Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Nominacja do Nagrody Bookera!
Lata sześćdziesiąte. Londyn swinguje, a umysły szaleją. Kulturowe zmiany sprzyjają rozwojowi psychoterapii, a ta staje się nie tylko pomocą dla zagubionych, ale też polem do nadużyć. Jedna z pacjentek Arthura Collinsa Braithwaite’a, kontrowersyjnego terapeuty, zachęcona przez niego do „zabicia własnego ja”, popełnia samobójstwo. Siostra zmarłej postanawia odkryć, na czym właściwie polegają te ekscentryczne metody. Przybiera fikcyjną tożsamość i rozpoczyna cykl spotkań z Braithwaite’em, jednak nie spodziewa się, dokąd zaprowadzi ją to podwójne życie…
Graeme Macrae Burnet w swojej szkatułkowej powieści myli tropy, zaciera granicę między fikcją a rzeczywistością i łączy powagę z humorem. Z detektywistycznym zacięciem prowadzi literackie śledztwo – Studium przypadku trzyma w napięciu niczym kryminał i wciąga jak najlepsza powieść psychologiczna. A czytelnika zostawia z wątpliwością: czy wiem, kim naprawdę jestem?
„Graeme Macrae Burnet opowiada fascynującą, ponuro zabawną historię o ptakach, które boją się odlecieć zbyt daleko od swoich klatek.” Piotr Kofta
„Czyta się tę książkę z wielką przyjemnością: to powieść psychologiczna i zagadka kryminalna w jednym. […] „Studium przypadku” to literacki triumf.” „The Guardian”
„Misterna, zabawna i mroczna fabuła, od której nie sposób się oderwać.” „The Times”
„Genialna powieść, od której zakręci wam się w głowie. Burnet wspiął się na wyżyny swojego talentu.” Hannah Kent
„Zwodnicza, pełna zjadliwego humoru i detektywistycznego zacięcia powieść, która stawia pytania o autentyczność i tożsamość.” Jury Nagrody Bookera
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Dotychczas ukazały się m.in.:
Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą
Tara June Winch, Plon
Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba
Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń
Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale
Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście
Haśka Szyjan, Za plecami
Melissa Broder, Ryby
Yaa Gyasi, Poza królestwo
Hila Blum, Jak kochać własną córkę
Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt
William Brewer, Czerwona strzała
Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy
Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku
Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność
Miriam Toews, Z ogniem
Jen Beagin, Szwajcara
Tess Gunty, Królikarnia
Négar Djavadi, Wszystkie moje rewolucje
Gwendoline Riley, Moje zmory
Alia Trabucco Zerán, Do czysta
Już niebawem ukaże się:
Vincenzo Latronico, Do perfekcji
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Case Study
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © 2021 by Graeme Macrae Burnet
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Łukasz Witczak, 2025
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Sandra Proć
Korekta Jędrzej Szulga / d2d.pl, Ewa Ostafin / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Złamano pismem Iowan Old Style
The translation of this title was made possible with the help of the Publishing Scotland translation fund.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-113-2
Pod koniec 2019 roku skontaktował się ze mną mailowo niejaki Martin Grey z Clacton-on-Sea. Napisał, że jest w posiadaniu zbioru brulionów swojej kuzynki, które jego zdaniem mogłyby stać się kanwą ciekawej książki. Odpisałem, dziękując mu, ale i wyrażając opinię, że on sam jest najwłaściwszą osobą, która mogłaby ten materiał wykorzystać. Pan Grey zaczął się wzbraniać; tłumaczył, że nie jest pisarzem, a poza tym nie wybrał mnie przypadkowo. Jak wyjaśnił, czytał wpis na moim blogu poświęcony zapomnianemu psychoterapeucie z lat sześćdziesiątych Collinsowi Braithwaite’owi. W zeszytach znajdują się pewne zarzuty pod adresem Braithwaite’a, które z pewnością mnie zainteresują.
Moja ciekawość została skutecznie rozbudzona. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej w słynącym z bałaganu antykwariacie Voltaire & Rousseau w Glasgow natknąłem się na egzemplarz Antyterapii tegoż Braithwaite’a. Autor był współczesnym R. D. Lainga i kimś w rodzaju enfant terrible ruchu tak zwanej antypsychiatrii. Książka stanowiła zbiór opisów przypadków; była pikantna, obrazoburcza, wciągająca. Skąpe informacje dostępne w internecie nie zdołały zaspokoić mojej rosnącej fascynacji tą postacią. Zaintrygowany wybrałem się na kwerendę do niewielkiego archiwum przy Uniwersytecie Durham, czterdzieści kilometrów na północ od Darlington, rodzinnego miasta Braithwaite’a.
Archiwum to składało się w istocie z kilku kartonów z maszynopisami książek Braithwaite’a (opatrzonymi na marginesach mnóstwem dopisków, a także z mało przyzwoitymi, lecz zdradzającymi pewien talent rysuneczkami), wycinkami z gazet oraz plikiem listów, głównie od redaktora Braithwaite’a, Edwarda Seersa, i niegdysiejszej kochanki, Zeldy Ogilvie. W trakcie zbierania informacji o niezwykłym życiu Braithwaite’a przyszło mi do głowy, że mógłbym napisać jego biografię, który to pomysł nie spotkał się jednak z entuzjazmem u mojego agenta i wydawcy. Kogo zainteresuje, pytali, zapomniana i skompromitowana postać, której prace nie były wznawiane od dziesiątek lat? Musiałem przyznać, że to całkiem zasadne pytanie.
W takich to właśnie okolicznościach rozpoczęła się moja korespondencja z panem Greyem. Odpisałem, że po namyśle chętnie zapoznam się z tymi zeszytami, i podałem swój adres. Dwa dni później nadeszła paczka. Grey dołączył do niej list, w którym wyrażał zgodę na publikację, nie stawiając żadnych warunków. Nie oczekiwał zapłaty i przez wzgląd na prywatność rodziny wolał pozostać anonimowy. Przyznał, że nie nazywa się Grey. Jeśli nie uznam brulionów za interesujące, prosi mnie tylko, żebym je odesłał. Był jednak przekonany, iż tak się nie stanie, zresztą nie podał adresu zwrotnego.
Przeczytałem wszystkie pięć brulionów w jeden dzień. Ich lektura do reszty rozwiała moje wątpliwości. Autorka snuła pasjonującą opowieść i choć sama odmawiała sobie talentu, trudno było nie dostrzec, że pisze ze swoistym biglem. Materiał był ułożony nieco chaotycznie, co w moim odczuciu tylko dodawało autentyczności jej przemyśleniom.
