Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po ryzykownej ciąży i narodzeniu pięknej dziewczynki... przychodzi śmierć w kołysce!
Dla matki rozpoczyna się długi okres dochodzenia do siebie, a pomiędzy dwoma ekstremalnymi punktami tego doświadczenia następuje pielgrzymka do Lourdes – miejsca współdzielenia się bólem i duchowego przebudzenia. Staje się to momentem zwrotnym na drodze jej życia, naznaczonej niezwykłymi spotkaniami.
Autorka w trakcie fizycznej i zarazem wewnętrznej podróży doświadczyła, że niektóre miejsca (takie jak Lourdes) pomagają w odkryciu własnych rezerw duchowych, podczas gdy inne, bliżej położone i łatwiej osiągalne, służą pogłębianiu i spożytkowywaniu każdego dnia odkrytych wartości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 120
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Orfana di mia figlia. A Lourdes per tornare a vivere
Paoline Editoriale Libri
© Figlie di san paolo, 2002
via Francesco Albani, 21-20149 Milano
© Copyright by Wydawnictwo Jedność, Kielce 2004
Przekład z języka włoskiego
ks. Jarosław Piotrów
Redakcja i korekta
Renata Szwander
Redakcja techniczna
Anna Rzędowska-Zachara
Projekt okładki
Justyna Kułaga-Wytrych
StartFragment
ISBN 978-83-7660-554-8
Wydawnictwo Jedność
25-013 Kielce, ul. Jana Pawła II nr 4
Dział sprzedaży: tel. 041 349 50 50
Redakcja: tel. 041 349 50 00
EndFragment
www.jednosc.com.pl
e-mail: [email protected]
W tych autobiograficznych wyznaniach poruszyły mnie szczególnie trzy kwestie: znaczenie posiadania miejsca, w którym jest się zaakceptowanym i ma się możliwość dzielenia bólem; element przemiany – związany nierozłącznie z każdym rodzajem kryzysu, nawet tak tragicznym jak ten; głębia bogactwa wewnętrznego, myśli, uczucia, które zostają poruszone w nas poprzez uważne i ciche wsłuchanie się w zasadnicze problemy życia i śmierci w taki sposób, w jaki się pojawiają w każdym wydarzeniu naszego życia.
Znaczenie posiadania miejsca, do którego każdy może przynieść swój ból i podzielić się nim z innymi – tego właśnie doświadczyła Gabriela w Lourdes.
Ja osobiście nigdy tam nie byłam, nigdy też nie odczuwałam potrzeby lub pragnienia udania się do tego miejsca; bym mogła postawić sobie pytania tyczące życia i śmierci, zawsze niezbędne mi było milczenie i samotność – lasu, odludnego miejsca, usianego gwiazdami nieba, piaszczystych wydm morskich zimą, na których widoczne były jedynie nieznaczne muśnięcia wiatru i ślady mew. Nie tylko że nie pociągały, lecz nawet nieco drażniły mnie wielkie tłumy, wspólnie odprawiane rytuały – to wszystko, co właśnie kojarzyłam z Lourdes.
Stało się więc wielką niespodzianką, że wczytując się w przeżycia Gabrieli, odkryłam coś, o czym w swoim uproszczonym sposobie rozwiązywania fenomenu życia i śmierci nigdy nie pomyślałam i czego nauczyło mnie jej doświadczenie. Nie takie Lourdes po prostu, widziane od zewnątrz, jak to sobie wyobrażałam, ani nawet jako miejsce objawienia się nadprzyrodzoności, w którą można wierzyć i do której można się mniej lub bardziej przybliżać, zależnie od indywidualnych przeżyć i własnych ścieżek poszukiwania wewnętrznego w różnych momentach życiowych, lecz Lourdes jako jedno z wybranych miejsc zgody na to, co Kohelet nazywa czasem płaczu. Przestrzeń przyjęcia, uznania, podzielenia się i spotkania w przeróżnych formach, jakie ból może przybrać w życiu ludzi. Zjednoczenie w tym wielkim braterstwie, które jest ponad czasem, narodowością, ideologią, rasą i religią.
