Złote Trillium - Andre Norton - ebook

Złote Trillium ebook

Andre Norton

5,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Trzy córki króla Kraina uwolniły swoją ojczyznę Ruwendę, od nieprzyjacielskiego jarzma. Anigel poślubiła księcia Antara, syna swojego przeciwnika, i objęła rządy nad połączonymi krajami. Haramis została Arcymaginią i Wielką Strażniczką Ruwendy. A Kadiya... Kadiya znów musiała stanąć do walki ze sługami ciemności. Idąc ich śladem, trafiła do ukrytej za tajemnymi drzwiami nowej siedziby Zaginionego Ludu, dawnych mieszkańców Ruwendy. Zaginieni obiecali jej pomóc. Czy zdoła przeciwstawić się nowemu zagrożeniu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału Golden TrilliumCopyright © 1993 by Andre NortonAll rights reserved.

Copyright © 1996 for the Polish translation byZysk i S-ka Wydawnictwo s.c., Poznań

Mapkę wykreślił Radosław Przebitkowski

Redaktor Magdalena Ciszewska

Wydanie I

ISBN 83-7150-033-5

Zysk i S-kaWydawnictwo s.c.ul. Wielka 10, 61-774 Poznańtel. 532-751. 532-767, tel./fax 526-326

Skład i łamanie perfekt s.c.Poznań, ul. Grodziska 11

Printed in Germany by Elsnerdruck-Berlin

Dla Ingrid i Marka za nieustające poparcie.

I dla Betsy Mitchell z dozgonną wdzięcznościąza usługi daleko wykraczające poza obowiązki służbowe.

PROLOG

Były trzy córy Czarnego Trillium, wszystkie w rozkwicie kobiecości: Czarodziejka Haramis, Kadiya Wojowniczka i Królowa Anigel. Na świat przyszły kiedyś jednocześnie (co samo w sobie było dziwnym i niezwykłym wydarzeniem) i w chwili ich narodzin Arcymagini Binah, która jak mówiono pełniła funkcję Strażniczki całej krainy, powitała je i nadała im imiona.

Przepowiedziała wówczas, że staną się nadzieją i wybawieniem dla swojego ludu. Obdarowała je bursztynowymi amuletami z miniaturowym kwiatuszkiem, wizerunkiem legendarnego Czarnego Trillium, które było herbem ich królewskiego klanu i całego kraju.

Ich kraj, Ruwenda, choć ludzie zamieszkiwali go już od wielu pokoleń, nadal krył wiele tajemnic. Dużą jego część zajmowały bagna, z których wynurzały się wyspy twardego gruntu. Na wielu z nich znajdowały się ruiny, niektóre tak wielkie, iż mogły być cmentarzami całych miast. Król mieszkał w Cytadeli, jeszcze jednej pozostałości dawnych czasów, która jednak pozostała nienaruszona.

Na wschodzie ludzie osuszyli moczary; powstały tam poldery, gdzie ziemia była żyzna, a na bujnych łąkach pasły się stada bydła i owiec. Ruwenda pośredniczyła w handlu drewnem z Południa, tak bardzo potrzebnym jej północnym sąsiadom z Labomoku. Inne towary przywożono z samych bagien: zioła, korzenie, łuskowate muszle wodnych stworzeń — jedne błyszczące jak klejnoty, inne zaś tak twarde, że wyrabiano z nich wodoszczelne zbroje. Największą rzadkością były jednak przedmioty znajdowane w ruinach na wyspach — niektóre tak dziwne, że nikt nie umiał ich nazwać ani określić.

Zbieraczy tych osobliwości nazywano Odmieńcami. Byli to mieszkańcy bagien, których Ruwendianie zastali w swej nowej ojczyźnie i z którymi się nie waśnili. Terytoria jednych nie były bowiem obiektem pożądania drugich. Odmieńcy dzielili się na dwie rasy — bardziej przedsiębiorczych Nyssomu (niektórzy z nich służyli nawet w królewskiej Cytadeli) oraz Uisgu, nieśmiałych, żyjących pod gołym niebem (ich tereny leżały dalej na zachodzie, wśród niezbadanych moczarów). Uisgu przynosili Nyssomu na sprzedaż swoje towary, ci zaś oferowali je koncesjonowanym ruwendiańskim kupcom. Zazwyczaj wszyscy gromadzili się w wielkim zrujnowanym mieście, znanym ludziom pod nazwą Trevista, do którego cudzoziemcy mogli z łatwością dotrzeć rzeką.

Na błotach żyła też trzecia rasa, zamieszkująca wysunięte jeszcze dalej na zachód północne ziemie. Nikt z własnej, nieprzymuszonej woli nie zadawał się z jej przedstawicielami. Odmieńcy nazywali ich Topielcami, a uczeni mężowie Skritekami. Byli to oprawcy, zabójcy i siewcy zła. Od czasu do czasu napadali na zamieszkane przez ludzi poldery albo szukali łupów u Odmieńców. Nikt zatem nie mógłby powiedzieć nic dobrego o tych jaszczuroludach. Przez całe dzieciństwo trzech księżniczek w Ruwendzie panował pokój — przerywany tylko napadami Skriteków-Topielców. Ludzie nie mieli pojęcia, że na północy zanosi się na burzę.

Król Labomoku był tak stary, że większość jego poddanych nie pamiętała jego poprzednika na tronie. Następca, książę Voltrik, zgorzkniał w oczekiwaniu na swoją kolej. Spędził wiele lat w zamorskich krajach, gdzie poznał odmienne obyczaje i znalazł sprzymierzeńców, a wśród nich wielkiego czarownika Orogastusa. Kiedy książę powrócił do ojczyzny, władca magii znajdował się w gronie jego bliskich towarzyszy. A gdy Voltrik wreszcie włożył na głowę koronę, Orogastus został jego pierwszym doradcą.

Voltrik pragnął zdobyć Ruwendę — bynajmniej nie dla jej moczarów, ale dlatego, że kontrolowała handel drzewny, no i dla skarbów, które, jak głosiła wieść, można było znaleźć wśród ruin na wyspach. Kiedy tylko poczuł się pewnie na tronie, zaatakował południowego sąsiada.

Górskie forty, strzegące jedynej przełęczy, całkowicie unicestwiły błyskawice ściągnięte na ziemię za pomocą czarów Orogastusa. Później zaś, prowadzeni przez pewnego kupca-zdrajcę, Labomokowie gwałtownym szturmem zdobyli samą Cytadelę.

Władca Ruwendy i ci z jego wielmożów, którzy przeżyli, ponieśli straszną śmierć na rozkaz Voltrika. Małżonka króla zginęła pod mieczami tych, którym rozkazano zabić wszystkie niewiasty, w których żyłach płynęła królewska krew. Przepowiednia głosiła bowiem, że tylko dzięki nim najeźdźcy zostaną pokonani. Trzy księżniczki zdołały uciec, a pomogły im w tym talizmany otrzymane przy narodzinach.