Po kilku dniach nabrałem jednak przekonania, że padłem ofiarą żartu. Czy dałoby się wymyślić dla mnie lepszą przynętę niż zbiór zeszytów opisujących domniemane nadużycia osoby, którą interesowałem się zawodowo? Z drugiej strony, jeśli to byłby podstęp, Grey musiałby sobie zadać wiele trudu, począwszy od sfabrykowania samych źródeł. Postanowiłem przeprowadzić małe dochodzenie. Bruliony były w istocie tanimi zeszytami szkolnymi, jakich powszechnie używano w tamtych czasach. Nie mają dat, ale różne wzmianki w tekście każą przypuszczać, że opisywane wydarzenia rozegrały się jesienią 1965 roku, kiedy to Braithwaite mieszkał w Primrose Hill i zbliżał się do szczytu swojej sławy. Wklejone do pierwszego zeszytu strony Antyterapii pochodzą z pierwszego wydania, dziś trudnego do zdobycia, co zdaje się potwierdzać, że autorka pisała w latach sześćdziesiątych. Wiele przytoczonych szczegółów odpowiada temu, co wyczytałem w uniwersyteckim archiwum oraz w gazetach z tamtej epoki. To wszystko jednak samo w sobie nie stanowiło jeszcze dowodu. Zeszyty można było z powodzeniem spreparować, wymagało to jedynie kwerendy podobnej do tej, którą sam wykonałem. Inne zawarte w nich informacje były mniej ścisłe. Dla przykładu, wzmiankowany w opowieści pub nazywa się Pembroke Castle, a nie Pembridge Castle, jak chce autorka. Uznałem jednak, że taki błąd bardziej pasuje do kogoś, kto przelewa na papier swoje przemyślenia, niż do oszusta, który dopuszcza się wyrachowanej mistyfikacji. Sam Grey także pojawia się w tych zeszytach i nawiasem mówiąc, nie został odmalowany zbyt korzystnie, z czego wnoszę, iż to nie on jest autorem.
I wreszcie kwestia motywów. Nie przyszedł mi do głowy żaden powód, dla którego ktoś mógłby zadać sobie tyle fatygi, aby wprowadzić mnie w błąd. Równie mało prawdopodobne wydało mi się, że ktoś próbuje zdyskredytować Braithwaite’a, który i tak przecież ostatecznie okrył się niesławą i na polu psychiatrii jest dziś postacią właściwie zapomnianą.
Napisałem maila do Greya. Przyznałem, że materiał mnie zaintrygował, ale jeśli mam go wykorzystać, będę potrzebował niezbitego dowodu na jego autentyczność. Odpisał, że nie wie, jak miałby wyglądać taki dowód. Zeszyty znalazł podczas likwidacji domu wujka w Maida Vale. Kuzynkę znał przez całe życie i może potwierdzić, że język tych zeszytów, ze wszystkimi charakterystycznymi wyrażeniami, odpowiada jej stylowi wypowiedzi. Jego zdaniem nie mógł ich napisać nikt inny. Dla mnie, rzecz jasna, nie był to żaden dowód. Spytałem Greya, czy zechciałby się ze mną spotkać. Odmówił, tłumacząc nie bez racji, że to by przecież niczego nie zmieniło. Jeśli nie wierzę w jego szczere intencje, mogę mu odesłać zeszyty na adres skrytki pocztowej (który tym razem załączył).
Jak widać, nie zdecydowałem się na to. Zdołałem przekonać siebie, że zeszyty są prawdziwe, nie oznacza to jednak, że ręczę za przedstawioną w nich wersję zdarzeń. Być może jest ona tylko wytworem wyobraźni młodej kobiety, która otwarcie przyznaje się do ambicji literackich i, według własnych słów, nie czuje się w pełni zdrowa psychicznie. Powiedziałem sobie, że liczy się nie to, czy opisane wydarzenia naprawdę miały miejsce, ale czy, jak to ujął na samym początku Grey, mogą posłużyć za kanwę ciekawej książki. Zważywszy, że treść zeszytów wpisywała się idealnie w moje zainteresowania badawcze, żal byłoby zaprzepaścić ten fortunny zbieg okoliczności. Zabrałem się więc do pracy ze zdwojoną energią: odwiedziłem istotne dla tej historii miejsca, zacząłem jeszcze wnikliwiej badać dzieła Braithwaite’a i odbyłem kilka rozmów z osobami, które go znały. Dziś przedstawiam treść zeszytów, nieznacznie zredagowaną, obudowaną tekstem biograficznym mojego własnego autorstwa.
GMB, kwiecień 2021 roku
Postanowiłam, że będę spisywać wszystko, co się wydarzy, bo chyba, takie mam przeczucie, narażam się na niebezpieczeństwo, a jeśli okaże się, że miałam rację (co, trzeba przyznać, nie zdarza się nader często), ten zeszyt może posłużyć za swego rodzaju dowód.
Niestety, co wkrótce wyjdzie na jaw, nie grzeszę lekkim piórem. Czytam swoje poprzednie zdanie i ogarnia mnie pewien ambaras, lecz nie mogę się pieścić z każdym słowem, bo nigdy nie skończę. Pani Lyle, moja anglistka, strofowała mnie, że zawsze próbuję upchać zbyt wiele myśli w jednym zdaniu. Twierdziła, że to oznaka bałaganu w głowie. „Najpierw zdecyduj, co chcesz powiedzieć, a potem wyraź to jak najprościej”. Powtarzała to jak mantrę i choć trudno się nie zgodzić, już widzę, że poległam. Napisałam, że chyba grozi mi niebezpieczeństwo, po czym z miejsca popadłam w niepotrzebną dygresję. Mogłabym zacząć od nowa, ale nie, jakoś to poniosę dalej. Bardziej niż styl liczy się tutaj treść; zamierzam na tych kartkach zdawać bieżącą relację. Kto wie, może gdyby moja opowieść była zbytnio wycyzelowana, trudniej byłoby dać jej wiarę, a dzięki potknięciom i niezręcznościom brzmi prawdziwiej. Tak czy owak, nie mogę pójść za radą pani Lyle, ponieważ jeszcze nie wiem, co właściwie chcę powiedzieć. Jednakże przez wzgląd na nieszczęśników, którzy mogą to kiedyś przeczytać, postaram się pisać jasno; wyrażać się jak najprościej.
I dlatego zacznę od faktów. Pisząc o grożącym mi niebezpieczeństwie, miałam na myśli Collinsa Braithwaite’a. Na pewno czytaliście w prasie, że to „najgroźniejszy człowiek na Wyspach Brytyjskich”, które to miano zawdzięcza swoim poglądom na temat psychiatrii. Moim zdaniem niebezpieczne są jednak nie tylko jego poglądy. Otóż jestem przekonana, że doktor Braithwaite zabił moją siostrę Veronicę. Nie chcę przez to powiedzieć, że zamordował ją w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale owszem, ponosi odpowiedzialność za jej śmierć, tak jakby udusił ją własnymi rękoma. Dwa lata temu przed piątą rano Veronica skoczyła z kładki nad torami koło Bridge Approach w Camden prosto pod koła pociągu do High Barnet. Trudno o mniej oczywistą samobójczynię niż ona. Dwadzieścia sześć lat, inteligentna, odnosząca sukcesy, dość atrakcyjna. Mimo to, w tajemnicy przede mną i ojcem, przez kilka tygodni uczęszczała do gabinetu doktora Braithwaite’a. Wiem to od niego samego.