Na ogół przyzwyczajeni jesteśmy do spotykania się z innymi w zadowoleniu i w radości życiowej, w czasie śmiania się, kiedy to kochamy i tworzymy miejsca świętowania, aby móc się tym dzielić z innymi.
Lecz czas płaczu, a także nierozłącznego z nim bólu, jest czasem izolacji, doświadczeniem indywidualnym. Dotyka każdego z nas w różnych momentach życiowych. Dlatego też staje się trudne, aby mógł znaleźć się w jednej przestrzeni przyjęcia i wzajemnego dzielenia się, w jakimś jednym miejscu i w tej samej chwili, z wyjątkiem momentów potężnych wspólnych tragedii, podczas których ból staje się także siłą, ponieważ jednoczy i przybliża jednych do drugich, zwłaszcza tych wszystkich, którzy są jego współuczestnikami, tak jak to się niedawno stało podczas tragedii 11 września.
Wydarzyło się to ostatecznie w Lourdes, gdzie Gabriela poczuła wreszcie, że jej ból młodej matki, śmiertelnie zranionej przez śmierć w kołysce pierwszego dziecka, został przyjęty. Ból tak niewyobrażalny i nieznajdujący pocieszenia, że żadne następne doświadczenie, nawet upływ lat i radość posiadania innych dzieci nie wystarczyły do powstania w niej przestrzeni uznania, przepracowania i ukojenia.
Ból ten mógł ostatecznie zacząć być przepracowywany dopiero w Lourdes, gdy znalazł odpowiednie miejsce, gdzie mógł się zatrzymać, gdzie mógł się poczuć rozpoznany, przyjęty, także podzielony z bólem innych, ponieważ Lourdes jest nadzwyczajną przestrzenią, do której każdy może wnieść swoje własne cierpienie.
Lourdes nie jest tylko domem transcendencji, lecz miejscem pietas (miłosierdzia), jako przestrzeń przyjęcia najbardziej głębokich i bolesnych doświadczeń ludzkich, które mogą być ukojone tylko przez uczucie siły i przynależności, zrodzone w dzieleniu się z innymi.
Lourdes jest także miejscem, do którego można powrócić za każdym razem, gdy zachodzi konieczność ponownego odnalezienia przestrzeni dla tego bólu.
Drugim problemem, który mnie uderzył podczas lektury tych listów, była siła przemiany, którą pociąga za sobą każdy kryzys, nawet ten najbardziej druzgocący.
„Właśnie z powodu owego doświadczenia, które było rozdzierające (i wcale nie wbrew niemu), poczęłam odczuwać moje życie jako coś wspaniałego i cudownego” – pisze Gabriela do swojego Mistrza.
Gabriela jest katoliczką, katolicyzmu cierpiącego i niekiedy rozdartego, więc bardzo żywotnego, a Mistrz – prawdopodobnie jej kierownik duchowy – jest tym, który jej towarzyszy w poszukiwaniu tego, co ona nazywa celem swej egzystencji, swego powołania.
Lecz ja, która nie jestem ojcem duchowym i pozostaję daleka od tego typu terminologii, wierzę, że Gabriela, nawet nie wiedząc o tym, znalazła ów cel i powołanie, i że jest nim bycie sobą, w niepowtarzalności, w specyfice i potencjalności jej losów i w jej sposobie bycia na tej ziemi. Jej losy są żywym świadectwem, prawdziwie ludzkim i pełnym cierpienia, z którego nie tylko nie można wyjść bez przeżywania go, lecz wychodząc pozostaje się jednocześnie wzbogaconym – niby takim samym a zarazem innym; co więcej, bardziej naładowanym potężnym gniewem, negatywnymi uczuciami, bólem, lecz jednocześnie także doświadczeniem pietas.
