym przez nich terenie, pojawili się zbrojni prowadzący rony, bestie niemal dwukrotnie większe od koni. I chociaż musiał wiedzieć o ich wjeździe naczelnik bram, należało mieć na nich baczenie. Liana, uznawszy, że woje nie czynią niczego niezgodnego ze zdrowym rozsądkiem, przeciwnie, zachowują się odpowiedzialnie i sensownie, uśmiechnęła się pod nosem, wyrażając cichą aprobatę. Przestała na nich zerkać i spojrzała pytająco na specjalistę od spraw seksualnych.

Ten zaś sięgnął pod ladę i wyciągnął spod niej długie płócienne zawiniątko. Położył je delikatnie na dębowej ladzie, odwinął i oczom łowców ukazały się dwa długie na łokieć wrzeciona połyskujące metalicznym błękitem i czerwienią.

– Nie podróba, klnę się na nologię – oświadczył handlarz, głośno świszcząc przez mięsisty nos.

– Znasz to słowo? – spytała stara kobieta.

– Proszę mnie nie obrażać, szanowna pani.

– Stott, pokazujesz łuski smoka?! – zagdakał ktoś za ich plecami.

– Skoicaj, pierdunie! – odparł Herman, spluwając na bruk targowiska.

Jazon zwrócił wzrok na gapia. Był to człowiek w nieokreślonym wieku, owinięty kilkoma zawojami lekkiej białawej czy może raczej szarawej szaty, zaopatrzony w żółty turban. Ogorzałą twarz miał wychudzoną, a uzębienie pozbawione kilku istotnych elementów.

– Daj popatrzyść!

– Śmierdzisz, Zych, gości odstraszysz – warknął Herman.

– Ej tam, nie odstraszę, oni gorsze paskudy widzieli, cluj-napoca, jakie sprzęty, jakie sprzęty, usame, usame! – zachrypiał Zych, patrząc na oprzyrządowanie, którym obwieszone były rony Liany i Jazona.

Kobieta drgnęła, widząc żylaste ręce mężczyzny wyciągające się do skórzanych sakw wiszących na zadzie Rodriga.

– Nie, łaskawa pani, nie tknę tych skarbów, ale niech się nasycę, niech się nasycę, mam pamięć, łaskawa pani, mam pamięć Smoka Królewskiego, zapamiętuję wszystko, wszystko, Zych się nazywam, przepraszam, że przeszkadzam, usame, usame, co za skarby, co za skarby, no pokaż, pokaż, Stott, te łuski i skoicam, przepraszam łaskawych gości…

Pilnujący targu woje wykonali krok w jego kierunku.

– Stott, potrzebujesz pomocy? – zagrzmiał basem posiadacz sumiastych wąsów.

– Nie, Jurand, dobrze jest, znamy się z Zychem, nie narobi kłopotów.

– Na pewno?

– Na pewno, Jurand, dziękuję za troskę.

– Po to jesteśmy.

I woj odstąpił, ale nie odszedł, przytrzymując rudzielca w miejscu.

Tymczasem Zych wyciągnął drżącą szyję i zaczął spijać widok czerwono-błękitnych smoczych łusek, jakby ich obraz był czymś w rodzaju eterycznego pokarmu, który można zassać oczami. Jazon przyjrzał się mężczyźnie. Ale inaczej, niż robią to ludzie. Przyjrzał się po swojemu. I zrozumiał, że chudzielec najprawdopodobniej potrafi spamiętać wielką liczbę widoków, dźwięków, zapachów i innych zmysłowych doznań, a potem z niewiarygodną dbałością o szczegóły je odtworzyć. Był imagiem.

Jazon przyglądał mu się także z innego powodu. W Kalabrii, mieście, gdzie rezydował Klan Rajin, nie było ludzi takich jak Zych, ale znał grody, w których pozwalano na podziały społeczne na tyle głębokie, że zagnieżdżała się w nich, za zgodą ogółu, biedota. Jaskółcze Gniazdo wydawało się właśnie taką społecznością. Twórca afrodyzjaków, woje strzegący targowiska, strażnik, który ich zliczał, gdy wchodzili do grodu, hałaśliwi sprzedawcy pilnujący swoich straganów i zachwalający towary należeli do wyższej kasty niż najwyraźniej wiecznie głodny Zych. Jazon wyczuwał, że osobników podobnych do niego było w grodzie więcej.

Łowczyni nie traciła czasu na przyglądanie się żebrakowi. Wyciągnęła rękę i ujęła delikatnie łuskę. Obróciła ją, patrząc pod światło i szukając słonecznej szczeliny w zacieniających targ pasiastych płachtach.

– Mogę zarysować? – spytała handlarza.

Ten się zaniepokoił.

– Ale… od wewnętrznej strony. I… towar straci na wartości.

Liana zerknęła na wciąż obserwujących ich wojów, a potem na Stotta.

– Ile?

– Pięćdziesiąt horo.

– Ile to będzie na uro?

– Dwadzieścia… Dwadzieścia sześć. Jeśli mnie pamięć nie myli.

– Ile?! – warknęła kobieta.

Stott wyciągnął grube przedramiona w obronnym geście.

– Trzeba by w kantorze zapytać o kurs na dzisiaj, bo to, wie pani, wciąż się zmienia, wciąż cyrkuluje.

– Bestialsko dużo.

Mężczyzna się stropił.

– Czterdzieści.

Liana westchnęła i pokręciła głową.

– Nie będziemy zatem niszczyć twojego towaru.

Skinęła na chłopaka i wskazała palcem poler łuski odbijającej przesiane przez markizy światło.

– Co widzisz? – zapytała, nie przyznając się, że jej wzrok na tyle już osłabł, że nie jest w stanie ocenić wyglądu obiektu.

– Perłowy połysk.

– Podróbka?

Jazon wyciągnął rękę, podobnie jak w przypadku Liany ubraną w pozbawioną palców rękawicę, wziął łuskę i przyjrzał się dokładnie.

– Nie – odparł. – Falsyfikat miałby najwyżej dwie barwy połysku, w tym przypadku, założywszy, że fałszerz byłby w swojej sztuce biegły, turkusową i żółtawą. Tu widzę fiolet, żółć… – Jazon zmienił ułożenie łuski i odszedł krok, ustawiając się w wąskiej smudze światła słonecznego. Uniósł łuskę wyżej. Między płachtami osłaniającymi rynek dostrzegł Wieżę Flag górującą nad grodem. – Turkus też. Kolory zmieniają się w zależności od kąta padania światła. Fiolet świadczy o tym, że…

– Świat się rozwija – przerwała mu kobieta. – Powstają nowe farby, a i fałszerze wciąż się szkolą.

Chłopak pokiwał głową i obejrzał wewnętrzną, wklęsłą stronę łuski.

– Są roczne strefy przyrostu i dutka. Wyglądają autentycznie.

– Ale piękna – szepnął Zych, zaglądając Jazonowi przez ramię i wyciągając drżące palce do trzymanego przezeń skarbu.

– Nie dotykaj! – syknął Stott.

– Nie dotykam, cluj-napoca, nie dotykam – uspokoił go Zych i widząc, że młody draquilla patrzy na niego z dezaprobatą, odszedł pół kroku.

– Dalej – ponagliła łowczyni.

Młodzieniec podszedł do niej, usuwając się z plamy słonecznej i oddalając od towarzystwa biedaka, po czym zważył łuskę w ręce.

– Waga jest dobra. Drewno byłoby lżejsze, a metal cięższy.

– Mogłaby być z rogu.

– Tak…

Uczeń potarł kilka razy łuską o skórzaną osłonę przedramienia, a potem przystawił ją zaskakująco szybkim ruchem do pulchnej dłoni handlarza. Strzeliła iskra, a mężczyzna podskoczył z bólu.

– Hej! – krzyknął chrapliwie, rozmasowując palec. – Było mnie uprzedzić! Zaragoza!

Zych wyszczerzył szczerby w zębach i zaniósł się chrapliwym śmiechem.

– Prawdziwa – osądził chłopak. – Elektronuje się.

Łowczyni pokiwała głową.

– Dużo tego zebrałeś? – spytała wytwórcę.