Jak większość ludzi w Anglii znałam niedbałą północną dykcję doktora Braithwaite’a na długo, zanim poznałam go osobiście. Słyszałam jego wypowiedzi w radiu, a raz nawet widziałam go w telewizji. Rozmawiano o psychiatrii, gospodynią programu była Joan Bakewell[1]. Aparycja Braithwaite’a była równie odstręczająca jak głos. Przyszedł do studia bez marynarki, w koszuli rozpiętej pod szyją. Miał potargane włosy sięgające do kołnierza i bez przerwy palił papierosa. Rysy grube, jak spod ołówka karykaturzysty, ale było w nim coś takiego, co przyciągało wzrok, nawet na ekranie telewizora. Na pozostałych gości prawie nie zwracałam uwagi. Bardziej niż treść jego słów zapamiętałam sposób mówienia. Roztaczał aurę człowieka, któremu daremnie byłoby się sprzeciwiać. Przemawiał tonem protekcjonalnego znużenia, jakby nie chciało mu się kolejny raz wszystkiego tłumaczyć głupszym od siebie. Uczestnicy rozmowy siedzieli półkolem, z prowadzącą pośrodku. O ile reszta siedziała prosto jak na mszy, o tyle doktor Braithwaite garbił się w fotelu, wspierając brodę na dłoni niczym znudzony uczniak. Na swoich rozmówców spoglądał, jak mi się zdawało, z mieszaniną znużenia i pogardy. Pod koniec programu pozbierał swoje przybory do palenia i wyszedł ze studia, mamrocząc niecenzuralne słowa, których nie ma sensu tutaj przytaczać. Pani Bakewell była zaskoczona, lecz szybko odzyskała rezon i stwierdziła, że odmawiając dyskusji w fachowym gronie, Braithwaite niejako przyznał się do miałkości swoich poglądów.
Nazajutrz prasa zgodnie potępiła zachowanie doktora: ucieleśnia wszystko, co jest nie tak z Wielką Brytanią; jego książki są pełne odrażających stwierdzeń i przedstawiają ludzką naturę w najgorszym możliwym świetle. Ma się rozumieć, na drugi dzień w przerwie lunchowej poszłam do księgarni i poprosiłam o egzemplarz jego najnowszej książki pod mało zachęcającym tytułem Antyterapia. Ekspedient wręczył mi ją w taki sposób, jakby można się było od niej czymś zarazić, i spojrzał na mnie z dezaprobatą, jakiej ostatni raz doświadczyłam, kupując niesławną powieść pana Lawrence’a. Nabytek odpakowałam dopiero wieczorem, po kolacji, w bezpiecznym zaciszu własnego pokoju.
Muszę powiedzieć, że do tej pory wiedzę na temat psychiatrii czerpałam wyłącznie ze scen filmowych, w których pacjentka kładzie się na kozetce i opowiada swoje sny brodatemu lekarzowi z niemieckim akcentem. Może właśnie dlatego pierwsze strony Antyterapii sprawiły mi dużą trudność. Roiło się tam od nieznanych słów, a zdania były tak długie i zawiłe, że książce z pewnością wyszłoby na dobre, gdyby autor zastosował radę pani Lyle. Jedyne, czego się dowiedziałam z wprowadzenia, to że Braithwaite w ogóle nie chciał pisać tej książki. Jego „goście”, jak ich nazywa, są ludźmi, a nie „przypadkami” do wystawiania na pokaz gawiedzi spragnionej dziwolągów. Przedstawia te historie tylko po to, aby bronić swoich idei przed wzgardą płynącą z establishmentu (używa tego słowa bardzo często). Braithwaite określa się mianem „antyterapeuty”; stawia przed sobą zadanie wytłumaczenia ludziom, że nie potrzebują terapii; jego misja to zburzyć „lichy gmach psychiatrii”. Wydało mi się to cokolwiek osobliwym stanowiskiem, ale jak już pisałam, nie jestem znawczynią tematu. Braithwaite pisze, iż książka stanowi poniekąd uzupełnienie jego wcześniejszej pracy i składa się z kilku opowieści opartych na relacjach z pacjentami. Oczywiście pozmieniał imiona i niektóre charakterystyczne szczegóły, zapewnia jednak, że każda z tych historii pozostała prawdziwa w swojej istocie.
Same opisy, gdy już przedarłam się przez ten mało zrozumiały wstęp, wciągnęły mnie bez reszty. Można się szybko podnieść na duchu, czytając o świrach, przy których bledną nasze własne dziwactwa. W połowie książki czułam się już całkiem normalna. Veronicę rozpoznałam dopiero w przedostatnim rozdziale. Najrozsądniej będzie chyba po prostu wkleić tu odpowiednie strony.
Dorothy była bardzo inteligentną dwudziestokilkulatką, starszą z dwóch sióstr, wychowaną w rodzinie z klasy średniej w dużym mieście w Anglii. Rodzice byli flegmatycznymi Anglosasami. Dorothy ani razu nie widziała, żeby okazywali sobie uczucia. Wszelkie spory kończył ojciec, potulny urzędnik, ustępując matce. Aż do jej nagłej śmierci, która nastąpiła, gdy Dorothy miała szesnaście lat, życie dziewczyny było wolne od traumatycznych przeżyć, lecz spytana, czy uważa swoje dzieciństwo za szczęśliwe, miała problem z odpowiedzią. W końcu przyznała, że od najmłodszych lat doskwierały jej wyrzuty sumienia, bo choć dorastała w dostatku, o jakim wielu innych może tylko pomarzyć, nie czuła się szczęśliwa. Często jednak robiła dobrą minę do złej gry przez wzgląd na ojca, którego szczęście wydawało się zależne od jej szczęścia. Nieustannie namawiał ją do różnych gier i zabaw, choć najczęściej wolałaby pobyć sama ze sobą. Z kolei matka wiecznie przypominała Dorothy i jej siostrze, jakie mają szczęście. W rezultacie Dorothy od wczesnych lat przejawiała wstrzemięźliwość, zwłaszcza wobec przyjemności, którymi kusił ją ojciec, takich jak lody, prezenty urodzinowe, słodycze i tym podobne. Już w dzieciństwie żywiła silną urazę w stosunku do siostry. Twierdziła, że nie była to zwyczajna zazdrość, jaką czuje dziecko, gdy w jego życiu pojawia się młodsze rodzeństwo, z którym trzeba się podzielić uwagą i miłością rodziców. Miało to raczej związek z faktem, iż młodsza siostra często łamała reguły, a mimo to rodzice traktowali je obie tak samo. Dorothy miała poczucie niesprawiedliwości, ponieważ jej dobre zachowanie pozostawało bez nagrody, a krnąbrność jej siostry – bez kary.
