Świat Czarownic. Klątwa Zarsthora - Andre Norton - ebook

Świat Czarownic. Klątwa Zarsthora ebook

Andre Norton

2,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Briksja jest osieroconym dzieckiem ukrywającym się przed Alizończykami na Wielkim Pustkowiu. Lord Marbon jest ostatnim z potomków Zarsthora. Los zetknął ich w czasach najazdu, by uwolnić od Przekleństwa starożytną krainę An-Yak, zagubioną pośród Wielkiego Pustkowia. 

[Opis wydawnictwa]

 

Cykl: High Hallack, t. 5 
Seria: Świat Czarownic 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ANDRE NORTON 

Klątwa Zarsthora

Przełożyła:

MONIKA ZIEMKIEWICZ

AMBER

Świat Czarownic

Tytuł oryginału:
ZARSTHOR’S BANE
Ilustracja na okładce:
BORIS VALLEJO
Opracowanie graficzne:
ADAM OLCHOWIK
Redaktor:
MARIA PIASECKA
Redaktor techniczny:
JANUSZ FESTUR

Copyright © 1978 by Andre Norton

For the Polish edition

Copyright © by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1991

ISBN 83-85423-07-9

 1

Nikły poblask słońca oświetlał dalekie krańce zachodniej górskiej doliny, ku której przywiódł Briksję jej tułaczy szlak. To miejsce, odległe od leżących na wschodzie Ziem Spustoszonych, mogło dać odrobinę wytchnienia i przynajmniej złudzenie poczucia bezpieczeństwa, choć tu także trzeba się było mieć na baczności. Siedząca w kucki dziewczyna z grymasem niechęci przypatrywała się napływającym z oddali, z kierunku wschodniego, chmurom zapowiadającym niepogodę. Przesuwała cienkim ostrzem noża tam i z powrotem po kamieniu, coraz to z niepokojem spoglądając na połyskującą srebrzyście sfatygowaną stal. Ileż razy ta klinga była już ostrzona! Choć solidna i mocna, wykuta została przed wieloma laty —jak wieloma, Briksja nawet nie próbowała sobie teraz przypomnieć. Wiedziała, że musi postępować ostrożnie, inaczej ten nie szerszy od palca kawałek metalu gotów się złamać, co pozbawiłoby ją narzędzia i broni zarazem.

Ręce miała ogorzałe od słońca i pokryte bliznami, a pod połamanymi paznokciami zalegały obwódki brudu, którego nie mogło usunąć do końca nawet szorowanie piaskiem. Pomyślała z goryczą, że kiedyś te dłonie były po to, by trzymać wrzeciono lub tkackie czółenko, albo też za pomocą igły i kolorowych nici wyczarowywać misterne obrazy na grubych materiach mających zdobić ściany wieży. Dziewczyna, która przed przybyciem najeźdźców prowadziła w High Hallack tak spokojny, bezpieczny żywot, wydawała jej się teraz kimś zupełnie obcym. Kimś, kto umarł już dawno — a nastąpiło to w czasie ciągnącym się za Briksją niczym długi korytarz, którego daleki koniec zaledwie majaczył się w jej umyśle, toteż z trudem przychodziło jej przypomnieć sobie cokolwiek.

Przeżyła, zdołała uciec przed wrogami, którzy wdarli się do wieży będącej dotąd jej domem — to uczyniło ją twardą i wytrzymałą jak ten kawałek metalu, który teraz miała w ręku. Nauczyła się, że czas to jeden dzień, któremu musi stawić czoło od wschodu słońca aż do chwili, gdy zdoła znaleźć dla siebie jakieś schronienie przed nadejściem zmroku. Nie było dla niej świąt, nie używała nazw kolejnych miesięcy — istniał jedynie czas upału i czas chłodu, kiedy bolały ją wszystkie kości, kiedy zanosiła się kaszlem, kiedy przenikliwy ziąb odbierał nadzieję, że kiedykolwiek znów będzie jej ciepło.

Ruchów Briksji nie krępował nadmiar ciała; była szczupła i mocna jak cięciwa hiku. I — w swoisty sposób — podobnie śmiercionośna. To, że kiedyś chodziła w szatach z delikatnych wełnianych tkanin, że nosiła bursztynowy naszyjnik, a na palcach miała pierścienie z jasnego, pochodzącego z zachodu, złota — to wszystko teraz wydawało jej się snem, snem trudnym do zniesienia.

Ostatnio nie odstępował jej na krok strach, do którego w końcu tak przywykła, że gdyby ją nagle opuścił, poczułaby się osamotniona i zagubiona. Niekiedy, na widok skalnych ścian jaskini albo wyginających się ponad jej głową gałęzi drzew, przymykała tylko oczy, gotowa wyrzec się swojej żelaznej woli przetrwania i pogodzić ze śmiercią, która podążała jej tropem niczym ogar za zranioną już przez myśliwego, opadającą z sił zwierzyną.

A jednak wciąż tliło się w niej owo zdecydowanie, będące dziedzictwem rodu — nie na darmo w jej żyłach płynęła krew Torgusa! Wszyscy w południowych dolinach High Hallack znali Pieśń Torgusa i dzieje jego zwycięstwa nad Mocą Kamienia Liana. Dom Torgusa nie miał może licznych ziem i bogactw, ale na pewno nikt nie mógłby odmówić jego członkom wielkiego hartu ducha i ciała.

Podniosła rękę, by zgarnąć nieposłuszny kosmyk spłowiałych od słońca włosów, nierówno obciętych przy szyi. Złote sploty, tchnące atmosferą niewieściej komnaty, nie były przeznaczone dla oczu próżniaków wałęsających się po tym odludziu. Ostrząc nóż nuciła pod nosem Wyzwanie Liana — tak cichutko, że jedynie ona mogła wyłowić uchem melodię. Ale i tak nie było w pobliżu innego słuchacza — spenetrowała dokładnie okolicę, gdy tylko wstał świt. Chyba żeby uznać za audytorium czarne ptaszysko kraczące groźnie z wierzchołka pochylonego od zimowych wichrów drzewa.

