Sumienie - Zbigniew Nienacki - ebook

Sumienie ebook

Nienacki Zbigniew

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sumienie, to powieść psychologiczna, przedstawiająca przeżycia, wątpliwości i rozterki ławnika Piotra, głosującego za karą śmierci dla dwukrotnego mordercy kobiet. Utwór zawiera istotne i ciągle aktualne pytanie o sens moralny stosowania kary śmierci w naszym cywilizowanym świecie. Powieścią tą akcentuje Zbigniew Nienacki swoją nieugiętą postawę humanisty i artysty, poczuwającego się do odpowiedzialności za rozwiązania podstawowych problemów etycznych schyłku XX wieku, w tym także tych dotyczących sfery praw człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 231

Oceny
3,3 (10 ocen)
3
1
2
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zbigniew Nienacki

Sumienie

Zbigniew Nienacki

Sumienie

Wydanie I

Próbka

Redaktor naczelny • Marcin Nowak

Korekta • Marcin Nowak

Skład i łamanie • Marcin Nowak

Projekt okładki • Maciej Łazowski

Wydawnictwo

Liber Novus Marcin Nowak

ul. Łaska 43

95–050 Konstantynów Łódzki

www.libernovus.pl

[email protected]

Copyright © • Helena Nowicka

Copyright © for electronic version • Liber Novus

Konstantynów Łódzki 2015

ISBN • 978–83–7741–115–5–demo

Liber Novus 2015

Dowiedział się o tym z gazety, którą kupił po drodze, gdy z Zofią wyjechali na niedzielną wycieczkę za miasto. Tak, to było w Sieradzu. Z gazetą w ręku szedł od kiosku do samochodu stojącego przy krawężniku i mimochodem rzucił okiem na miejsce, gdzie wydrukowano informację o wykonaniu wyroku na Labudzie. Nie, nie zrobiło to na nim żadnego silniejszego wrażenia, przecież spodziewał się, że sprawa Labudy tak właśnie się skończy. Zasiadł za kierownicą, gazetę wcisnął za przeciwblaskową szybkę i pojechał dalej szosą w stronę Złoczewa. I dopiero tutaj ogarnęło go niepokojące uczucie, że stało się coś strasznego i zarazem nieodwracalnego. Doznał gwałtownego skurczu gardła i pragnienia ucieczki nie wiadomo od czego i dokąd. Zapewne bezwiednie dodał gazu i samochód trochę zbyt szybko, jak na tę wyślizganą nawierzchnię, pomknął drogą wysadzoną starymi drzewami.

— Czy stało się coś? — spytała Zofia, zauważywszy ruch strzałki na szybkościomierzu.

— Nie, nic się nie stało — odpowiedział.

Zmusił się do zdjęcia nogi z gazu. „Oczywiście nic się nie stało” — pomyślał. Ustąpił skurcz gardła, odetchnął swobodnie i głęboko.

Zatrzymał auto w przydrożnym lasku. Tuż za zakrętem drogi znajdowała się stara karczma „Tumidaj”, gdzie sprzedawano wódkę z miodem. Miał ogromną ochotę napić się choćby kieliszek, ale Zofia nie umiała prowadzić wozu.

— Pamiętasz tę pięciodniową rozprawę sprzed pół roku? Zapadł wtedy wyrok śmierci. Wykonano go. Diabelnie mi nieprzyjemnie.

Milczała. Spytał:

— Chcesz przeczytać o tym w dzisiejszej gazecie?

— Po co? — wzruszyła ramionami.

Siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie na drogę, która skręcała w las. Wiedziała, że cokolwiek powie, będzie to głupie i niepotrzebne. Była jego żoną od dziesięciu lat, a to szmat czasu. Ta niedziela okazała się stracona.

— Wracajmy do domu — rzekła.

— Dlaczego? — zdumiał się. — Sądzisz, że nie mam prawa do wypoczynku dlatego, że ktoś zabił dwie stare kobiety i za to go powieszono? Powiadam ci, że podpisałem wyrok bez cienia wątpliwości. Ręka mi nawet nie drgnęła. Wierz mi, w tej sprawie nie było najmniejszych okoliczności łagodzących.

Powiedział to zbyt gwałtownie, dlatego zrozumiała, że mówił to nie do niej, a do siebie.

— Wracajmy — powtórzyła.

Ta niedziela i tak była stracona, choćby zaczął udawać, że jest tak, jak powiedział. W pewnej chwili przestanie udawać, a wówczas pozostanie bezradna wobec tego, co się w nim dzieje. Zbyt dobrze go znała, aby zaryzykować coś takiego, musiałoby się to skończyć kłótnią i gniewem. W domu, w swoim pokoju, przy swoim biurku, obok swoich ulubionych książek, może w teatrze, dokąd pójdą wieczorem, jeśli tego zechce — tylko tam mógł poczuć się znowu pewnie i spokojnie. Protestowała, kiedy zgodził się przyjąć godność ławnika w sądzie, mówiła mu, że zacznie od spraw małych i nieważnych, po których będzie spał spokojnie, lecz potem wciągnie się w głąb ponurych i strasznych rzeczy, od których powinien uciekać, bo jest na nie zbyt delikatny i wrażliwy. To byłoby głupie przypominać mu teraz o tych przestrogach, ale nie chciała także być ofiarą tego, co, wydawało jej się, przewidziała.

— Sądzisz więc, że powinniśmy wrócić? — zapytał.

I nie czekając na potwierdzenie zawrócił.

*

Wystarczyło, że znalazł się w swoim mieszkaniu pośród rzeczy stanowiących cząstkę jego życia, tych wszystkich sprzętów: biurka z maszyną do pisania, wielkiego fotela z lampą, biblioteki rozciągającej się wzdłuż przeciwległych ścian — a rezygnacja z wycieczki wydała mu się bezsensowna. Znajomy ład przedmiotów obudził w nim głębokie przekonanie, że taki sam ład jest w nim samym, zaś uczucie niepokoju było złudzeniem, któremu uległ niepotrzebnie. Rzucił gazetę na biurko, usiadł w fotelu i Zofia spostrzegła, że popatrzył na nią z pretensją.

— To nierozsądne, co zrobiliśmy — stwierdził. — Na dworze piękna pogoda, a my będziemy siedzieć w mieście.

Zrozumiała, że tak czy inaczej znowu gotów obrócić się przeciw niej.

— Mam przepierkę — powiedziała. — Nie zapominaj, że przez cały tydzień pracowałam od świtu do nocy. Niedziela jest jedyną okazją do prania.

Poszła do łazienki, zanim zdążył wybuchnąć pretensjami. Łazienka to był jej azyl w mieszkaniu, wiedziała, że jeśli nawet przyjdzie tam do niej i zacznie coś mówić, to zaraz zrezygnuje i cofnie się na widok moczonej w wannie bielizny. On też miał swój azyl — garaż samochodowy na podwórzu, gdzie spędzał niekiedy po kilka godzin dziennie. „Przy samochodzie zawsze jest robota” — tłumaczył żonie, ale ona domyślała się, że chodzi o coś zupełnie innego. W garażu była kilkakrotnie i zawsze zastawała Piotra grzebiącego pod podniesioną maską wozu. A przecież wiedziała, że ucieka tam przed nią i przed telefonami, które mogłyby się odezwać w mieszkaniu. Była pewna, że najczęściej chodził do garażu tylko po to, aby sobie tam posiedzieć w półmroku, wdychając zapach smarów, słuchając, jak deszcz bębni na blaszanym dachu lub słońce zagląda przez zakratowane okienko i złotawą plamą wędruje po karoserii samochodu. Widziała w tym jakąś pozostałość z dzieciństwa. Kiedy była małą dziewczynką, dzieciarnia na jej podwórzu budowała szałasy z tektury i dykty. W szałasach było ciemno, dzieciaki wchodziły tam tylko po to, aby posiedzieć nieruchomo i w milczeniu — kwadrans, pół godziny, nieraz godzinę. Wyobrażała sobie Piotra, jak starannie zamyka za sobą drzwi garażu i na składanym żelaznym krzesełku siada obok samochodu. Na sznurkach wzdłuż ścian wisiały stare szmatki pachnące oliwą, a na środku stał samochód, który mógł uruchomić w każdej chwili i pojechać, dokąd tylko chciał. Więc z tą świadomością zapewne przeżywał przyjemność pozostawania w miejscu. Po prostu siedział na żelaznym krzesełku i rozmyślał. Niekoniecznie o czymś konkretnym. Przyjemność polegała na tym, że siedział w odosobnieniu i półmroku i że w każdej chwili mógł podnieść się z krzesełka i wyjść.

Włożyła do wanny kłąb brudnej bielizny, odkręciła kurek z gorącą wodą. Po chwili usłyszała odgłos kroków Piotra i prawie z ulgą przyjęła jego słowa, że schodzi na podwórze do garażu.

— Czy zadzwonić do kogoś i zaproponować twoje zaproszenie do teatru? Szkoda, żeby się zmarnowało — rzekła.

— Co? Przecież pójdziemy do teatru. Oczywiście, że pójdziemy — powiedział. I dodał cierpko: — Bardzo cię proszę, nie sądź, że będę obchodził żałobę po Labudzie. I nie wmawiaj mi, że mam jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Ten człowiek zasługiwał na stryczek. Podpisując wyrok, zdawałem sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. Sąd Najwyższy zatwierdził wyrok, Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Nigdy nie chcesz być na rozprawie sądowej i wtedy także nie przyszłaś. Powiadam ci, to była ohydna zbrodnia. Jest mi trochę nieprzyjemnie, to prawda. Ale musisz pamiętać, że w sądzie nie reprezentuję tylko samego siebie, lecz przede wszystkim interes społeczny. Inny ławnik także podpisałby ów wyrok. W pewnym sensie byłem tylko narzędziem obowiązujących nas praw. Jest mi tylko nieprzyjemnie, a raczej było mi nieprzyjemnie, gdy przeczytałem wiadomość o wykonaniu wyroku.

— Ależ ja ci nie robię żadnych wyrzutów — zawołała. — Po prostu nie chcę, abyś przeżywał tę sprawę.

Roześmiał się.

— Nie ma obawy. No cześć, idę do garażu. I proszę cię, nie mówmy więcej o tej sprawie, zgoda?

Kiwnęła głową. A on wyszedł z mieszkania cichutko pogwizdując. Pogwizdywał jeszcze schodząc po schodach, pogwizdywał otwierając drzwi garażu. Zamilkł, gdy w półmroku zobaczył obok auta puste krzesełko. Oglądał je tysiąckrotnie właśnie w takiej pozycji, lecz dopiero w tej chwili tknęła go świadomość, że widzi je puste. Nie skojarzył sobie tego z niczym konkretnym, a przecież ta pustka bardzo go uderzyła.

Nie zamknął za sobą drzwi. Po raz pierwszy wydawało mu się, że w półmroku garażu czułby się nieswojo.

*

Przyjmując godność ławnika w wydziale karnym Sądu Wojewódzkiego, zdawał sobie zapewne sprawę, podobnie jak i Zofia, ze wszystkich niebezpieczeństw, na jakie mogło go to narazić. Cenił sobie jednak korzyści, które jemu, jako dramaturgowi, mogło przynieść zetknięcie się z rzeczywistością sądową. Wydawało mu się, że tam napotka w najbardziej jaskrawej formie pewien typ współczesnych konfliktów międzyludzkich, tam właśnie zobaczy strzępy najprawdziwszego życia. Potem dopiero przekonał się, że sąd jest tylko krzywym zwierciadłem świata i może przynieść o nim fałszywe wyobrażenie; setki tysięcy ludzi przechodzi przez całe życie nie stykając się nigdy z machiną wymiaru sprawiedliwości.

Ławnik w polskim wymiarze sprawiedliwości pozostaje pełnoprawnym sędzią, a nie biernym obserwatorem owego spektaklu, który zwiemy rozprawą sądową. Znaczenie tego faktu zrozumiał dość rychło, ale i wtedy nie cofnął się, gotów brać na swoje sumienie losy oskarżonych. Przeciwnie, odkąd pojął swoją rolę w sądzie, losy oskarżonych zaczęły go naprawdę obchodzić. Po jakimś czasie nawet bardzo polubił te dni (rozprawy bywały zazwyczaj kilkudniowe), gdy opuszczał redakcję i zasiadał za stołem sędziowskim. Zdawało mu się, że w czarnej todze przemienia się w kogoś zupełnie innego, zostaje wywyższony, aby w imieniu społeczeństwa dokonać aktu sprawiedliwości. Zaś sam ten akt miał dla Piotra treść niemal magiczną, skoro niósł w sobie możliwość decydowania o losach ludzkich; oskarżonego o zbrodnie mógł uczynić niewinnym, a człowieka, który zapewniał o swej niewinności, mógł zmienić w zbrodniarza.

Machina sądowa od dawna nie była dla Piotra czymś obcym. Kiedyś pracował jako sprawozdawca sądowy, a przecież dopiero wówczas, gdy zaczął zasiadać w sądzie jako ławnik, pojął, że inaczej wygląda prawda lub kłamstwo w zależności od tego, czy zajmuje się miejsce w loży prasowej, czy też za stołem sędziowskim. W przerwie rozprawy niejednokrotnie zwracali się do niego koledzy dziennikarze, pytając: „Winien czy nie winien? Ty przecież już wiesz, czy on naprawdę zabił?”. Piotr uśmiechał się bezradnie; „Czytaliście akta sprawy tak samo jak i ja. Wysłuchaliście wszystkich wyjaśnień oskarżonego i świadków. Dlaczego przypuszczacie, że wiem więcej od was?”

Była to odpowiedź kokieteryjna. Czuł bowiem, że jednak wie więcej od nich, choć podobnie jak oni czytał tylko akta sprawy i nie słyszał na sali sądowej więcej niż to, co mogli usłyszeć wszyscy. Ale to on był sędzią, to on — a nie oni — musiał w końcu odpowiedzieć: winien lub nie winien. Dlatego Piotr inaczej czytał akta, inaczej słuchał wyjaśnień oskarżonego, inaczej przyjmował wypowiedzi świadków. Wiedział o sprawie więcej niż inni, tak samo jak kierowca pojazdu widzi zawsze więcej i prędzej od tych, co jadą z nim razem. Decyduje o tym poczucie odpowiedzialności, jaką się na siebie wzięło. I jeśli nawet dziesiątki ludzi na sali sądowej nieustannie zadawało sobie pytanie: winien czy nie winien, to tylko odpowiedź sędziów okazywała się ważna i decydująca w skutkach. A to znaczyło dla Piotra zmuszenie umysłu do ciągłego napięcia.

Z obojętną twarzą, jak nakazywała procedura, ze wzrokiem zawieszonym na tylnej ścianie sali, zdawał się spać z otwartymi oczami, a jednak czuwał bardziej niż inni. Wcielał się to w zbrodniarza, to w jego ofiarę, próbował przeistaczać się w każdego ze świadków, aby pojąć nie tylko to, co mu mówili, ale także — dlaczego tak mówili. Był więc ciągle sobą i jednocześnie kimś innym. Był kimś innym i jednocześnie musiał być sobą, bo nie kto inny, ale właśnie on, poprzez swoje indywidualne doświadczenie życiowe i swoją wiedzę o świecie, miał w końcu dać wiążącą odpowiedź: winien lub nie winien, i zdecydować o karze.

To nieustanne przeistaczanie się podczas rozprawy bardzo Piotra męczyło. Lecz prowadziło w jakiś sposób do zrozumienia tego, co w sądzie nazywano „materialną prawdą”, oraz do ugruntowania w sobie przekonania, że się tę prawdę poznało. Piotr wierzył, że jest sprawiedliwy, i robił wszystko, aby poznać prawdę. To mu wystarczało do spokojnego snu. I nawet sprawa Labudy, zakończona przecież wyrokiem śmierci, nie zdołała zachwiać jego spokoju. Gdy przeczytał wzmiankę w gazecie, że Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski i wyrok na Labudzie został wykonany we wczesnych godzinach rannych, o jednym tylko pomyślał: „Wczoraj? Co robiłem wczoraj o piątej rano, bo, zdaje się, o tej właśnie porze dokonują egzekucji? Ach, spałem. No tak, spałem”.

Ale myśl, że właśnie spał, gdy o kilka ulic dalej wprowadzano Labudę do celi skazań, i że noc, która dla Piotra była jedną z wielu, dla Labudy pozostawała ostatnią — ta myśl okazała się przykra. Miał wyobraźnię pisarza, a to znaczyło, że natychmiast zobaczył puste krzesło w celi, skąd wyprowadzono Labudę, i musiał przypomnieć sobie chwilę, gdy tamten podniósł się ciężko z ławy oskarżonych i patrząc w oczy Piotra (tak, wydawało się Piotrowi, że patrzył właśnie na niego) powiedział: „Proszę o łagodny wymiar kary”.

Wyszedł spiesznie z garażu, zatrzasnął drzwi i zamknął je na kłódkę. Nagle doszedł do wniosku, że garaż wcale nie jest dobrym miejscem do rozmyślań.

Więcej książek

Zbigniewa Nienackiego

znajdziesz na stronie

www.nienacki.pl

Wydanie I

Copyright © • Helena Nowicka

Copyright © for electronic version • Liber Novus

Konstantynów Łódzki 2015

ISBN • 978–83–7741–115–5–demo