– Około… dwudziestu sztuk.

Kłamie, pomyślała Liana. Łże jak bankier za ladą. Nologia zawarta w jej oczach przekazywała duszy wiedzę, że spec od afrodyzjaków mataczy. Liana była bolangiem – miała zdolność wykrywania kłamstwa w ludzkiej twarzy i ruchach, chociaż jej realny wzrok się pogarszał i z bliska wszystko było nieostre. Miała wrażenie, że nawet gdy oślepnie, nologia wciąż będzie widziała. Przed oczami pojawiały się niezrozumiałe świecące znaki, ale nie one były ważne. Ważny był przekaz, który czuła w całym ciele, idący właśnie od tych symboli. Oceniła, że mężczyzna zebrał około sześćdziesięciu łusek. Czyli bestia jest stara i być może szykuje się do zmiany skóry, bo tyle zrzucają tylko smoki w tym stanie. To dobrze. Janavari tracą wtedy koordynację ruchów, a zdarza się, że łapa czy ogon wyłażą z dotychczasowej powłoki, gubią się gdzieś w worku skóry i bydlę potyka się o własne nogi.

– Nie mówiono ci – odezwał się Jazon – że kłamanie łowcom to kiepski pomysł?

Mężczyzna spojrzał na niego z odrazą.

– A żeby cię łanka… – szepnął. – Zuriś w ass koicony – dodał jeszcze ciszej.

Zerknął na nich bojaźliwie, po czym machnął w stronę Zycha.

– Spierdylaj, łachu! No już!

– Ty się, Stott, nie frasuj, to czarownicy przecież, prześwietlą cię, aż miło – odrzekł chudzielec.

– Spierdylaj, bo straż na ciebie naślę!

– Oni pewnie chętnie posłuchają, co dalej! – roześmiał się Zych. – A i do wag może cię wyślą, żeby sprawdzić, czy nie wydrążyłeś przypadkiem swoich odważników… Hi, hi!

Stott zaklął pod nosem, zrobił taki ruch twarzą, jakby próbował przeżuć własne policzki, po czym przez chwilę zastanawiał się, co zrobić: obić bezczela czy pozbyć się go w inny sposób. W końcu sapnął, sięgnął do szkatuły stojącej na stołku, wyciągnął monetę i rzucił rozmówcy. Metalowy dysk błysnął w słonecznej strudze. Zych pochwycił go ze zdumiewającą zwinnością.

– Masz, kup se coś do żarcia i spadaj – chrypnął wytwórca.

– Pan Stott zawsze taki dla mnie dobry, wie, że dzieci wciąż głodne – odparł wzruszony żebrak, zaszurał łachmanami i wmieszał się w targowy tłum.

Rzemieślnik przez moment patrzył za oddalającym się łachmaniarzem.

– Dzieci… cluj-napoca. Mnoży się to tałatajstwo jak pluskwy.

Odetchnął, a następnie zerknął ku wojom, którzy wciąż bacznie się przysłuchiwali. Skinął dłonią łowcom, pokazując, by podeszli bliżej, gdyż ma im do powiedzenia coś wyjątkowo ważkiego, a takich spraw nie komunikuje się głośno.

– Siedemdziesiąt bez jednej zebrałem – szepnął. – Tak, macie rację.

– Zawyżyłeś ceny? – domyślił się chłopak.

Mężczyzna wykonał gest dłonią, żeby Jazon mówił ciszej. Znowu zerknął na wojów. Zagryzł górną wargę i nachylił się do ucznia, wskazując brudnym paznokciem znak wytatuowany po lewej stronie jego czoła. Tatuaż był magiczny, wykonany nie przez zwykłego dziarmistrza, ale bankowego fachowca. Emanował informacją, że vidari ma dług. Takiego oznakowania nie dało się usunąć żadnym innym sposobem jak tylko w banku.

– Zadłużyłeś się u Stochackich, prawda? Duży procent?

Młodzieniec się spłonił.

– To tajemnica handlowa.

– Srajemnica. Każdy wie, że piętnaście. Mam powiązania ze Stochackimi, bo…

– Srowiązania – przerwał mu chłopak, a Liana spojrzała na niego z tłumioną dumą. Jazon błyskawicznie lustrował kolorowe proszki stojące w rzędach na półkach straganu. Zamknięte były w szklanych, nierównych słoikach. Kolory proszków tudzież naczynia świadczyły o tym, że w grodzie przebywają biegły w swoim fachu farbiarz i nie do końca biegły szklarz. – Handlujesz oślimi penisami i podrobionymi rogami ronów – ciągnął – co jest niezgodne z obyczajem, bo rony to jedyne janavari, które są posłuszne człowiekowi. Stochaccy nigdy nie przyznaliby się do znajomości z takim parchem jak…

Liana położyła rękę na ramieniu podopiecznego i syknęła:

– Przeproś.

– Słucham?! – Jazon popatrzył na nią zdziwiony.

– Wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą, ale termin „parch” jest nieładną oceną.

Słysząc to, Stott rozluźnił się, wyprostował, ułożył opasłe policzki w uśmiech zwycięstwa i skrzyżował grube przedramiona na piersiach.

– Ale… – wyszeptał chłopak.

– Przeproś. – Liana łypnęła na mężczyznę. – A ty się nie pusz. Przyjmij przeprosiny z pokorą, bo przesadziłeś z tymi łgarstwami.

Mina sprzedawcy zrzedła, a ciężkie ręce same opadły. Chłopak spojrzał na niego z mieszaniną złości i pokory. Jeszcze chwilę walczył ze sobą, po czym wydukał:

– Przepraszam.

– No – skwitowała Liana. – I więcej tego nie rób. Jesteś shikaaree, nie zurisiem. Nie obrażaj obywateli miejscowości, w której wykonujesz zlecenie.

– Mądre słowa – ocenił rzemieślnik.

– I nie daj się prowokować, gdy ktoś ci wytknie zadłużenie. Połowa ludzi w Uropie jest zadłużona.

Kobieta splunęła na ziemię.

– No? – spytała chłopaka. – Chcesz tu coś kupić?

Jazon się przestraszył.

– Ja? Nie!

Herman roześmiał się obleśnie.

– U szesnastolatka kuśka stoi co pół chrona!

– Rozumiem, że tu nie. A gdzie indziej? – dopytała Liana, wskazując pobliskie stragany.

Było tam dobra co niemiara. Pod kolorowymi żaglami mieniły się plastry miodów, prężyły słoje cedrowe łuki, obciążały stoły kute ozdoby, połyskiwały matowym polerem drewniane misy i łyżki, wabiły jasnym brązem świeżo wygarbowane skóry, mamiły zapachami suszone zioła, gliniane, pięknie zeszklone kufle obiecywały głęboki smak piwa, przyciągały wzrok pękate warzywa, owoce i świeżo wypreparowane mięsiwa. Przed stoiskiem z cytrusami stał mocno zbudowany człowiek ubrany w czarny, zdobiony złotem surdut, oczywiście rozpięty, bo było ciepło, i kosztował przepołowioną przez straganiarza, wielką jak dwie pięści, ciemnooranżową pomarańczę.

– Na Gadżę! – ryknął tubalnym głosem. – Toż to słodsze od miodu!

Zerknął na Jazona i mrugnął do niego porozumiewawczo.

– Chcecie spróbować, paniczu?! Klnę się na andanai! Jak miód!

Chłopak pokręcił głową, zwrócił wzrok na Lianę i przełknął ślinę.

– Nie będę niczego kupował przed zadaniem, pani.

Teraz

Jazon spojrzał niepewnie na mistrzynię. Ostatni raz pochwaliła go tydzień temu, podczas walki z zaurem, gdy tamten drasnął go w policzek, a on nie stracił zimnej krwi i poderżnął mu gardło. Dzisiaj była dla niego wyjątkowo łaskawa. Czuł różnicę i wbrew pozorom nie wywoływała w nim radości. Coś było nie tak.

– Pani Liano? – powiedział miękkim głosem.

– Hm? – Kobieta popatrzyła na niego wyblakłymi szarymi oczami.

– Wszystko… wszystko w porządku?