No, niech będzie — sprawdziła efekt swoich starań na owym niesfornym pasemku włosów, które wciąż wchodziło jej do oczu. Naostrzona stal bez trudu przecięła pukiel, pozostawiając pomiędzy palcami Briksji słomkowozłoty pierścień. Dziewczyna rozwarła dłoń i kosmyk natychmiast porwał wiatr. Nagle znów wstrząsnął nią spazm strachu. W tej obcej krainie bezpieczniej było spalić taką cząstkę własnego ciała. Jeśli wierzyć starym opowieściom, złe moce mogłyby skwapliwie przechwycić włosy albo też paznokcie bądź ślinę i wykorzystać je do swoich niecnych czarów.

Jednak tu nie trzeba się tego obawiać, pomyślała zaraz. W bliskim sąsiedztwie Odłogów zachowały się bowiem pamiątki po niegdysiejszych władcach tej krainy — Dawnych Ludziach. Pozostawili oni po sobie osobliwe kamienne bloki, stanowiące bądź zaproszenie, bądź ostrzeżenie dla ludzkiej duszy.

Ale były to jedynie martwe świadectwa prastarej mocy wszystkich mocy. Ci, którzy się nią posługiwali, już dawno odeszli. Czarne ptaszysko, jakby chcąc zaprzeczyć tym myślom Briksji, znów zaskrzeczało chrapliwie.

— Hej, ty, czarnopióry — dziewczyna przerwała śpiew, żeby popatrzeć na ptaka. — Nie bądź tak zuchwały. Miałbyś odwagę zmierzyć się z Utą? — Briksja znów przykucnęła i ściągnąwszy usta wydała niezbyt głośny, ale przenikliwy gwizd.

Ptaszysko zakrzyczało gwałtownie, jak gdyby wiedziało dobrze, że Briksja mówiła do niego. Naraz zerwało się, by runąć na ukos w dół, a potem przelecieć nieomal dotykając skrzydłami ziemi.

Spomiędzy kęp zielonej trawy — na wzgórzach nie było owiec, które wyskubałyby każde źdźbło — wyłonił się puszysty koci łepek. Zwierzę nagle prychnęło, a po chwili oczy zwęziły mu się w szparki i błysnęły gniewnie, gdyż ptak odbił raptownie i odleciał, kracząc jeszcze z oddali.

Po chwili, z właściwym swemu rodowi dostojeństwem, kotka przydreptała do Briksji. Dziewczyna podniosła dłoń w geście powitania. Już od dawna wędrowały razem, sypiały na jednym posłaniu i w głębi duszy Briksji schlebiało, że Uta zdecydowała się jej towarzyszyć w tej beznadziejnej tułaczce.

— Czy polowanie się powiodło? — spytała kotkę, kiedy ta, ułożona na wyciągnięcie ręki, zdawała się być bez reszty pochłonięta lizaniem tylnej łapy. — A może szczury wyniosły się stąd, bo w tej wyludnionej okolicy nie miały komu podkradać jedzenia? — Rozmowy z Utą dawały jej jedyną okazję usłyszenia własnego głosu w tej samotnej włóczędze, w której tylu rzeczy musiała się wystrzegać.

Usadowiwszy się wygodnie, Briksja zwróciła spojrzenie na rozłożone poniżej zabudowania. Pozostałości świadczyły o tym, że niegdyś ta dolina była dobrze zagospodarowana. Warowny dwór z wieżą obronną — teraz pozbawiony dachu, noszący ślady pożaru na rozpadających się ścianach — musiał być kiedyś całkiem przytulnym gniazdkiem. Naliczyła dwadzieścia chat (rozpoznawała je jedynie po zarysach ścian, bo tylko tyle z nich zostało), a ponadto dostrzegła stos kamieni, które mogły być kiedyś karczmą. Pomiędzy chatami wiła się wstęga gościńca, wiodącego — jak domyślała się Briksja — ku najbliższej przystani rzecznej. Wszyscy kupcy, skoro już zawitali w tak odległe okolice, musieli podążać tą drogą. Zaś ci obcy, niezbyt mile widziani włóczędzy, którzy wałęsali się po Odłogach i w pobliżu siedzib Dawnego Ludu poszukiwali kruszców, mieli tutaj targowisko, gdzie można było dogodnie sprzedać swój urobek.

Briksja nie wiedziała, jaką nazwę żyjący tu niegdyś ludzie nadali swojej osadzie. I mogła jedynie zgadywać, co było przyczyną takiego spustoszenia. Najeźdźcy, którzy obrócili w perzynę całe High Hallack, nie zapuszczaliby się tak daleko w głąb kraju. Ale wojna zrodziła inne jeszcze zło, którego źródłem nie byli ani sami najeźdźcy, ani sama Dolina, ale które powstało z obu tych stron naraz.

Odkąd Dolinianie musieli wysłać do walki swój kontyngent wojska, dwunożne hieny — zbójcy z Odłogów — łupiły i równały wszystko z ziemią bezkarnie. Briksja nie miała wątpliwości, że gdyby zeszła na dół i pogrzebała trochę, znalazłaby ślady mówiące, dlaczego ta osada przestała istnieć. Została splądrowana; możliwe nawet, że potem i ruiny przeczesywano nieraz. Nie ona jedna tułała się po tych bezdrożach. Miała jednak nadzieję, że zostało tam jeszcze coś przydatnego, choćby jakiś sponiewierany garnuszek.

Briksja zmarszczyła brew, gdy, wycierając w pewnej chwili dłonie o spodnie, zauważyła, że na jednym kolanie materiał jest już tak cienki, iż prześwituje przezeń ciało. Minęło sporo czasu, odkąd zamieniła niewieście szaty na wygodniejszy strój leśnego zwiadowcy. Trzymając w jednej ręce nóż, sięgnęła po swoją drugą broń — mocną myśliwską włócznię. Jej grot również został niedawno naostrzony. Briksja wiedziała dobrze, jak się tym przedmiotem posługiwać.