Dorothy osiągała świetne wyniki w nauce, zdobyła stypendium i rozpoczęła studia matematyczne na Oksfordzie. Tam również górowała nad rówieśnikami i mimo introwertycznej natury dobrze się odnalazła w nowym środowisku. Pierwszy raz w życiu czuła, że nie ma obowiązku „grać roli” ani udawać, że dobrze się bawi. Nabrała dystansu do ludzi. Wreszcie mogła „być sobą”. Jednak gdy koledzy i koleżanki szli na potańcówkę albo urządzali spontaniczne prywatki, trawiła ją zazdrość. Studia ukończyła z wyróżnieniem, a później, robiąc doktorat, poznała młodego adiunkta, z którym się zaręczyła. Powiedziała mi, że nie darzyła go silnym uczuciem, a już na pewno nie pociągał jej seksualnie, ale zgodziła się za niego wyjść, bo uznała, że taki porządny młody człowiek przypadnie do gustu jej ojcu. Później narzeczony Dorothy zerwał zaręczyny, tłumacząc, że chciałby na razie skoncentrować się na karierze. Zdaniem Dorothy prawdziwy powód rozpadu ich związku był inny: po tym, jak epizod wyczerpania nerwowego zmusił ją do krótkiego pobytu w szpitalu psychiatrycznym, narzeczony nabrał obaw, że jest niezrównoważona. Nie zmienia to faktu, że jego decyzja przyniosła jej ulgę, ona bowiem także nie czuła się gotowa na małżeństwo.
Na pierwszą wizytę do mojego gabinetu Dorothy przyszła elegancko ubrana i zaprezentowała się bardzo profesjonalnie, jakby to była rozmowa o pracę. Choć dzień był ciepły, miała na sobie tweedową garsonkę, która dodawała jej lat. Makijaż, o ile w ogóle go sobie zrobiła, był niewidoczny. Przedstawiciele klasy średniej często przychodzą ubrani w taki właśnie sposób. Zależy im, by zrobić dobre wrażenie, odróżnić się od zaślinionych szaleńców (bo tak sobie wyobrażają bywalców gabinetu psychoanalityka). Dorothy poszła jednak o krok dalej. Jeszcze zanim usiedliśmy, oznajmiła:
– A więc, panie doktorze, jak się do tego zabierzemy?
Miałem przed sobą młodą kobietę, która bardzo chciała panować nad sytuacją, w której się znalazła. Przejrzałem jej blef i odparłem:
– Jak tylko pani zechce.
Przez chwilę grała na zwłokę, zdejmując rękawiczki i odkładając je starannie do torebki, którą postawiła u swoich stóp. Następnie przeszła do kwestii praktycznych: jak często będziemy się spotykać i tak dalej. Pozwoliłem jej mówić. W takich sytuacjach milczenie jest najcenniejszym narzędziem terapeuty. Nie spotkałem jeszcze osoby, która oparłaby się chęci wypełnienia ciszy. Dorothy dotknęła włosów, poprawiła rąbek spódnicy. Jej ruchy były bardzo precyzyjne. Wreszcie spytała, czy moglibyśmy już zacząć.
Odparłem, że przecież zaczęliśmy. Odruchowo zaprzeczyła, lecz bez przekonania.
– No tak, racja – przyznała po chwili. – Domyślam się, że pan przez cały ten czas analizował moją mowę ciała. Pewnie sądzi pan, że nie chcę panu powiedzieć, po co tu przyszłam.
Ruchem głowy dałem do zrozumienia, że istotnie może tak być.
– I myśli pan, że jeśli będzie milczał, sama wypaplam swoje najskrytsze tajemnice.
– Nie musi pani nic mówić – odparłem.
– Ale wszystko, co powiem, może zostać użyte przeciwko mnie.
Roześmiała się z własnego żartu.
Osoby wybitnie inteligentne są dla terapeuty największym wyzwaniem. Ponieważ bardzo pragną zaimponować mu głębokim zrozumieniem własnych problemów, mają skłonność do tego, by samemu na bieżąco komentować swoje zachowanie. „No tak, znów odwracam uwagę od sedna” – mawiają. Albo: „Pewnie uzna pan mój dobór słów za wiele mówiący”. Robią to, aby pokazać, że dotrzymują mi kroku; że sami umieją wejrzeć w siebie. Jest to ewidentna bzdura. Gdyby rozumieli swój stan, nie musieliby do mnie przychodzić. Nie zdają sobie sprawy, że najczęściej to właśnie intelekt – ciągłe racjonalizowanie własnego zachowania – tkwi u źródła ich problemów.
Tym razem jednak dowcip Dorothy faktycznie był znaczący: spodziewała się, że będę ją oskarżał, że zostanie postawiona przed sądem. Choć zgłosiła się do mnie z własnej i nieprzymuszonej woli, widziała we mnie przeciwnika. Na tym etapie nie podzieliłem się z nią tym spostrzeżeniem, powtórzyłem tylko pytanie o to, jak sobie wyobraża dalszy ciąg naszego spotkania.
– Wie pan, chyba miałam nadzieję, że pod tym względem będę mogła liczyć na pana – odparła. – Czy nie za to panu płacę? – dodała z nerwowym chichotem.
Typowa dla przedstawicieli klasy średniej ucieczka ku pieniądzom. Lubią podkreślać, że terapeuta dla nich pracuje. To silniejsze od nich.
Dorothy od progu starała się pokazać jako osoba, która zawsze ma wszystko pod kontrolą, lecz otrzymawszy ode mnie kontrolę, natychmiast zapragnęła się jej pozbyć. A może po prostu nie wiedziała, co z nią zrobić. Zapytałem ją o to.
Zareagowała śmiechem.
– No tak, oczywiście, ma pan sto procent racji, panie doktorze. Bardzo jest pan przenikliwy. Zaczynam rozumieć, dlaczego wszyscy tak pana chwalą.
Pochlebstwo: kolejny manewr unikowy.
Sytuacja robiła się tyleż zabawna, co nużąca. A ponieważ nie ma nic złego w spełnianiu oczekiwań gościa, spytałem Dorothy, co ją do mnie sprowadza.
– No właśnie w tym kłopot – odparła – i może dlatego tak owijam w bawełnę. Bo ja chyba sama do końca nie wiem.
Zachęciłem ją gestem, by kontynuowała.
– Bo wie pan, ja nie jestem wariatką. Nie słyszę głosów, nie mam zwidów. Nie pożądam własnego ojca ani nic z tych rzeczy. Jestem pewna, że mnóstwo ludzi ma o wiele bardziej nierówno pod sufitem niż ja.
