Stramerowie - Mikołaj Łoziński - ebook + audiobook + książka

Stramerowie ebook

Mikołaj Łoziński

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przejmująca powieść o rodzinie, którą porywa prąd wielkiej historii.

Mikołaj Łoziński powraca z kontynuacją bestsellerowego Stramera!

Dorosłe już dzieci Nathana i Rywki Stramerów rozdziela wojna. Wela z mężem przedostają się ze Lwowa do Warszawy, gdzie na różne sposoby próbują przetrwać. Nusek znajduje pracę w podwarszawskim Konstancinie i wsiąka w towarzystwo partyzantów, bimbrowników, antysemitów. Rudek i Rena trafiają do Stalińska na Syberii. Hesio zostaje wysokim rangą oficerem armii Berlinga. Salek działa we francuskim ruchu oporu. Córka Rudka, Róża, najmłodsza z rodziny Stramerów, ukrywa się u swojej przedwojennej opiekunki Babuni w pełnym okupacyjnych niebezpieczeństw Krakowie.

Wszyscy oni pragną choć namiastki normalności. Świat Stramerów to świat zwykłych ludzi, Żydów i Polaków, chcących przetrwać za wszelką cenę w obliczu toczącej się wokół wojny.

„Mikołaj Łoziński pokazuje, że zwyczajne życie ludzi może być fascynujące jak sensacyjna historia. Świetnie napisana powieść!” Olga Tokarczuk o Stramerze

„Mikołaj Łoziński doskonale opisuje sposób, w jaki nacjonalistyczna i nazistowska pętla zaciska się na Polsce, i kreśli fresk równie ujmujący, co zapierający dech w piersiach”. „Le Monde” o Stramerze

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 367

Oceny
4,4 (174 oceny)
102
47
24
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomaszamek

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
10
Tuliaszn

Dobrze spędzony czas

Pierwsza część wysoko postawiła poprzeczkę, druga wypada przy niej tylko ok.
10
kregulska123

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne dopełnienie pierwszej książki Stramer.
10
lucjaikasia

Całkiem niezła

miło było wrócić do rodziny, książka o wiele za krótka na tyle wątków i bohaterów - miałam wrażenie, że mi się zlewają
00
PaulinaJ29

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo poruszająca kontynuacja losów rodziny Stramerów...
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWA SMOL
Re­dak­cja: MA­RIANNA SO­KO­ŁOW­SKA
Kon­sul­ta­cja hi­sto­ryczna: dr KRY­STYNA SAM­SO­NOW­SKA
Ko­rekta: JA­CEK BŁACH, ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ, KRY­STYNA ZA­LE­SKA
Pro­jekt gra­ficzny: PRZE­MEK DĘ­BOW­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Mi­ko­łaj Ło­ziń­ski © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07886-0
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I

RÓŻA – BA­BU­NIA

Wojna to nuda. Wła­ści­wie naj­le­piej pa­so­wa­łaby do niej „straszna nuda”. Ale wszy­scy my­ślą, że „straszna nuda” to po pro­stu wielka nuda, a wojna była i straszna, i nudna jed­no­cze­śnie.

Dni w su­te­re­nie na Pła­szow­skiej mi­jały Róży na cze­ka­niu. Przed lu­strem, któ­rego nie było wi­dać z ulicy, pod sto­li­kiem z ob­ru­sem do ziemi, za łóż­kiem, gdzie Ba­bu­nia przed wyj­ściem zo­sta­wiała mi­skę z kar­to­flami do ob­ra­nia na zupę.

Róża ża­ło­wała tego, jak po­że­gnała się z mamą i dziad­kami. Jakby je­chała na wa­ka­cje. Byle jak. Tak spie­szyła się do wyj­ścia.

Stała te­raz przed lu­strem i swo­imi utle­nio­nymi per­hy­dro­lem na blond wło­sami za­sła­niała dół twa­rzy. Nos, usta i pod­bró­dek. Pa­trzyła tylko na górę. Mocne brwi, ciemne oczy i wy­so­kie czoło miała jak matka.

W Tar­no­wie Ba­bu­nia wzięła ją na ręce i po­bie­gły na dwo­rzec. W po­ciągu do Kra­kowa za­wią­zała jej chustkę na twa­rzy.