Tobołek postanowiła zostawić ukryty w zaroślach. Nie było potrzeby bawić długo wśród ruin; zdawała sobie sprawę, że szperanie tam może się okazać zwykłą stratą czasu. Uta ostrzegłaby ją, gdyby wyczuła, że w rumowiskach kryje się coś większego niż szczur albo skoczek łąkowy, więc Briksja miała jednak nadzieję, że coś znajdzie. W końcu jej włócznia też pochodziła z pewnej zburzonej wieży.

Mimo że, jak okiem sięgnąć, w dolinie nie było śladu żywego ducha, Briksja niezmiennie zachowywała ostrożność. Na nieznanym terenie zawsze mogą czekać jakieś przykre niespodzianki. Ostatnie trzy lata nauczyły ją, że między życiem a śmiercią przebiega bardzo cienka granica.

Nie chciała myśleć o przeszłości. Nie chciała pamiętać. Osłabiało to jej ducha. Przyszły czasy, w których żeby przetrwać, trzeba było mieć bystry umysł i być czujnym. Za to, że przeżyła i bez szwanku dotarła aż do tego miejsca, mogła sobie złożyć wyrazy uznania. Kiedyś w wieży podobnej do tej miała dom; kiedyś na ciele, które dopiero niedawno zrobiło się tak umięśnione i wychudzone z niedostatku pożywienia, nosiła szaty z delikatnych, kunsztownie utkanych i fantazyjnie barwionych wełnianych materii. Ale teraz nie miało to znaczenia. Nawet jej obecne ubranie było —jak włócznia — znaleziskiem...

Niemal doszczętnie wytarte spodnie zrobione były z grubej i szorstkiej tkaniny. Kaftan — z niedokładnie wyprawionych skórek skoczka, które zresztą sama pozszywała rzemieniami. Noszoną pod spodem koszulę odkryła w tobołku jakiegoś martwego Dolinianina, na którego ciało natknęła się w miejscu zasadzki urządzonej przez zbójców. Ów nieszczęśnik zabrał swoich wrogów ze sobą. Briksja włożyła na siebie koszulę przedstawiając ją sobie jako dar walecznego człowieka. Chodziła boso, choć na cięższą drogę trzymała w tobołku parę sandałów o drewnianych podeszwach. Skórę na stopach miała twardą i grubą, a paznokcie u nóg — zrogowaciałe i połamane.

Ponieważ nie miała innego grzebienia prócz własnych palców, włosy utworzyły na jej głowie zmierzwioną, sztywną gęstwę. Niegdyś były koloru jabłecznika, mocne, gładkie, lśniące, zaplecione w warkocz. Teraz, spłowiałe od słońca, przypominały raczej obumarłą jesienną trawę. Briksja mogła się już szczycić jedynie siłą i sprytem, które pozwoliły jej przetrwać.

Gdy przyglądała się, jak kotka przebiega od jednej kępy zarośli i drzew do następnej (zawsze czujnie nasłuchująca, wypatrująca i węsząca wokoło), przemknęło jej przez myśl, że do Uty lepiej pasuje teraz określenie „dama”. Jak na domowego kota była ogromna. Ale mogła też nigdy wcześniej nie wygrzewać się przy roznieconym ręką człowieka ognisku — mogła urodzić się jako zwierzę dzikie. Tylko że wówczas jej niewzruszone przywiązanie do Briksji byłoby jeszcze dziwniejsze.

Zdarzyło się to pewnej nocy przed mniej więcej rokiem — jeśli obliczenia Briksji, nie posługującej się przecież kalendarzem, były właściwe. Przebudziwszy się z bardzo niespokojnej drzemki, nagle spostrzegła siedzącą przy jej ognisku kotkę; oczy Uty odbijały światło niczym wielkie, czerwonawe, zawieszone w powietrzu monety. Briksja korzystała wtedy ze schronienia użyczonego jej przez porosłe mchem, pozbawione dachu ruiny jednej z budowli, jakie pozostawił po sobie Dawny Lud. Zauważyła, że owe relikty przeszłości zbytnio nie przyciągały uwagi tych włóczęgów, których musiała nazywać swoimi wrogami. Zresztą mury nic na tym nie straciły — same szybko zagłębiały się w ziemi.

Przy pierwszym spotkaniu odniosła się do Uty trochę nieufnie. Gdyby nie to nieruchome, przenikliwe spojrzenie, którym Briksja czuła się prześwietlona na wylot, nie byłoby powodu, żeby widzieć w tej kotce coś nadzwyczajnego. Sierść miała ciemnoszarą, na głowie prawie czarną; łapy i ogon w słońcu nabierały niebieskawego odcienia. Futerko było gęste i miękkie niczym zbytkowne tkaniny, jakie kupcy przywozili zza mórz w tych bezpowrotnie straconych latach, zanim wzniecona przez najeźdźców wojna obróciła Krainę Dolin od krańca do krańca w popiół, a jej mieszkańców porozrzucała w różne strony tak, że może nigdy już tym, co przeżyli, nie będzie dane się połączyć.

Osadzone w ciemnej mordce oczy Uty miały dziwny kolor, niekiedy niebieski, niekiedy zielony, a nocą zawsze błyskały w nich czerwone iskierki. To były mądre oczy. Gdy czasem spoglądały na Briksję, dziewczyna czuła się nieswojo jak przy pierwszym spotkaniu; odnosiła wtedy wrażenie, że za tymi zwężonymi źrenicami kryje się umysł pokrewny jej własnemu, który bada ją beznamiętnie i bezstronnie.

Dziewczyna i kotka posuwały się teraz w kierunku krzewów rozrośniętego, zaniedbanego żywopłotu otaczającego ruiny budowli, która kiedyś przypuszczalnie była karczmą. Noszące ślady pożaru i rozpadające się szczątki dwóch ścian sięgały dziewczynie do ramienia. Dół w ziemi, niegdyś pełniący rolę piwnicy, był teraz prawie zupełnie zasypany, toteż wcale nie miała zamiaru się w nim grzebać.