– To się okaże – powiedziałem.
– Może istnieje jakiś test, któremu mogłabym się poddać. Jestem dobra w testach. Może ten z plamami atramentu. Od razu panu powiem, że dla mnie one wszystkie wyglądają jak motyle.
– Naprawdę? – spytałem.
Spuściła wzrok na dłonie.
– Nie, naprawdę to nie.
Nie miałem najmniejszego zamiaru poddawać jej testowi Rorschacha. Nie jestem też zwolennikiem pięćdziesięciominutowej godziny, tak popularnej w środowisku psychiatrów, co nie zmienia faktu, że tykanie zegara może podziałać motywująco. Absolutnie każdy klient, który przekracza próg gabinetu terapeuty, wcześniej sto razy rozegrał sobie to spotkanie w głowie i jest dla niego nie do pomyślenia, aby stamtąd wyszedł, nie poruszywszy problemu, który go tam przywiódł. Było to szczególnie prawdziwe w przypadku tak ścisłego i praktycznego umysłu jak Dorothy. Matematyczka z wykształcenia, uważała pewnie, że jeśli opisze mi swoje objawy, natychmiast sięgnę po odpowiedni wzór i otrzymam wynik w postaci lekarstwa. Wbrew temu, co postulują niektóre teorie, nie istnieje żadna uniwersalna formuła, która byłaby zdolna objąć całość ludzkiego zachowania. Każdą jednostką miota wiele różnych okoliczności. Jesteśmy sumą tych unikalnych okoliczności oraz własnych reakcji na nie.
Dorothy zerknęła na swój dość męski zegarek, po czym głęboko westchnęła.
– Pomyśli pan, że jestem strasznie głupia – zaczęła – ale często mi się śni, że coś mnie powoli miażdży.
Skinąłem głową.
– We śnie, tak? Nie powiem, żeby szczególnie interesowały mnie sny.
– To coś więcej niż sny – mówiła dalej. – To są też myśli na jawie. Że coś mnie zgniecie, jakiś budynek, samochody, tłum na ulicy. Czasem to może być nawet coś bardzo małego. Na przykład mucha. Przedwczoraj wleciała mi do sypialni mucha plujka i miałam takie nieodparte wrażenie, że gdyby na mnie usiadła, toby mnie zgniotła.
Dorothy przychodziła dwa razy w tygodniu przez okres kilku miesięcy. Stopniowo porzuciła próby kontrolowania sytuacji. Mało tego, wydawała się zadowolona z nowej, bardziej uległej roli. Na piątej albo szóstej wizycie spytała, czy zamiast siedzieć na kanapie, mogłaby się na niej położyć. Odparłem, że to zależy tylko od niej. Nie musi mnie prosić o zgodę.
– Ale czy lepiej, żebym siedziała czy leżała?
Gdy nic nie odpowiedziałem, położyła się bardzo ostrożnie, jakby to nie była kanapa, tylko łóżko fakira. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś leżał na kanapie mniej zrelaksowany niż ona w tamtej chwili, ale już parę tygodni później zdejmowała buty przy wejściu i wyciągała się na niej z niejaką błogością.
Wszystkiego, co potrzeba mi było wiedzieć o Dorothy, dowiedziałem się z naszych pierwszych rozmów. Jako dziecko była rozdarta, rozrywana przez rodziców, którzy ciągnęli ją każde w swoją stronę: ojciec chciał jej dogadzać i sprawiać radość, matka wzbudzała w niej poczucie winy za wszelkie przyjemne doznania. Niemożliwością było zadowolić oboje rodziców jednocześnie, a ponieważ Dorothy była bardzo świadoma wpływu swojego zachowania na innych, nigdy nie rozwinęła zdolności dogadzania samej sobie. Uraza do siostry niewątpliwie brała się stąd, iż siostra zachowywała się tak, jak Dorothy sama by chciała, i uchodziło jej to bezkarnie.
Inaczej, niż to było w przypadkach Johna i Annette, które omówiłem w poprzednich rozdziałach, Dorothy nie pragnęła powrócić do wyidealizowanego „prawdziwego ja”, które tamci w swoim mniemaniu utracili. W rzeczy samej Dorothy nigdy tak naprawdę nie wykształciła poczucia własnego ja. W trakcie naszej siódmej sesji po długich podchodach wyznała, że po śmierci matki poczuła się wolna. Wyjaśniła mi, że to było jak upadek reżimu – wreszcie mogła robić to, na co miała ochotę. Żartobliwie porównała to wydarzenie do śmierci Stalina, a potem swoim zwyczajem zganiła samą siebie za niestosowne skojarzenie.
Gdy spytałem, jak ta nowa sytuacja wpłynęła na jej zachowanie, odparła, że wcale. Nie mogła przecież okazywać radości ze śmierci matki. Spytałem, na co miała ochotę. Nie wskazała żadnej konkretnej rzeczy.
– To nie było tak, że bardzo chciałam zrobić to czy tamto. Ważniejsze było to, że gdybym chciała, nic by nie stało na przeszkodzie.
Podczas studiów na Oksfordzie Dorothy, w odróżnieniu od wielu swoich rówieśników, nie eksperymentowała z seksem, alkoholem czy innymi używkami. Nie wypaliła nawet jednego papierosa. Nie dlatego, że odmawiała sobie tych „rzekomych przyjemności”; po prostu w ogóle nie miała ochoty ich spróbować.
Spytałem, czy czerpała przyjemność ze swoich osiągnięć naukowych. Pokręciła głową. Nic dla niej nie znaczyły. Przyznała natomiast, że odczuwa pewną satysfakcję na myśl, że ojciec jest z niej dumny. Podobnie rzecz się miała z jej krótkotrwałym narzeczeństwem: Dorothy była zadowolona, że zdołała przyciągnąć dobrego kawalera. Kiedy spytałem, co najbardziej podobało jej się w narzeczonym, do głowy przyszło jej tylko, że był schludny i nigdy nie składał jej nieprzyzwoitych propozycji.
Odczekałem parę tygodni, zanim powróciłem do tematu lęku przed zgnieceniem. Z początku próbowała obrócić to w żart.
– Byłam trochę zbyt melodramatyczna – oznajmiła. – Odkąd tu przychodzę, ani razu nie miałam takich myśli.
Nie dałem się jednak zbyć. Te myśli, rzekłem, były prawdziwe i opowiadałaś mi o nich z wyraźnym przejęciem.
– Tak – odparła – ale doskonale rozumiem, że budynki nie zawalą się nagle i nie pogrzebią mnie żywcem.
Tłumaczyłem jej wcześniej, że ten odruch racjonalizacji ma odwracać wagę[2] od uczuć, jakie te myśli w niej wzbudzają. To, że budynek na pewno się nie zawali, nie ma tu nic do rzeczy. Jej strach jest prawdziwy.