– Dziecko ma za­pa­le­nie gar­dła – po­wie­działa do ko­biety, która sie­działa obok, a za­raz po­tem się prze­sia­dła.

Nie­długo póź­niej Ba­bu­nia po­je­chała jesz­cze raz do Tar­nowa. Wcze­śniej w Kra­ko­wie wy­szo­ro­wała pod­łogę w su­te­re­nie, przy­go­to­wała trze­cie po­sła­nie i ugo­to­wała krup­nik. Ulu­bioną zupę Ruth, mamy Róży. Ba­bu­nia wie­czo­rem wró­ciła sama. Róża się roz­pła­kała. Ba­bu­nia nie chciała nic po­wie­dzieć, tylko mocno ją przy­tu­liła. Ale Róża oprócz roz­cza­ro­wa­nia po­czuła coś jesz­cze, do czego wsty­dziła się przy­znać Ba­buni. Ulgę, że wciąż jest tylko z nią.

Ba­bu­nia nie sie­działa w domu jak przed wojną na Pod­gó­rzu, kiedy była jej nia­nią i spę­dzała dłu­gie go­dziny w oknie, które na­zy­wała swoim ki­nem. Tu nie było na­wet na co po­pa­trzeć – tylko pół­buty, ka­lo­sze, ofi­cerki, ob­casy dam­skich pan­to­fli.

Róża w dzień cho­dziła na pal­cach, z dala od okna, nie mó­wiła nic na głos. Sta­rała się być nie­wi­doczna i bez­sze­lestna. Cza­sem tylko za­glą­dał do środka kot. Jego zie­lone śle­pia bły­skały jak la­tarki. Ale jemu było wszystko jedno, kogo zo­ba­czy. Dwa razy dzien­nie sły­szała stu­kot cho­da­ków. Pła­szow­ską prze­cho­dzili więź­nio­wie z obozu. Do pracy i z pracy.

Ba­bu­nia co­dzien­nie do późna han­dlo­wała na Kle­pa­rzu. Tylko raz w ty­go­dniu, zwy­kle w po­nie­działki, wra­cała wcze­śniej. To wtedy pod Kra­ko­wem ku­po­wała ta­niej cu­kier, ka­szę i mąkę. Przy­wo­ziła je w to­bo­łach, które zrzu­cała z ple­ców za­raz po wej­ściu do su­te­reny. Cza­sem była tak spo­cona, że za­nim się umyła, wy­ży­mała zdjętą z sie­bie bie­li­znę.

Na dzie­siąte uro­dziny Ba­bu­nia dała Róży Matkę Bo­ską Czę­sto­chow­ską na łań­cuszku. Dziew­czynka w dzień no­siła ją na szyi, a przed za­śnię­ciem mo­dliła się do niej o zdro­wie mamy. Wie­czo­rami opo­wia­dały so­bie, jak do­brze im bę­dzie po woj­nie. „Do­brze” zna­czyło, że oj­ciec wróci z Ro­sji, a one ni­gdy się nie roz­łą­czą.

Róża pa­mię­tała, że nie na­zywa się już Stra­mer, tylko Ma­ry­sia Ze­gar­liń­ska. Jej ro­dzina to Ba­bu­nia i jej dwie córki z mę­żami i dziećmi, które miesz­kają w Borku Fa­łęc­kim. A ona sama też uro­dziła się w Borku.

Nie­dawno Ba­bu­nia pierw­szy raz ją tam za­brała. Wzięły ze sobą wszyst­kie ubra­nia dziew­czynki i pełno je­dze­nia. Róża nie ro­zu­miała po co. Prze­cież zwy­kle Ba­bu­nia przy­wo­ziła je­dze­nie ze wsi do mia­sta, a nie na od­wrót.

– Biedne dziecko. – Córka Ba­buni wy­ca­ło­wała ją na po­wi­ta­nie.

Róża w sieni dys­kret­nie wy­tarła za­śli­niony po­li­czek. I po­bie­gła z in­nymi dziećmi paść kozy na cmen­ta­rzu.

W nocy obu­dziły ją pod­nie­sione głosy, kłót­nia Ba­buni z cór­kami.

– Nas też na­ra­żasz. I to za dar­mo­chę.

– Niech cię o to głowa nie boli – od­po­wia­dała Ba­bu­nia. – Wiem, co ro­bię.

– Służ panu wier­nie, to ci w gębę pierd­nie!