Nie — bo najlepszym miejscem do poszukiwań był dwór pana. Mimo że, oczywiście, splądrowano go w pierwszej kolejności. Jednak, jeśli ogień rozprzestrzenił się, zanim rabusie skończyli, wtedy...

Briksja uniosła głowę. Jej nozdrza rozszerzyły się, chwytając niepokojący zapach. W dziczy, jak zwierzęta, uzależniona była od zmysłu powonienia i, choć sobie tego nie uświadamiała ani też nigdy nie myślała za wiele o podobnych sprawach, węch miała znacznie bardziej wyostrzony, odkąd wojna zmusiła ją do wędrowania.

Tak! Płonące drewno!

Padła na kolana i na czworakach, z ostrożnością myśliwego, zaczęła podkradać się wzdłuż bocznej ściany karczmy, szukając w opasującym ruiny żywopłocie jakiejś przerwy. Wreszcie w jednym miejscu zatrzymała się, położyła się plackiem i wysuwając do przodu cal po calu swoją służącą do polowań na dziki włócznię, podniosła zwieszające się nisko gałęzie, poszerzając w ten sposób pole widzenia.

Ogień o tej porze roku, kiedy nie zdarzały się sypiące iskrami burze z piorunami, mógł oznaczać tylko obozowisko ludzi, czyli w tej krainie zazwyczaj — zbójców. Albo też mogli tu wrócić jacyś dawni mieszkańcy, by zobaczyć, czy nie da się czegoś uratować... Rozważała taką możliwość i wcale jej nie odrzuciła.

Nawet gdyby to byli Dolinianie, też mogli się okazać jej wrogami. Właściwie wystarczyłby tylko rzut oka na nią, a już stałaby się ich ofiarą. W łachmanach nie różniła się od zbójców, którzy napadli na osadę. Przybysze łatwo mogli wziąć ją za zwiadowcę innej podobnej watahy.

Briksja z wytężoną uwagą powiodła dokoła wzrokiem, ale nie dostrzegła żadnych śladów obozowiska. Doszła do przekonania, że dom był zbyt zniszczony, żeby mógł dać komuś schronienie. Za to wieża wciąż wznosiła się ponad ruinami i — choć okiennice były otwarte, więc najpewniej od dawna wichry i burze bez trudu wdzierały się przez wąskie otwory do wnętrza — wcale nie wyglądała na doszczętnie zdemolowaną.

Jeśli rzeczywiście ktoś się tu skrył, to z pewnością właśnie w wieży. Ledwie doszła do takiego wniosku, zauważyła przy wejściu jakiś ruch, a po chwili jej oczom ukazała się sylwetka człowieka, który wyszedł na zewnątrz. Briksja napięła wszystkie mięśnie.

Był to młodzieniec — niewysoki, z jasną czupryną, równie rozczochraną jak u niej. Za to ubranie miał całe, w zupełnie niezłym stanie. Składały się na nie ciemnozielone spodnie, wysokie buty i skórzany kaftan z długimi rękawami, na który naszyte były metalowe kółka. Do boku miał przypasaną pochwę, z której wystawała niewyszukana rękojeść miecza.

W pewnej chwili odrzucił do tyłu głowę, włożył palce do ust i zagwizdał. Uta poruszyła się; zanim Briksja zdołała ją zatrzymać, jednym susem wyskoczyła z ukrycia i z podniesionym sztywno ogonem popędziła na dziedziniec przed wieżą. Nie ona jedna odpowiedziała na wezwanie. Zza wieży przykłusował koń i stanął przy nieznajomym; opuściwszy głowę uderzył nią w pierś swego pana, który zatopił palce głęboko w grzywie wierzchowca i drapał go pieszczotliwie.

Uta, znalazłszy się w zasięgu wzroku młodzieńca, przysiadła starannie zawijając koniuszek ogona wokół przednich łap. Przypatrując się jej z daleka, Briksja rozpoznała badawcze spojrzenie kotki, które sama nieraz czuła na sobie. Dziewczynę bardzo rozgniewała ta ucieczka Uty. Kotka tak długo była jej jedynym towarzyszem; niekiedy nawet Briksja zapominała, że to tylko zwierzę. A jednak teraz Uta opuściła ją i pobiegła na spotkanie z nieznajomym.

Mars na czole Briksji pogłębił się. Nic tu po niej — niczego już nie znajdzie. Jeśli w ogóle cokolwiek zostało, odkryje to ten intruz. Najlepiej wynieść się stąd jak najszybciej, pozostawiając Utę własnemu losowi. Ostatecznie wszystko wskazywało na to, że nagle zapragnęła zmienić sobie pana.

Młodzieniec popatrzył na kotkę. Puściwszy wolno konia, przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął rękę.

— Piękna pani... — mówił z akcentem charakterystycznym dla mieszkańców tej części Krainy Dolin. Na dźwięk jego słów dziewczyna doznała dziwnego uczucia. Od tak dawna przecież nie słyszała ludzkiego głosu poza swoim własnym.

— Podejdź... pani...

— Jartar?

Zobaczyła, że młodzieniec, spojrzawszy do tyłu przez ramię na drzwi wieży, znieruchomiał.

— Jartar... — Głos był niski i brzmiał tajemniczo; Briksja, wciąż leżąc w ukryciu, zatkała sobie ręką usta, żeby nie krzyknąć, i niemal przestała oddychać.

Czyli jest ich przynajmniej dwóch. Lepiej na razie nie wychylać się z kryjówki, pomyślała, choć była prawie pewna, że zwinność, jaką wyrobiło w niej trudne tułacze życie, pozwoliłaby jej wycofać się cichaczem.

Młodzieniec podniósł się i wrócił do wieży. Po wybrukowanym dziedzińcu przebiegł kłusem podrzucając głową koń i skierował się w stronę kępy smacznej trawy. Natomiast Uta podążyła truchtem ku pozbawionemu drzwi wejściu do kamiennej budowli.

Briksja poczuła wzbierającą w niej złość. Oni mieli tak wiele — ubranie, miecz, konia, a ona nic — prócz Uty. Teraz wyglądało na to, że nawet ją może stracić. Najwyższy czas oddalić się chyłkiem. A jednak ciągle tkwiła bez ruchu.