– Z czym, gamoniu? – warknęła.

– No…

Łowczyni przymknęła powieki, a potem poprawiła się w siodle i spytała:

– Wyczuwasz coś?

– T… tak…

– Coś konkretnego?

– Nie, tylko…

Liana chrząknęła i wypluła kwaśną ślinę. Wszystko, zaragoza, się we mnie psuje, pomyślała. Nawet w gębie mam dziwny posmak. Chłopak wyczuwa mój plan.

Westchnęła.

– Chłopcze, skup się. Jak daleko jesteśmy od celu?

Jazon rozluźnił się i uwolnił magię, jak mawiał sam do siebie, oczywiście nie na głos przy Lianie. Świat zmienił kolory, stał się bardziej wykontrastowany, zieleń zamieniła się miejscami z czerwienią, niebo z niebieskiego przekształciło się w fiolet, pojawiły się też nowe barwy. Jazon nauczył się, że oznaczają ciepło. Mniej więcej pół lometra w głębi lasu ujrzał wiele znaków ciepła. Znajdowało się tam gniazdo smoka.

– Pół lometra – odparł.

Liana odchrząknęła, ponownie poprawiając się w siodle.

– Schodzimy z ronów.

Trzy lata wstecz

Mistrz Klanu Rajin Mardok Puławski patrzył na Lianę przez płomień ogniska. Stała, częściowo zasłonięta wiecznozmiennymi świetlistymi wrzecionami, jak zwykle wyprostowana i smukła. Obok niej tkwił jasnowłosy trzynastolatek o wystraszonej, ale inteligentnej twarzy. Podtrzymywał ręką dłoń owiniętą przesączonym czerwienią kawałkiem szmatki.

– To on? – spytał mężczyzna.

– Tak.

Mistrz westchnął.

– Daliśmy dupy z tym smokiem.

– Nie, Mardok. Wiesz, jaki to był typ. Nie mogliśmy przewidzieć, że nadleci.

– Przeleciał nad nami.

– Był szybszy.

– Był.

– Chcę przeszkolić tego smarka, mistrzu.

– Ile masz lat, Liana? – zapytał mężczyzna.

– Siedemdziesiąt pięć.

Mardok ponownie westchnął i odchylił się, opierając o leżące za nim siodło.

– Nie za wiele na kolejnego ucznia? Praktykowało u ciebie tylu łowców i łowczyń, że straciłem rachubę.

– Szesnaście głów. Bo raz byłam w ciąży.

– A tak, a tak… – Mistrz zamyślił się.

– Uropa potrzebuje shikaaree.

– Liana, nie czas odpocząć?

– W assie mam odpoczynek.

Puławski wskazał chłopca.

– On tego chce?

– Tak.

– Rodzice?

– Nie żyją. Jak zwykle.

– Krewni?

– Wuj w Ostenburgu. Nie utrzymuje kontaktu.

– Chłopak ma trzynaście?

– Tak.

– Więc może samostanowić. – Mistrz spojrzał na młodzieńca. – Jak ci na imię?

– Jazon.

– Wiesz, czym zajmują się łowcy?

– Polują na smoki.

Mardok roześmiał się cicho.

– „Polują” to dość frywolne określenie. Wiesz, jak wielkie to bestie?

– Jedna rozbiła mi dom. I zjadła rodzinę.

Mistrz przełknął ślinę.

– No tak. Wiesz, że łowcy zazwyczaj tak zaczynają? Smoki niszczą im dom i mordują krewnych?

Jazon zmieszał się.

– N… nie, nie wiedziałem.

Puławski zmarszczył filozoficznie czoło.

– To teraz już wiesz. Nazywamy je Smokami Mroku. Są czarne. Ten był czarny, prawda?

– Był.

– Widzieliśmy go. Próbowaliśmy dopaść, ale nie zdążyliśmy. Tak czy owak, w twojej tragedii, chłopcze… nie ma niczego nadzwyczajnego. Ja tak zaczynałem, Liana, prawie wszyscy w Klanie Rajin.

– Ach tak…

– Wróćmy do biznesu, bo to ważne, przyjacielu. – Mężczyzna o pobliźnionej twarzy splótł twarde palce na kolanie. – W każdym momencie możesz zrezygnować z nauki i poszukać innej pracy, ale to dużo kosztuje, rozumiesz?

– Tak, mistrzu.

Mężczyzna pokręcił z powątpiewaniem głową.

– Na wszelki wypadek ci wyjaśnię. Liana to jedna z najlepszych łowczyń w środkowej Uropie. Tak mówią. Chwalą ją nawet w innych klanach. Angażowanie jej czasu na trzy lata to duży koszt. Rok szacowany jest na sto tysięcy uro. Trzy lata to trzysta. Ty, jak rozumiem, nie masz nic…

– Odziedziczył w spadku działkę wraz ze zgliszczami domu – odezwała się łowczyni.

Mistrz znowu westchnął.

– Brak spadkobierców?

– Tylko on.

– Dużo?

– Dwa tysiące etrów.

Puławski uniósł brwi.

– W Ugundum?

– Oczywiście.

– Marne ziemie, susze…

– Tak.

– Ale działka w grodzie liczącym prawie łankę jest dużo warta. Wystarczy. – Mistrz pochylił się w stronę młodzieńca. – Jazon, chciałbym, żebyś dobrze zrozumiał, w co się pakujesz. Liana, szkoląc ciebie, być może ostatniego swojego vidari, bo, z całym szacunkiem dla jej sprawności, młoda już nie jest…

Łowczyni prychnęła.

– Zatem Liana – ciągnął – rezygnuje ze szkolenia wszystkich innych kandydatów. Rozumiesz?

– Tak, mistrzu.

– To ryzyko. Dlatego jeśli się okaże, że za rok, dwa zaniechasz nauki albo że jednak nie rokujesz, i tak będziesz musiał zapłacić za całość. Trzysta tysięcy uro. Ziemia w Ugundum jest warta tyle, że wystarczy właśnie na to. Jeśli jednak weźmiesz kredyt na ekwipunek i rona pod zastaw tych zgliszcz, będziesz skazany na pracę łowcy, bo nologiczny wierzchowiec, miecz, kusza i całe oprzyrządowanie wyniesie ponad sto tysięcy. Pojmujesz?

– Tak, mistrzu.

Stary mężczyzna oparł się o siodło.

– Powtórzę jeszcze raz. Trzy lata u Liany jako vidari to trzysta tysięcy. Tyle jest warte pogorzelisko po twoim domu. Dasz nam tę działkę, a my ją sprzedamy. Będziemy się targować, dostaniemy te trzy stówy. Bank udzieli ci kredytu na sto tysięcy na sprzęt i taki będziesz miał dług. Plus piętnaście procent. Jako łowca będziesz miał szansę spłacić go w parę, w najgorszym przypadku paręnaście lat. Jako niełowca staniesz się niewolnikiem banku. Pojmujesz?

Chłopak skinął głową.

Mistrz przyjrzał mu się uważnie. Parę chronów temu stracił ojca, matkę, siostrę. Wszystkich. Parę chronów temu spłonęły jego osobiste rzeczy, jeśli takowe posiadał. Zniszczeniu uległy ubrania, broń, zabawki, cokolwiek miał. Całe jego życie zostało wyzerowane. Zapewne słyszał krzyki ojca, matki, siostry. Może widział, jak umierają. Z pewnością bał się o własne życie. Teraz stał przed nim i nawet się nie chwiał. Wyglądał jak każdy przyszły shikaaree po Wybudzeniu. Zszokowany, z głową szumiącą od przekazu smoka, z twarzą noszącą znamiona bólu i przerażenia. Ale nie potrzebował miękkiej lalki w kształcie pandy, jaką klan woził ze sobą na takie okazje. Trzymał się.

– No dobrze – mruknął mistrz. – Sprawdź, czy nasze rony są dobrze uwiązane, a ja tu porozmawiam z twoją przyszłą… bwaną. Nie boisz się ronów?

– Nie, mistrzu.

– Miałeś kiedyś z nimi do czynienia?

– Nie.

– Więc dlaczego się nie boisz?