Haramis została przeniesiona za pomocą czarów Binah (starej już i słabej, gdyż inaczej żaden Labomok nie zdołałby wtargnąć do Ruwendy) na grzbiet wielkiego orłosępa lecącego na północ. Kadiya razem z pewnym Odmieńcem, myśliwym, który od dawna uczył ją, jak przeżyć na bagnach, uciekła na moczary starożytnym podziemnym przejściem. Anigel zaś, ze swoją uisgijską nauczycielką, starą zielarką Immu, ukryła się na nieprzyjacielskiej łodzi i zbiegła do wodnego miasta Trevisty.

Wszystkie księżniczki po kolei dotarły do Arcymagini Binah w Noth. Binah nałożyła na nie geas, nakazując każdej z nich znalezienie cząstki potężnego magicznego oręża, który wyzwoliłby ich kraj.

Czekało je wiele ciężkich przeżyć. Orogastus wytropił Haramis w górach i zaczął się do niej zalecać. Czarownik używał wszelkich swoich umiejętności, najpierw z wyrachowania, a potem dlatego, iż sądził, że znalazł w niej godną towarzyszkę, z którą mógłby dzielić swą wciąż rosnącą potęgę. Nie zdołał jednak wyłudzić srebrnej różdżki, która była talizmanem Haramis.

Kadiyę zaprowadzono do ruin miasta Zaginionego Ludu. Znalazła tam wyrosły z łodygi Czarnego Trillium miecz, i to on ją przyciągnął. Anigel, uciekając na południe wraz z uisgijskim myśliwym, przybyła do lasów Tassaleyo, gdzie z paszczy drapieżnej rośliny wyrwała koronę. Tam też spotkała syna Voltrika, księcia Antara, który miał ją pojmać i przyprowadzić z powrotem do Ruwendy. Oburzony okrucieństwami swojego ojca książę, w dodatku obawiając się coraz potężniejszej władzy Orogastusa, nie tylko nie wykonał jego rozkazu, ale przysiągł bronić Anigel.

Kadiya na czele coraz liczniejszej armii, złożonej zarówno z Uisgu, jak i Nyssomu, przyłączyła się do Anigel, by wspólnymi siłami uderzyć na Cytadelę. Lecz to Haramis położyła kres życiu i mocy Orogastusa, używszy trzech talizmanów jak jednego wielkiego, magicznego oręża.

Haramis zrzekła się korony, do której miała prawo jako pierworodna, i została następczynią Binah, kiedy konająca czarodziejka przekazała jej płaszcz Strażniczki. Kadiya również wyrzekła się swojego dziedzictwa, gdyż kraina bagien kryła w sobie wiele tajemnic, które pragnęła poznać. W głębi duszy zdawała też sobie sprawę, że korona i tron nie dla niej są przeznaczone.

Anigel poślubiła Antara, łącząc w jedną dwie niegdyś wrogie krainy. Oboje złożyli uroczystą przysięgę, że jako królowa i król Laboruwendy będą rządzić niczym jeden władca i utrzymają z takim trudem zdobyty pokój.

Haramis wyruszyła w północne góry, ku zgromadzonej tam wiedzy, która pociągała jej serce tak, jak nie mogła tego uczynić żadna żywa istota. Przed odejściem rozłączyła znowu trzy talizmany, zabierając srebrną różdżkę. Anigel dodała znalezioną w lasach Tassaleyo koronę do swojej korony jako należną sobie część dziedzictwa. Kadiya zaś znów ujęła swój pozbawiony czubka miecz, którego gałka rękojeści rozsuwała się, odsłaniając troje strzelających magiczną siłą oczu. Jedno oko miało tę samą barwę, co jej oczy, drugie było okiem Odmieńca, a na samej górze świeciło trzecie, nie mające cielesnego odpowiednika.

Gdy zaczął wiać monsun, Kadiya dołączyła do swojej złożonej z Odmieńców armii i ruszyła ku moczarom. Nie wiedziała, czego naprawdę szuka, czuła tylko, że musi to czynić.

Deszcz chłostał moczary. Rzeki i strumienie wystąpiły z brzegów; zmętniałe od mułu, niosły wyrwane z korzeniami drzewa i krzaki. Pędy winorośli wiły się w wodzie jak węże, a prawdziwe węże, odwrócone brzuchami do góry, zginęły zaplątane w trzcinach. Monstrualne porosty porwane wirami tworzyły tymczasowe pułapki na unoszone przez wezbrane wody szczątki, groźne dla każdej łodzi lub statku, który odważyłby się płynąć pod prąd. Huk wiatru zagłuszał wszystko prócz szumu deszczu i ryku wody.

A jednak, pomimo tych wszystkich przeciwności, wyprawiano się w drogę. Ci, którzy dobrze znali moczary, byli gotowi już przyznać, że ich świat oszalał, a mimo to odważali się podróżować o tej porze roku. Z krainy błot wynurzyła się armia: klan przyłączył się do klanu, plemię do plemienia.

Stoczono wtedy tak straszną bitwę, jakiej nie opiewały nawet starożytne pieśni. Zło, które zaatakowało mocą ognia i nieznanych czarów, zostało pokonane. Pozostały po nim tylko zwęglone szczątki. Teraz ci, którzy mieli dość odwagi, by płynąć po wezbranych wodach rzek i strumieni, pragnęli tylko jednego: pozostawić za sobą pole bitwy i wrócić do swoich siedzib. Odnieśli zwycięstwo, ale cień tego, co się wydarzyło, przesłaniał im świat jak chmury burzowe niebo.

W czasie tej powrotnej wędrówki ich liczebność stale się zmniejszała. To ten, to ów oddział skręcał w bok, odpływał do swoich rodzinnych wysepek albo do położonych na jeziorach wiosek. Nyssomu opuścili armię pierwsi, gdyż ich ziemie leżały najbliżej. Ich dalecy kuzyni Uisgu płynęli płaskodennymi łodziami, które ciągnęli ich pomocnicy i jednocześnie towarzysze broni — mieszkańcy wód zwani rumorikami. Rozhukany żywioł wystawiał jednak na próbę nawet ich ogromną siłę. Coraz częściej znikały w na poły ukrytych dopływach prowadzących do swoich siedzib. Nie znał ich nikt obcy plemieniu (z wyjątkiem nielicznych wędrowców) i nikt nie był tam przyjaźnie witany.

Wprawdzie szybko topniejąca armia odpędzała od siebie wszelkie przypomnienie o przeszłości, lecz wciąż napotykała makabryczne pozostałości, które odświeżały pamięć o okrucieństwach, jakich się dopuszczano. W kępie pokrytych mułem trzcin uwięzły szczątki człowieka, jednego z nieszczęsnych najeźdźców.