Spytałem ją konkretnie o muchę plujkę, o której wspominała podczas pierwszej wizyty. Wprawiło ją to w zawstydzenie. O ile budynek czy samochód teoretycznie mógłby ją zgnieść, w przypadku muchy było to fizycznie niemożliwe. Znów usiłowała zracjonalizować swoje lęki: plujka to brudny owad, który przenosi różne choroby. Owszem, potaknąłem, ale nie tego się pani obawiała. Może ta mucha jest symbolem, zasugerowała, najwyraźniej myśląc, że trafiła do gabinetu psychoanalityka. Wyjaśniłem, że nie interesują mnie symbole, tylko rzeczywistość. Ona na to, że w matematyce symboli używa się często do rozwiązywania problemów. Odparłem, że gdyby jej problemy dało się rozwiązać matematycznie, już dawno by to zrobiła.
Problemem, rzecz jasna, nie były ani budynki, ani muchy plujki. Dorothy czuła się przygnieciona wymogami stawianymi jej przez świat zewnętrzny. Aby uporać się z tym uczuciem, wmawiała sobie, że niczego nie pragnie. Dorothy zaprzeczyła. Wewnętrzny system represji, który sobie zbudowała, był tak wydajny i utrwalony, że nie potrafiła go dostrzec. Łatwiej było jej uwierzyć w to, że nie ma pragnień, niż w to, że sama je tłumi. Wybicie jej z głowy przekonania, że świat zewnętrzny wcale jej nie uciska, nie stanowiło trudności (musiałem tylko odwołać się do jej silnie rozwiniętego racjonalizmu). Znacznie trudniej było ją przekonać, że źródło ucisku tkwi wewnątrz niej. Była tak głęboko zablokowana, że całe jej bycie-w-świecie stanowiło odpowiedź na zbiór całkiem urojonych ograniczeń.
– Czyli gdybym wiodła bardziej nieskrępowane życie, byłabym bardziej sobą?
– To nie jest kwestia bycia bardziej sobą – odparłem. – Pani „ja” nie jest osobnym bytem w stosunku do tego, kim pani jest teraz. Chodzi raczej o to, by spróbowała pani być mniej sobą. Być kimś innym.
Dorothy zamyśliła się nad tym. Przypomniały mi się opowieści o więźniach Auschwitz, którzy po wyzwoleniu obozu przez aliantów nie mogli się zmusić, by z niego wyjść.
– Ale jeśli stanę się kimś innym, przestanę być sobą.
Odparłem, że gdyby była szczęśliwa, będąc sobą, raczej nie szukałaby pomocy u terapeuty.
Nie miałem potrzeby już tego drążyć. Zakrawałoby na ironię, gdyby Dorothy – której cały sposób bycia zasadzał się na zaspokajaniu cudzych potrzeb – zmieniła swoje zachowanie po to, aby mnie zadowolić. Zakończyłem więc sesję, spokojny, że ta inteligentna młoda kobieta sama dojdzie do odpowiednich wniosków.
Podczas następnej wizyty, która miała się okazać ostatnią, poprosiłem Dorothy, aby sobie wyobraziła, że przez dwadzieścia cztery godziny wolno jej robić wszystko, na co tylko przyjdzie jej ochota. Nikt się nie dowie, co zrobiła. Jej uczynki nie będą miały żadnych konsekwencji. Jak by się wtedy zachowała? Z początku trudno było jej pojąć, o co właściwie pytam, kilkukrotnie prosiła o uściślenie reguł rządzących tą wyimaginowaną sytuacją. Dopiero gdy rozwiałem wątpliwości, zaczęła się zastanawiać nad odpowiedzią. Policzki jej się zarumieniły. Spytałem, o czym pomyślała. Zaczerwieniła się wtedy jeszcze bardziej, co było dla mnie dowodem, że osiągnąłem swój cel. Nie musiała wyrażać tych myśli na głos, wystarczyło, że pozwoliła im zaistnieć. W jej przypadku była to oznaka postępu. Poprosiłem, żeby skupiła się na tym, co jej przyszło do głowy, i zastanowiła, jakie byłyby konsekwencje, gdyby naprawdę to zrobiła.
– Żadne – odparła. – Nie byłoby żadnych konsekwencji.
Powiedziałem wtedy, że może zrobić, co tylko zechce. Wyglądała, jakby spadł jej z serca wielki ciężar. Oznajmiła, że nie chce dłużej być Dorothy. Podziękowała mi i opuściła mój gabinet z lekkością, jakiej nigdy przedtem u niej nie widziałem.
Kiedy to czytałam, podobieństwa między ową „Dorothy” a Veronicą najpierw tylko mnie bawiły. Doktor Braithwaite skutecznie zmylił trop, zmieniając niektóre szczegóły. Veronica studiowała w Cambridge, a nie w Oksfordzie; nasz ojciec był inżynierem, a nie urzędnikiem; opis relacji Dorothy z siostrą całkiem mijał się z prawdą. Veronica i ja nie byłyśmy może ze sobą tak zżyte, jak to bywa w przypadku sióstr, lecz ona nigdy nie żywiła do mnie urazy. Z czasem jednak liczba poszlak zaczęła przeważać szalę. Fragment, w którym Braithwaite opisuje, jak jego pacjentka ostrożnie kładzie się na kanapie, tak pasował do Veroniki, że aż się zaśmiałam. Podobnie jak Dorothy moja siostra panicznie bała się os, pszczół, ciem i much. Trzymała się też pedantycznie reguł. Lecz ostatecznie przekonało mnie jedno słowo. Kiedy byłyśmy młodsze i za bardzo się do czegoś zapaliłam albo czymś przejęłam, Veronica zawsze temperowała mnie w ten sam sposób: „Ach, czy ty musisz być taka melodramatyczna?”. Tego samego słowa użyła Dorothy w odniesieniu do siebie. Gdy później odkryłam, że gabinet Braithwaite’a znajduje się kilka minut piechotą od wiaduktu, z którego rzuciła się Veronica, nabrałam przekonania, że tamtego dnia wcale nie wyszła od niego „z lekkością”, jak się wyraził, lecz z postanowieniem odebrania sobie życia. A może to właśnie dzięki temu szło jej się tak lekko. Ponieważ jednak byłam nieraz posądzana o zbyt wybujałą wyobraźnię, a nie chciałam wyciągać pochopnych wniosków, na drugi dzień udałam się znowu do tej samej księgarni.
Podeszłam do poważnego młodzieńca w drucianych okularach i swetrowym bezrękawniku z wzorem Fair Isle. Nie wyglądał na takiego, który oceniałby gusta klientów. Ściszonym głosem wyjaśniłam, że przeczytałam niedawno Antyterapię i jestem ciekawa, czy Collins Braithwaite napisał coś jeszcze. Sprzedawca popatrzył na mnie, jakbym urwała się z choinki.