– Dziś oni, ju­tro my.

Róża przy­po­mniała so­bie wtedy swoją przed­wo­jenną ro­dzinę. Każ­dego po ko­lei, gdzie kto sie­dział przy stole u dziad­ków w kuchni na Gol­dham­mera. Dzia­dek Na­than i bab­cia Rywka, mama (Ruth) i tata (Ru­dek), ele­gancki wu­jek He­sio, wu­jek Sa­lek, któ­rego nie pa­mię­tała, ale przy stole tak czę­sto o nim mó­wiono, jakby z nimi tam był, jej uko­chana piękna cio­cia Rena, wu­jek Nu­sek, który wszyst­kim prze­ry­wał i nie mógł ani chwili spo­koj­nie usie­dzieć na miej­scu, uśmiech­nięta cio­cia Wela i jej na­rze­czony Na­tek, tak przy­stojny jak... wła­ści­wie nie znała ni­kogo, kto byłby aż tak przy­stojny. Prze­krzy­ki­wali się, ge­sty­ku­lo­wali, sztućce ude­rzały o ta­le­rze. Je­dli no­żami i wi­del­cami, a nie jak Ba­bu­nia i jej ro­dzina, wszystko tylko łyżką. Róża też wo­lała łyżką, bo tak pro­ściej.

Miała zo­stać w Borku na dłu­żej, ale po trzech dniach spa­ko­wały się z Ba­bu­nią i wró­ciły do Kra­kowa.

Był tylko je­den klucz do miesz­ka­nia i le­żał pod wy­cie­raczką. Ba­bu­nia ostat­nio wkła­dała go tam, żeby za­wsze ktoś z ro­dziny z Borku mógł wejść. Róży nie wolno było pod­cho­dzić do drzwi, zwłasz­cza gdyby ktoś do nich pu­kał albo w nie wa­lił. Pa­mię­tała, że ma wtedy jak naj­szyb­ciej scho­wać się pod stół. Prze­ćwi­czyła to z Ba­bu­nią za­raz po przy­jeź­dzie z Tar­nowa.

Ale te­raz nikt nie pu­kał ani nie wa­lił. Jak miała sły­szeć, że ktoś pod­niósł wy­cie­raczkę i wy­jął klucz? Usły­szała do­piero jego chro­bot w zamku. Pew­nie to córka Ba­buni.

Klamka po­szła w dół. Róża przed lu­strem zdą­żyła tylko od­sło­nić z wło­sów dół twa­rzy. Otwo­rzyły się drzwi i zo­ba­czyła w nich starą, siwą ko­bietę.

RU­DEK

Ru­dek wciąż nie mógł uwie­rzyć, że to pa­lec go ura­to­wał, oca­lił mu ży­cie. I nie był to wcale pa­lec boży, tylko na­le­żący do jego pra­wej ręki głupi znie­kształ­cony kciuk, który źle się zrósł po tym, jak chłopi po­bili go do nie­przy­tom­no­ści na sa­mym po­czątku wojny.

Hi­sto­ria jak z ba­śni An­der­sena, które ku­pił Róży jesz­cze w Kra­ko­wie. Mógłby ją te­raz opo­wie­dzieć córce i na pewno by się jej spodo­bała.

Za­czy­na­łaby się w Ki­jo­wie, gdzie Ru­dek z He­siem wsie­dli ra­zem do po­ciągu ja­dą­cego na Wschód. „Wsie­dli” to złe słowo. Ra­czej się wci­snęli. Albo dali się po­nieść tłu­mowi, który jak fala wlał się do środka, zaj­mu­jąc wszyst­kie prze­działy, wszyst­kie moż­liwe miej­sca sie­dzące, sto­jące, a na­wet półki na ba­gaż. Dwa­dzie­ścia osób w ośmio­oso­bo­wym prze­dziale. Ich ro­dzinne miesz­ka­nie na Gol­dham­mera to przy tym prze­stronny apar­ta­ment.

– Kon­serwa na kół­kach, do któ­rej same we­pchnęły się uszczę­śli­wione sar­dynki – tak Ru­dek opi­sałby Róży ten po­ciąg. – Można za­po­mnieć o pój­ściu do to­a­lety. A He­sio, twój stry­jek, aku­rat do­stał bie­gunki.