Dziewczyna gwałtownie wymachująca wiosłem w jednej z płynących na czele łodzi pośpiesznie odwróciła wzrok. Ucztowali tutaj jacyś Skritekowie i zaspokoili swój nienasycony głód ciałem niedawnego sprzymierzeńca.

Skritekowie musieli teraz uciekać przed gniewem zwycięskiej armii. Dobrze wiedzieli, jaki los spotka każdego, kto przeżywszy klęskę, wpadł w ręce zwycięzców.

Ostatni niewielki oddział dotarł teraz do Ciernistego Piekła, przerażającego miejsca, gdzie, zda się, jądro strachu uwięzło w plątaninie kolczastych drzew i krzewów. Wydawało się, że niebezpieczeństwo lgnęło w nim zarażonymi trądem łapami do pni martwych drzew. Ci, którzy zapuścili się tutaj dlatego, że była to najprostsza droga do celu ich podróży, nawet nie próbowali przebić wzrokiem ciernistego muru po obu stronach rzeki.

Rzęsista ulewa stawiała na rzece półprzejrzyste wodne ściany i płynący z trudnością przebijali się przez nie wzrokiem. Pochylona głowa i zgarbione ramiona nie chroniły przed strugami deszczu. Kadiya, niegdyś przyzwyczajona do wygód księżniczka, znosiła to tak, jak znosiła miecz, wbijający się w jej żebra wraz z każdym ruchem wiosła. Odłożyć miecz lub wiosło zabraniał jej ten sam upór, z którym zgromadziła wielką armię. Kadiya nie mogła ani nie chciała pozostać z przyjaciółmi. Nie mogła też zostać w Cytadeli, oczyszczonej teraz ze zła, które zgładziło członków jej rodu. Odpłaciła z nawiązką. Ale jeszcze nie była wolna...

I oto znowu ciążące na niej brzemię okazało się większe od wszystkiego, co mogła cisnąć w nią burza, silniejsze od wszystkich pływających pułapek, przez które przebijała się z towarzyszami.

Czemu czuła ten naglący bodziec, ten nacisk, który czasami niemal doprowadzał ją do szału? Wyczuwała w tym obcą wolę. Kiedy po raz pierwszy tutaj uciekła, za sobą pozostawiła śmierć i płomienie, całe swoje dotychczasowe życie. Ale teraz... Co ją teraz gnało?

I rzeczywiście gnało — w samą gardziel burzy. Wysepki, na których próbowali się zatrzymać, zamieniły się w kępy błota, z których wystawały przemoknięte krzewy. Nie mogli znaleźć prawdziwego schronienia. A mimo to po każdym przebudzeniu Kadiya szybko ruszała w dalszą drogę.

Na pewno ta straszliwa burza chroniła ich przed innymi niebezpieczeństwami. Żaden voor nie krążył w górze, żadna ksanna w łuskowej zbroi nie wynurzała się z mętnej toni i nie wyciągała ku nim groźnych, usianych przyssawkami ramion. A niebezpieczne rośliny z ich własnym groźnym orężem skulone przeczekiwały powódź.

Siódmego dnia zakończyła się ich wspólna podróż. Ich łódź jako ostatnia przybiła do grząskiego, zamulonego brzegu. Przynajmniej tutaj nie było ciernistych krzewów.

Kadiya rzuciła sakwę przed siebie, na pagórek, który wyglądał na dostatecznie twardy i solidny. Przytrzymując się zwisającego w pobliżu pędu winorośli, dostała się na brzeg. Później odwróciła się do tych, którzy towarzyszyli jej bez słowa skargi, i zmęczonym ruchem podniosła rękę na pożegnanie.

Wiele zmieniło się w ostatnich dniach, ale dawne przysięgi nadal honorowano. Towarzysze Kadiyi dzielnie stawali w bitwie, która wyrwała ich świat z rąk Ciemności, lecz żaden mężczyzna czy kobieta spośród Odmieńców nie zapuściliby się na brzeg zakazanej od dawna krainy — nikt poza Jagunem, myśliwym, który nauczył księżniczkę żyć na bagnach, a teraz oto wychodził na brzeg po jej wypełniających się wodą śladach. Zaprzysiągł kiedyś, że nigdy tu nie przyjdzie, ale siłą swojej woli i wiary rozwiązał przysięgę.

Jednak pozostali, którzy wbili w nią wielkie żółtozielone oczy, jakby ufali, że zatrzymają ją spojrzeniami, najwidoczniej nie chcieli, by odeszła.

— Nosicielko Światła. — Jedna z wojowniczek podniosła dłoń błagalnym gestem. — Popłyń z nami. Niosłaś naszą nadzieję. — Przez chwilę spoglądała na ciężkie brzemię u pasa Kadyi. — Tutaj panuje pokój... pokój, który zdobyliśmy. Zamieszkaj z nami. Nie szukaj tamtego miejsca, którego nikomu nie wolno oglądać...

Dziewczyna wsunęła przemoczony kosmyk włosów pod hełm z kości ksanny. Przekonała się, że nadal może przywołać uśmiech na usta.

— Joskato, nałożono na mnie geas — odrze kła, sięgając do cebulastej rękojeści miecza, który był zarazem talizmanem. — Wydaje mi się, że nie wolno mi spocząć, dopóki nie wypełnię jeszcze jednego zadania. Pozwólcie mi je wykonać, a przyrzekam, że wrócę do was z radością, gdyż pragnę takiej przyjaźni, jak wasza, bardziej niż czegokolwiek na świecie. Niestety, teraz nie mogę tego uczynić. Mam jeszcze coś do zrobienia.

Kobieta Nyssomu spojrzała ponad ramieniem dziewczyny na zalany wodą brzeg. Przez jej twarz przemknął cień strachu.

— Niech ci szczęście sprzyja, Jasnowidząca Pani. Twarda niech będzie ziemia pod twoimi nogami, wygodna ścieżka, po której musisz kroczyć.

— Niech wasze łodzie będą szybkie, a podróż krótka, towarzysze — odpowiedziała Kadiya, podnosząc i zarzucając na plecy sakwę. — Jeśli los będzie mi sprzyjał, zobaczymy się znów.

Wybierany na czas wojny pierwszy mówca klanu Jafen, a jednocześnie przewodnik, z liną cumowniczą w ręku przemówił:

— Pani Zaklętego Miecza, pamiętaj o umówionym sygnale. W tym miejscu przez cały czas będzie czuwał obserwator. Kiedy już zrobisz to, co musisz zrobić...

Kadiya pokręciła przecząco głową, a potem zamrugała, otrząsając z rzęs wodę, która strumieniem spływała z jej hełmu.

— Wodzu, nie spodziewaj się, że szybko wrócę. Naprawdę nie wiem, co mnie teraz czeka. Kiedy znów stanę się panią mojego losu, na pewno odszukam tych, których włócznie były zaporą przeciw Ciemności.