– Coś jeszcze? No ba.
Skinieniem głowy pokazał, żebym szła za nim. Czułam się tak, jakbyśmy należeli do jakiejś konspiracji. Dział z literaturą psychologiczną znajdował się dwa piętra wyżej. Sprzedawca zdjął książkę z półki, a podając mi ją, szepnął: „Wybuchowa rzecz”. Spojrzałam na okładkę. Była na niej ludzka sylwetka podzielona na części. Tytuł brzmiał Zabij swoje Ja. Tego popołudnia w pracy czułam się tak, jakbym miała przy sobie kontrabandę. Nie mogłam się na niczym skupić. Powiedziałam panu Brownlee, że doskwiera mi okrutny ból głowy; czy miałby coś przeciwko, gdybym skończyła dziś trochę wcześniej? Po powrocie do domu natychmiast odpakowałam książkę. Nie mnie oceniać, czy rzeczywiście jest wybuchowa, bo niestety nic z niej nie zrozumiałam. Z całą pewnością wynika to z moich niedostatków intelektualnych, w każdym razie miałam poczucie obcowania z gąszczem bezsensownych zdań, które nie są ze sobą w żaden sposób powiązane. Niemniej sam tytuł zmroził mi krew w żyłach. Uświadomiłam sobie, że w pozornym szaleństwie doktora Braithwaite’a jest pewna metoda.
Oczywiście w pierwszym odruchu chciałam się udać prosto na policję. Nazajutrz rano zadzwoniłam do pana Brownlee i powiedziałam, że spóźnię się do pracy. Na pytanie, czy jestem chora, odparłam, że popełniono przestępstwo i muszę złożyć zeznania jako świadek. Ojcu nic nie powiedziałam, lecz smarując śniadaniową grzankę masłem, wyobrażałam sobie, jak wchodzę do komisariatu przy Harrow Road i oznajmiam, że przyszłam zgłosić morderstwo. Gdy poproszą mnie o dowody na poparcie moich oskarżeń, spokojnie wyłożę na blat książki doktora Braithwaite’a. „Tu jest wszystko” – ogłoszę z emfazą.
Doszłam tylko do rogu Elgin Avenue. Wyobraziłam sobie konsternację na poczciwej twarzy dyżurnego policjanta. Spytałby mnie, co właściwie próbuję powiedzieć. Potem najpewniej poszedłby się naradzić z niewidzialnym przełożonym albo po prostu zniknąłby za przepierzeniem i oznajmił kolegom, że przyszła jakaś zdrowo szurnięta. Poczułam, jak robię się czerwona na samą myśl, że tam stoję i słyszę, jak się ze mnie śmieją. Tak czy inaczej, uświadomiłam sobie, iż wobec braku namacalnych dowodów mój plan jest ułomny i tylko bym się upokorzyła.
Umówienie się na wizytę do doktora Braithwaite’a okazało się dziecinnie proste. Jego numer znalazłam w katalogu firm w dziale Usługi różne. Zadzwoniłam z pracy, gdy pana Brownlee nie było w biurze. Odebrała dziewczyna o pogodnym głosie. Spytałam cała w nerwach, czy mogłabym się umówić na konsultację.
– Oczywiście – odparła, jakby chodziło o coś najzwyklejszego pod słońcem.
Poprosiła mnie o imię i nazwisko, poza tym nie chciała wiedzieć nic więcej. Ustaliłyśmy, że przyjdę w najbliższy wtorek o wpół do piątej. Niczym się to nie różniło od zapisu do dentysty, a jednak gdy odłożyłam słuchawkę, miałam poczucie, że właśnie dokonałam najśmielszego czynu w całym moim dotychczasowym życiu.
Na Chalk Farm przybyłam równo godzinę przed umówioną porą. Po wyjściu ze stacji spytałam przechodnia, którędy dojdę do Ainger Road. Zaczął mi tłumaczyć, lecz przerwał w pół zdania i zaproponował, że mnie zaprowadzi. Odmówiłam, bo nie miałam ochoty na zdawkową rozmowę ani tym bardziej wyjaśnianie, co mnie tam sprowadza.
– To żaden kłopot – zapewnił. – Wręcz przeciwnie, będzie mi bardzo miło. Ja też idę w tamtą stronę.
Był to przystojny mężczyzna przed trzydziestką, ubrany w sweter o grubym splocie i czarną kurtkę. Gładko ogolony, lecz miał w sobie coś z beatnika. Nie nosił nakrycia głowy, a nad czołem piętrzyła mu się imponująca fala gęstych ciemnych włosów. Mówił z akcentem, który trudno było mi zidentyfikować, ale całkiem miłym dla ucha. Sama sobie narobiłam kłopotu. Zanim go zaczepiłam, minęło mnie kilka osób, które na pewno dałyby mi spokój. Mogłam mieć pretensje tylko do siebie.
– Obiecuję, że nie będę pani molestował – rzekł, a potem dodał ze śmiechem: – No, chyba że pani sobie zażyczy.
Oczami duszy zobaczyłam, jak zaciąga mnie w krzaki i się do mnie dobiera. Tyle dobrego, że przynajmniej miałabym o czym porozmawiać z doktorem Braithwaite’em. Ponieważ nie przychodziło mi do głowy, jak się wywikłać z tej sytuacji, ruszyliśmy przed siebie. Mój towarzysz wsadził ręce głęboko w kieszenie kurtki, jakby chciał w ten sposób dowieść, że nie zamierza mnie obmacywać. Przedstawił się, po czym spytał, jak się nazywam. Taka wymiana informacji jest chyba czymś zgoła normalnym, pomyślałam więc, że to dobra okazja, by wypróbować moją nową tożsamość.
– Rebecca Smyth – odparłam. – Przez igrek.