Młodzieniec milczał. Po chwili szepnął:

– Czuję… że nie zrobią mi krzywdy.

– Czujesz?

– Tak.

– To nowe uczucie?

– Znam je.

Puławski westchnął i odprawił go dłonią. Chłopak ukłonił się i posłusznie odszedł w mrok. Mardok spojrzał na Lianę.

– Nologiczny?

– Z tego, co widzę, bardzo.

– Jak bardzo?

Kobieta podała mu zawiniątko, w którym tkwił odcięty od dłoni chłopca kawałek skóry. Mistrz przyjął krwawy pakunek bez słowa, sięgnął za siebie wolną ręką i wyciągnął z sakwy ciężki przedmiot. Urządzenie było stare. Prastare. Emanowało nologią: świeciło w kilku punktach, linie łączeń żarzyły się niezrozumiałą błękitną energią, a od korpusu do wszystkiego, co ich otaczało, ciągnęły się cienkie, wijące się błyskawice. Liana wiedziała, że nie są prawdziwe. Że to tylko widma w jej oczach, że wielu ludzi ich nie zobaczy, a gdyby grobykowi rzekła, co widzi, tylko by się roześmiał. Poczuła, że jej włosy stają dęba, a sprzęt mistrza zaczyna szeptać prosto do duszy niezrozumiałe zaklęcia. W obecności urządzeń prastarych zaczynała wierzyć w magię, która przenika cały świat. Wiedziała, że urządzenie mistrza, zwane przez niego skopem, nawiązuje łączność z każdą częścią otoczenia. Teraz była przekonana, że nawet kamienie przesączone są nologią, która stanowiła język świata, jego zapis, spuściznę stworzoną przez andanai.

Mężczyzna położył na wystającym elemencie skopu fragment skóry Jazona i chwilę czekał. Liana wiedziała, że w tym momencie Mardok widzi widma, rzeczy, które są, ale ich nie ma, widziadła, które przekazują informacje, ale tylko nielicznym. Jej darem było widzenie prawdy i fałszu w ludzkich gestach. Oraz obsługa sprzętu łowców. I wyczuwanie intencji bestii. Była stworzona do walki z janavari.

Mardok otworzył oczy. Wyglądał na poruszonego.

– Kyborg – wychrypiał.

– Co, mistrzu?

– Nigdy nie widziałem takiego poziomu nologii. To kyborg – powtórzył Mardok. – Ty jesteś kyborgoidem. Masz jedną trzecią. Ja mam połowę. On ma jedność. Całą jedność. Nie dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Ma jeden. Równą jedynkę. Całą, gładką, ostateczną.

– Co to znaczy?

– Ostatni kyborg umarł siedemset lat temu, jeśli wierzyć w legendy…

– Ja nie wierzę.

– Kiedyś pewnie wszyscy byli kyborgami.

– W to wierzę. Nie wierzę w legendy.

Mistrz machnął ręką, dając Lianie znak, że nie ma zamiaru ciągnąć rozmowy o mitach przeszłości.

– Nie spodziewałem się, że po stuleciach pojawi się jeszcze jakiś… – mruknął. – Niezwykły przypadek. Niezwykły.

– Mogę go wziąć?

– Sprawdź go. Jeśli przejdzie próby, weź. Ale…

– Tak, mistrzu?

– Uważaj. Jeszcze nigdy nie szkoliliśmy kyborga.

Teraz

Wyjęli miecze z pochew ciągnących się wzdłuż rońskich boków i umieścili je obok siebie. Uprzęże wplecione w ich skórzane pancerze wyczuły obecność oręża, skomunikowały się z nim i ustawiły je w powietrzu w miejscu wygodnym dla ręki, z ostrzem zwróconym do przodu. Jazon wiedział, że to nie uprzęże utrzymują talavaary nad ziemią. On, podobnie jak Liana, wydawał ostrzu rozkaz, by mu służyło, by lewitowało, ale to także nie oni dźwigali je siłą umysłów. Odpowiedzialny za akt lewitacji był tak zwany Gen. Jazon nie rozumiał, jak to działa, jednak wiedział, że gdzieś w okolicy ukryte jest pod ziemią urządzenie prastarych. Gdyby chciał, być może odkryłby jego lokację, bo ziemia nad nimi była zawsze lekko zaklęśnięta. To właśnie dzięki Genowi miecz nie opadał.

Gdy upewnili się, że talavaary reagują prawidłowo, czyli nie wirują, nie zaczynają wykonywać falujących ruchów, jak bywało w niektórych miejscach, wyciągnęli z mocowań kusze i ulokowali je na lewo od siebie. Ich złożone struktury, niczym wierne kruki, również zawisły w powietrzu, przez chwilę ledwie zauważalnie bucząc, jakby to właśnie ten dźwięk utrzymywał je nad gruntem.

Sto tysięcy uro. Tyle kosztowały broń łowców, pancerze z niezbędną uprzężą i rony z rzędem. Wszystko przesycone nieuszkodzoną, działającą nologią prastarych. Były to unikatowe artefakty, przeznaczone tylko dla tych, którzy potrafili ich używać, zdolność tę zaś posiadali jedynie ci, którzy mieli kontakt z magią i zostali Wybudzeni. Dla innych pozostawały bezużytecznymi maskotkami, owszem, pięknymi, fascynującymi, bo będącymi pozostałością po andanai, ale cóż z tego, skoro nie potrafili z nich korzystać? Każdy z tych przedmiotów liczył ponad siedemset lat, niektóre z pewnością sto czy dwieście więcej. Gdyby były drewniane czy wykonane ze zwykłego żelaza, zostałoby z nich tyle co nic. Jednak wieki pieczołowitej konserwacji oraz fakt, że nie wykonano ich ani z drewna, ani z żelaza, lecz z kruszcu zwanego po prostu „włóknem prastarych”, spowodowały, że owszem, były wytarte, ostre kiedyś krawędzie uległy zaokrągleniu, kanty wyobleniu, a mimo to wyczyszczone i zadbane wyglądały praktycznie jak nowe. Gdyby nie to, że świat potrzebował łowców, ceny rynsztunku zapewne sięgnęłyby miliona albo i więcej. Jednak wtedy nie byłoby shikaaree, a bestie Gai zmiotłyby ludzkość z powierzchni Ziemi.

Jazon popchnął palcem kolbę msalaby, by zobaczyć, czy powróci na pierwotne miejsce. Lekko odpłynęła, po czym wróciła.

Czarownicy. Tak nazywali ich zwykli ludzie, nawet nie grobykowie, tylko dziesiątkowe czy piętnastkowe goidy, w zasadzie ślepe na nologię, a takich było wielu. Jazon nigdy nie czuł się czarodziejem. Rzeczywistość, która go otaczała, nawet ta, którą spostrzegał swoimi nienaturalnymi zmysłami, wydawała mu się oczywista, bo widział ją od zawsze. Od narodzin. Nie przyznawał się do tego nikomu, ale pamiętał coś, czego nie wspominał żaden ze znanych mu ludzi: to, jak przebywał w łonie swojej matki, a magiczne treści jej ciała wnikały w jego głowę, przekształcały ją, formowały na nowo. Pamiętał swoje kości wysycane niezrozumiałymi białymi promieniami. Pamiętał swoje półprzezierne różowe ciałko rekonstruowane, przebudowywane krok po kroku. I pamiętał uczucie oczywistości i zrozumienia. Spokoju i ufności, że to, co się dzieje, jest częścią większego, cudownego planu. Dopiero gdy zaczął rozumieć rzeczywistość, która ukazała mu się po opuszczeniu azylu matczynego ciała, jego ufność w ów plan się rozpadła.

Bo nie otaczała go już szepcząca magiczne zaklęcia bezpieczna macica, lecz zdradliwe dominium człowieka. Ten świat w żaden sposób nie pasował do wielkiego planu.