Nagle przypomniała sobie coś. Wydało się jej, że stoi przed nią nie mężczyzna z ludu Nyssomu, ale tamta przerażająca postać, która przybyła do niej, kiedy była pogrążoną w rozpaczy uciekinierką. Spotkanie z ową tajemniczą istotą w ogrodzie zrujnowanego miasta natchnęło ją tak wielką odwagą, że teraz już samo tylko wspomnienie o nim stało się bodźcem do dalszej podróży.

Piątka jej towarzyszy nie zepchnęła od razu łodzi na fale, lecz przytrzymała ją dopóty, dopóki Kadiya i Jagun pozostawali w zasięgu ich wzroku.

*

Na szczęście grząskie błoto, w którym trudno było znaleźć oparcie dla stopy, nie ciągnęło się w nieskończoność. Co jakiś czas napotykali po drodze podejrzane kałuże. Jagun badał wtedy ich głębokość drzewcem włóczni. Z konieczności szli więc powoli, a droga była długa.

Nie mieli gdzie się schronić. Zwierzyny łownej było tu niewiele i chociaż starali się jeść mało, prowiant stanowiący większą część bagażu w ich sakwach znikał szybko. Nadeszła wreszcie taka chwila, że szli bez posiłku przez całą noc, a i rankiem nie powiodło im się lepiej. Jednak w końcu los się do nich uśmiechnął — gwałtowna ulewa przeszła w zwykły deszcz i Kadiya dostrzegła w końcu jakieś ruiny.

Był to Przybytek Mądrości — twierdza Sindonów, Zaginionego Ludu. Księżniczka przystanęła. Czy starożytne czary podziałają na nią, gdy przejdzie przez zrujnowaną bramę? Brnąc w wodzie, skierowała się ku niej. Po chwili jednak, przypomniawszy sobie, że nie jest sama, zerknęła przez ramię.

— Jagunie?

Twarz miał jak z kamienia, jakby szykował się do boju, ale uparcie szedł za nią. Nie rozglądał się na boki, kroczył jak wojownik, który musi stawić czoło wielkiemu niebezpieczeństwu. Pomyślała o starożytnej Przysiędze, która wiązała jego plemię. Czy wciąż jeszcze obciążała go brzemieniem, chociaż rozwiązała ją dla niego, kiedy podróżowali tędy po raz pierwszy?

Nie odpowiedział, tylko szedł dalej. Silny wiatr nagle smagnął ich deszczem, jakby w ostatniej chwili sam monsun chciał odciąć im drogę. Potykając się przeszli przez resztki bramy i dopiero ostatni podmuch wiatru powalił ich na kolana.

Nagle... Burza ucichła! I chociaż nadal stali pod gołym niebem, wydało im się, że znaleźli się pod dachem. Wilgoć wisiała w powietrzu jak poranna mgła. A przed nimi...

Nie było ruin, zniknęło usypisko zniszczonych przez czas kamiennych bloków. Kadiya widziała już kiedyś taką przemianę. Na zewnątrz ruiny, wewnątrz zaś miasto, ciche, opustoszałe, ale nie tknięte przez ząb czasu. Przed nią rozciągały się puste ulice. Domy, choć na wpół zarośnięte zielonym gąszczem winorośli, nie popadły w ruinę. Królewska Cytadela, w której Kadiya się urodziła, też przetrwała wieki nienaruszona, i podobnie stało się w tym oto miejscu, jakkolwiek wszystkie inne siedziby Zaginionego Ludu zmieniły się w rumowiska.

Sakwa Jaguna głucho uderzyła o bruk. Mruknął coś pod nosem, gdyż żyjąc zawsze w zgodzie z prawami natury, nie lubił sytuacji, kiedy ulegały one zawieszeniu.

— To jest miejsce... — urwał, jakby nie mógł znaleźć odpowiednich słów.

Niebo ściemniało. Noc brała górę nad burzą. Kadiya wstała. Północ, świt czy zmierzch to nieważne. Była teraz tak blisko...

— To jest Miejsce Mocy — powiedziała tak łagodnie, jakby gęstniejąca mgła zmiękczyła jej głos. — A ja mam coś do zrobienia.

Nie odwróciła głowy, by sprawdzić, czy Jagun idzie za nią, nie czekała też na jego przyzwolenie. Pośpieszyła dalej. Po obu stronach majaczyły nie tknięte przez czas budynki. Przesłaniająca je winorośl pociemniała w szarym świetle zmierzchu. Okna, jak wielkie, pozbawione powiek oczy, obserwowały ją spoza tych żywych zasłon. Nie zamigotało w nich na powitanie światło lampy czy pochodni.

A jednak nie czuła trwogi, nie obawiała się, że czai się tam coś złowrogiego.

Przemierzając ulicę, plac, potem znów ulicę, szukała serca tego miejsca. Okrążyła zasnuty mgłą basen i znalazła się przed wielkimi schodami. Tam zatrzymała się, ściskając oburącz rękojeść miecza wciąż tkwiącego w pochwie. Na obu krańcach każdego stopnia stały posągi naturalnej wielkości i nikt nie mógł tędy przejść niepostrzeżenie dla nich.

Artysta, który je wykuł, obdarzył je czymś w rodzaju życia, gdyż lśniły jak zaczarowane. Rzeźby te zapewne przedstawiały mężczyzn i kobiety z Zaginionego Ludu. Każde oblicze było inne, posągi musiały więc być wizerunkami żyjących niegdyś ludzi.

Kadiya zsunęła sakwę z pleców, a potem wyciągnęła miecz. Ujęła go za pozbawiony czubka brzeszczot. I jakby ten gest dał jej do tego prawo, zaczęła wspinać się po schodach.

Dotarłszy na otoczoną kolumnami platformę, zatrzymała się na chwilę. Później ruszyła dalej, w górę. Kiedy stanęła na ostatnim stopniu, roztoczył się przed nią widok ogrodu. Ten tutaj nie należał do znanego jej świata. Owoce i kwiaty sąsiadowały ze sobą na jednej gałęzi. Czas zniknął: nie istniała tu ani przeszłość, ani przyszłość, wszystkim władała teraźniejszość. Mgła prawie się już rozproszyła. Nawet zmierzch się spóźniał, jakby noc nie miała tu wstępu.

Świetlne iskierki tańczyły w powietrzu. Mieniły się wszystkimi kolorami tęczy jak uskrzydlone klejnoty. Wirowały, przenosząc się z kwiatu na kwiat, z owocu na owoc. Kadiya jeszcze nigdy nie widziała niczego podobnego.

Księżniczka z westchnieniem usiadła na najwyższym stopniu. W owej chwili ogarnęło ją straszliwe zmęczenie. Zsunęła z głowy hełm, który nagle wydał się jej niezwykle ciężki. Spadł z brzękiem na białe kamienie. Skrzywiła się na to zakłócenie odwiecznej ciszy.