Tak długo była sama. Wiedziała, że właśnie samotność zwiększa jej bezpieczeństwo, ale nagle ożyły wspomnienia.

Patrzyła na wejście do wieży wzrokiem pełnym tęsknoty. Młodzieniec nie wyglądał przecież groźnie. Miał miecz, ale któż na tej ziemi nie nosił takiej broni, jaką akurat udało mu się znaleźć? Ostatnimi czasy w ogóle nie istniało prawo, żaden pan nie mógł nikomu w swej Dolinie zapewnić ochrony. Każdy sam musiał troszczyć się o własną skórę — siłą i zręcznością. Jednak... Mimo że dobiegł ją z wieży tylko jeden głos, basowy, męski, nie musiało to oznaczać, że nie ma tam nikogo więcej.

Rozsądek podpowiadał natychmiastowy odwrót. Cóż z tego, kiedy dała o sobie znać zrodzona z tęsknoty ducha potrzeba, nękająca Briksję podobnie jak głód dręczył jej wychudzone ciało. Chciała słyszeć ludzkie głosy, patrzyć na ludzi; aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak silne było to pragnienie.

To szaleństwo, skarciła się w myślach. A jednak, stopniowo, poddawała się mu. Aż w końcu na wycofanie się z ukrycia było już za późno.

Naraz bowiem w drzwiach powstał jakiś ruch. Uta, która właśnie dotarła do progu, odskoczyła z wdziękiem na gościniec i znów ułożyła ogon wokół łap. Po chwili Briksja ujrzała wychodzącego na zewnątrz młodzieńca, tym razem podtrzymującego swego towarzysza.

Był to wysoki mężczyzna, a przynajmniej wydawał się taki przy chłopcu. Poruszał się jakoś dziwnie, powłócząc nogami, z pochyloną do przodu głową, patrząc uważnie, gdzie stąpa. Ręce zwisały mu bezwładnie i — choć podobnie jak młodzieniec miał na sobie kolczugę (starannie wykonane cacko, a nie jakieś toporne połączenie pierścieni i skóry) — w przypasanej do boku pochwie nie nosił miecza.

Był barczysty, wąski w pasie i biodrach. Włosy miał ostrzyżone, ale wcale nie tak niedawno, bo za uszami i trochę na karku zdążyły się już pofalować; taka fryzura odsłaniała opalone czoło. Włosy były bardzo ciemne, podobnie brwi, których linia biegła ukośnie ku górze. Rysy twarzy tego mężczyzny wydały się Briksji znajome. Kiedyś, dawno temu, widziała już kogoś takiego...

Wiązała się z nim jakaś historia — po raz pierwszy od wielu miesięcy Briksja zagłębiła się ostrożnie, po omacku, w swoją udręczoną, sparaliżowaną pamięć, starając się ją pobudzić. Ależ tak! Co tam szeptano o tym człowieku, lordzie z zachodu, który raz przenocował w wieży, a przy jedzeniu zajmował zaszczytne miejsce dla honorowych gości po prawicy jej ojca? Że był... półkrwi. Wreszcie zardzewiała pamięć podsunęła właściwe określenie. Ów człowiek to jeden spośród tych, na których Dolinianie patrzyli nieufnie, ale z którymi postępowali delikatnie; jeden z tych, których ojcowie poślubili obce niewiasty z Dawnego Ludu — i dla nich, w większości, dawno, dawno temu opuścili High Hallack, podążając na północ albo na zachód — w okolice, gdzie żaden rozsądny człowiek by się nie zapuszczał. O tych mieszańcach zawsze krążyły różne ciche pogłoski. Powiadano, że posiadają moce, które jedynie oni rozumieją. Ale jej ojciec obdarzył gościa szczerą przyjaźnią i okazał, że jest zaszczycony, przyjmując go pod swój dach.

Po chwili dostrzegła, że zamglony obraz tego człowieka w jej pamięci różni się od widoku, jaki przedstawiał mężczyzna, który wyszedł właśnie z ruin wieży. Postąpiwszy parę kroków nie uniósł głowy, żeby się rozejrzeć, ale przystanął i trwał w bezruchu ze wzrokiem wbitym w ziemię. Jego twarz miała dziwnie pusty wyraz. Nie było na niej śladu zarostu (może tę cechę odziedziczył po przodkach). Dolna warga otwartych ust zdawała się zwisać bezwładnie, choć podbródek trzymał się jędrnie. Gdyby nie to nieobecne, otępiałe spojrzenie, mógłby uchodzić za przystojnego.

Młodzieniec trzymał go pod ramię i wręcz wlókł za sobą, zaś mężczyzna poddawał się temu posłusznie, ani na chwilę nie podnosząc wzroku. Przyciągnąwszy go do stosu kamieni, jego młody towarzysz delikatnie skłonił go, żeby tam usiadł.

— Całkiem przyjemny ranek...

Briksja zauważyła, że głos młodzieńca był wzburzony: słowa padały zbyt szybko, brzmiały zbyt głośno.

— Jesteśmy w domu, w Eggarsdale, panie. Naprawdę w Eggarsdale... — powiedział, popatrzył na lorda, a potem zaczął rozglądać się niepewnie, jak gdyby szukając jakiegoś wsparcia.

— Jartar... — Mężczyzna odezwał się po raz pierwszy. Podniósł teraz głowę, jednak tępy wyraz jego twarzy pozostał, gdy lord głośno wypowiadał to słowo: — Jartar...

— Jartar... odszedł, mój panie.

Młodzieniec ujął mężczyznę pod brodę, próbując nakłonić skośne oczy, by popatrzyły na niego. Choć głowa poruszyła się nie stawiając oporu, Briksja widziała, że nie było żadnej zmiany, żadnej iskierki w martwym spojrzeniu.

— Jesteśmy w domu, mój panie!

Młody towarzysz położył mu ręce na ramionach i potrząsnął nim.