Nie wiem i przypuszczalnie nigdy nie będę wiedziała, czy życie i śmierć Heleny miały pozwolić jej matce na doświadczenie owego wzbogacenia, tak jak ona o nim pisze, czy też stać się częścią nieskończonych obliczy rzeczywistości, które życie może przybrać na tej ziemi i które nie są od nas zależne ani przez nas kontrolowane, tak jak to się ma ze słonecznymi czy też deszczowymi dniami. Wiem jednak, że to wzbogacenie jest prawdą i drogą do niego było przejście przez doświadczenie cierpienia, nie zaś przeciwstawianie się mu – dokładnie tak jak pisze o tym Gabriela.
Był to czas bolesnego dojrzewania, właśnie przez konfrontację z emocjami i uczuciami, które trudno zaakceptować – z nienawiścią, buntem, desperacją, ogarniającymi nas w obliczu śmierci, owej nieznanej ziemi, z której nie powrócił do tej pory żaden podróżnik – przywołując słowa Szekspira wypowiedziane w Hamlecie.
Krzyk Gabrieli nad umierającą córką jest podobny do krzyku Leara w obliczu śmierci Kordelii, przerażający i desperacki wobec nieodwracalności tego faktu: Ty więcej już nie wrócisz, nigdy więcej, nigdy więcej, nigdy więcej! – słowa bardzo proste, lecz jakże dobitne, nikt jeszcze nigdy tak nie napisał.
Jest także płaczem Gilgamesza nad Enkidu, zmarłym przyjacielem, lecz także nad samym faktem śmierci, w obliczu kruchości życia na tej ziemi, tyczącej każdego z nas.
Jest wiecznym zapytaniem człowieka, jak w azteckim śpiewie: „Skąd przybywamy, dokąd zmierzamy? Istnieje jeszcze jakieś inne życie? Zakosztujemy jeszcze radości Tego, który obdarza życiem?”
To jest może właśnie jedną z zasadniczych, jeśli nie najważniejszych, sił, które, wydaje mi się, zawsze popychały człowieka do poszukiwania, jeszcze raz poszukiwania, ciągłego poszukiwania odpowiedzi na coś, na co może nie ma żadnej odpowiedzi, albo też ona istnieje, kto to wie!
Przepracowanie idei śmierci jako formy ewolucyjnego napędu życiowego.
W moim małym światku stało się ono motorem, który, nawet jeśli nie zdawałam sobie dokładnie z tego sprawy, prawdopodobnie pchnął mnie w wieku czterdziestu pięciu lat do pisania książek, gdy zorientowałam się, że czas, który był przede mną, nieodwracalnie, dzień po dniu kurczył się w stosunku do tego, który już znajdował się poza moimi plecami. To obudziło we mnie pragnienie pozostawienia po sobie jakiegoś śladu w tych niewielu rzeczach, które wydawały mi się zrozumiane, razem z wieloma innymi, których nie zrozumiałam; tak jak po części, myślę, zdarza się w momencie, gdy na świat przychodzą dzieci.
Wewnętrzna siła przebytego doświadczenia powoli przeobraziła Gabrielę z mało świadomej dziewczyny w młodą kobietę, która staje się zdolna do czerpania z pietas nie na zewnątrz, ale wewnątrz siebie, do postawienia siebie w sytuacji drugiego, do wzięcia odpowiedzialności nawet wtedy, kiedy to staje się trudne i rozdzierające, wbrew rozumowi. O wiele łatwiej byłoby przerzucić ową odpowiedzialność na innych, budując wokół siebie ochronny ekran i szukając rozwiązania problemu zawsze i wyłącznie na zewnątrz nas samych.
Stary francuski psychoanalityk J.C. Racamier powiadał, że każdy z nas nosi w sobie także części nierozwiązanych problemów dzieciństwa, ale uświadomienie sobie relacji zachodzących pomiędzy owymi częściami czyni z nas ludzi dorosłych.