Włosy lepiły się do jej zabłoconych policzków, spadały brudnymi pasmami na okryte kolczugą ramiona. Były ciemne od wody torfowej. Bagienny odór bił od ciała Kadiyi. Słodkie wonie niezwykłego ogrodu odczuwała jak wyrzuty sumienia.

Zaklęty miecz spoczywał na jej kolanach. Oczy na gałce rękojeści były zamknięte, zaciśnięte tak mocno, jakby nigdy się nie rozwarły, by razić czarodziejską mocą. Kadiya przesunęła rękami po brzeszczocie. Kiedyś jej dotknięcie obudziło go do życia, ale teraz nie czuła mrowienia. Pomyślała, że właśnie tak miało być.

Gładząc klingę miecza, nie odrywała wzroku od ogrodu. Czy ten, kto przyszedł do niej tutaj, kto wysłał ją do walki z Ciemnością, żeby mogła choć w jakimś stopniu poznać samą siebie, znów do niej przybędzie?

Nie. Wokół niej wszystko pociemniało, zbliżała się noc. W ogrodzie, poza latającymi iskierkami, nic się nie poruszało. Kadiya westchnęła, zgarbiła się i wstała. Później ruszyła powoli w głąb ogrodu.

Puszysty kobierzec trawy, pokrywającej ziemię pomiędzy krzakami, klombami i wijącymi się pędami winorośli, był uszkodzony w jednym miejscu. Nad skrawkiem gołej ziemi zawisło blade światełko.

Kadiya zbliżyła się chwiejnym krokiem. Pochyliła się i zaciskając dłonie na owalach, w których kryły się czarodziejskie oczy, wbiła w ziemię ostrze talizmanu. Brzeszczot zagłębił się z trudem, napotkał bowiem silny opór, który wystawił na próbę bliską wyczerpania energię Kadiyi. Ale kiedy cofnęła się o krok, miecz stał prosto, jak dziwna nowa roślina w tym spokojnym, zachwycającym miejscu.

Kadiya ujęła w dłonie symbol Mocy, który nosiła na szyi od urodzenia — bursztynowy amulet z miniaturowym kwiatkiem w środku. Czekała w napięciu.

Zwróciła zaklęty miecz, oddała go miejscu, w którym wyrósł. Nie zmienił się tak, jak sądziła. Puściła amulet, chcąc odgarnąć mokre włosy, które opadły jej na twarz i zasłoniły oczy. Nic się nie poruszyło.

Dziewczyna chrząknęła. I chociaż przemówiła głośno, własny głos wydawał się jej daleki i przytłumiony.

— Wszystko skończone. Wykonaliśmy zadanie, które zostało nam wyznaczone. Pokonaliśmy zło: Haramis jest Arcymaginią. Anigel rządzi zarówno przyjaciółmi, jak i tymi, którzy byli niegdyś naszymi wrogami. Czego jeszcze ode mnie chcecie?

Odpowiedź? Czy jej nie zmieniający postaci miecz był jedyną odpowiedzią? A może okazała swą dawną niecierpliwość w tym miejscu, które nie znało upływu czasu? Znów przemówiła:

— Kiedy byłam tu poprzednio, powiedziano mi, że jest to przybytek mądrości. Wtedy nie mogłam z niej skorzystać, gdyż miałam stanąć do walki ze wszystkim, co wrogowie mogli zwrócić przeciwko nam. — Urwała na moment, szukając odpowiednich słów. — Teraz także jestem w potrzebie. Czego ode mnie chcecie? Czy w mojej przyszłości kryje się coś takiego, że muszę dać coś w zamian? Haramis zdobyła wiedzę i moc, której zawsze pragnęła, Anigel królestwo. Jeśli naprawdę zasłużyłam sobie na jakąś przyszłość, jaka ona ma być? Odpowiedzi na to pytanie nie uzyskałam, za to zostałam przyciągnięta tutaj. W jakimś celu? Wy, mieszkańcy tego miejsca, odpowiedzcie mi tak, jak przedtem pokazaliście mi sposób, w jaki mogę pokonać Ciemność!

W tajemniczym ogrodzie jednak nadal nic się nie poruszało poza tańczącymi iskierkami. Robiło się coraz ciemniej. Nagle blade światło otoczyło wbity w ziemię miecz.

Kadiya wyciągała już rękę po oręż, gdy tknięta przeczuciem szybko ją cofnęła. Najpierw musi wszystko zrozumieć. Odwróciła się i weszła na szczyt schodów, nie spoglądając za siebie.

Czuła się bardzo, bardzo zmęczona, miała też poczucie pustki i utraty. Nie tylko dlatego, że pozostawiła za sobą część swojej mocy, ale głównie dlatego że wydało się jej, iż obca wola niewidzialnym murem oddzieliła ją od wiedzy.

A przecież wrodzony upór nigdy nie pozwalał jej poddać się bez walki. Tak też było i tym razem. Nie wątpiła, że to wszystko było zamierzone, że coś się za tym kryło. Postanowiła się dowiedzieć, co to takiego. Jeżeli nie teraz, to w najbliższych dniach.

— Pani...

U stóp schodów, których strzegli kamienni Strażnicy, na brzegu basenu stał Jagun z ich sakwami w jednej ręce. W drugiej ściskał włócznię skierowaną grotem do dołu, jakby w obecności członka Rady Starszych albo Wodza Klanu. Może jednak ten pełen szacunku gest nie był przeznaczony dla niej, lecz dla tych, którzy tu kiedyś mieszkali.

Kadiya zeszła na dół pewnym krokiem. Trzymała w dłoni hełm i nadal miała u pasa sztylet. Miecz pozostawiła w czarodziejskim ogrodzie. Miała pewność, że żadne niebezpieczeństwo nie zagraża jej ciału. Ale było tu jeszcze coś. Musi jednak sama dowiedzieć się, co to takiego.

— Mistrzu Łowco — wskazała ręką na budynek znajdujący się za basenem — tam jest schronienie. Możemy z niego skorzystać.

II

Wybrany przez Kadiyę budynek mógłby być najprzytulniejszym schronieniem, jakie znaleźli od czasu opuszczenia Cytadeli, ale nie mogli rozpalić ogniska. Wilgoć wisiała w powietrzu. Pomiędzy dachem i schodami rozciągało się czarne teraz zwierciadło wody. Mrok w pustym wejściu wydawał się tak groźny, że dziewczyna zatrzymała się za progiem, starając się dojrzeć, co kryje się w środku. Doszła do wniosku, że nie powinna polegać tylko na wyrobionym podczas wędrówek przez krainę błot zmyśle ostrzegawczym. Nie udzielił jej żadnej subtelnej przestrogi, nie znaczyło to jednak, iż nic się tam nie czai.

Jagun szukał czegoś w swojej sakwie. Wprawdzie Kadiya miała dar jasnowidzenia, lecz Odmieniec zawsze lepiej od niej widział w ciemności. Wydobył z sakwy przejrzystą rurkę nieco krótszą niż jego przedramię i wyszedł na otwartą przestrzeń.