Ciało mężczyzny zwiotczało w tym mocnym uścisku i pod wpływem wstrząsów. Nadal było uległe. Ten człowiek wciąż nie rozpoznawał ani młodzieńca, ani słów, ani miejsca, w którym się znajdował. Jego młody towarzysz, westchnąwszy, cofnął się o krok i ponownie obiegł wzrokiem dziedziniec, jakby chciał wezwać kogoś na pomoc, żeby zdjął z jego pana coś, co ciążyło na nim niczym zły urok.

Po chwili uklęknął, wziął w swoje ręce jego dłonie i przycisnął do piersi.

— Mój panie — Briksja potrafiła sobie wyobrazić, ile wysiłku kosztowało go opanowanie głosu — to jest Eggarsdale. — Każde słowo wypowiadał wolno i wyraźnie, jakby mówiąc do głuchego, który jednak może usłyszałby cokolwiek, gdyby ktoś bardzo się postarał. — Jesteś u siebie, mój panie. Nic nam nie grozi. To twój własny dom, bezpieczny dom.

Nagle Uta podniosła się, przeciągnęła i chyżo pobiegła przez dziedziniec do mężczyzny i młodzieńca. Zbliżywszy się do starszego z nich od prawej strony, oparła się o jego udo przednimi łapami i tak stojąc wbiła w niego wzrok.

Po raz pierwszy na obliczu, na którym brak było dotąd jakichkolwiek oznak myślenia czy odczuwania, zaszła pewna zmiana. Mężczyzna zaczął powoli obracać głowę. Walczył z sobą, żeby wykonać najmniejszy choćby ruch. Jednak nie zdołał zwrócić twarzy ku kotce. Wyraźnie zaskoczony młodzieniec obserwował tę scenę z napiętą uwagą.

Usta jego pana poruszyły się. Zapewne chciał coś powiedzieć. Długo próbował. Aż w końcu skupienie — jeśli były nim te nikłe usiłowania — wyczerpało się. I znów twarz mu zmartwiała, stając się zwierciadłem spustoszonego umysłu, podobnego tym smutnym resztkom, które młodzieniec nazwał jego domem.

Uta opuściła przednie łapy. Przez chwilę wodziła wzrokiem za szybującym motylem, by zaraz rzucić się za nim figlarnie, co rzadko się jej zdarzało. Młodzieniec wypuścił dłoń mężczyzny i pobiegł za kotką, ale Uta przemknęła zwinnie przed jego wyciągniętymi rękami i uszła mu, wślizgując się między dwa kamienie.

— Kici, kici!

Młodzieniec skakał wokół kamieni, zaczajał się i nawoływał gorączkowo, jakby od ponownego ujrzenia kotki zależało jego życie.

Briksja uśmiechnęła się kwaśno. Wiedziała dobrze, że te wysiłki są daremne. Uta chadzała własnymi drogami.

Początkowo ludzie z wieży wzbudzili w kotce zainteresowanie. Teraz, kiedy ciekawość została zaspokojona, mogli jej już nigdy więcej nie zobaczyć.

— Kiciu! — młodzieniec walił pięścią w ułomek zwalonej ściany. — Kiciu! Ja... Jemu już coś zaświtało, przez chwilę. Na Kły Oxtora, zaświtało mu! — Odrzucił głowę do tyłu i wykrzyczał słowa, które zabrzmiały niczym okrzyk bitewny: — Kiciu, jemu zaświtało, musisz przyjść jeszcze raz — musisz!

Choć wyrzucił to z siebie z taką siłą, z jaką Czarownice wywołują moce, nie było żadnego odzewu. Briksja domyślała się, o co chodziło młodzieńcowi. Owo słabe zaciekawienie, jakie mężczyzna objawił na widok kotki, musiało dla jego towarzysza znaczyć bardzo wiele. Być może coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy od czasu, gdy jakieś zranienie albo choroba uczyniły z niego strzęp człowieka. Dlatego więc młodzieniec pragnął schwycić Utę, jakby była ona uosobieniem nadziei...

Briksja zmieniła nieco pozycję. Młodzieniec tak był pochłonięty szamotaniem się w sieci swoich nadziei i obaw, że, jak przypuszczała, mógłby na otwartej przestrzeni przejść tuż obok niej i wcale jej nie zauważyć. Wciąż myślała o tym, że powinna się wycofać, jednak ciekawość — może podobna do tej, jaka cechowała Utę — zatrzymywała ją w miejscu. Trochę się zresztą odprężyła; tych dwóch nie stanowiło dla niej bezpośredniego zagrożenia.

— Kiciu... — głos zamarł młodzieńcowi na ustach, zapanowała pełna przygnębienia cisza.

Wtedy mężczyzna poruszył się i, gdy jego towarzysz zwrócił ku niemu twarz, podniósł głowę. Jego oblicze nadal pozbawione było wyrazu, ale nagle zaczął śpiewać pieśń, niczym bard w czasie dworskiej biesiady.

Raz pyszny Eldor wezwał Moc, 

Ufny w swą siłę wiecznotrwałą.

Przybyła spoza cienia wnet,

By dać mu w rządy ziemię całą.

Lecz Zarsthor chwycił Myśli Miecz,

Wzniósł w górę zdobną tarczę Woli,

Przysiągł na serca żar i Śmierć, 

Że nigdy na to nie pozwoli.

Przekleństwo z dawna w gwiazdach tkwi.

Gdy chwila zderzy się z wiecznością, 

Groźnym płomieniem błyśnie Mrok, 

Zatriumfuje nad Światłością.

Ziemia Zarsthora zdjęta snem

Jałowych pól, strzaskanych bram —

Po latach nikt nie zgadnie, że

Władał nią kiedyś możny pan.

Haniebnej pychy oto targ:

Blask łuny, szept zsiniałych warg.

Gwiazdy migocą w tańcu swym.

Czy znaczy to, że dojrzał czas

Z tajemną silą nocy dziś

Ponownie stanąć twarzą w twarz?

Jest ktoś, nie żałujący męstwa,

Kto sprawdzi moc tego Przekleństwa?