Wymyśliłam to imię i nazwisko w barze przy Elgin Avenue. Wszystkie poprzednie raziły mnie sztucznością: Olivia Carruthers, Elizabeth Drayton, Patricia Robson. Żadne nie brzmiało jak nazwisko prawdziwej osoby. Po drugiej stronie ulicy stała zaparkowana furgonetka z napisem „James Smith i Synowie, Instalacje Grzewcze”. Uznałam, że Smith to właśnie takie nazwisko, jakiego szukam, niebudzące podejrzeń, a więc idealne, by się pod nim ukryć. Potem jeszcze postanowiłam zmienić jego pisownię i nagle poczułam, że oto mam zaczątek przekonującej tożsamości. „Smyth przez igrek” – będę mówiła od niechcenia, jakbym powtarzała to po raz tysięczny. Z kolei Rebecca, być może za sprawą powieści Daphne du Maurier, zawsze wydawała mi się najpiękniejszym z imion. Lubiłam wymawiać te trzy krótkie sylaby, a najbardziej zachwycał mnie ten cichy wybuch pośrodku. Moje prawdziwe imię nie dostarczało tyle zmysłowej przyjemności. Było jednosylabową cegłą w sam raz dla prymuski w nudnych butach. Czemu nie miałabym choć na trochę stać się Rebeccą? Może należało powiedzieć doktorowi Braithwaite’owi, że moje problemy z nerwami biorą się z faktu, iż nie czuję się warta swojego imienia? Przed lustrem w łazience ćwiczyłam podawanie dłoni własnemu odbiciu, wierzchem do góry, z lekko ugiętymi palcami, tak jak to robią kobiety o pewnych nadziejach. Potem podnosiłam wzrok i układałam usta w uśmiech, który mógł uchodzić za zalotny. Zaczęło mi się podobać to całe bycie Rebeccą Smyth. Teraz, gdy po raz pierwszy się tak przedstawiłam, Tom (czy jak mu było na imię) nawet nie mrugnął. Bo i czemu miałby coś podejrzewać? Nie był typem mężczyzny, któremu dziewczęta wciskają zmyślone imię, żeby się od niego uwolnić.
– I co cię sprowadza do Primrose Hill, Rebecco Smyth?
Postanowiłam, że Rebecca nie będzie się wstydziła takich rzeczy, i odparłam, że mam wizytę u psychiatry.
Przesadą byłoby stwierdzenie, że mój towarzysz stanął jak wryty, ale bez wątpienia spojrzał na mnie świeżym okiem, a dolna warga nieco mu opadła.
– Pardon, ale nie wyglądasz na taką.
– Na jaką?
Tom wydawał się zmieszany, jakby się obawiał, że mnie obraził.
– Chodzi ci o to, że nie wyglądam na szurniętą?
– Dobrze, skoro pytasz, to nie, nie wyglądasz na szurniętą.
– Zapewniam cię, że mam niezłego świra – powiedziałam, uśmiechając się najbardziej ujmującym ze wszystkich uśmiechów Rebekki.
Nie zraziło go to ani trochę.
– W takim razie bardzo ci z nim do twarzy.
Pozostawiłam to bez odpowiedzi. Dziewczyny pokroju Rebekki były przyzwyczajone do takich pochlebstw.
– A ciebie co tutaj sprowadza? – spytałam.
– Mam tu niedaleko pracownię – odparł. – Jestem fotografem.
– I co, nie spytasz mnie, czy nie chciałabym ci pozować?
Bycie Rebeccą sprawiało mi coraz większą frajdę.
– Obawiam się, że nie takim fotografem – powiedział. – Nie robię zdjęć ludziom, fotografuję przedmioty. Roboty kuchenne, sztućce, zupy w puszce, tego typu rzeczy.
– Ależ ekscytująco.
– Grunt, że wystarcza dla pana hrabiego – odparł.
– Co proszę? – zdziwiłam się, bo nie wyglądał mi na arystokratę.
– Dla pana hrabiego. Czyli do pierwszego – wyjaśnił.
Zrozumiałam, że to próbka idiotyzmu zwanego rymowanym slangiem. Przynajmniej miał dość taktu, by zmieszać się razem ze mną.
Nagle przeniknął mnie dreszcz, zdałam sobie bowiem sprawę, że właśnie idziemy wiaduktem, z którego rzuciła się Veronica. Nigdy wcześniej tam nie byłam. Mało urokliwe miejsce, ale dla samobójcy chyba tak samo dobre jak każde inne.
– Zimno ci? – spytał Tom. Sprawiał wrażenie troskliwego.
Owinęłam się ciaśniej płaszczem wokół szyi.
– Jakoś tak nagle zawiało – odparłam z uśmiechem.
Skręciliśmy w coś, co przypominało ulicę handlową w małym miasteczku. Tom zatrzymał się na skrzyżowaniu i wskazał drogę ku Ainger Road. Rebecca Smyth wyciągnęła do niego rękę. Tom podał jej swoją i oznajmił, że miło było poznać.
– I nawzajem – odparła, po czym obróciła się na pięcie i odeszła.
– Nadal nie wyglądasz mi na szurniętą! – zawołał na odchodnym.
Nie zdziwiłabym się, gdyby pobiegł za mną i poprosił o numer telefonu, ale tego nie zrobił. Gdy odczekawszy odpowiednio długo (żeby nie wyjść na zdesperowaną), spojrzałam przez ramię, już go nie było.
Wzdłuż Ainger Road ciągnęła się całkiem zwyczajna szeregowa zabudowa oddzielona od chodnika wąskim pasem ogródków. Tu i ówdzie poniewierały się rdzewiejący trójkołowy rowerek albo przewrócona pelargonia. W paru miejscach na chodniku rosły rachityczne drzewka. Ostatnie listopadowe liście trzymały się smutno gałęzi, jakby przeczuwały czekający je los, ale nie mogły się z nim pogodzić. Ponuro wyglądające domy sprawiały wrażenie niezamieszkanych. Ogólnie atmosfera upadku. Ciekawa wydała mi się natomiast numeracja: nie było tak, że po jednej stronie ulicy były same adresy parzyste, a po drugiej nieparzyste. Numery następowały po sobie, zataczając pętlę. Dom, którego szukałam, nie różnił się zbytnio od pozostałych[3]. Najwyraźniej wydzielono w nim dwa mieszkania, gdyż przy furtce znajdowały się dwa dzwonki, jeden pod drugim. Przyczepiony do słupka kawałek tektury z nazwiskiem Braithwaite stanowił jedyną wskazówkę, iż właśnie tutaj osławiony lekarz od głowy przyjmuje swoich pacjentów. Ponieważ do wizyty zostało jeszcze czterdzieści minut, ruszyłam z powrotem tam, skąd przyszłam. Wcześniej na ulicy ze sklepami, kiedy szłam nią z Tomem, wpadła mi w oko kawiarenka.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Mowa o programie Late Night Line-Up wyemitowanym na kanale BBC2 w niedzielę 15 sierpnia 1965 roku. Poza Braithwaite’em w studiu gościli Anthony Storr, Donald Winnicott i ówczesny biskup Londynu, Robert Stopford. Zaproszono również R. D. Lainga, który jednak odmówił, gdyż nie chciał występować obok Braithwaite’a. Niestety nie zachowało się żadne nagranie tej audycji, ale Joan Bakewell napisała później, że Braithwaite to „jedna z najbardziej aroganckich i grubiańskich osób”, z którymi miała nieprzyjemność się spotkać (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).
[2] Błąd drukarski (powinno być: uwagę) poprawiony w kolejnych wydaniach Antyterapii.
[3] Ten dom stoi tam do dziś i nadal wygląda tak samo. Przez wzgląd na prywatność obecnych lokatorów usunąłem adres.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I