Kadiya widziała najpierw tylko kołyszące się w ciemnościach krzaki, które rosły wzdłuż krawędzi brukowanej ziemi. Po chwili dostrzegła blade światełko — to świetlik! Jagun też go zobaczył i teraz próbował go wydobyć z kryjówki pod liściem. Metodycznie wsunął do rurki jeszcze dwa. Wracając, niósł różdżkę rozsiewającą słabe, ale tak potrzebne światło.

Szybko przeszukawszy budowlę, znaleźli zupełnie pusty pokój. Kadiya zesztywniałymi z zimna palcami poczęła rozpinać kolczugę. Nieprzyjemny zapach mokrych włosów i ubrudzonego szlamem ciała budził w niej odrazę. Choć długo przebywała w krainie bagien, nigdy się jednak nie przyzwyczaiła do brudu. Zdjąwszy zbroję, szybko ściągnęła z siebie przemoczony skórzany kaftan i dopiero wtedy poczuła się trochę lepiej.

Trzcina, z której upleciono sakwę, stwardniała i Kadiya z trudem rozplątała wiązanie, łamiąc przy tym paznokieć. Zaklęła szpetnie.

W słabym blasku zaimprowizowanej przez Jaguna lampy wygrzebała ręcznik. Na zewnątrz czekał basen, ale nie zamierzała kąpać się w nocy. Cichy szum za drzwiami podpowiedział jej, że na dworze pada dobroczynny deszcz. Zdjąwszy z siebie resztę przemoczonej i zniszczonej odzieży, wyszła z pokoju. Garścią zerwanych liści wyszorowała się starannie.

Już dawno temu zrezygnowała z długich włosów, gdyż nie mieściły się pod hełmem. Teraz, kiedy sięgały jej do ramion, mogła je zmoczyć, rozczesać palcami i doprowadzić do ładu.

Noc była zimna, wróciła więc do pokoju i energicznie wytarła się ręcznikiem. Czysty kaftan był w obecnej sytuacji szczytem luksusu i rozkoszowała się nim, zawiązując go pod szyją. Pomyślała o wygodach kobiecych komnat w Cytadeli — którymi teraz cieszyła się Anigel. Potem potrząsnęła głową, przeganiając wspomnienie i zarazem odrzucając do tyłu włosy.

Jagun odezwał się po raz pierwszy.

— Nie nosisz zaklętego miecza. — Siedział ze skrzyżowanymi nogami i grzebał w swojej sakwie. W jego wielkich oczach odbijało się światło lampy, tak że zdawały się świecić własną poświatą.

Kadiya strzepnęła ręcznik i potrząsnęła wciąż mokrą głową.

— On... on nie został przyjęty — powiedziała. — Pozostawiłam go w miejscu, gdzie wyrósł z łodygi Arcymagini. Nic się nie zmieniło. Nic... — powtórzyła, a potem dodała z naciskiem: — Jak to możliwe, Mistrzu Łowców? Czyż proroctwo nie spełniło się do końca? My, kobiety z domu króla Kraina, przyniosłyśmy Wielki Oręż Zaginionego Ludu. Voltrik i Orogastus nie żyją. Ich armia złożyła przysięgę Antarowi, a ponieważ jest on małżonkiem Anigel, także i Ruwendzie, którą chcieli złupić i zniszczyć. Skritekowie uciekli do swoich ohydnych nor. Widziałam, jak moja młodsza siostra włożyła na głowę koronę i została szczęśliwą, jak sądzi, małżonką. Starsza zaś udała się do przybytku mądrości, gdyż pragnie władać mocą. Ale nie zdjęto ze mnie nałożonego tutaj geas.

Osunęła się na kolana i jej oczy znalazły się na tym samym poziomie co oczy Odmieńca. Przyjrzała mu się tak uważnie, jakby oczekiwała od niego odpowiedzi na dręczące ją pytania.

— Powiedz mi, Jagunie, dlaczego nie otrzymałam nagrody za dobrze wykonane zadanie?

— Jasnowidząca Pani, któż może zrozumieć tych, którzy zbudowali to miasto? Odeszli stąd przed setkami lat. — Rozejrzał się szybko, po czym znów utkwił w niej wzrok. — Władali oni mocami przekraczającymi ludzkie zrozumienie. Żyli inaczej niż my.

— To prawda. Odeszli stąd dawno temu.

— Tak, Wielka Arcymagini Binah była ostatnią z ich ludu i postanowiła pozostać tu jako Strażniczka tej krainy, kiedy inni odeszli. Teraz i ona nas opuściła.

Wyjął ostatni podpłomyk z korzennej miazgi, ostrożnie go przełamał i podał jej połowę. Kadiya była osłabiona z głodu — uświadomiła to sobie jeszcze raz na widok jedzenia — ale nie od razu ugryzła twardy jak kamień suchar. Z namysłem obróciła go w dłoni.

— Jagunie, opowiedz mi o Zaginionym Ludzie. Och, wiem, co napisano o nich w kronikach, znajdujących się w twierdzy. Czyż nie przewertowałam ich, zanim tutaj przybyliśmy? Wiem, że ta kraina była niegdyś wielkim jeziorem, może nawet małą morską zatoką, że okrążało ono wyspy, które zamieszkiwał inny lud, nie będący ani Odmieńcami, ani nie należący do mojej rasy.

— Legenda mówi — zaczął po chwili milczenia Jagun — że władali oni mocami, których nie znamy, i że długo żyli w pokoju. Później wybuchła wielka wojna, w której użyto oręża tak strasznego, o jakim nam się nawet nie śniło — chociaż może to, co Orogastus przywołał przeciw nam, mogło mieć z tamtym coś wspólnego. Te śmiercionośne bronie rozdarły ziemię, wody odpłynęły, a miasta zostały wydane na łup czasu. Lecz dokąd odszedł Zaginiony Lud? Wszyscy przecież nie zginęli w wywołanym przez nich kataklizmie.

— Ale kim oni byli? Przypomnij sobie, Jagunie, że kiedy po raz pierwszy przybyliśmy do tego miejsca, drogę wskazywało nam ramię posągu, który oczyściliśmy z zaschłego błota.

Znałeś imię tego posągu: Lamaril. Powiedz mi, Mistrzu Łowco, kim był ten Lamaril?

Kadiya nie wiedziała, dlaczego wybrała właśnie to pytanie ze wszystkich, jakie ją teraz nurtowały. Może powinna była zapytać o tajemniczą zawoalowaną postać, która wtedy do niej przemówiła. Czy to był — ta myśl nagle przyszła jej do głowy — czy to był jakiś współplemieniec Binah, który także chciał tu pozostać?

Wróciwszy wspomnieniem do owej chwili, Kadiya pomyślała, że tamto spotkanie miało w sobie coś iluzorycznego. Nie wydawało się tak realne jak jej odwiedziny u Arcymagini.