– Pewny je­steś, że to nie cho­roba we­ne­ryczna? – Ru­dek za­żar­to­wał so­bie z brata, który po­wta­rzał, że wszyst­kie cho­roby biorą się z ner­wów i tylko jedna z ra­do­ści: sy­fi­lis.

Na szczę­ście były czę­ste po­stoje, które He­sio spę­dzał w krza­kach. Sa­mo­loty za­sko­czyły go sie­dzą­cego w kucki z opusz­czo­nymi spodniami w polu ku­ku­ry­dzy. Jak póź­niej opo­wia­dał o bom­bar­do­wa­niu: naj­dłuż­sze trzy mi­nuty w jego ży­ciu.

Wy­szedł z krza­ków, do­piero kiedy bom­bowce od­le­ciały. Naj­pierw zo­ba­czył mgłę. Póź­niej wy­ło­niły się z niej ich po­ciąg, który się pa­lił, leje po bom­bach i lu­dzie bez­rad­nie bie­ga­jący wo­kół jak pod­ska­ku­jące dro­binki ku­rzu.

– Tylko two­jego taty, Ró­życzko, ni­g­dzie nie było – do­łą­czyłby się do opo­wia­da­nia wu­jek He­sio.

Do­piero go­dzinę póź­niej zre­zy­gno­wany już i za­ła­many He­sio przy­pad­kiem za­uwa­żył cha­rak­te­ry­styczny wy­gięty kciuk, który wy­sta­wał z ziemi. Reszta ciała była przy­sy­pana. – I krzyk­ną­łem do in­nych, żeby po­mo­gli od­ko­pać two­jego tatę.

– Po­myśl, Ró­życzko, co by było, gdyby chłopi mi nie zła­mali palca, a stry­jek He­sio nie miałby bie­gunki. Jak mówi twój dzia­dek Na­than Stra­mer: nie ma złego, co by nie wy­szło na do­brego. – Tak wła­śnie Ru­dek opo­wie­działby ten kosz­mar córce. Ani słowa o spa­lo­nych czy po­roz­ry­wa­nych cia­łach, wrza­skach ran­nych, bła­ga­niach o po­moc pół­ży­wych, nic o tru­pach dzieci.

Tylko kciuk i bie­gunka.

Róża pew­nie za­py­ta­łaby go, co z resztą ro­dziny. Na­wet An­der­sen nie wie­działby, co od­po­wie­dzieć. Ru­dek mu­siałby jej skła­mać, że są cali i bez­pieczni. A co z Ruth? Co z ro­dzi­cami w Tar­no­wie? Też nie wie­dział.

RÓŻA – BA­BU­NIA

Ba­bu­nia wró­ciła z Kle­pa­rza i nie zdą­żyła jesz­cze roz­piąć ko­żu­cha, a Róża już po ci­chu za­częła opo­wia­dać jej o sta­ruszce, która we­szła do miesz­ka­nia, zo­ba­czyła ją i bez słowa wy­szła.

– Kto to mógł być?

Ba­bu­nia wzru­szyła ra­mio­nami, na któ­rych wciąż wi­siały to­bołki. O wszyst­kim już wie­działa. Róża nie mu­siała jej nic mó­wić.

– Nie przy­śniło ci się to cza­sem? – Po­gła­skała Różę po gło­wie, roz­ja­śnione per­hy­dro­lem włosy od­ra­stały i przy sa­mej skó­rze było już wi­dać, że nie jest blon­dynką.

Nic dziw­nego, że nie usły­szała, jak stara sięga pod wy­cie­raczkę. Bo tego nie zro­biła. Miała wła­sny klucz. To była matka wła­ści­cielki ka­mie­nicy. Ta wścib­ska sta­ru­cha. Ba­bu­nia spo­tkała je obie, matkę i córkę, przed chwilą w bra­mie. Szybko zro­zu­miała, że nie do­ra­biają w ten spo­sób, nie cze­kają tam na fra­jera, tylko na nią. I usły­szała od nich, że ma wy­rzu­cić z domu to ży­dow­skie dziecko.

– Ja­kie ży­dow­skie dziecko?

– Pani Ze­gar­liń­ska, w nocy ma być nie­miecka ob­ława.

Gdzie niby o tej po­rze, tuż przed go­dziną po­li­cyjną, mia­łaby za­brać Różę? Pew­nie kła­mią o ob­ła­wie, żeby po­zbyła się ma­łej. Albo same po­szły do­nieść...