W końcu chłopak przestał wspominać życie płodowe i skupił się na wykonywaniu poleceń matki, ojca i starszej siostry. Zadaniem rodziny będącej częścią społeczności grodu jest przetrwanie i każdy ma swoje obowiązki. To zrozumiał szybko i się zaadaptował. Ugundum było dobrze bronionym miastem, populację kontrolowano na bezpiecznym poziomie, ludzie byli przyjaźni i pracowici. Do trzynastego roku życia poznał mnóstwo osób: kowala Marka, snycerza Henry’ego, nosiwodę Jozuego, agrimankę Helenę, drwala Jakuba, rogowniczkę Urshulę, nawet mincerza Wolfa i dymarkarkę Jadwigę. Poznał mnóstwo dzieciaków, kłaniał się merowi i członkom drużyny grodu. On znał wszystkich, lub prawie wszystkich, i wszyscy znali jego, wesołego chłopaka o niebieskich oczach i jasnych włosach, który dobrze się zapowiadał i któremu wróżono, że w zasadzie może zostać, kim chce, bo był zdolny, robotny i życzliwy. Ale byli i tacy, którzy patrzyli z niepokojem, bo wiadomo było, że dużo w nim sprawnej magii, a to może przynieść nieszczęście. Mer Hermann uspokajał, że dopóki populacja nie zbliży się do łanki, nie ma się czego obawiać, jednak ludzie mówili o mutakach, które nie słuchały ni Gai, ni człeka i mogły napaść na miasto niezależnie od liczebności grodu. Poza tym krążyły plotki o czarnych smokach, które niszczą domy nologicznych dzieciaków, a czasami kilka chałup dookoła. W Ugundum nigdy nic takiego się nie wydarzyło, ale mówiono, że w innych grodach tak bywało.

Tak, Jazon szybko usłyszał o smokach, innych janavari i mutakach, które jak mawiali, przybywają z okolic zalewów Zurisia, Cluj-Napoki i podobno potrafią przelecieć przez Kanał Zaragozy. Do Ugundum dotarł raz bizun, barwna bestia zaopatrzona w trzy rozłożyste rogi, pokryta zarówno szczeciną, łuską, jak i nolarmami. Drużyna dała mu radę, stojąc na murach grodu i strzelając do niego z potężnych łuków, ale trwało to parę chronów, zużyto cały zapas strzał i w pewnym momencie rzucano na wciąż żywego, choć osłabionego potwora drewniane belki, polewano go wrzącą kaszą, aż wreszcie woje odważyli się wyjść przez bramę i dobić go włóczniami. Dlaczego bizun nie odstąpił? Dlaczego nie odbiegł? Czyż nie tak postępuje każde posiadające instynkt przetrwania zwierzę? A może bizuny i inne nologiczne stwory nie są zwykłymi zwierzętami? Te pytania zadał wielu mieszkańcom Ugundum, lecz ludzie tylko wznosili ramiona i zbywali go: „Janavari to janavari”, „Nie trafisz za nimi”, „Ciesz się, że daliśmy mu radę!” i tak dalej.

Stara kobieta zerknęła na ucznia. Kyborg był dobry w tym, co robił, ale zbyt często się zamyślał. Na pierwszy rzut oka nie było to widoczne, zwykły człowiek w ogóle by tego nie dostrzegł, bo chłopak wyglądał na w pełni skoncentrowanego, jednak Liana dzięki swojemu darowi widziała, że część jego uwagi jest pochłonięta wspomnieniami. Łowczyni już dawno zrozumiała, że jego głowa może pomieścić więcej informacji niż mózg zwykłego człowieka. Mimo to nie lubiła, gdy popadał nawet w częściową zadumę. Zwłaszcza gdy w pobliżu przebywała ponadstuletnia smoczyca wysiadująca jajo.

– Jazon! – syknęła. – Skup się.

Chłopak popatrzył na nią ze skruchą.

– Tak, pani.

– Kusza sprawna?

– Tak.

– Bełty w magazynku?

– Tak, wszystkie.

– Chodzą luźno?

Pokiwał głową.

– Sprawdźmy – powiedziała z nutą podejrzliwości w głosie.

Chłopak zagryzł dolną wargę, bo zdał sobie sprawę, że nie obejrzał oprzyrządowania, a magazynki do kuszy wciąż tkwią w jego sakwie. Oszukał łowczynię. Po prostu czuł, że msalaba jest sprawna. Jednak Liana nie miała jego daru. Musiała wszystkiego dotknąć i wszystko zobaczyć.

– Skłamałeś? – Stara kobieta z niedowierzaniem spojrzała chłopcu w twarz.

– Pani, przecież wiesz, że to czuję…

Siwowłosa pokręciła głową. Draco Dei, pomyślała, trzy lata terminowania, trzy lata nauki. Ostatnie egzaminacyjne polowanie z tym smarkiem, a on nie sprawdza sprzętu, powołując się na nologię.

– Ile razy ci tłumaczyłam – warknęła – że nologia jest nierówna? Że nie można na niej polegać? Są obszary, gdzie wszyta jest w otoczenie gładko jak wełna, a są i takie, gdzie jest porwana niczym strzępy odzienia, gdy poszarpie je zaur.

– Ja to widzę, pani.

– Widma są zwodnicze. Nie ufaj im. Ufaj dotykowi, oczom, uszom.

– Ale ja w oczach i uszach mam widma!

„Uważaj, jeszcze nigdy nie szkoliliśmy kyborga” – ostrzegał Mardok. Rzeczywiście rozmowy z Jazonem wyglądały inaczej, jego reakcje były inne, a sposób widzenia rzeczywistości na stałe zmieniony. Liana nie miała pewności, ile razy chłopak ją okłamywał, bo w tym także był lepszy od innych.

– Są miejsca, gdzie nie działają Geny. Są miejsca, gdzie nie działają Wery. Wymień objawy – poleciła.

– Gdy nie działają Geny, nic nie uniesie się w powietrze. Gdy nie działają Wery, nie widać widm. I nie wydamy rozkazów naszemu orężu.

– Dokładnie. Skąd wiesz, że tutejszy Gen czy Wer nie są uszkodzone, że cię nie oszukują?

– Widziałbym to.

– Nie filozuj – ucięła, przyglądając się swojej kuszy.

– Pani? – szepnął Jazon, również doglądając oręża.

– Tak?

– Widziałaś kiedyś takie miejsce?

– Jakie?

– Gdzie nie działają Geny lub Wery?

Liana podniosła wzrok znad zamka msalaby.

– Widziałam. Geny działały, ale Wery nie.

– Jak to wyglądało?

Westchnęła.

– Paskudnie. Drzewa unosiły się w powietrzu jak podwieszone na jakichś linach. Ich korzenie rozpaczliwie próbowały spijać soki z ziemi i tylko one utrzymywały je w miejscu.

– Te drzewa usychały?

– W dużej mierze. Drzewa, krzewy, trawy, wszystko się mieszało. Gdy powiał wiatr, unosił się pył, wszystko falowało. Można było oszaleć. Człowiek nie wiedział, gdzie jest góra, gdzie dół.

– Ty też się unosiłaś, pani?

– Nie weszłam tam.

– Ach.

– Sprawdź sprzęt. Mówię to ostatni raz. Jak nie posłuchasz, oblejesz, wrócisz do Leża, a tam Mardok obedrze cię ze skóry.