Co prawda te liche strofy brzmiały chropawo, niczym utwór jakiegoś silącego się na zagadkowość nieuczonego wieśniaka, mimo to było w tym śpiewie coś, co wywołało u Briksji dreszcz. Nigdy nie słyszała o żadnym Przekleństwie Zarsthora. Jednakże niemal każda Dolina miała własne podania i opowieści. Niektóre nigdy nie wyszły poza wzgórza otaczające te żyjące własnym życiem posiadłości. 

Młodzieniec znieruchomiał. Na jego twarzy odbiło się niedowierzanie i zaraz potem pełne nadziei podniecenie.

— Lordzie Marbonie!

Ale jego radosny okrzyk dał przeciwny pożądanemu skutek. Mężczyzna znów pogrążał się w zobojętnieniu. Tyle że teraz niespokojnie poruszał rękoma, szarpiąc kolczugę na piersi.

— Lordzie Marbonie! — powtórzył młodzieniec.

Mężczyzna zwrócił głowę lekko na prawo, jak ktoś, kto słucha.

— Jartar?

— NIE! — dłonie młodzieńca zacisnęły się w pięści. — Jartar nie żyje! Nie żyje i zjadły go robaki już ponad rok temu! Nie żyje, nie żyje, nie żyje — czy mnie słyszysz? On nie żyje!

Ostatnie słowa zabrzmiały wśród ruin głuchym echem. 2 

Niesiony echem krzyk rozpaczy zamarł wreszcie w oddali. Ciszę, jaka po tym nastąpiła, przerwała Uta. Przycupnęła naprzeciwko tego akurat odcinka żywopłotu, za którym ukrywała się, leżąc płasko, Briksja. Z gardła puszystego stworzonka dobył się odgłos przypominający wrzask torturowanej kobiety. Briksja wiedziała, co on oznacza — wezwanie. Przeraziła się, bo w ten sposób została wystawiona na cel.

Młodzieniec obrócił się gwałtownie, a jego dłonie natychmiast powędrowały ku rękojeści miecza. Teraz nie było już dla Briksji odwrotu — zwlekała zbyt długo. Ma zatem dalej leżeć, żeby ją za chwilę wyciągnięto z ukrycia niczym tchórzliwego włóczykija, za jakiego łatwo ją było wziąć? O nie! Na to nie będzie czekać.

Powstała, przecisnęła się przez żywopłot, wyszła na otwartą przestrzeń i wzniosła włócznię, gotowa do walki. Choć wyglądało to tak, jakby celowała z łuku bez strzały, wierzyła, że jej włócznia jest wystarczającym przeciwnikiem dla miecza.

Uta, dopuściwszy się zdrady, obróciła się teraz ku młodzieńcowi i utkwiła w nim spojrzenie. Był napięty i czujny. Trzymał miecz wyjęty już z pochwy.

— Kim jesteś? — spytał ostro, ale i chłodno jednocześnie.

Jej imię nic by mu nie powiedziało. Zresztą i dla niej przez minione miesiące samotnej wędrówki straciło ono niemal zupełnie znaczenie. Była daleko od doliny, gdzie przyszła na świat, a nawet od jakiegokolwiek miejsca, w którym przywołanie nazwy Domu mogło określić jej tożsamość. Skoro nigdy przedtem nie wiedziała o istnieniu Eggarsdale, było prawie pewne, że w takiej leżącej na uboczu zachodniej posiadłości nigdy nie słyszano o Moorach dale albo o Domu Torgusa, który dzierżył tam rządy aż do dnia, kiedy w krwi i płomieniach nadszedł kres wszystkiego.

— Wędrowcem... — zaczęła, lecz zaraz przyszło jej na myśl, że odpowiadanie na tak szorstko zadane pytanie może w pewien sposób osłabić jej pozycję.

— Kobieta! — Gwałtownym ruchem wsunął miecz z powrotem do pochwy. — Jesteś od Shaverów... albo Hamelów — ten miał jedną czy dwie córki...

Briksja zesztywniała. Ten jego ton... Wyprostowała się z dumą. Mogła wprawdzie mieć wygląd wiejskiej dziewuchy (za jaką ją najwidoczniej brał), ale przecież ona była sobą — Briksją z Domu Torgusa. Lecz co działo się teraz z siedzibą tego rodu? Pozostały tylko ruiny, osmalone i opuszczone jak te tutaj — nic więcej.

— Nie jestem stąd — odrzekła cicho, posyłając młodzieńcowi wyzywające spojrzenie. — Jeśli szukasz jakiejś wieśniaczki do służby u twego pana, źle trafiłeś. — Mówiła do niego nie tytułując go w żaden sposób.

— Hienia dziewka! — Młodzieniec wykrzywił usta. Cofnął się o krok zasłaniając swego pana w geście obrony. Strzelał oczami raz w prawo, raz w lewo, próbując wypatrzyć jeszcze kogoś przyczajonego w ukryciu.

— To ty powiedziałeś — odparła. Tak jak przewidziała, uważał ją za jedną z bandy zbójców. — Nie bądź pochopny w sądach, młokosie. — Briksja włożyła w to zdanie wszystko, co zdołała sobie przypomnieć z poprawnej, pełnej rezerwy mowy, jaką się niegdyś posługiwała. Na takie zuchwalstwo pani na włościach musiała odpowiedzieć z godnością.

Patrzył na nią zdumiony. Lecz zanim zdążył coś rzec, jego pan poruszył się i wstał. Ponad lekko pochylonymi ramionami młodzieńca zobaczyła jego matowe oczy, błąkające się po niej obojętnie, może zresztą wcale jej nie widzące.

— Jartar się spóźnia... — Mężczyzna podniósł rękę do czoła. — Czemu nie przychodzi? Muszę koniecznie wyruszyć przed południem...

— Panie — nie spuszczając oka z dziewczyny, młodzieniec cofnął się jeszcze o krok i położył lewą rękę na ramieniu mężczyzny — jesteśmy tu, żeby odpocząć. Byłeś chory, pojedziemy za jakiś czas...

Mężczyzna poruszył się niecierpliwie, strząsając z siebie dłoń młodzika.