– Idzie zimna noc, Ma­ry­siu – po­wie­działa przed snem Ba­bu­nia.

Róża się zdzi­wiła.

Na wszelki wy­pa­dek po­ło­żyły się do łó­żek w ubra­niach. Jak zwy­kle po­mo­dliły się jesz­cze do Matki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej. Może ona coś po­może? A po­tem Ba­bu­nia na­słu­chi­wała. Miau­cze­nie za oknem. Równy od­dech Ró­życzki. Nikt go jej nie za­bie­rze. Ci­sza.

Upew­niła się, że mała śpi. Wstała z łóżka, przy­go­to­wała torbę z rze­czami na kilka dni i po­ło­żyła przy drzwiach. Z da­leka sły­szała psy. O pią­tej rano pu­ka­nie do drzwi to nie mle­czarz – mówi się w Kra­ko­wie – tylko wia­domo, ge­stapo. Jak będą się zbli­żać, weź­mie dziecko na ręce i, jak wtedy w Tar­no­wie, uciekną. A jak je zła­pią, to niech ją też za­biorą.

Ale nie przy­szli.

Mimo że nie za­snęła tej nocy, nie była śpiąca ani zmę­czona. Wie­działa już, co zrobi.

Rano były pra­wie go­towe do wyj­ścia. Po śnia­da­niu wy­star­czyło za­ło­żyć buty i za­wią­zać Róży chustkę na gło­wie. Ba­bu­nia wzięła ją za rękę, na klatce scho­do­wej parę razy gło­śniej tup­nęła i wy­szły na Pła­szow­ską. Prze­szły po­woli pod oknami wła­ści­cielki.

Róży przy­po­mniało się, jak przed wojną cho­dziła z oj­cem po mie­ście. Na ba­sen, na mecz pił­kar­ski, na Ry­nek. Oj­ciec brał ją na ba­rana i za­wsze szli środ­kiem chod­nika. Sie­działa jak na tro­nie, naj­wyż­sza z prze­chod­niów, jej wy­so­kość – jak mó­wił tata – kró­lowa Kra­kowa.

Trzy­mała te­raz mocno rękę Ba­buni, wtu­lona twa­rzą w jej sztywny ko­żuch. Dawno nie wy­cho­dziła z su­te­reny. Pew­nie jest ja­kieś święto, bo wszę­dzie na bu­dyn­kach wi­szą flagi. Swa­styki są znacz­nie ła­twiej­sze do na­ry­so­wa­nia niż gwiazdy Da­wida. Wy­star­czy zro­bić dwie prze­ci­na­jące się kre­ski, pio­nową i po­ziomą, a po­tem na ich koń­cach do­ry­so­wać jesz­cze po kre­seczce.

Roz­bo­lał ją brzuch. Może za szybko wy­piła na śnia­da­nie pyszną słodką kawę? A może za szybko szły?

Całą drogę po­wta­rzała so­bie, jak się cie­szy, że pierw­szy raz pój­dzie na Kle­parz. Tam aku­rat oj­ciec ni­gdy jej nie za­bie­rał. Ba­bu­nia cią­gle opo­wia­dała o Kle­pa­rzu. O pani Dy­nio­wej i pani Nor­ko­wej, które dla Róży były jak z ba­śni An­der­sena. Ba­bu­nia znała je jesz­cze z cza­sów, kiedy były pięk­nymi dziew­czy­nami.

Róża uwiel­biała słu­chać o tych sta­rych prze­kup­kach. O tym, jak Dy­niowa po­cho­wała już trzech mę­żów. I jak Nor­kowa, która sprze­daje noże, na­wet „ję­zy­czek ma jak brzy­twa”. Nikt na Kle­pa­rzu im nie pod­sko­czy. Nikt ich nie prze­gada. Nikt nie oszuka.

A Róża wie­działa, że to samo na pewno można po­wie­dzieć o Ba­buni. Wy­obra­żała je so­bie jako trzech musz­kie­te­rów, o któ­rych czy­tała jej mama. Trzy musz­kie­terki, jedna za wszyst­kie, wszyst­kie za jedną! Bę­dzie przy nich bez­pieczna.