Kobieta, wiedząc, że tym razem Jazon nie zlekceważy polecenia, wyjęła z sakwy magazynek bełtów na smoki, zajrzała do środka, upewniła się, czy pociski nie zakleszczyły się o siebie, czy luźno chodzą i czy ich haki nie zostały ukruszone. Były to grube, masywne bełty, na tyle ciężkie, że radziły sobie z nimi tylko msalaby. Ich lotkami były trójdzielne haki, wnętrze korpusów zaś wypełniały szpule z nawiniętą niebywale wytrzymałą nicią. Liana nakazała kuszy podpłynąć do siebie, chwyciła ją i nasadziła magazynek od góry w zagłębienie oznaczone jako „naciąg pięć”, czyli najpotężniejszy. Oparła msalabę o prawy bark, złapała tą samą ręką za klamrę znajdującą się daleko z przodu i zaczęła naciągać cięciwę, ujmując dźwignię po lewej stronie i pociągając ją do siebie dziesięć razy. Mechanizm przekładni i kół zębatych umieszczonych w korpusie broni cicho szczękał, a każdy posuwisty ruch dźwignią napinał cięciwę o połowę jedności. Maksymalne napięcie oręża zajmowało około siedmiu sekund, o ile lewica nie była zmęczona. Liana złożyła się do strzału. Ponieważ nałożony od góry magazynek blokował spojrzenie wzdłuż osi broni, z msalaby celowało się, używając ulokowanego z boku mechanicznego celownika lub składanej lunety. Łowczyni sprawdziła najpierw położenie szczerbinki i muszki, potem zaś rozłożyła lunetę i upewniła się, że leży zgodnie z geometrią broni. Widząc, że wszystko jest sprawne, odetchnęła, pozwoliła kuszy odpłynąć w bok, wyjęła z sakwy drugi magazynek i zatknęła go sobie na plecach, zakleszczając o specjalny zaczep. Wzięła do ręki ponaddwuetrowy miecz. Wcisnęła runiczny przycisk na skrzyżowaniu jelca i klingi. Ostrze zaczęło ledwie zauważalnie wibrować. Podeszła do rosnącej obok pinii i przytknęła koniec pióra do jej pnia. Nie poczuła oporu, gdy ostrze przeszło na drugą stronę, a roślina, jakby zdziwiona, opadła na bok, rozsiewając intensywny zapach żywicy.

Chłopak powtórzył czynności kobiety, z wyjątkiem ścinania pinii. W ten sposób upewnił się, że wszystko działa jak należy. Ale nie powiedział: „Nie mówiłem?”, bo zdawał sobie sprawę, że Liana nigdy nie zaufa widmom.

Dwa lata wstecz

Varnaum. Tak nazywał się gród, który nawiedziły grzmotaki. Były trzy. Dwie samice i jeden samiec. Grasowały w okolicznych dolinach, pędząc na tylnych łapach, balansując długimi ogonami i siejąc postrach paszczami pełnymi długich zębów. Ich przednie kończyny były śmiesznie małe i w zasadzie niegroźne, jednak mierzące dwanaście etrów bestie i bez przednich łap potrafiły napędzić strachu. I naniszczyć mienia. Liana mówiła, że grzmotaki z upodobaniem dewastują pola, zwłaszcza równo zasiane, dobrze utrzymane. Tak jakby przyjemność sprawiało im wskakiwanie w łany pszenicy, gniecenie jej, turlanie się, pożeranie kłosów, niezależnie od tego, czy były dojrzałe, czy nie. Im więcej dany gród miał dobrze utrzymanych pól, tym łacniej przyciągał grzmotaki. Było to dla Jazona dziwne, bo zęby bestie miały ostre, kojarzące się ze stworzeniami mięsożernymi. Dlaczego żarły owies lub jęczmień? Naprawdę im smakował czy chodziło po prostu o dewastację? Były to bestie Gai. Janavari. Miały nolarmy pełgające po ciele i twarde łuski, ale można było względnie łatwo je pokonać, jeśli znało się miejsca ich wędrówek. Wystarczyło wykopać jamę wymoszczoną palikami nasączonymi trucizną drzewołaza, zamaskować ją, a przed jamą rozciągnąć kilka pajęczych linek wywleczonych z bełtów. Potwory przewracały się na te swoje długie ryje, paliki przebijały cieńsze na brzuchach łuski i po kwadransie było po wszystkim. Byle nie stać za blisko, bo gdy zdychają, wierzgają i machają ciężkimi ogonami. I hałas jest straszny.

Usadowieni wysoko na siodłach ronów, wracali do grodu, mijając ruiny dwóch ażurowych wież prastarych. Przez to, że budowle pokryte były plamami rdzy, siecią bluszczu i porostów, nie wyglądały jak typowe budynki sprzed wieków. Te, które widywano w miastach andanai, trzymały się dużo lepiej, wiele było takich, które w magiczny sposób odpychały florę i wciąż były dziewiczo białe. Te tutaj skonstruowano najwyraźniej ze stopów żelaza i czas obszedł się z nimi brutalnie. Ale pewnie też dlatego nie strzegły ich janavari. Bestie trzymały się miast prastarych, lecz nie pojedynczych, zniszczonych gmachów.

Mijając skrzypiące na wietrze szkielety wież, napotkali nadciągającą od bramy Varnaum grupę chłystków.

– Widzielim, jak je pokonaliśta! – wrzasnął najodważniejszy, podrzucający w ręce kamień. – Prościzna! Następną razą, jak się pokażą grzmociaki, sami je ukatrupimy!

Jazon przyjrzał się zadziornej grupce. Na tle zieleni i żółci zagonów kukurydzy przybrani w lekkie, barwne ubranka chłopcy i dziewczęta wyglądali malowniczo i niewinnie. Patrzyli na niego i Lianę, zadzierając głowy. Na ich twarzach drwina mieszała się z podziwem.

– Na pewno sobie poradzicie? – spytała Liana.

– Nom! Proste! A trucizne mój dziadek na pewno lepszą robi!

– Z czego?

– Ze ślima… – Chłopak uśmiechnął się chytrze. – Aaa… nie powiem! Też zostanę draquillą! To bedzie moja tajemnica zawodo… ta, handlowa!

– He – potwierdził idący obok niego krępy, rozczochrany młokos.

– Nie próbujcie sami polować – ostrzegła kobieta. – Na nic. Nigdy. Chyba że nauczy was tego myśliwy albo shikaaree. Grzmotak przerwie każdą linę. Tylko nasza przędza wytrzyma napięcie.

– E tam, tak se tylko koicicie o tej przędzy, co, pani łowczyni?

Liana popatrzyła na podrostka ostrzej.

– Nie próbuj, chłopcze, jeśli ci życie miłe. To, co wygląda prosto w naszym wykonaniu, nie jest wcale łatwe.

– Łe. – Prowodyr podparł się pod boki. – A ten obok pani to vidari, co? Pewnie o dwa lata najwyżej ode mnie starszy. Nadałbym się do fachu?

– Nie – odparł krótko Jazon i za chwilę spojrzał przepraszająco na kobietę.

Widział, że chłopak się nie nadaje. Było w nim tyle magii, co kot napłakał.

– A ten co się odzywa? – Podrostek podrzucił wyżej kamień, jakby zaraz po jego złapaniu miał zamiar go rzucić. – Pani mu pozwala?

– To on dobił wszystkie trzy grzmotaki. Tym mieczem. – Wskazała olbrzymie ostrze kołyszące się w pochwie przy boku rona. – Miałbyś siłę, żeby je podnieść i przebić łuskę gada?

Mina mu zrzedła. Oręż był od niego dwukrotnie większy.

– No… nie wiem…

Jazon zerknął na czarnowłosego chłopca idącego nieco dalej. Nie odzywał się, nie śmiał się razem z innymi, można było odnieść wrażenie, że grupa trzyma go w swoich szeregach tylko z litości. Wyglądał na niedorozwiniętego. Młodzieniec czuł w nim dużą koncentrację nologii, ale magia była krzywa, źle pozrastana, w oczach Jazona pojawiały się ostrzegające widma, nie potrafił jednak w pełni zrozumieć, o co w nich chodzi. Nagle obserwowany przez niego podrostek wyprężył się, popatrzył na Lianę niewidzącym wzrokiem, skrzeknął coś niezrozumiale, wyrzucił ręce w bok, jakby był strachem na wróble albo człowiekiem, którego mają ukrzyżować na smoczym krzyżu, potem ręce zgięły się w łokciach pod kątem prostym, chłopiec uniósł nogę i stracił równowagę, przewracając się wciąż w tej samej sztywnej pozycji.

Grupka spojrzała na niego ze zgrozą.

– Zwiesił się! Co mu zrobiliśta, czarowniki?! – krzyknął przywódca bandy.

– To ten vidari! – czknął krępy. – On tak patrzył na Franka dziwnie…

– Nie! Frank zapatrzył się na staruchę! I przez to się obalił! – pisnęła dziewczyna.

– Czarowniki koicone! – wrzasnął herszt. – Zdejmijta ten czar! Zdejmijta!

– Nic nie zrobiłem – zapewnił Jazon, spoglądając z przejęciem to na dygoczącego na ziemi chłopaka, kojarzącego się w niepojęty sposób z jakąś zepsutą maszyną, to na grupkę zgromadzonych wokół niego dzieci, to na Lianę.