— Pani Miecza — Jagun zwrócił się do niej tak uroczystym tonem, jakby była Pierwszym Mówcą lub wodzem klanu wybranym na czas wojny — nikt z mojego plemienia nie odważył się nawet zbliżyć do tego miejsca. Zabrania nam tego Przysięga.

— Ale nie tobie. Jagunie. Talizman uwolnił cię od niej. — Przypomniała sobie słowa, które zda się, napłynęły ku niej znikąd, by mogła go pocieszyć, gdy zrozpaczony uważał się za krzywoprzysięzcę. Powtórzyła je teraz.

— Niech twoja dusza zrzuci z siebie to brzemię.

Odmieniec milczał chwile, nie patrząc na nią, lecz na zaimprowizowaną lampę, jakby czytał jakieś przesłanie, tak jak mądra kobieta wyczytuje je w wypełnionej wodą misie.

— Pytasz o Lamarila. Tak, mój lud również ma swoje legendy, ale zniekształcone przez czas, trudne do zrozumienia. Lamaril był wojownikiem, Strażnikiem, tarczą przeciw Ciemności. Mówi się, że stanął do ostatecznej walki z najpotężniejszym sługą Zła i że wygrał ten pojedynek dla Światła, ale potem umarł. Darzył życzliwością mój lud, więc po jego odejściu oddaliśmy mu wszystkie honory. Jasnowidząca Pani, Zaginiony Lud stworzył nas wszystkich, zarówno Nyssomu, jak i Uisgu. Przedtem byliśmy jak istoty, które nadal krążą wśród bagien, nie pamiętając o przeszłości i nie myśląc o przyszłości. Dzięki Zaginionym staliśmy się prawdziwymi ludźmi. Wiedzieli oni tak wiele o siłach świata i o samym życiu, że byli w stanie uczynić to, w co nikt nie chciałby nawet uwierzyć w naszych czasach. Staramy się zachować pamięć o nich, gdyż ukształtowali nas, nierozumne istoty. Nigdy jednak nie znaliśmy źródeł ich mocy, ponieważ byliśmy jak dzieci, którym się nie daje do zabawy ostrego sztyletu. Kiedy tym, którzy wyzwolili nas z błot, zagroziła ciemność, wezwali nas. Kazali nam złożyć przysięgę, że nie będziemy szukać tego, co chcieli pozostawić w ukryciu, i kazali nam się ukryć, by nie dopadło nas zło.

— Ale kim oni byli? — Kadiya zadała to pytanie raczej samej sobie niż Jagunowi. — Przyjrzałam się tym posągom pilnującym wielkich schodów. Przedtem widziałam podobiznę Lamarila. Pod pewnymi względami są podobni do mojej rasy, lecz pod innymi są nam obcy.

— Żaden Mówca nie przekazał innemu Mówcy ani słowa o tym, kim oni są, zanim nasze plemię wyłoniło się z wód na ich rozkaz. A czy wszyscy wyginęli w wojnie z Ciemnością... Legendy mówią, że niektórzy z nich ocaleli i wycofali się do innego miejsca, może do tego, z którego niegdyś przybyli.

— Ta Ciemność... Och, wiem, że mój lud nazywa tym imieniem wielkie zło, takie, jakie zwrócił przeciw nam Orogastus, ale skąd ono się wzięło?

— Jasnowidząca Pani, ciemność kryje się w sercach twoich współplemieńców. A może i we wszystkim, co żyje. Niestety, nie wiemy, jak to odkryć lub zmierzyć. Nie wszyscy z Zaginionych służyli Światłu. Oni też mogli mieć swoich Voltrików i Orogastusów. Mówi tak legenda o tej strasznej wojnie — lecz imię, które nadano temu złu, nie dotarło do nas. Tak jak słudzy Światła uczynili z Nyssomu i Uisgu myślące i czujące istoty, tak samo — powiadają — ich przeciwnicy stworzyli Skriteków, by czynili zło. Kiedy tamci odeszli, Skritekowie stracili swoich mocodawców i stali się prawdziwą plagą naszej ziemi.

— A przecież ten, który do mnie przemówił, pozostał, aczkolwiek nie widziałam go wyraźnie. — Kadiya odważyła się wreszcie zadać pytanie, które dręczyło ją najbardziej. — Słyszałam, że we wszystkich żywych istotach tkwi coś w rodzaju esencji, którą uwalnia śmierć ciała. Może spotkałam tutaj taką esencję któregoś z Zaginionych? A może Binah nie była jedyną Strażniczką, która pozostała w Ruwendzie? Jagunie, muszę to wiedzieć!

Pomyślała z żalem, że straciła tyle czasu. Haramis zawsze szukała czegoś wśród starych ksiąg i kronik Cytadeli, ale ją, Kadiyę, takie rzeczy zawsze nudziły. Była bowiem zbyt niecierpliwa, kochała działanie. Nawet teraz, zatapiając zęby w sucharze, poruszyła się niespokojnie: pomyślała o niezwykłym ogrodzie. Było tam mnóstwo pożywienia, owoców znacznie smaczniejszych od tego kawałka placka o smaku popiołu i ziemi.

Odmieniec nie odpowiedział. W głębi duszy księżniczka wiedziała, co musi zrobić rankiem — wyruszyć na poszukiwanie czegoś więcej niż jedzenie. W zniszczonych przez czas ruinach, przeszukanych już wcześniej przez Nyssomu i Uisgu, znaleziono wiele niezwykłych rzeczy. Co mogło pozostać nietknięte tu, w miejscu, którego nie wolno było odwiedzać?

Przełknąwszy z trudem ostatnie okruchy, Kadiya sięgnęła po lampę.

— Daj mi ją na chwilę. Chcę się dowiedzieć, jaką kwaterę sobie wybraliśmy tej nocy.

Jagun skinął głową, ale nie przyłączył się do niej, gdy stanęła przy najbliższej ścianie. Tak, nie pomyliła się, coś tam majaczyło w mroku. Zbliżyła teraz świecącą rurkę do kamiennego muru.

Ściany były pokryte malowidłami, przedstawiającymi głównie kwiaty, ale niekiedy pojawiały się jakieś dziwaczne stworzenia, tak wyblakłe, że prawie niewidoczne. Było to dziwnie pomyślane: wydawało się jej, że spogląda z okna na znajomy ogród. Kwiaty i owoce rosły obok siebie, a wokół nich unosiły się barwne, latające istoty. Wydawało się, że odrywają się od kamiennego muru, nawet pod wpływem tak słabego blasku, jak poświata płynąca od świetlików.

Idąc wzdłuż ściany Kadiya dostrzegła rzeczy, które zachęcały do dalszych badań. Nigdzie jednak nie było żadnych wizerunków żywych istot prócz bajecznie kolorowych, latających stworzeń. Artysta albo artyści, którzy tutaj pracowali, nie zostawili swoich portretów ani portretów tych, którzy mogli byli zamówić takie sceny.