Gabriela poprzez to doświadczenie stała się osobą dorosłą, przyjmując swój wewnętrzny konflikt, akceptując przeżywane rozdarcie, lecz przy tym także bogactwo pochodzące z nieustannego poszukiwania, świadomość niemożności poznania tego wymiaru raz na zawsze, lecz po prostu nabrania zdolności szukania go wciąż na nowo: jednym razem znajdując, innym razem nie, tak samo jak każdy dzień jest nowym dniem w życiu każdego z nas. „Nie pomijam faktu – pisze – że moja potrzeba transcendencji narodziła się z niemożności wiary w życie kończące się wyłącznie na śmierci, z konieczności wiary w życie wieczne”.
Także to może okazać się drogą utrzymania w nas przy życiu nie tylko drogich nam osób, które utraciliśmy, lecz także nas samych, gdy myślimy o kruchości własnej egzystencji. Helena, jej dziecko, żyje nadal w przemianie, której jej śmierć dokonała w matce, w owym ciągu rozpaczy i wzlotów, bólu i wewnętrznej siły rozwoju, kształtujących Gabrielę w przeciągu minionych lat.
Trzecią i ostatnią rzeczą, która mnie uderzyła podczas lektury tych listów, jest nieskończona głębia bogactwa myśli, uczuć i emocji, które poruszają każdego, kto staje wobec tego wstrząsającego świadectwa owej fundamentalnej prawdy życiowej. Podobnie jak się to dzieje z każdym dziełem, które zawiera w sobie cząstkę ludzkiej egzystencji, kawałeczek losów mężczyzn i kobiet każdego czasu i każdego miejsca.
Odźwięk emocjonalny, jaki może wzbudzić opowiadanie Gabrieli w każdym z nas, jest podobny do tego, jaki rodzi się w naszym wnętrzu, gdy patrzymy na Maryję pod krzyżem, na nuragijską statuetkę z brązu, przedstawiającą zabitego syna i matkę, na Achillesa cierpiącego z powodu śmierci przyjaciela Patroklesa, zabitego przez Hektora, na starego ojca Priama, który udaje się do Achillesa, aby odzyskać ciało Hektora, wreszcie, gdy patrzymy na Pietę – nie tylko na tę rzymską Michała Anioła z Bazyliki św. Piotra, w której ból modeluje kamień, kształtując go jak wosk, tworząc doskonałość formy nie mającej równych, lecz także na tę mediolańską Rondaniniego z jej jakby zawieszonym krzykiem, który wytryska z surowego kamienia z niewyrażalną wprost siłą.
Przeżywamy takie samo wewnętrzne rozdarcie, jak to, które ostatnio odczuwaliśmy widząc na ruinach w Nowym Jorku fotografię młodego człowieka i znajdujące się pod spodem pytanie ośmioletniego dziecka: „Czy widzieliście mojego ojca?” i taki sam wstrząs, który się odczuwa wobec matki patrzącej na śmierć własnego dziecka z głodu albo z choroby lub też z powodu wybuchu bomby albo miny.
Pietas jest jak ból: bezbarwny, bez flag, bez granic, bez ideologii. Jest tym, co Szekspir porównywał z deszczem, który łagodnie spada z nieba, nawadniając suchą ziemię, poza wszelkimi możliwymi granicami wyznaczonymi przez człowieka.
Jest tym, co ogarnia nawet Ariela, krasnala stworzonego z powietrza, gdy ten w Burzy opisuje Prosperowi desperację ojca przekonanego o śmierci w morzu swojego dziecka: Także ja bym się wzruszył, gdybym był człowiekiem!
Jest tym, co napełnia treścią nasze ludzkie istnienie, naszą kruchość i naszą siłę, podobnie jak Lourdes objawiło się Gabrieli jako przestrzeń pietas, która przyjęło jej ból. Także nasz ból, przyjęty, może nam pozwolić na utworzenie w nas przestrzeni pietas dla przyjęcia jeszcze innego, w naszym wspólnym udziale w dziejach ludzkich na ziemi.
Składam podziękowanie Gabrieli za to, że poprosiła mnie o napisanie słowa wstępnego do jej bolesnych wyznań odsłaniających cierpienie matki, która straciła swe pierwsze dziecko.