Epileptyk wyrzucił w górę rękę, potem drugą, wypiął miednicę do przodu i zaczął rytmicznie poruszać oczami na lewo i prawo.

– Na pewno nic nie zrobiłeś? – spytała cicho Liana.

– Na pewno, pani. On jest…

– Tak, widzę. Ma dużo nologii.

– Zachowuje się trochę…

– No?

– Jak bizun, który napadł kiedyś na Ugundum. Tamten też jakby się… zwiesił.

Teraz

– Sprawdziłeś miecz?

– Tak, pani.

– Własnoręcznie?

– Tak.

– I oczami patrzyłeś, nie widmami?

– Oczywiście.

– Świetnie. Wyznacz kierunek podejścia.

Uczeń rozejrzał się jeszcze raz. Sprawdził wiatr. Słabł, ale wciąż wiał od zachodu i wciąż wirowały w nim płatki kwiatów. Słońce wisiało na różowiejącym niebie coraz niżej, dalej jednak zalewało dolinę ognistymi strugami. Niebo było bezchmurne.

– Zgodnie z promieniami słońca, pod wiatr – powiedział. – Potwór nie będzie się oddalał od jaja, a im będziemy bliżej, tym bardziej będzie chciał go bronić. Na początku zaszarżuje. Jeśli nie wykorzystamy jego ataku, wycofa się do gniazda.

– Tak jest. Gdzie chcesz, żebym była?

Jazon znowu się rozluźnił i pozwolił, by jego zmysły zmieniły się na nologiczne.

– Tam. – Wskazał odległy o dwieście etrów pagórek. – Potem wzdłuż grzbietu wzgórza w głąb lasu trzysta etrów.

– A ty?

– Będę niżej, oddalony o sto etrów.

– Jaki proponujesz manewr podejścia?

– Krzyżowy. Celujemy w fałdy policzkowe, przyszpilamy do pni. Pani i ja po strzale.

– A jeśli nie trafimy?

– Skrzydła.

– Celujemy w…?

– Błony przy stawach palcowych. Tam jest największe unerwienie.

Liana pokiwała powoli głową. Chłopak wiedział, co robi. Był gotowy. Był gotowy już pół roku temu, ale zasady klanu mówiły o trzech latach. Dwa na wyrobienie odruchów, trzeci na praktykę. Wzięła głębszy wdech.

– Wszystko w porządku? – spytała. – Najedzony?

– Tak, pani.

– Ja muszę się wysikać.

Odeszła za pobliską opasłą palmę, przy której pniu rosło parę agaw. Znalazłszy się w cieniu drzewa, rozejrzała się, po czym upewniwszy się, że dookoła nie ma żadnych gapiów, zwłaszcza z Jaskółczego Gniazda, odsznurowała rzemienie lekkich spodni i ściągnęła je w dół. Czując powiew świeżego powietrza na pośladkach, głęboko odetchnęła. Wciórności, jak to krocze boli… Kucnęła i otworzyła zwieracze. Czuła, jak sterane nerki osuwają się w dół, jak jelita gniecione przez pęcherz rozluźniają się i omdlewają, jednocześnie notowała ostre strzykanie w lewym, nadmiernie zgiętym kolanie, ból lędźwiowej części kręgosłupa i to uporczywe tępe rwanie w barku. Niczym chichoczące staruchy odziane w brudne szkarłatne łachy, odzywały się dawne stłuczenia, pęknięcia, zwichnięcia i naciągnięcia. Kiedyś pamiętała dobrze, od czego boli knykieć wskazującego palca prawej dłoni, lewy nadgarstek, grzebień łopatki i cała armia innych miejsc na jej ciele. Teraz wszystko jej się mieszało. Tam, pod lewym łukiem żebrowym, to rwanie podczas oddychania to róg bizuna? Szpon orłana? A nad prawym łokciem, takie kłucie? Od czego? Dziabnął mnie zaur? Potrząsnęła głową. A jakie to ma, wciórności, znaczenie. Ja koicę, wszystko mnie boli, wszystko szarpie, nawet szczanie nie przynosi już ulgi. Skończyć z tym wszystkim, skończyć… Ostatnie polowanie. Chłopak sobie poradzi. Żeby tylko bestia zdążyła mnie porządnie chapnąć, zanim z nią skończy. Byleby nie umrzeć w łóżku, byleby nie z choroby czy innej starości, tylko nie to. Dość już tego wszystkiego, dość… A skoro tak, nie wypada, żeby moje truchło było obszczane i obesrane. Srać mi się nie chce, a właśnie się wysikałam. I nie śmierdzę. Chłopak zadba o ekwipunek. Tylko mój pancerz się zniszczy, no trudno. No trudno. Już mam dość tego świata i ludzi. Zwłaszcza ludzi.

Kobieta wyszła zza pnia i krzyknęła:

– To za ileśmy się zgodzili ubić tę bestię?!

– Dwa tysiące uro! – odparł Jazon. – Znaczy cztery horo!

Trzy chrony wstecz

Maxymillian Dooditz, mer Jaskółczego Gniazda, odczuwał niezmierne zatroskanie faktem, że od dwóch miesięcy stada jego grodzian są podjadane przez bestię, która jak na złość osiadła we Wróblim Lesie. Jakby nie mogła się osiedlić gdzie indziej. Skąd się w ogóle wzięła? To musiał być mutak, bo liczebność jego sioła nie doszła przecież do łanki… Dlaczego padło akurat na jego miasto? Mało kłopotów mają jemu podobni, próbując nieporadnie, ale szczerze, odbudowywać cywilizację? Zatargi z okolicznymi merami, walki o zaszczytne miejsca w Radzie Grodów, podjazdy band, wizyty natrętnych mędrków, odkrycia trehanterów, których nikt nie prosił o żadne poszukiwania, bo z tego tylko kłopoty wynikają, niechaj andanai spoczywają w mrocznej przeszłości… i jeszcze janavari. Dlaczego przychodzą? Źle im tam, gdzie płodzi je magia?

Przez pierwsze dwa miesiące miał nadzieję, że smok odejdzie. Bywały już przypadki, że potwór zatrzymywał się w drodze, odpoczywał i leciał dalej. Parę lat temu stado rhagunów przybiegło, rozwaliło kilka kurników prowadzonych przez Adolfa, kury uciekły, parędziesiąt zginęło w straszliwych paszczach, ale więcej pomioty diabła się nie pojawiły. Bizuny przygalopowały jednej nocy, stratowały dwa zagony buraków, co je Sophie posadziła równo i czysto, lecz rano bestii już nie było. Zdarzało się. Więc i w tym przypadku Dooditz liczył, że smoczysko po prostu się wyniesie. Podeżre, beknie i odfrunie za swoimi zasranymi sprawami. Jednak tak się nie stało. Bestia została i zeżarła już z górą pięćdziesiąt sztuk zwierząt. Robiło się groźnie, bo wyglądało na to, że ma tu jakiś interes. Ale jaki? Siedzący w skromnie urządzonej komnacie audiencyjnej ratusza Maxymillian spojrzał niepewnie na kufer, w którym powinien był już zgromadzić fundusz na budowę nowego grodu. Zaczął to robić, zgodnie z obyczajem, gdy liczebność Jaskółczego Gniazda przekroczyła siedemset osób. Ale… hm… władza ma swoje przywileje i obciążenia. Do pierwszych należały dziewki, które od czasu do czasu przywoził wędrowny zamtuz, wydobyte z miast prastarych cacka, którymi handlowali kupcy, świecidełka, działające zabawki sprzed wieków. Obciążeniami zaś były wszelkie „uprzejmości” wyświadczane przez Dooditza przywódcom gildii, dzięki którym utrzymywał się na tronie. On ich karmił, oni dawali mu rządzić. A to kosztowało… Zaragoza, myślał, ilu naprawdę ludzi liczy gród? Nie robiliśmy spisu od dwóch lat… Czy to możliwe? Czy smoki naprawdę napadają na sioła powyżej łanki? Przecież to bajdy, ludowe zabobony… Maxymillian zmierzwił brodę i podparł masywną twarz o dłonie. I te straty… – myślał. Krowy po tysiąc pięćset horo za głowę, barany po tysiącu… Na prastarych, ponad sześćdziesiąt tysięcy horo, a jeśli uwzględnić byki i fakt, że pożarte sztuki już się nie rozmnożą, to będzie sto, nawet więcej! Felkosz, najbardziej ceniony hodowca krów, mówił, że bestia porwała mu reproduktora, Tara zaś płakała, że takiej dobrej netyki, jaką miał ich Hors, byk, którego zazdrościł jej cały gród, już mieć nie będzie. Taka zacna linia bydła, dająca mleka więcej niż wszystkie inne! Jednym słowem: strata, strata, strata! Wkrótce Gildia Hodowców mnie wyklnie, a jeszcze Hektor, ten idiota od magicznej hodowli, miesza! Cluj-napoca, Gadża nadała tego smoka…