Od Ba­buni wie­działa też, że na Kle­pa­rzu dzieci to świę­tość. Dzieci nikt tam nie ru­sza. Na­wet naj­gor­szy zło­dziej i pi­jak dwa razy się za­sta­nowi, za­nim po­głasz­cze je po główce. Czy dzieci ży­dow­skie też są święte na Kle­pa­rzu? Pa­trzyła, jak Ba­bu­nia, pani Nor­kowa i pani Dy­niowa roz­kła­dają kra­miki. Na drew­nia­nych ko­złach kładą de­ski, a na nich swój to­war.

– Masz, dziecko. – Pani Dy­niowa po­dała jej jabłko.

Miała czer­woną rękę i czer­woną twarz z ża­rzą­cym się pa­pie­ro­sem na środku – tak jak Róża to so­bie wy­obra­żała. Ale nie miała wiel­kiej pę­ka­tej głowy jak dy­nia. A Nor­kowa poza de­li­kat­nym czar­nym mesz­kiem pod no­sem nie miała pyszczka jak norka.

Róża ugry­zła jabłko. Było słod­kie i so­czy­ste, tylko zimne, jakby ja­dła lody jabł­kowe. Czy jest w ogóle taki smak? Ostatni raz ja­dła lody w Tar­no­wie, w dzień wy­jazdu taty i stryjka Nu­ska na Wschód. Od wtedy ich nie wi­działa. Dwa smaki w wa­felku: cze­ko­lada i wa­ni­lia. Tego dnia bab­cia Rywka za­brała ją do cu­kierni, ale sama nic so­bie nie za­mó­wiła.

Naj­gło­śniej­sze na Kle­pa­rzu były ko­guty. Za­ga­piła się na jed­nego, który trze­piąc skrzy­dłami, wy­rwał się z rąk sprze­dawcy.

– Wejdź tu, Ma­ry­siu. – Nor­kowa po­ka­zała jej miej­sce pod swoim kra­mem.

RU­DEK

Ru­dek nie­zgrab­nie po­ło­żył się na pod­ło­dze, na twar­dych de­skach na środku po­koju. Je­dyne wolne miej­sce (za dwa­dzie­ścia ru­bli mie­sięcz­nie, płatne z góry), które po­ka­zał mu go­spo­darz. Wszyst­kie cztery kąty były za­jęte. W każ­dym spała już ja­kaś wtu­lona w sie­bie ro­dzina.

Zimno nie do opi­sa­nia – po­my­ślał. Nie odda tego żadne, naj­gło­śniej­sze na­wet szczę­ka­nie zę­bami. Go­rzej niż we Lwo­wie w cza­sie zimy stu­le­cia, kiedy spali z Nu­skiem w ubra­niach przy­tu­leni do sie­bie.

Te­raz drę­twiały mu palce w rę­ka­wi­cach i stopy w roz­pa­da­ją­cych się, ob­wią­za­nych sznur­kami wa­lon­kach.

Co prawda dy­rek­tor szkoły, któ­remu je dziś po­ka­zał (Ru­dek spe­cjal­nie usiadł na­prze­ciwko i tak za­ło­żył nogę na nogę, żeby je było wi­dać), na­pi­sał mu od razu list po­le­ca­jący w tej spra­wie do prze­wod­ni­czą­cego rady miej­skiej mia­sta Sta­lińsk (In­spek­tor w ra­dziec­kiej szkole śred­niej speł­nia po­zy­tywną rolę w spo­łe­czeń­stwie, zwłasz­cza w okre­sie wojny, i cał­ko­wi­cie za­słu­żył so­bie na pierw­szeń­stwo w przy­dziale bu­tów), ale Ru­dek do­brze wie­dział: w naj­lep­szym wy­padku ozna­cza to, że do­sta­nie nowe wa­lonki nie wcze­śniej niż w maju przy­szłego roku.

Nie miał czym się te­raz przy­kryć. Prze­cież nie drew­nianą szafą, która stała pod ścianą? Po pół­go­dzi­nie już się nie za­sta­na­wiał, prze­stało mu się to wy­da­wać dziwne i po pro­stu tak zro­bił. Coś w środku szafy się prze­su­nęło. Co to mo­gło być? Była za­mknięta na klucz.

Lekko przy­gnie­ciony i ogrzany me­blem, po­czuł się znowu jak w bajce, która na pewno spodo­ba­łaby się Róży. Mimo nocy było ja­sno. Okna za­le­piał sy­be­ryj­ski śnieg, a Ru­dek w czapce uszance i ku­fajce le­żał pod drew­nianą koł­drą.