Księżniczka dotarła do narożnika i skierowała się ku następnej ścianie. W jej połowie znajdował się jakiś otwór i kwietne wzory ustąpiły miejsca zakrzywionym, urywanym liniom — czy było to pismo? Wszystko na to wskazywało, ale nie umiała go odczytać. Przesunęła palcem po niektórych liniach, jakby za pomocą dotyku mogła zgłębić ich tajemnice.

Stanęła przed ciemnym wejściem. Wsunęła do środka rurkę ze świetlikami. Jej blask okazał się za słaby, by oświetlić wnętrze. Może gdzie indziej zaniepokoiłby ją brak drzwi, które mogłaby zamknąć. Tutaj wszakże nie odczuwała najmniejszego lęku. Jednakże zrezygnowała z obejrzenia tego pomieszczenia i minęła otwór.

Napisy ciągnęły się dalej, stanęła przed następnym rogiem. W trzeciej ścianie umieszczone było wyjście z budynku. I znów ujrzała tam barwne obrazy, ale tym razem nie był to niezwykły ogród. Spojrzała na wodę. Nie zobaczyła ciemnej, mętnej powierzchni bagiennego jeziorka ani żółtawych nurtów rzeki czy zwierciadlanych wód basenu. Nie, na ścianie obok wejścia ujrzała lśniące, srebrzystoniebieskie odmęty, a z dala od brzegu, namalowanego u dołu ściany, majaczył cień wyspy.

Żadna łódź nie mąciła powierzchni przejrzystej wody, chociaż zaznaczono na niej fale. Kadiya nie wątpiła, iż nie jest to zwykłe jeziorko. Czyżby oglądała wyobrażenie słynnego jeziora-morza, które niegdyś tu istniało?

Czwarta ściana była zupełnym przeciwieństwem pozostałych. Okrzyk zdumienia wyrwał się z piersi dziewczyny na widok tego, co wyłowiła blada poświata. Malowidło przedstawiało dziwne stworzenia, które szeregiem jakby wchodziły do pomieszczenia.

— Jagunie! — Myśliwy rozwijał właśnie maty, na których mieli spać. — Jagunie, co to może być?

Podszedł do niej i Kadiya przysunęła świecącą rurkę do malowidła.

— Nigdy nie widziałem nic podobnego! Nie wiem, co to za istoty, Jasnowidząca Pani.

Czy było to jej złudzenie, a może przesada, ale jakby wyczuła, że Odmieniec jest z czegoś niezadowolony i próbuje się wykręcić?

— W dawnych czasach mogło być tu wiele stworów, których teraz nie znamy — dodał, odwrócił się i znowu zajął się przygotowaniami do snu.

Namalowane na ścianie postacie stały na tylnych nogach jak ludzie i miały podobne do ramion odnóża, ale „ręce” kończyły się groźnymi pazurami. Ich ciała przypominały kształtem tarczę wojownika, szerokie w ramionach, zwężające się ku dołowi i zupełnie wąskie tam, gdzie zaczynały się nogi. Głowy były osadzone bezpośrednio na szerokich ramionach. Z przodu ich tułowie pokrywały płytki, z których każdą, jak się zdawało, tworzyły niewielkie łuski. Nieznany artysta tak zręcznie posługiwał się farbami, że nadał połysk niektórym częściom ich ciał, tęczowy poblask, jaki Kadiya widziała na skrzydłach owadów. Całe ciała nieznanych stworzeń były zielononiebieskie, nawet ich głowy, przypominające kształtem kroplę wody, która lada moment spadnie z dziobka dzbanka. Po obu stronach czaszki, w jej najszerszym miejscu, wyrastały olbrzymie uszy. Niżej sterczał długi pysk. Małym oczom malarz w jakiś sposób przydał czerwonego poblasku, który sprawił, że w mdłym świetle wydobywającym się z rurki dziwne oblicza ożyły.

Tak, te istoty rzeczywiście wyglądały niesamowicie, lecz nie było w nich nic niepokojącego. Wyciągały przed siebie pazurzaste ręce, jakby sięgały po ofiarowany dobrowolnie podarunek albo zamierzały powitać przyjaciela. Miały w sobie coś pociągającego i sympatycznego.

Kadiya ostrożnie dotknęła czoła jednej z nich, po trosze oczekując, że wyczuje żywe ciało, a nie kamień, gdyż namalowano je po mistrzowsku. Ale były to tylko martwe wizerunki.

— Jasnowidząca Pani! — powiedział stanowczo Jagun. — Powinnaś odpocząć, a nie przyglądać się ścianom!

Dziewczyna zdała sobie naraz sprawę, że ta ściana i to, co na niej namalowano, budzi w nim niepokój. Sprawiło to, że jeszcze bardziej zapragnęła poznać tajemnicę pradawnych malowideł. Jednak Jagun miał rację: była bardzo zmęczona. Potarła ręką czoło — znów odezwał się tępy ból, który dokuczał jej zawsze wtedy, gdy zbytnio nadwerężała swoje siły. Wróciła więc do miejsca w pobliżu drzwi, które Odmieniec wybrał na nocleg.

Nie słyszała już jednostajnego szumu deszczu ani huku burzy i woda nie lała się na nich z góry, by zamienić zwykłą niewygodę w prawdziwą udrękę. Kadiya położyła świecącą rurkę pomiędzy posłaniami. Taki więc był koniec ich podróży — a przynajmniej drogi, którą aż do tej nocy widziała oczami wyobraźni. Impuls, który gnał ją z Cytadeli aż tutaj, zniknął. Jednak tuż przed zaśnięciem pomyślała o mieczu wbitym w ziemię. Ziemię, która nie chciała go przyjąć.

Nagle Kadiya obudziła się; zdarzało się jej to często, kiedy podróżowali przez moczary pełne ukrytych wrogów. Wyostrzone długą wędrówką zmysły wyrwały ją ze snu. Wyczuła jakąś zmianę.

Spod przymkniętych powiek przyjrzała się otoczeniu. Świecąca rurka prawie zgasła — świetliki, pozbawione pożywienia, zapadły w sen. W tym nikłym świetle mogła jednak dojrzeć leżącego nieruchomo Jaguna.

Wytężyła teraz słuch. W pokoju panowała głęboka cisza, nie mająca nic wspólnego z nocnymi odgłosami świata zewnętrznego. Słyszała cichy oddech swojego towarzysza — i nic więcej. Była jednak pewna, że coś ją obudziło.

Przypomniała sobie rozmowę o esencji żywych istot, która mogła pozostać w miejscu, gdzie niegdyś przebywały...

Nie wyczuła odoru Skriteków, choć ci zabójcy potrafili w miarę potrzeby skradać się całkiem bezszelestnie. Nie. Rozluźniwszy mięśnie, Kadiya zaczęła szukać innymi zmysłami.

Oczywiście!