Po dwóch miesiącach dano ogłoszenie. Chorąży Wąs wywiesił odpowiedni proporzec na Wieży Flag, dzięki czemu okoliczne grody dowiedziały się o zagrożeniu i przedsięwzięły środki zaradcze. Kurierzy rozjechali się do klanów i po tygodniu przyszły odpowiedzi. Klan Swastyki przepraszał, ale miał wszystkich łowców zajętych, Klan Umbry obiecywał draquillę za miesiąc i tylko Rajin zgodził się przysłać mistrzynię z uczniem w ciągu dwóch tygodni. Słowa dotrzymali, lecz w tym czasie smok zeżarł, jak twierdzili hodowcy, jeszcze cztery krowy i jednego barana. Siedem tysięcy, lekko rachując.

Gdy wreszcie para składająca się z bardzo leciwej łowczyni i nader młodego terminatora zawitała w jego progi, nie krył rozczarowania zarówno wyglądem łowców, jak i późnym terminem. Nie dał jednak tego po sobie poznać. Wyciągnął jowialnie obie ręce i z szerokim, udającym uniżoność uśmiechem podszedł do łowczyni, po czym uściskał jej twarde ręce o zniekształconych, powykręcanych palcach.

– Witam shikaaree z Klanu Rajin! – zakrzyknął. – Jakże się cieszę! Wreszcie!

– Dzień dobry, merze – odparła stara kobieta, rozglądając się po komnacie ze skrywanym, choć widocznym zdziwieniem.

Musiała dostrzec, że jest skromnie. To dobrze, pomyślał, to dobrze. Maxymillian był człowiekiem spostrzegawczym, jeśli chodzi o mimikę swoich rozmówców, i nigdy nie dociekał, czy zawdzięcza to szczątkowej magii krążącej w jego nerwach, czy wrodzonej netyce.

Zauważył też zmęczenie w jej oczach.

– Zechciejcie spocząć! – zaprosił i gdy usiedli na twardych drewnianych krzesłach, sam zasiadł na podobnym, ale zaopatrzonym w podłokietniki.

– Ascetycznie tu żyjecie – odezwała się mistrzyni. – Gród wygląda z zewnątrz zasobniej niż siedziba mera w środku.

Dooditz skłonił skośnie głowę.

– Demokracja. Jestem tylko sługą moich ludzi. Dzielę się wszystkim i nie mam wielkich potrzeb.

Liana czuła cztery rzeczy. Po pierwsze, potworny ból kręgosłupa na wysokości piersi. Marzyła, by zrzucić pancerz. I umyć się, wreszcie się umyć. Sztywne i nazbyt proste oparcie siermiężnego krzesła powodowało, że musiała albo pochylić się do przodu, albo przesunąć pośladki na krawędź siedziska, to zaś boleśnie odbiłoby się na kości ogonowej. Wybrała ból kręgosłupa. Po drugie, mer kłamał i tylko udawał, że żyje ubogo. Chodziło oczywiście o zbicie ceny, z taką maskaradą jednak jeszcze się nie spotkała i to wzbudziło w niej wściekłość. Trzecią rzeczą, na którą zwróciła uwagę, było dziwne podejście mera do pojęcia „demokracja”. Ledwie przekroczyli bramy miasta, zorientowała się, że owszem, istnieje tu system wyborów, lecz prawo głosu mają uprzywilejowani, zapewne członkowie gildii lub innych organizacji, biedota zaś takiego prawa nie posiada. Skąd o tym wiedziała? W trakcie swojego życia odwiedziła wiele grodów i takie sprawy wyczuwała na odległość.

Czwartą rzeczą, jaką odczuwała, była obecność w komnacie jeszcze jednej osoby.

– Zawsze masz zwyczaj, panie – odezwał się Jazon – rozmawiać z łowcami, trzymając przyjaciela za zasłoną?

Stara kobieta spojrzała na ucznia z lekkim uśmiechem. Uprzedził jej zdanie o pół sekundy, z tym że ona nie nazwałaby ukrywającego się człowieka przyjacielem.

Mer otworzył szerzej oczy, maskując zdumienie, po czym zmienił konfigurację fizys tak, by wyrażała tylko uprzejme zaskoczenie.

– Ach! Hildebrandt, jesteś tu?! No wyłaźże, nie czas na zabawę w ciuciubabkę, he, he, he, he…

Brzuch Dooditza zatrząsł się od udawanego śmiechu, a zza burej zasłony przy znajdującym się po prawej stronie, pozbawionym szyb, zaopatrzonym w szerokolistwowe żaluzje, pokaźnym oknie wychynął chudy jegomość ubrany w bordową, zaskakująco kontrastującą z wnętrzem, strojną szatę i złoty łańcuch zwieszający się z żylastej szyi.

– To Hildebrandt Schmidt. Mój podkomorzy. Księgowy. Bez niego pogubiłbym się w gospodarstwie.

– Dzień dobry, szlachetni łowcy – rzekł skrzypliwym głosem księgowy. – Wybaczcie. Tak się zapatrzyłem na targ, że przez chwilę zupełnie odpłynąłem myślami i nie dostrzegłem waszego przybycia.

Lianie zrobiło się niedobrze wobec takiego zagęszczenia łgarstw, a jej psyche zalało stado widm szepczących, że jej rozmówca jest tak nieszczery, jak to tylko możliwe.

– Już wyszedłeś z krainy marzeń, panie? – spytał młodzik.

Hildebrandt patrzył przez moment na chłopca, zastanawiając się, czy nie ofuknąć go za impertynencję wobec starszego i piastującego zaszczytne stanowisko, ale powstrzymał się. Miał do czynienia z vidari trzeciego roku, co było widać na jego prawym naramienniku, naznaczonym trzema szkarłatnymi łuskami. Oznaczało to, że jasnowłosy lada dzień stanie się niezależnym draquillą, a młodzi adepci są szczególnie buńczuczni i nie zapominają uszczypliwości, jakich doświadczyli jako uczniowie. Odetchnął i zmusił pomarszczoną twarz do uśmiechu.

– Tak, tak, wyszedłem.

– Hildebrandt policzył straty, jakich doświadczyliśmy – rzucił mer, zmieniając temat. – Straszny cios, straszny… Ile to wyniosło, Hilciu?

Chudy człowiek przełknął ślinę, sięgnął do głębokiej kieszeni, wyciągnął z niej skórzany notes, poślinił blade palce, przerzucił parę czerpańcowych kartek i odrzekł:

– Łącznie z przewidywanymi stratami związanymi z niemożnością reperacji stad sto pięćdziesiąt tysięcy horo. Jeśli uwzględnimy nasze zobowiązania i kredyty, możemy wkrótce znaleźć się na granicy płynności finansowej…

Mer słuchał tego wszystkiego, smutno kiwając głową. Liana widziała jednak, że całe to przedstawienie zostało przez nich skrupulatnie przećwiczone i teraz jedynie odgrywają dobrze przemyślaną scenę.

– Straszne, straszne – jęknął Dooditz. – Trzeba będzie wziąć pożyczkę?

– Może uda się tego uniknąć. – Hildebrandt spojrzał z udawaną pokorą na przybyszów. – Wszystko zależy od ceny, jaką wyznaczą zacni shikaaree.