Po­my­śleć, że w Kra­ko­wie, przed wojną, na­rze­kał na zu­żyty ma­te­rac u Zu­zanny Lip­skiej. Rok temu do­wie­dział się, że zo­stała za­bita przez Niem­ców, ale da­lej czę­sto ła­pał się na tym, że wi­dzi ją w łóżku albo pi­jącą piwo w wan­nie. Błę­kitne oczy, dłu­gie palce, drobne pie­przyki na ple­cach i pier­siach.

Wy­obra­żał so­bie te­raz, że znowu są ra­zem na tym ma­te­racu, któ­rego sprę­żyny wspól­nie roz­wa­lili. Pod­pala egip­skiego, po­daje jej i opo­wiada o pierw­szym dniu w no­wej pracy. O szkole, w któ­rej zo­stał in­spek­to­rem. O por­tre­tach Sta­lina na pra­wie każ­dej ścia­nie. I przede wszyst­kim o mło­dym na­uczy­cielu nie­miec­kiego w za du­żym gar­ni­tu­rze z ła­tami na łok­ciach i ko­la­nach, który od razu sko­ja­rzył mu się z dzie­ciń­stwem, z tar­now­skim me­ła­me­dem szar­pią­cym za pejsy prze­stra­szo­nych uczniów w che­de­rze. Od razu na­piął się jak wtedy, kiedy miał trzy lata i kiedy po­wie­dział so­bie, że ni­gdy już nie po­zwoli się ni­komu tak po­ni­żyć.

Ale tym ra­zem to na­uczy­ciel prze­stra­szył się na wi­dok wcho­dzą­cego do klasy dy­rek­tora z Rud­kiem.

Za­częła się lek­cja i Ru­dek szybko zro­zu­miał dla­czego. Na­uczy­ciel mu­siał słusz­nie się do­my­ślić, że nowy in­spek­tor zna ję­zyk, któ­rego on uczy. Wy­star­czy­łoby jedno jego słowo wy­szep­tane do ucha dy­rek­tora, a by­łoby po na­uczy­cielu, tra­fiłby do ła­gru.

Ru­dek ro­zej­rzał się tylko dys­kret­nie po sali, w któ­rej nikt nie znał nie­miec­kiego. Łącz­nie z na­uczy­cie­lem. Za to ucznio­wie wy­wo­ły­wani do od­po­wie­dzi już cał­kiem nie­źle ra­dzili so­bie z ji­dysz. Na­uczy­ciel, pew­nie też bie­że­niec z Pol­ski, mu­siał pra­co­wać w tej szkole od dłuż­szego czasu.

– Zdolny bel­fer – po­wie­dział te­raz Ru­dek sam do sie­bie.

Ta hi­sto­ria roz­ba­wi­łaby Zuzę. Usły­szał jej lekko za­chryp­nięty śmiech.

Oszczę­dziłby jej in­nych, mniej przy­jem­nych przy­gód, jak ta dzi­siej­sza w tram­waju, któ­rym tu wie­czo­rem przy­je­chał. Mło­dzi kie­szon­kowcy pró­bo­wali ob­ro­bić śpią­cego przy szy­bie pi­ja­nego czer­wo­no­ar­mi­stę. Zro­bili wo­kół niego sztuczny tłok i no­żem roz­cięli mu torbę, którą miał na ko­la­nach. Ale on wtedy się obu­dził i pierw­sze, co zro­bił, to się­gnął po pi­sto­let. Za­bił obu na miej­scu. Tram­waj aku­rat się za­trzy­mał, żoł­nierz wstał z miej­sca i się za­to­czył.

– Mój przy­sta­nek – po­wie­dział i wy­siadł.

Nikt wię­cej się nie ru­szył. Ru­dek też już dawno na­uczył się nie wtrą­cać. Za­bici chłopcy byli pew­nie w wieku Róży, może na­wet młodsi. Ru­dek wy­siadł dwa przy­stanki da­lej.

A jak za­cząłby baśń dla Róży? Może tak: W Sta­liń­sku przed za­śnię­ciem wier­ci­łem się go­rzej niż księż­niczka na ziarnku gro­chu i mar­z­łem bar­dziej niż dziew­czynka z za­pał­kami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki