Świat Czarownic. Brama Kota - Andre Norton - ebook

Świat Czarownic. Brama Kota ebook

Andre Norton

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla 
zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Rada Czarownic osłabiona po Wielkim Poruszeniu wysyła do Escore Czarownice, by odnalazły starożytne źródło Mocy. Jednak Moc chadza własnymi ścieżkami. 
[Opis wydawnictwa]

 

Cykl: Cykl Estcarp, t. 8 
Seria: Świat Czarownic

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 Andre Norton

BRAMA KOTA

Z wdzięcznością dla Ingrid,

bez której pomocy książka ta nigdy by

nie powstała

Przełożył:

MIROSŁAW GRABOWSKI

 Tytuł oryginału:

THE GATE OF THE CAT

Ilustracja na okładce:

STEVE CRISP

Opracowanie graficzne:

ADAM OLCHOWIK

Redaktor:

EWA MARKOWSKA

Redaktor techniczny:

JANUSZ FESTUR

Copyright © 1987 by Andre Norton

For the Polish edition

Copyright © 1991 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-85079-41-9

 1 

Z niewielkich krzaków późny zmierzch wydobył rozlewiska cieni. Kelsie zadrżała, chociaż było jej dostatecznie ciepło w pikowanym płaszczu, obszernych grubych spodniach i długich butach do połowy łydki, które zdawały się zapadać coraz głębiej przy każdym kroku, kiedy szła przez połać rozmiękłej torfiastej ziemi ku pasmu pagórków o zamglonych szczytach. Pejzaż wydawał się nierzeczywisty, nawet groźny, mimo to nie zamierzała wracać. Zacisnęła zęby i ujęła mocniej pałąk koszyka. Być może dzisiejszego wieczoru odniesie sukces; wzbraniała się zarówno przed uznaniem, jak i zaakceptowaniem tutejszych opowieści.

W otaczającej okolicy nie dostrzegała niczego pięknego czy też okazałego, niczego znanego z tych barwnych folderów, na podstawie których wyobraziła sobie owo szkockie pogórze daleko na północy. Zdawało się jej natomiast, że wędruje przez wyludniony kraj, w którym czyha na nią jakieś niewidzialne niebezpieczeństwo. Nietrudno było przecież uwierzyć w grasujące gdzieś tutaj Czarne Psy czy Szalone Kucyki z piekła rodem. Bóg jeden wie, ile takich opowieści Kelsie wysłuchała chciwie przy kominku; ale tym razem brakowało jej skrytego pod dachem, bezpiecznego, oświetlonego pomieszczenia.

Dziewczyna wsłuchiwała się bojaźliwie w odgłosy nocy. Doszedł jej uszu szczek lisicy, na który jakiś wiejski pies odpowiedział wyciem. Broniąc się przed zupełną samotnością, którą owo ujadanie jedynie podkreślało, Kelsie nuciła półgłosem. Wznoszące się i opadające, pozbawione słów tony miała zwyczaj wyśpiewywać, gdy stawała oko w oko ze zranionymi czy też wystraszonymi zwierzętami. Powtórnie uczuła targnięcie rozpalającej do żywego wściekłości, która wypełniła ją dwa dni temu, kiedy ujrzała okrutne wnyki, a w nich poszarpane, umazane krwią dwie poduszeczki kociej łapy, odgryzione w celu zdobycia wolności. Za żadną cenę nie warto — oznajmiały — dać się złapać przed kolejnym sezonem rozmnażania się owiec. Ten Neil McAdams jest zbyt pewny siebie.

Tylko Kelsie widziała drapieżnika. To była samica tuż przed okoceniem się. Tamtego dnia wytropiła ją w nieco lepszym świetle na pustynnym zboczu niewielkiego wzniesienia. Głuszce były grube i ciężkie, lecz za jej sprawą całe stadko poderwało się wbrew dziwnym prawom tego miejsca...

Kelsie zaciskała usta z uporem, ponieważ pamiętała, bynajmniej się nimi nie rozkoszując, całe partie snutej przy kominku rozmowy. Wytropienie samca z pięcioma odnogami na tykach wieńca... odstrzelenie (tak się to określa, lecz czemu nie nazywać rzeczy po imieniu — rzeź niewiniątek) stada jeleni w zeszłym roku... Na polowaniu wypuszcza się ptaki w powietrze tylko po to, by do nich strzelać dla sportu. Dla sportu!

Przynajmniej w porę uznała, że nigdy nie dopasuje się do tego miejsca. Wystawi dom na sprzedaż i...

Nieco powyżej, z przodu, długi cień oderwał się od kępy zarośli i ruszył w tym samym kierunku co Kelsie. Nie było żadnych wątpliwości — mężczyzna ze strzelbą. A to, na co tutaj polował, było...

Kelsie zaczęła biec naprzód. Ta ziemia należała jeszcze do niej i przysługiwał jej zarówno przywilej osądzania tego, kto się na nią zapuścił, jak i prawo niedowierzania motywom postępowania jakiegoś łobuza.

Dziewczyna dostrzegła przed sobą krąg głazów. Powiadano, że wszystkie, z wyjątkiem trzech, zostały w dawnych czasach powalone przez władze kościelne. Najpierw miała to być nauka dla wszystkich, którzy zanadto przywiązali się do starych czasów i obyczajów, później zaś przestroga dla tych, którzy zechcieliby się wtrącać do spraw zakazanych. Trzy pozostałe tworzyły coś w rodzaju łuku; jeden potężny, prymitywnie ciosany głaz opierał się na dwóch swoich towarzyszach. Tam właśnie zmierzał intruz.

Kelsie znalazła się z nim teraz niemal ramię w ramię.

Oczywiście był to Neil. Dziewczyna w jakiś sposób wiedziała to od razu. Wnyki zaciągnęły się, a więc mężczyzna zapewne dopadnie zaraz rannego zwierzęcia i użyje strzelby... Na mojej ziemi, nigdy!

Opodal rozległo się zawodzenie. Oprócz dzikiej nienawiści zawierał się w nim i ból, i zdecydowanie odzyskania wolności. Mężczyzna uniósł strzelbę, a Kelsie skoczyła naprzód i potknęła się. Jednakże jej wyrzucona gwałtownie do góry ręka zawadziła o myśliwego, który chybił oddając strzał.

— Co robisz? — W jego głosie pojawił się nie ukrywany gniew, ale uwaga Kelsie skierowana była gdzie indziej — na przycupnięty, skurczony kształt, tkwiący w samym środku łukowatego przejścia. Dziki kot — pewnie zbyt ranny, by biec, zwrócony w ich kierunku, pełen nienawiści, gotowy walczyć na śmierć i życie.

— Przestań! — Kelsie brakowało tchu, kiedy stanęła na równych nogach. — Zostaw biedne stworzenie w spokoju! Czyż nie udręczyłeś go już wystarczająco?!

— Uspokój się, dziewczyno! — warknął gniewnie mężczyzna. — Ta bestia jest szkodliwa. Wiosną napadnie na jagnięta.

Myśliwy uniósł ponownie strzelbę w tym momencie, w którym księżyc, przedostawszy się przez jedną z mrocznych chmur, rozbłysł nad łukowatą bramą, a kot sprężył się do skoku. Kelsie stała już pewnie na nogach. Rzuciła koszyk i schwyciła strzelbę obiema rękami. Mężczyzna odepchnął dziewczynę, która stopą zawadziła o jakiś wbity głęboko w darń kamień. A kiedy pięścią trafił ją w skroń, okręciła się z krzykiem protestu i złości, po czym wpadła pod łukowate przejście, z którego sekundę wcześniej wy-skoczył zraniony kot. Uderzywszy głową o kamień, przeturlała się do przodu przez otwór i spoczęła pod obalonymi głazami.

Najpierw do świadomości Kelsie dotarło uczucie ciepła. Nie otwierając oczu przekręciła się nieco i poczuła na twarzy jakiś żar. Ten drobny ruch wyzwolił ból, który przeszył jej głowę na wskroś, i dziewczyna krzyknęła. Coś się poruszyło obok jej ramienia i jakaś szorstka powierzchnia prześliznęła się po jej policzku. Wreszcie Kelsie otworzyła oczy i zamrugała szybko, albowiem słońce mocno świeciło.

Nie pamiętała upadku ani tego, co nastąpiło później. Z pewnością jednak nie było już nocy nad szkockim pogórzem — był dzień. Czyżby zraniono ją i po prostu pozostawiono? A Neil?! Kelsie podparła się na łokciu i rozejrzała wokół.

Co to? W jaki sposób się tu znalazła? Kamienne głazy, pomiędzy które wpadła, od wieków na pół zagrzebane w ziemi, stały teraz prosto niczym strażnicy. Ciepło rozchodziło się promieniście od najbliższego z nich, tego, naprzeciwko którego leżała. Trawa wewnątrz kręgu nie tworzyła jednolitej, grubej warstwy, którą Kelsie tak dobrze znała; miejsce to przypominało raczej zwykłą ziemię upstrzoną czymś, co kojarzyło się z mchem. A wyżej dzieło wiosny mieniło się kremowobiałymi kwiatami, stu-lonymi na wzór tulipanów, choć w niczym nie przypominającymi tych, które Kelsie zdarzyło się kiedykolwiek widzieć. Wśród nich trzepotały jasnymi skrzydłami owady.

— Rrrrrouuuu...

Kelsie ponownie obróciła głowę, a ból wydarł z niej niespodziewanie drugi krzyk. Dziki kot przycupnął skulony, liżąc poszarpaną łapę i popatrując raz po raz w jej kierunku, jakby doskonale rozumiał, że dziewczyna może mu pomóc. Koszyk leżał jakąś stopę dalej i Kelsie wyciągnęła dłoń, by go chwycić. Każdy ruch budził w jej głowie ów obrzydliwy ból. Jedną ręką zbadała ostrożnie skórę i włosy z tej strony głowy, która dokuczała jej najbardziej, i poczuła wilgoć; kiedy Kelsie zabrała rękę, palce jej pokrywała jasnoczer- wona krew. Dziewczyna mogła przeprowadzić badanie jedynie za pomocą leciutkich dotknięć, przypuszczała jednak, że skaleczenie było raczej niewielkie, coś w rodzaju zadrapania czy stłuczenia, a nie dużej rany, jakiej się początkowo spodziewała.

Pogrzebawszy w koszyku, wyciągnęła z niego maść z antybiotykiem i bawełniane waciki, które zwykła nosić przy sobie w misji miłosierdzia. Te ostatnie podzieliła równo między siebie i kota, który tylko pomrukiwał ostrzegawczo, kiedy badając jego łapę, smarowała ją tą samą ochronną galaretką, którą rozprowadziła już na swej lewej skroni.

Jeszcze trudno było się jej poruszać. Jakakolwiek nagła zmiana położenia głowy nie tylko powodowała przypływ bólu, ale również przyprawiała o mdłości. Kiedy więc Kelsie uporała się z obowiązkami chirurga na polu walki, oparła się plecami o jeden z tych stojących głazów, które wychynęły z ziemi w jakiś niewiarygodny sposób, i zaczęła rozglądać się w większym skupieniu. Kot ponownie skulił się, liżąc poranioną łapę i nie objawiając najmniejszej ochoty do wycofania się gdzieś dalej.

Teraz, kiedy Kelsie miała czas na obserwację, na myślenie o czymś więcej niż tarapaty, w które popadła, badała to, co znajdowało się przed nią, zmrużywszy oczy przed oślepiającym blaskiem słońca. Z powodu nienaturalnego gorąca zrzuciła już płaszcz i zapragnęła jeszcze wyśliznąć się z ciężkiego wełnianego golfa.

Z pewnością nie był to ten sam blask, z jakim zdążyła zapoznać się w nieodległej przeszłości na Ben Blairze. I kwiaty, uginające swe główki pod pieszczącymi muśnięciami lekkiej bryzy, nie były takie, jakie wcześniej widywała. No i kamienie... Jak to się stało, że są osadzone prosto?

Oczywiście wszystko to mogło być złudzeniem, a ona leżała jeszcze w wieczornym półmroku z obolałą głową opartą o kamień, z którym brutalnie zetknęła się podczas upadku. Ale wszystko wydawało się takie realne!

Dziki kot zaprzestał lizania i wydobył krótki pomruk z głębi gardzieli. Następnie powłócząc łapą podczołgał się w kierunku płaszcza, który Kelsie porzuciła, i zaczął ugniatać go zdecydowanie, jak gdyby przygotowując rozścieloną materię w sobie tylko wiadomym celu.

Kelsie nie próbowała nawet zwalczyć ogromnego zmęczenia, które ją opanowało, kiedy skończyła ostatnie zabiegi pielęgnacyjne. Zamknęła oczy, po czym dwukrotnie otworzyła je nagle, tak jakby usiłowała przyłapać w trakcie jakiejś zmiany pejzaż, który miała przed sobą. Jednakże widok pozostawał ciągle ten sam — osadzone pionowo błękitnawe głazy, kępy kwiatów, nienaturalne gorąco. Kelsie poczęła odczuwać pragnienie.

Jeśli rzeczywiście znajdowała się w tej chwili na zboczu Ben Blaira, kilka kroków od kamiennego kręgu winno tryskać źródełko. Właśnie myśl o wodzie bijącej z ziemi sprawiła, iż Kelsie oblizała językiem spieczone wargi. Woda...

Nie usiłowała się podnieść, gdyż nawet pełzanie na czworakach przyprawiało ją o mdłości. Mimo to sforsowała niemal jedną czwartą kręgu w kierunku źródełka.

Tyle że nie było żadnego źródełka, przynajmniej tam, gdzie go szukała. Kelsie znów się pośliznęła, padając jak długa na samym środku kępy dzikich kwiatów, których mocny zapach pogłębiał jej złe samopoczucie.

Woda... Z każdą chwilą łaknęła jej coraz bardziej. W pewnym momencie wydawało się jej nawet, że rzeczywiście słyszy szum. Być może skierowała się w niewłaściwą stronę. Jeszcze raz, na pół otępiała, uniosła się jakoś na czworakach i obróciła na południe. Kilka chwil później naprawdę wpatrywała się w wodę — gdzieś w dole.

W miejscu, w którym się zatrzymała, rozpoczynało się urwisko. Piętrzyło się ponad sadzawką, co matkowała sączącemu się pośród omszałych skał strumyczkowi.

Pomimo opadającego ją ponownie bólu Kelsie dotarła na skraj sadzawki i złożyła ręce, by napić się wody tak zimnej, jak gdyby stanęła właśnie lodem. Chłód ulżył jej nieco. Kelsie zwilżała twarz omijając brzeg rany. Czyniła tak, dopóki znów nie poczuła się całkowicie sobą, po raz pierwszy od chwili, kiedy oprzytomniała.

Na Ben Blairze nie było żadnej sadzawki, tak jak i tych stojących głazów. Gdzież się znalazła? Czy wciąż wędruje w otchłani halucynacji wywołanej uderzeniem w głowę? Nie wolno jej ulec panice, która rodzi się z takich właśnie myśli i pytań bez odpowiedzi. Przez moment wydawało się jej, że jest sobą, nawet jeśli reszta świata się zmieniła.

Zdjęła koszulę, którą miała pod swetrem, i umoczyła w zimnej wodzie. Zanim jednak owiązała ją dokoła głowy, wyżęła tak mocno, jak tylko mogła. Z drugiej strony sadzawki po raz pierwszy dotarł do jej świadomości ptasi świergot i trzepotanie. Rósł tam krzak uginający się pod brzemieniem ciemnoczerwonych jagód, wśród których ucztowały ptaki nie okazując najmniejszego zainteresowania jej osobą.

Nie były to ani głuszce, ani żadne inne ptaki, jakie Kelsie kiedykolwiek przedtem widziała. Buszowały tam takie ze złotą piersią i bladoróżowymi skrzydłami i inne, o jaskrawym zielononiebieskim upierzeniu, jakie Kelsie widywała tylko na szyjach pawi.

Jagody... pożywienie...

Jak przedtem rosła w niej potrzeba ugaszenia pragnienia, tak teraz pojawiła się chęć zaspokojenia głodu. Kelsie z wolna obeszła sadzawkę. Ptaki odfrunęły nieco dalej, ale nie wzbiły się w górę, jak tego oczekiwała. Sięgnęła ręką w dół po rozkołysaną gałąź i zebrała pełną garść jagód. Owoce były słodkie, na swój sposób cierpkie, co dodawało im smaku. Rozkoszując się nimi, Kelsie natychmiast zabrała się do zbierania i pakowania do ust tego wszystkiego, czego mogła dosięgnąć i zerwać z gałęzi, na których kilka jeszcze ptaków dzielnie się pożywiało.

Dwa czy trzy spośród tych z metalicznoniebieskimi piórami wycofały się nieco i obserwowały Kelsie — jednak nie tak, jakby się lękały jakiegoś ruchu czy ataku, ale raczej, jakby dziewczyna przedstawiała sobą zagadkę, którą musiały rozwikłać. W końcu któryś odleciał wznosząc się wysoko, a słońce zamieniło jego skrzydła w kosztowne cudeńka.

Kot... Kelsie spojrzała na ptaki, które pożywiały się nieustraszenie ledwie na wyciągnięcie ręki. Zaniepokoiła się, czy aby stworzenie nie odniosło większych ran, niż myślała początkowo, i skierowała się z powrotem do owego tajemniczego kręgu kamiennych kolumn. Pochyły stok pokonała ostrożnie, tym razem normalnie, na nogach, czując, jak ziemia się pod nią kołysze. Wreszcie dotarła na szczyt wzniesienia, spojrzała przed siebie. Dostrzegła żółtawoczarną plamę porzuconego wcześniej płaszcza. Zmierzając w jego kierunku potykała się, całą uwagę bowiem skupiła na odzieży, a nie na tym, co się znajdowało pod stopami.

Dolatywały do niej stamtąd cichutkie miaukliwe popiskiwania i błyskawiczne pomruki odpowiedzi. Wreszcie Kelsie dostrzegła kocięta — dwa malutkie ślepe stworzonka. Kocica właśnie kończyła je myć.

Dziewczyna nie była taka niemądra, by podchodzić zbyt blisko. Mruczenie w matczynej gardzieli obniżyłoby się bowiem o kilka tonów, no i Kelsie powątpiewała, czy kocica zezwoliłaby na mieszanie się w sprawy swojej rodziny. Przemawiała łagodnie, tymi samymi słowami, jakich wielokrotnie używała pomagając doktorowi Atlessowi w klinice dla zwierząt.

— Dobra dziewczyna, mądra dziewczyna... — Kelsie przykucnęła, zwróciwszy się plecami do jednego z kamieni, by zlustrować niewielką rodzinę. — Masz ładne kocięta... dobra dziewczyna...

W chwilę później Kelsie wystraszył krzyk, którego z pewnością nie wydała kocica ani też żaden z członków jej nowej rodziny. Mogło to być wycie dręczonego psa, tyle że doświadczenie podpowiadało jej, iż to coś innego. Dźwięk powtórzył się. Uszy kocicy przylgnęły do czaszki, oczy zamieniły się w czujne szparki. Kelsie zadrżała, choć słoneczne promienie mocno grzały. Nie ruszając się z kręgu, zwróciła się twarzą w kierunku pobliskich wzgórz. Krzyk rozległ się po raz trzeci, bliżej i ostrzej, jak gdyby pies myśliwski zwęszył świeży trop. Dziewczyna rozejrzała się w poszukiwaniu broni, czegoś do obrony. W końcu szarpnęła za płaszcz, na którym rozłożyła się kocica, i poluźniwszy nieco pasek, wyciągnęła go. Z braku kija czy kamienia miała tylko taki wybór.

Wycie rozległo się po raz czwarty i jakieś stworzenie pojawiło się w oddali, cicho wybiegłszy z kępy zarośli. Z początku była to tylko czarna plamka. Ale kiedy to coś znalazło się bliżej, Kelsie z trudnością stłumiła krzyk. Pies?!

Nie, to nie był ogar, o jakim kiedykolwiek słyszała czy też jakiego gdziekolwiek widziała! Był to niemalże sam szkielet, pasma żeber wyraźnie rysowały się pod wyleniałą skórą. Pysk, co wydawał się stanowić dwie trzecie czaszki, opadł otwarty i zwisł z niego szkarłatny jęzor, z którego ściekały ślina i biaława piana. Kiedy stworzenie biegło cicho naprzód, bez pośpiechu, miarowo, jakby zwęszyło już ofiarę i nie miało zamiaru jej porzucać, jego długie nogi przypominały kości ciasno obciągnięte skórą.

Kelsie wysunęła się do przodu, opierając się ramieniem o kolumnę. Jeden koniec paska mocno owijał jej dłoń, tak by nie rozluźnić uchwytu, drugi, obarczony klamrą, majtał się swobodnie. Usłyszała mruknięcie i zerknęła na kocicę. Kocięta na wpół skryły się pod jej ciałem, na którym sierść zjeżyła się w wyzwaniu. Kocica cały swój ciężar oparła na nie zranionej łapie. Było zrozumiałe, że szykuje się do walki.

Ogar nie skoczył do przodu, jak Kelsie tego oczekiwała. Zatrzymał się kilka kroków przed kręgiem kamiennych kolumn. Odrzucając do tyłu wąski łeb zwierzę jeszcze raz dało upust mrożącemu krew w żyłach ujadaniu, jak gdyby przyzywało jakichś towarzyszy polowania. Choć zarówno Kelsie, jak i kocica były bardzo słabe, dziewczyna z gwałtownie bijącym sercem pomyślała o tym, by dać prawdziwy, a nie symboliczny odpór.

Na to ostatnie ujadanie nadeszła odpowiedź, krzyk, który w niczym nie przypominał wycia, raczej zawołanie złożone ze słów, których Kelsie nie mogła zrozumieć. Po czym z tej samej kępy zarośli, która wcześniej skrywała psa, wyłonił się jeździec na koniu. Wystraszona dziewczyna drżąc zaczerpnęła tchu.

Koń, czy cokolwiek to było, okazał się takim samym ruchomym szkieletem jak pies. Oczy w jego czaszce zdawały się dołami wirującego zielonkawożółtego płomienia. Ponieważ jeździec spowity był w pelerynę, zakutany we własne okrycie, trudno było stwierdzić, do jakiego rodzaju stworzeń rzeczywiście należał. Nie ulegało wątpliwości, że nowo przybyły wpatruje się w Kelsie z zainteresowaniem. Jedna urękawiczniona dłoń wzniosła pręt i obróciła go w kierunku dziewczyny z taką samą pewnością, z jaką McAdams mierzył do kota.

Kelsie nie miała nawet czasu skryć się za głaz przed wygiętym łukowato płomieniem, który wyskoczył z pręta. Ale ów płomień jej nie dosięgnął. Ku niebotycznemu zdziwieniu dziewczyny wszystko odbyło się tak, jakby ten wymierzony w nią błysk ognia uderzył w jakąś nieprzeniknioną ścianę tuż przed kamienną kolumną, rozprysnął się w czerwonym wybuchu i przepadł, pozostawiając smugę smolistego dymu wznoszącego się coraz wyżej w czystym powietrzu.

Ogar zawył i ruszył przed siebie, ale nie prosto ku dziewczynie, krążył bowiem wokół kamiennego kręgu, jak gdyby szukał jakiegoś wejścia czy też otworu, poprzez który mógłby dopaść niedoszłe ofiary. Na chwilę, może dwie, jeździec znieruchomiał. Wreszcie zebrał wodze, obrócił łeb wierzchowca w lewo, po czym dołączył do psa krążącego wokół czegoś, co mogło okazać się fortecą nie do zdobycia.

Kelsie złapała się mocno jedną ręką kamiennej kolumny, obracając jednocześnie głowę, a potem resztę ciała, by 

śledzić kolejne okrążenia. Nie miała żadnych kłopotów z opuszczeniem kręgu ani też z powrotem do niego, ale ci dwaj, którzy się właśnie pojawili, wydawali się całkowicie odgrodzeni jakimś murem.

W jej umyśle zakłopotanie szybko przerodziło się w panikę i strach. Gdzież się znajdowała? Nie mogła być nigdzie indziej, jak tylko w jakimś szpitalu, dręczona strasznymi zwidami po uderzeniu w głowę. Ale to wszystko było takie prawdziwe!...

Ogar ujadał ustawicznie, niemal zrzędliwie, jakby nie mógł pojąć, co trzymało go z dala od tych dwojga wewnątrz kręgu. Jeździec trwał w jednym miejscu, trzymając stanowczo w ryzach wierzchowca, który od czasu do czasu bił nerwowo kopytami w ziemię. Pręt dzierżył niedbale końcem ku ziemi. Mogłoby się wydawać, że Kelsie i kocica są oblężone, być może celowo unieruchomione przed nadejściem jakiegoś większego nawet zagrożenia. A kiedy rozpoczęło się następne uderzenie, nie Kelsie, lecz pomrukująca złowrogo kotka gotowa była stawić czoło niebezpieczeństwu.

Wewnątrz kamiennego kręgu mech pokrywał łatami ziemię, dźwigającą się ku górze i rozkruszoną na grudy, jak gdyby w wyniku jakiejś podziemnej eksplozji. Na opadającym zboczu poruszyło się coś, co wyglądało jak ptasi dziób, niezdrowej żółtoszarej barwy, i dzika kocica ruszyła do akcji.

Skoczyła do przodu tak, iż znalazła się za owym zagadkowym dziobem, i mimo rany wymierzyła cios obiema przednimi łapami stworzeniu, które usiłowało wygramolić się z nory.

Utworzył się kłąb z ciała pokrytego futrem i czegoś ogromnie długiego, podobnego do ziemnego homara. Po chwili kocie kły ugrzęzły z chrzęstem w czymś, co znajdowało się przy końcu owego dzioba, i chociaż to wielonożne stworzenie przewróciło się na grzbiet z głuchym klapnięciem, walka najwyraźniej się skończyła. Kocica stanęła nad homarem i zaczęła tarmosić rozchwiane kleszczowate odnóża, szarpiąc zębami podbrzusze dopóty, dopóki nie dostała się poprzez chitynowy pancerz do

 

wnętrzności. Zżarła je tak, jak gdyby była bardzo wygłodzona. A Kelsie, ostrzeżona pojawieniem się tego stworzenia, zatoczyła koło wewnątrz kręgu, badając ziemię z wielką uwagą, na wypadek gdyby jeszcze jakieś inne podejrzane zwierzę zechciało wygramolić się spod powierzchni.

Na następnego homara natknęła się niemalże po drugiej stronie kręgu, z dala od wciąż ucztującej kotki, i przygotowała swój pasek. Ów dziób czy też nos wysuwał się spośród kępy kwiatów, badając świat naziemny za pomocą cieniutkiego wyrostka, i Kelsie smagnęła w to coś paskiem. Za sprawą szczęścia raczej niż zręczności oczko klamry zaczepiło o ów wyrostek i Kelsie szarpnęła pasek, wkładając w tę czynność całą siłę ramienia.

Jak ryba, która połknęła haczyk, stworzenie owo wyskoczyło z ziemi, przewracając się z głuchym łoskotem na grzbiet i szybko wymachując w powietrzu kleszczowatymi odnóżami. Wypuściło też długi ogon zakończony czymś, co zapewne było żądłem. Wysuwał się on i cofał ze złością, podczas gdy stworzenie, trzepocząc z boku na bok głową, uwolniło się z klamry i obróciwszy się w powietrzu, ponownie stanęło na nogach. Wahało się tylko przez chwilę, po czym rzuciło się do przodu z kępy zgniecionych kwiatów, przeskakując co najmniej trzy stopy i mierząc prosto w Kelsie.

Dziewczyna zamachnęła się po raz drugi, chcąc uderzyć ponownie, by zapobiec atakowi. Lecz kiedy się cofała, oparła się z rozpędu o jedną z niebieskich kolumn i przez jej ciało przeszło ostre mrowienie, jakie można odczuć tylko podczas niewielkiego wstrząsu elektrycznego.

Lewą ręką chwyciła się kamienia. Wbrew oczekiwaniom nie był on zimny. Trzymał ciepło i jego temperatura wydawała się wzrastać. Kelsie tak długo drapała paznokciami wystający kawałek skały, aż ten w końcu znalazł się w jej ręce.

Pozostała jeszcze jedna szansa. Kelsie nie potrafiła powiedzieć, skąd się wziął ten zbawienny pomysł. Podciągnęła pasek i umieściła w klamrze odłamek skalny, klinując go z całych sił. Przez ten czas, kiedy jej palce pracowały na wyczucie, nie spuszczała z oka wielonożnego mieszkańca ziemi.

To właśnie kocica podarowała jej kilka cennych sekund na zrealizowanie owego pomysłu. Skończywszy ze ścierwem pierwszego przeciwnika, podkradała się do następnego. Kelsie w końcu uderzyła, tym razem dokładnie celując i uważnie się zamierzając.

Ciężka klamra trafiła stworzenie w powietrzu, ponieważ podskoczyło ono ponownie, właśnie gdy Kelsie się zamachnęła. Pojawił się oślepiający błysk światła i kłąb dymu, a obrzydliwy smród przyprawił dziewczynę o mdłości. Stworzenie uderzyło o zwęgloną, czarną ziemię. Coś takiego mogło zdarzyć się w wyniku rażenia ogniem. Kelsie bardzo podniósł na duchu sukces tego podjętego w rozpaczy przedsięwzięcia, obróciła się więc ponownie, by szarpać kamienną kolumnę, starając się oderwać więcej tak użytecznych kawałków skały. Ale wyglądało na to, że wspomogło ją szczęście czy też przypadek, kiedy obluzowywała tamten odłamek.

Pomrukując kocica odwróciła się od zwęglonego, skręconego ciała i skoczyła na płaszcz Kelsie. Rozłożyła się na nim, przysuwając w pobliże własnego ciała zamaszystym ruchem przedniej łapy dwoje popiskujących kociąt.

Ani ogar, ani jeździec nie uczynili podczas tej osobliwej walki żadnego ruchu. Nie okazali też trwogi, kiedy pojedynek się zakończył — jak gdyby podziemni mieszkańcy nie byli w ogóle ich sprzymierzeńcami. Wydawało się, że postanowili zaczekać — albo na ofiarę, która sama wpadnie im w ręce niczym orzech wytrząśnięty z pękniętej skorupki, albo na jakieś znaczące posiłki.

Czas, jak pomyślała Kelsie, nie sprzyjał ani jej, ani kocicy. Albo nastąpi kolejny atak — albo winna obudzić się z tego snu, który jest tak rzeczywisty, iż strach przed ową rzeczywistością niemalże ją paraliżował, kiedy tylko pozwalała sobie nad tym wszystkim się zastanowić.

Bez przerwy drapała w roztargnieniu jedną ręką wzdłuż szorstkiej powierzchni kamiennej kolumny, przenosząc  

spojrzenie to z ogara na jeźdźca, to z jeźdźca na ogara — czekając na coś, co za chwilę nastąpi.

Skądś z wysoka doszedł do niej dźwięczny zew. Ogar zerwał się skomląc i podskakując raz po raz. Kelsie spostrzegła szybującego tam i z powrotem nad zwierzęciem niebieskiego ptaka, jednego z tych, które przyglądały się jej, kiedy zrywała jagody z krzaka.

Gdzieś z lewa nadbiegł zgrzytliwy, drażniący dźwięk, który Kelsie nie wydawał się podobny do ludzkiej mowy. Jeździec zawrócił wychudzonego wierzchowca, uniósł pręt i spróbował ustrzelić śmigającego ptaka, ale płomienie wystrzału ani razu go nie dosięgły w chyżych zwrotach, śpiesznym opadaniu i wznoszeniu się. 

 2

Kocica uniosła łeb i patrzyła szeroko rozwartymi ślepiami na południe, w stronę innego pasma wzgórz. Jeździec, który był tak okutany kapturem, iż Kelsie ani razu nie dojrzała jego twarzy, wykręcił się na siodle w półobrocie, by spojrzeć w tym samym kierunku. Ptaki, wydając ostre, przenikliwe tony, rozpoczęły swoisty lot wokół kamiennych kolumn. Gwałtownym ruchem jeździec zebrał wodze, a jego wierzchowiec runął do przodu, by stratować dziewczynę. Jednak napastnik nie dopełnił swojego zamiaru. Koń stanął bowiem dęba i przez chwilę zdawało się, że wola jeźdźca toczy walkę z wolą konia. Ogar przypadł do ziemi i niemalże ciągnąc po niej brzuchem wycofywał się tą samą drogą, którą nadbiegł. Chociaż Kelsie patrzyła uważnie, nie dostrzegła niczego oprócz krążących ptaków.

Jeździec nie walczył już dłużej ze swym koniem (jeżeli stworzenie tego rodzaju można by nazwać koniem). Pozwolił mu zawrócić w tę stronę, z której nadjechał. Choć zdawał się nie popędzać dosiadanego zwierzęcia, przeszło ono najpierw w kłus, a potem, kiedy znikało w zagłębieniu pomiędzy dwoma wzgórzami, w galop. Ogar zaś biegł obok nich.

Kelsie czekała. Ptaki przestały krążyć i odfrunęły na wschód. Została sama z kocicą w kamiennym kręgu, który okazał się świątynią. Opadła na ziemię, siadając ze skrzyżowanymi nogami w pobliżu płaszcza, na którym tuliły się do siebie syte kocięta. Kocica złagodniała na tyle, iż pozwoliła im zbliżyć się do Kelsie.

Po raz pierwszy od czasu, kiedy się ocknęła, Kelsie miała sposobność pomyśleć trzeźwo, rozejrzeć się nieśpiesznie wokół siebie, rozważyć jedną dziwną sprawę po drugiej. Zmagała się z Neilem McAdamsem, kiedy nad szkockim pogórzem zapadał letni półmrok. Nie opuszczało jej jednak przeświadczenie, że miejsce, w którym znajdowała się teraz, nie miało nic wspólnego z tamtym. Uniosła rękę i opuszkami palców pogładziła wilgotną koszulę, którą owinęła zranioną głowę. Wszystko było takie rzeczywiste...

Z wolna znów się podniosła i ruszyła po obwodzie kamiennego kręgu, szukając na zewnątrz jakiegoś punktu odniesienia, który upewniłby ją, iż wciąż znajduje się w świecie, który znała lub przynajmniej trochę rozpoznawała. Nie miała w sobie ani kropli tutejszej krwi — chociaż nosiła stosowne do tego miejsca nazwisko, a także otrzymała spadek po starej ciotce Ellenie, nigdy przedtem tu jednak nie była. Duszą pozostawała w Evart, niewielkim miasteczku w stanie Indiana, gotowa rozpocząć pracę w klinice dla zwierząt, śniąca swój prywatny sen o tym, jakim by tu sposobem pomnożyć pieniądze na dalszą naukę i zostać weterynarzem. Tamten świat całkowicie rozumiała. Tego nie. Wywijała paskiem obciążonym kamieniem i usiłowała ułożyć myśli w jakiś logiczny ciąg. Przez minutę zmagała się z Neilem, by powstrzymać go przed oddaniem strzału do i tak już rannego dzikiego kota, a potem ocknęła się tutaj...

Zapragnęła biec, wykrzyczeć swój sprzeciw, otrząsnąć się z tego koszmaru. A on trwał i trwał, i był taki prawdziwy. Nie mogła sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek w jakimś śnie jadła czy piła, mimo to jagodowe plamy wciąż znajdowały się na jej rękach. Mogła też zakosztować słodyczy tych owoców, kiedy przeciągnęła językiem po zębach. Spojrzała na leżącą kotkę, która tuliła do siebie dwoje kociąt. Zwierzę było wiarygodne. Lecz ogar, jeździec i to, co wydarzyło się od momentu, kiedy ją tu napadnięto, wszystko to było rodem z jakiegoś fantastycznego marzenia.

Żadna z odległych, opasanych welonem mgły gór nie wyglądała swojsko. No a kto prostopadle osadził powalone kolumny, by odbudować tę fortecę, którą niegdyś musiały tworzyć, ów obronny krąg?

Kocica podniosła się, strząsnęła uczepione do siebie potomstwo i podeszła do Kelsie przypatrując się dziewczynie otwarcie, jak gdyby nigdy przedtem nie oglądała jej swoimi zwierzęcymi ślepiami. Wyglądało to tak, jakby jakaś inteligencja, równa ludzkiej albo co najmniej do niej zbliżona, wyzierała z tych ślepiów i jakby pragnienie porozumienia się wygnało kocicę z miejsca, na którym do tej pory leżała.

Kelsie przyklękła i wyciągnęła rękę.

— Gdzież jesteśmy, stara? — zapytała i zaraz pożałowała, bo słowa rozbrzmiały jakoś dziwnie, jak gdyby trafiły w którąś z kolumn i odbijały się echem od każdej następnej, by wrócić do niej z powrotem w postaci niezbyt wyraźnego, chrapliwego szeptu.

Kot wyciągnął koniuszek języka i dotknął nim kciuka dziewczyny. Kelsie święciła triumf. A więc dzikiego kota nie da się oswoić — no i to by było tyle w kwestii tego, co jej oznajmiono, kiedy wczorajszego wieczoru wychwalała zwierzę. Kelsie potrząsnęła głową i znów pożałowała, bo ból przeszył ją na wskroś.

Raptem poczuła się zmęczona. Najchętniej położyłaby się tutaj na mchu i choć trochę odpoczęła. Gdyby tak zdołała usnąć, może obudziłaby się wreszcie we własnym miejscu i czasie.

Tyle że nic z tego nie wyszło. Dziki kot zawył niespodziewanie, a Kelsie zastanawiała się zatkawszy rękoma uszy, czy zwierzę odczuwa teraz instynktownie tego samego rodzaju przemieszczenie co ona. Ból temu towarzyszący różnił się od tego, który dręczył ją od momentu przebudzenia. Było to coś na kształt wołania o pomoc, coś gorącego, niemal rozkazującego, toteż dziewczyna zerwała się na równe nogi i potykając się ruszyła w kierunku bramy, by zobaczyć, co się stało.

Przedostała się przez bramę, ale nie powróciła do poprzedniej rzeczywistości. Krajobraz wokół niej pozostał bowiem ten sam. Jej niepewny chód natomiast zamienił się w bieg, jak gdyby dokądś zdążała. Miała świadomość, iż pokryte futrem stworzenie biegło jej śladem, być może również przyciągane przez owo rozkazujące wołanie, które, jak Kelsie już wiedziała, choć nie mogła tego zrozumieć, dzwoniło jej w głowie, a nie gdzieś poza nią.

Razem okrążyły stos kamieni porośniętych mchem, stanowiących zapewne resztki bardzo starych ruin, z którymi czas nie obszedł się tak dobrze jak z kolumnami. Dziewczyna ześliznęła się w dolinę, pasek kołysał się jej w ręku, przygotowany do użycia. To, na co się natknęła, świadczyło o tragedii. Trzy postaci leżały w kałuży krwi broczącej z ramion, w których tkwiły pionowo drzewca opatrzone piórami. To były strzały!

Wstrząs, jaki przeżyła Kelsie, minął natychmiast, kiedy dostrzegła czwartego uczestnika tego niewielkiego zgromadzenia. Kobieta, której zarówno szara suknia, jak i ciało poniżej rany upaprane były sączącą się krwią, leżała na wpół oparta o kamień. Przysiadł przed nią czarny ogar, który nie tak dawno temu zagrażał dziewczynie i kocicy, a może jakiś jego sobowtór. W pianie wokół jego szczęk widniały krwawe plamy. Prężył się do skoku. Kobieta trzymała w drżącej, słabnącej z każdą chwilą ręce coś, z czego zwisał błyszczący łańcuch. Pomimo ogromnego wysiłku nie mogła tego czegoś utrzymać pewnie w dłoni.

Zapomniawszy na moment o własnym obrzydzeniu, Kelsie ruszyła ku bestii jak burza, wymachując paskiem. Starannie wymierzona klamra, obciążona kamieniem, trafiła głucho w kościsty bok ogara. Zwierzę skoczyło, tyle że nie na kobietę, ale do tyłu, wydając przeraźliwy skowyt. Kelsie zamachnęła się jeszcze raz. Ostry odłamek skały trafił tym razem ogara w bok przedniej łapy. Ponownie rozległ się skowyt i bestia czmychnęła. Nie zniknęła jednak z pola widzenia dziewczyny, kręciła się w pobliżu tam i z powrotem, jak gdyby czekając na posiłki.

Kelsie zwróciła się w kierunku kobiety.

„Siostro...”

Kiedy to słowo zadźwięczało w jej umyśle, dziewczyna odważyła się na chwilę spuścić wzrok z ogara i spojrzeć na pozostałą jeszcze przy życiu, tonącą we krwi członkinię rozgromionej grupy. Ręka kobiety zsunęła się na pierś, ale jej wciąż otwarte oczy wpatrywały się w Kelsie z takim uporem, iż ta opadła obok niej na kolana. Kiedy to uczyniła, dziki kot zbliżył się i pochylił łeb tak, iż niemal dotknął nim bezsilnej ręki kobiety. Ku zdumieniu Kelsie przez usta tej białej, porażonej bólem twarzy przebiegł cień uśmiechu.

„Siostro... okryta futrem... również...” Słowa te pojawiły się w umyśle Kelsie. Dziewczyna rzuciła spojrzenie na warczącego ogara, ale ten nie usiłował zbliżyć się ponownie.

„Ja... Ostatnia Brama...” Nieznajoma po każdym wypo-wiedzianym słowie robiła przerwę. Nie wypuszczając paska z dłoni, Kelsie usiłowała dosięgnąć ciała leżącej. Ten równomierny upływ krwi — musi coś z nim zrobić. A kiedy z kolei odezwała się głośno, zauważyła, iż głowa kobiety poruszyła się nieznacznie na bok.

„Ostatnia... Brama”. Do umysłu Kelsie dobiegły słowa, które wypłynęły, co musiała przyjąć, z owego bezsilnego ciała. „Klejnot...” Wyglądało to tak, jakby kobieta po raz ostatni odzyskała siły. „Nie pozwól... im... go zabrać...!” Z ogromnym wysiłkiem ponownie uniosła dłoń.

Kocica targnęła łbem do przodu poprzez pętlę zwieszającego się łańcucha. Kobieta natychmiast rozluźniła uścisk, wypuszczając z ręki to, co w niej trzymała, tak że błyszczący owalny przedmiot opadł swobodnie i zawisł na cętkowanym futrze kota.

— Musimy otrzymać pomoc... — Kelsie rozglądała się wokół z wściekłością, jak gdyby mogła tylko za pomocą własnej woli sprowadzić nie istniejącą pomoc medyczną.

Uśmiech nie znikał z twarzy rannej kobiety.

„Siostro... jestem... Roylane”. Kelsie odniosła takie wrażenie, jakby te słowa miały oznaczać coś doniosłego. W chwilę później chudym ciałem wstrząsnęły dreszcze i uśmiech zagasnął. „Brama...” Ta, której zadano śmiertelne rany, patrzyła ponad Kelsie na coś, czego dziewczyna, szybko się obróciwszy, nie zdołała dostrzec. Raptem kobieta westchnęła i głowa opadła jej na ramię. Chociaż Kelsie zetknęła się ze śmiercią zaledwie raz, i to dawno temu — wiedziała, że ta dziwna kobieta, która nie musiała wymawiać słów, by się porozumieć, odeszła.

Trzymając pasek zębami, Kelsie usiłowała doprowadzić do porządku drobne ciało. Wzdrygała się przy tym, czując krew na rękach. Następnie przyjrzała się pozostałym zwłokom. Ogar biegał tam i z powrotem pomiędzy dwoma z nich, trzecie leżały bliżej, a ich odrzucone ramię mierzyło prosto w nią, nadal ściskając w dłoni miecz. Mając wciąż na oku psa, dziewczyna ruszyła szybko ku ciału najkrótszą drogą i wyjęła broń z bezsilnych palców. Stwierdziła, że jest o wiele cięższa od floretu, z którym miała do czynienia, tak że mało brakowało, aby jej nie upuściła. Choć nie mogła wyglądać bardziej niezdarnie, za sprawą mocy brzeszczota nabrała odwagi — była to znacznie lepsza broń niż pasek obciążony kamieniem.

Gdzieś w pobliżu rozległ się rechot. Ogar nabrał otuchy, odrzucił łeb do tyłu i jeszcze raz zawył straszliwie. Na ten dźwięk kocica ruszyła z powrotem wielkimi susami i przepadła między zapewniającymi bezpieczeństwo kolumnami. Kelsie zawahała się przy ciele kobiety. Ale nie mogła już nic dla niej uczynić, a posiłki, których pies oczekiwał, najwidoczniej przybywały. Ruszyła więc w ślad za kotem. Wycofywała się stopniowo, wymachując ostrzegawczo paskiem, a w drugim ręku dźwigając miecz, tak żeby tamto diabelskie stworzenie nie mogło się na nią rzucić.

Ogar nie zrobił żadnego ruchu, by wydłużyć krok, kiedy tak biegał tam i z powrotem, i zbliżyć się do dziewczyny. Wył tylko, a wycie to szarpało Kelsie do żywego. W końcu przemogła się i ruszyła biegiem.

„Brama...” — rzekła kobieta przed śmiercią. Czy ona i jej towarzysze zmierzali ku tej jedynej bramie, którą Kelsie znała, tej pośrodku kręgu? Brama ta mogłaby zapewnić im bezpieczeństwo, ale w jakiś nieodgadniony sposób Kelsie wiedziała, że tej „ostatniej” bramy nie wzniesiono z surowego kamienia i że nie stała ona tutaj, czekając na kogokolwiek. Nie, ale wewnątrz kręgu znajdowało się coś, czego żadne rozumne stworzenie nie było sobie w stanie wyobrazić.

Kelsie spostrzegła, iż klejnot, który kocica niosła tak niezgrabnie na szyi, rzucał blaski podobne do iskierek najprawdziwszego ognia. Zwierzę dołączyło już do swojej rodziny na płaszczu. Kelsie przyśpieszyła w dwójnasób, by dotrzeć do celu jak najszybciej. Kiedy rzucała się na darń, miecz wyśliznął się jej z ręki. Łapiąc oddech, spojrzała na drogę, którą właśnie pokonała. W zasięgu jej wzroku nie pojawił się ani wychudzony czarny ogar, ani jeździec na szkieletowatym wierzchowcu.

Kelsie nie opuszczało głębokie przekonanie, iż kraina ta była nawiedzana przez niebezpieczeństwo. Po raz drugi podniosła ciężki miecz i przyjrzała mu się. Brzeszczot zwężał się od rękojeści, jednak nie z takim finezyjnym wdziękiem, jak rapier. Rękojeść była prosta, pozbawiona ozdób. Wokół niej wiły się pręty chroniącego dłoń jelca. Kelsie z wolna powstała i spróbowała zadać cios, a potem odparować, nie miała jednak w ręku białej broni, raczej, jak rozstrzygnęła, narzędzie przeznaczone do zadawania ciosu ostrzem, a o tego rodzaju walce nie miała zupełnie pojęcia. Cóż mogła zresztą wiedzieć o jakiejkolwiek walce?

Po raz wtóry obróciła się powoli, jakby na osi, lustrując to wszystko, co znajdowało się poza kręgiem. Czy ci pomordowani ludzie, tam, poza kamiennymi kolumnami, w dole zbocza, próbowali dotrzeć do tego miejsca, kiedy ich napadnięto? A gdzie znajduje się owo t u t a j? Co się jej przydarzyło? Jakoś nie mogła dłużej wierzyć w tę historię bez ładu i składu, którą sobie ubzdurała na początku, jakoby to wszystko stanowiło rezultat halucynacji. „Ostatnia Brama”... Czy „ostatnia” miało znaczyć, iż znajdowały się tu jakieś inne bramy, o których istnieniu wiedziała umierająca kobieta? Kelsie stała zwrócona twarzą do bramy — dwa nie ociosane, wbite pionowo bloki kamienne znacznie od niej wyższe i trzeci umieszczony na nich. To była brama — tak, a tamto, po drugiej stronie Ben Blaira, na stoku — czy tamto również było bramą?

Kelsie zadrżała. Na szkockim pogórzu snuto dość opowieści — o ludziach, którzy gdzieś przepadali, a potem pojawiali się znowu; pozornie, według własnego poczucia czasu, znikali zaledwie na jedną noc, w rzeczywistości jednak na całe lata!

Opowieści...

Dziewczyna podniosła się i ruszyła w kierunku bramy. Poza nią nie było nic z wyjątkiem omszałych płaszczyzn skalnych, łanów białych dzwoneczków i wzniesienia z głazów, które odgradzało ją od pomordowanych. A gdyby tak spróbowała, może zdołałaby przejść przez nią ponownie?

Kelsie zamknęła oczy i usiłowała skupić myśli na powalonych kamieniach, które widziała przez bardzo krótką chwilę, zanim się tu znalazła. Tonęły w późnym letnim zmierzchu, albowiem księżyc ledwie świecił. Jeden z nich leżał; pamięć jej chyba nie myli, bo kot przeskoczył go właśnie w tym momencie, w którym podbiła Neilowi strzelbę. A leżał tam — starała się utrzymać w szybko zacierającej się pamięci tamten obraz — dwa kroki od niej. Otworzyła oczy. Tak, odważyła się wyjść z cienia tej bramy, lecz wciąż pozostawała w nieznanym. Z tyłu rozległ się ostrzegawczy pomruk kota i Kelsie spostrzegła pośród skał wężowaty kształt chudego ogara. Skoczywszy do tyłu schroniła się w tym miejscu, które zaczęła uważać za jedyne bezpieczne w owej krainie trwogi i śmierci.

Kocica ryknęła. W jakiś sposób zdołała uwolnić szyję z drogocennego łańcucha. Stanęła znów przy swoich kociakach, jedną łapę umieściwszy płasko na gorejącym ciepłem kamieniu. Od momentu, w którym ukazał się ogar, Kelsie bacznie czekała na pojawienie się jeźdźca. Pies należał bowiem do jego asysty.

Zamiast niego dostrzegła czołgającego się mężczyznę, który usiłował zbliżyć się do niej na czworakach, chwiejąc się przy tym na wszystkie strony. W pierwszym odruchu Kelsie chciała wybiec mu na pomoc. Podejrzewała bowiem, iż ogar rzuci się i rozszarpie czołgającego się człowieka, kiedy ten będzie go mijał. Ale bestia nie uczyniła nic podobnego. I to właśnie zatrzymało Kelsie w miejscu.

— Ahhheeee...

Z pewnością krzyk ten wydobył się z gardła mężczyzny. Po nim rozległ się następny. Jeżeli ów człowiek wymawiał jakieś słowa, nie było wśród nich takiego, które Kelsie rozumiałaby. Odruchowo przyklękła obok kota i sięgnęła po łańcuch, ale w tym momencie zwierzę prychnęło i zamierzyło się na nią zranioną łapą, jak gdyby chciało zedrzeć jej skórę z palców.

— Aaaaahaaaa...

Kelsie nie miała teraz wątpliwości, że ranny, czołgający się w kierunku kamiennego kręgu, odchylił głowę do tyłu i wył.

Ogar zaszedł go od tyłu i niby popędzał w stronę tego właśnie schronienia, którego mężczyzna szukał. Być może stworzenie zamierzało sforsować tym sposobem barierę, która przeszkodziła jego kompanowi, towarzyszącemu zamaskowanemu jeźdźcowi. Gdyby tak miało być, Kelsie nie chciała tego oglądać.

Ruszyła w kierunku bramy, a w jej głowie pojawiła się jakaś niewyraźna myśl dotycząca obrony. Wepchnąwszy koniec miecza w sam środek kępy mchu, tak aby pozostawał w zasięgu ręki, stała wymachując dla większej skuteczności już raz wypróbowanym ciężkim paskiem.

Czołgający się mężczyzna wyrzucał teraz z siebie dźwięki na kształt oszalałych słów — jednak nic one Kelsie nie mówiły. W pewnej chwili przypadł do ziemi, opierając się ciężko na jednej ręce, a drugą wyciągnął błagalnie w kierunku dziewczyny. Kelsie zauważyła, że ogar go nie nękał. Pragnął się dostać do środka i nie zrobił nic, co mogłoby mu przeszkodzić w osiągnięciu celu.

Mężczyzna znajdował się niemalże przy ziemi i przesuwał się do przodu z ogromnym bólem, chwytając rękoma za darń. Pomiędzy jego ramionami raz po raz poruszała się brzechwa strzały. Pies wciąż trzymał się z tyłu, cofnął się nawet o krok.

Rozległ się przejmujący krzyk. Kelsie uskoczyła na bok, kiedy omiótł ją jakiś cień. Spojrzała w górę i dostrzegła ogromnego czarnego ptaka, którego jedno skrzydło w kształcie wielkiego luku rozpościerało się na szerokość ponad pięciu stóp. Uskoczyła na bok myśląc, iż ptak chce ją skrzywdzić. Ale on wzniósł się tak szybko, jak przedtem opadł. Dziewczyna zdążyła jednak spostrzec, że jego przeogromne oczy stanowiły, podobnie jak oczy wierzchowca, przepastne głębiny, w których wirowały żółtozielone płomienie.

Ptak ponownie zawisł nad Kelsie. Dziewczyna machnęła z wściekłością paskiem i sięgnęła po miecz, ale znajdował się on już poza zasięgiem ręki. Dobiegły do niej pojękiwania czołgającego się mężczyzny i wrzask kocicy, która skuliła się nad bezradnymi kociętami.

Czy ów ptak, nie ptak, mógłby kiedykolwiek ziścić swój cel i wyrwać ją z kręgu, Kelsie nie dane było się dowiedzieć. Powietrze przeszył bowiem błysk niebieskiego światła, a w ślad za nim rozległ się trzask bicza.

Dziewczyna, oparłszy się mocno plecami o kamienny blok, podtrzymujący z jednej strony sklepienie bramy, spojrzała w kierunku stoku, który wcześniej pokonała szukając wody.

Dojrzała dwie postaci, dwóch jeźdźców. Ale żaden z nich w niczym nie przypominał tego w czarnym kapturze, który wcześniej usiłował jej dopaść. Wierzchowce nie były końmi; były to zwierzęta pokryte błyszczącym, czerwonokremowym włosem, każde z rogiem na czole. A jeźdźcy... Kelsie zamrugała. Czyżby miała kurka na oczach?