Mam nadzieję, że pewnego dnia, gdy minie niezbędny do tego czas, da mi możliwość napisania słowa wstępnego do innej książki o swych następnych dzieciach, owych oddanych sprzymierzeńcach, wiernych i milczących, a także tych wszystkich dzieciach, które idą i będą szły przy jej boku dzień za dniem, w małych i w wielkich sprawach życiowych, w chwilach pełnych słońca, a także w tych deszczowych, w czasie płaczu i w czasie śmiechu.
Alba Marcoli, psycholog
Drogi Mistrzu!
Wraz ze zbliżaniem się ostatniego Bożego Narodzenia tego tysiąclecia, wdzięczna za wszystko, co zrobiłeś dla mojego duchowego wzrostu, nie pomijając najmniejszego gestu, chciałabym podzielić się z Tobą z serca moimi refleksjami, z których większość jest Ci już z całą pewnością znana – dyskutowaliśmy i rozmawialiśmy przecież już wiele na ten temat.
Mimo to bardzo mi na tym zależy, aby Ci przekazać i podzielić się z Tobą jeszcze raz – w sposób ostateczny i niezmienny, z całą moją niewzruszoną wolą życia – owym nieograniczonym szczęściem zrodzonym z największego bólu, jedynego w swoim rodzaju, który może stać się udziałem każdej kobiety. Pragnę to zrobić w taki sposób, że jeśliby miało Ci się przydarzyć jeszcze raz coś podobnego, byłbyś w stanie przekazać moje doświadczenie innym matkom, śmiertelnie zranionym utratą dziecka.
Uczynię to stopniowo, pisząc do Ciebie wiele razy, aby Ci dać możliwość lepszego zrozumienia spraw, które chcę przekazać.
Moja historia, i Ty o tym dobrze wiesz, nie jest gotowym przepisem na znalezienie szczęścia do natychmiastowego zastosowania, lecz właśnie z powodu owego doświadczenia, które było rozdzierające (i to wcale nie wbrew niemu), poczęłam odczuwać moje życie jako coś wspaniałego i cudownego.
Opowiem Ci jeszcze raz całą tę historię, wzbogacając ją nowymi nieznanymi szczegółami, a później przejdę do jej dalszego ciągu – odrodzenia duchowego, w którym mi tak bardzo pomogłeś i który pozwolił, abym powiedziała sobie samej, że moje życie naznaczone jest niewiarygodnym cudem, przedziwną tajemnicą.
Pierwszym cudem, który stwierdziłam w moim życiu, jest fakt, że istnieję z jedynym i niepowtarzalnym w swoim rodzaju doświadczeniem, oraz to, że mam swoje własne oblicze, spojrzenie i uśmiech różniące mnie od tysiąca innych osób; mam również silny charakter, buntowniczy i szczery aż do granic złego wychowania. Jest to prawie cudem, że mam męża tak bardzo różnego ode mnie, a mimo to zdolnego do zrozumienia mnie zanim ja sama potrafię to uczynić, mam wrażliwe, obdarzone wewnętrznym bogactwem dzieci. Cudem jest każde spotkanie z osobami tak bardzo niezwykłymi tak jak Ty, które przyczyniły się do mojego obecnego szczęścia.
Jeśli patrzę na moje życie i na wszystkie doświadczenia, które odcisnęły na nim swoje piętno (rzeczy piękne, a zwłaszcza te okropne), mogłabym powiedzieć, że jest prawdziwą łaską, cudem, iż ostatecznie wyszłam z tego w tak dobrym stanie; ale w zasadzie nie chcę mówić o tym, co w tej chwili czuję: wszystko, co mnie dotyczy, jest tylko częścią planu Opatrzności, bo nic nie jest przypadkowe. Jest, gdy na to patrzę z obecnej perspektywy, tylko wspomaganiem urzeczywistnienia owego planu, wypełnienia go w sposób godny mojej osoby, realizacją talentów, które zostały mi dane w momencie mojego narodzenia.