— Dość już tej bezczynności — w jego głosie zabrzmiała stanowczość. — Nie będzie żadnego odpoczynku, zanim nie zostanie spełniona powinność, zanim nie odzyskamy starodawnej mocy. Jartar wie, co należy uczynić. Gdzie on jest?

— Panie, Jartar...

Młodzieniec ponownie chwycił mężczyznę za ramię, ale jego pan nie zwrócił na niego uwagi. Skośnooka twarz znów stężała, a po chwili nasunął się na nią cień otępienia. Tymczasem Uta jeszcze raz podeszła do ludzi z wieży i, zatrzymawszy się u stóp starszego, zamiauczała cicho.

— Tak... — Zdobywając się na duży wysiłek, mężczyzna odepchnął młodzieńca, uklęknął na jedno kolano i wyciągnął ręce w stronę kotki. — Z Jartarem i jego znajomością rzeczy możemy śmiało iść, prawda?

Pytanie skierowane było nie do towarzysza wędrówki, ale do Uty. Ich spojrzenia spotkały się; mężczyzna zatopił wzrok w oczach kotki i, podobnie jak ona, trwał tak bez zmrużenia powiek, długo i niewzruszenie.

— Ty także sporo wiesz, puszysta kulko. A może ty jesteś posłańcem? — Skinął głową. — Kiedy pojawi się Jartar, wyruszymy. Wyruszymy...

Pewne ożywienie, jakie przez chwilę wykazywał, zaczęło przygasać; widać było, że lord znów pogrąża się w nieświadomości. Przypominał teraz człowieka, którego szybko ogarnia niezwalczony sen.

Młodzieniec schwycił go za barki.

— Panie...

Podpierając mężczyznę spojrzał nienawistnie na stojącą opodal dziewczynę.

Było w jego wzroku tyle zajadłej wrogości, że Briksja natychmiast mocniej zacisnęła palce na włóczni. Wyglądało na to, że w każdej chwili mógł się na nią rzucić. Nagle doznała olśnienia. Powodował nim wstyd — nie chciał, żeby ktoś widział jego pana tak dotkniętego na umyśle. Jednocześnie instynktownie przeczuwała, że gdyby wykonała jakikolwiek ruch albo też powiedziała słowo, dając mu do zrozumienia, że wie w czym rzecz, pogorszyłoby to jeszcze sprawę. Zakłopotana, na jego piorunujące spojrzenie mogła jedynie odpowiedzieć całym opanowaniem, na jakie było ją stać. Koniuszkiem języka zwilżyła wargi, ale nie odezwała się.

Długo tak stali naprzeciwko siebie, aż wreszcie młodzieniec wykrzywił złowrogo twarz.

— Idź precz! Wynoś się! Nie mamy nic, co można by nam ukraść. — Wykonał ruch ręką koło rękojeści miecza.

W Briksji wszystko się zagotowało. Sama nie umiałaby powiedzieć, dlaczego jego słowa odczuła jak smagnięcie biczem po twarzy. Ci dwaj nic dla niej nie znaczyli. Była już świadkiem tylu cierpień, nieszczęść... i nauczyła się, że aby przeżyć, musi iść własną drogą — samotnie.

Zdołała pohamować swój gniew. Wzruszywszy ramionami oddaliła się w kierunku żywopłotu, z którego wcześniej się wynurzyła. Roztropność nie pozwoliła jej obejrzeć się za siebie, choć przecież ze strony mężczyzny nie było się czego obawiać.

Młodzieniec pomógł mu się podnieść i przynaglał go, by powrócił do wieży; wypowiadał przy tym jednostajnie półgłosem słowa zachęty, których Briksja nie mogła już dosłyszeć. Zanim odeszła na dobre, popatrzyła jeszcze, jak znikają w wejściu.

Wspinając się po zboczu na wierzchołek górskiego grzbietu pomyślała, że mądrze by zrobiła opuszczając całą tę dolinę. Mimo to nie zrobiła nic, żeby pójść za głosem rozsądku. Zręcznie rzucony kamień ogłuszył skoczka; wprawnymi ruchami Briksja zdjęła z leżącego w trawie wątłego ciałka zieloną skórę, wygarbowanie jej pozostawiając na wolną chwilę. Takich sześć wystarczy na krótką pelerynkę; miała już trzy — wysuszone i zwinięte — w tobołku ukrytym opodal miejsca ostatniego popasu.

Zdając sobie sprawę, że nie ona jedna mogła zauważyć ludzi, którzy zatrzymali się w ruinach, zachowywała daleko idącą ostrożność, starając się wszelkimi sposobami ukryć swoją obecność. Gdyby jacyś zbójcy dostrzegli z góry konia albo miecz młodzieńca, dwaj wędrowcy nie uniknęliby łupieskiej napaści. Briksja zastanawiała się, czy młodzieniec jest świadom, jak niebezpiecznym miejscem na obozowisko są te opuszczone szczątki zabudowań. Wzruszyła ramionami. Nawet jeśli o tym nie wie, ona nie ma obowiązku wyprowadzać go z błędu.

Kiedy ułożyła stosik odpowiednio dobranego drewna, dającego bardzo niewiele dymu, a potem zdobycznym krzesiwem wznieciła ogień, zwróciła myśli ku dwóm wędrowcom na dole. Miała powody sądzić, że było ich tylko dwóch.

Młodzieniec nazwał tę dolinę Eggarsdale i mówił o niej jak o swoim domu. Jego pan z oczywistych względów nie był zdolny zatroszczyć się o siebie. Jak, będąc w takim położeniu, zamierzają tu żyć? To trudna gra. A nie mając łuku trzeba posiąść umiejętność polowania na skoczki za pomocą kamienia. Kiedyś sama przymierała głodem — jadła pędraki i żuła trawę. Tak było, dopóki nie uśmiechnęło się do niej szczęście i nie zdobyła dostatecznej wiedzy, żeby utrzymać się przy życiu. A trzeba pamiętać, że jeden skoczek wystarcza raptem, w najlepszym wypadku, na posiłek dla jednej osoby.