Świąteczna księgarnia - Jenny Colgan - ebook + książka

Świąteczna księgarnia ebook

Jenny Colgan

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ta książka to literacka gorąca czekolada!

Ostatnie, o czym marzy Carmen, to spędzanie świąt Bożego Narodzenia w idealnym domu swojej idealnej starszej siostry Sofii, z jej idealnym mężem i idealnymi dziećmi. W dodatku Sofia próbuje na siłę uporządkować życie Carmen, co jej samej się wcale nie podoba. Nie ma jednak wielkiego wyboru: zwolniono ją z pracy w rodzinnym miasteczku i teraz nie ma ani pieniędzy, ani planu B. Na kilka tygodni przed Gwiazdką przenosi się więc za namową mamy i siostry do malowniczego Edynburga i zatrudnia w upadającej księgarence, by pomóc jej starszemu, ekscentrycznemu właścicielowi tchnąć życie w zapomniany sklepik. Ta misja wydaje jej się jednak niemożliwa do spełnienia…

Czy Carmen odnajdzie wspólny język z nowym szefem? Co się stanie, gdy księgarnią – i jej nową pracownicą – zainteresuje się sławny i charyzmatyczny pisarz? Czy świąteczny nastrój wystarczy, aby naprawić trudne siostrzane relacje? Czy w natłoku zajęć znajdzie się jeszcze miejsce na odrobinę miłości?...

Urocza, optymistyczna książka na okołoświąteczny czas!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 419

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Ale prze­cież jest sier­pień! – powie­działa do tele­fonu Car­men, odkła­da­jąc książkę. – Sier­pień! Świeci słońce, no pra­wie! Na nogach mam san­dały! Po oko­licy kręcą się fur­go­netki, z któ­rych sprze­dają lody! W zeszłym tygo­dniu posma­ro­wa­łam się kre­mem do opa­la­nia i oka­zało się, że nie­mal tego potrze­bo­wa­łam! A ty wyska­ku­jesz z czymś takim. Niby skąd mam znać odpo­wiedź na takie pyta­nie?

W tele­fo­nie znowu dał się sły­szeć spo­kojny głos matki:

– Nie dener­wuj się. – Car­men wes­tchnęła. Co roku wał­ko­wały ten sam temat. Matka mówiła dalej: – Po pro­stu wola­ła­bym wie­dzieć wcze­śniej, to wszystko. Oczy­wi­ście Sofia też…

Car­men zro­biła skwa­szoną minę.

– Tak, znowu spo­dziewa się dziecka, tak jakby i bez tego świat nie mie­rzył się z pro­ble­mem prze­lud­nie­nia. Bla, bla, bla… Wiem, wiem.

– Car­men June Hogan. Zacho­wuj się – zgro­miła ją matka.

– Lito­ści, mamo. Ma już troje i jesz­cze jej mało? To zwy­kły ego­izm, nic wię­cej. Wra­ca­jąc do two­jego pyta­nia, nie mam poję­cia, co będę robić w Boże Naro­dze­nie. Może gdzieś pojadę.

– Z kim? – spy­tała powąt­pie­wa­ją­cym tonem matka.

– Mogę prze­cież kogoś poznać do świąt. I kto wie, może ten ktoś zabie­rze mnie na Bar­ba­dos! Albo do Los Ange­les!

Oczami wyobraźni widziała, jak matka się uśmie­cha.

– A zatem nie zamie­rzasz spę­dzać Gwiazdki z rodziną, bo będziesz w LA.

– Nie­wy­klu­czone.

Car­men nie mogła w to uwie­rzyć: mimo że nie­długo miała jej stuk­nąć trzy­dziestka, gdy docho­dziło do sporu z matką, zmie­niała się w ner­wową nasto­latkę.

Ale prze­cież naprawdę był dopiero sier­pień. I wcale nie chciała na razie myśleć ani o tym, że lato kie­dyś się skoń­czy, ani o kolej­nych świę­tach Bożego Naro­dze­nia. Ozna­czały one dla niej powrót do dzie­cię­cego pokoju, który obec­nie zasta­wiony był nie­na­le­żą­cymi do niej rupie­ciami, głów­nie maszy­nami do szy­cia. Znowu byłaby ska­zana na lek­turę wszyst­kich sta­rych ksią­żek ze swo­jej półki: cyklu powie­ścio­wego Fol­ly­foot, dzieł C.S. Lewisa czy powie­ści Ciem­ność rusza do boju autor­stwa Susan Cooper.

No a potem wszy­scy znowu zachwy­ca­liby się hała­śli­wymi, roz­wy­drzo­nymi bacho­rami jej sio­stry i zasy­py­wali je pre­zen­tami (koniecz­nie z drewna i koniecz­nie dro­gimi). Tych pre­zen­tów byłoby tak dużo, że dzie­ciaki zry­wa­łyby papier z jed­nego i momen­tal­nie tra­ciły zain­te­re­so­wa­nie tym, co jest w środku, żeby sku­pić się na roz­pa­ko­wy­wa­niu kolej­nego poda­runku.

Z każ­dym rokiem pre­zenty Sofii dla naj­bliż­szych sta­wały się coraz bar­dziej efek­towne i kosz­towne. Tym samym dawała wszyst­kim do zro­zu­mie­nia, któ­rej z sióstr powo­dzi się w życiu – a któ­rej na­dal zda­rza się sypiać pod koł­drą z nadru­kiem ze zdję­ciem Spice Girls i wrę­czać na święta prze­ce­nione dro­bia­zgi ze sklepu, w któ­rym pra­cuje.

Ale matka brnęła dalej:

– Sofia chcia­łaby poka­zać nam swój nowy dom. Raczej nie będzie jej się chciało przy­jeż­dżać do nas na Boże Naro­dze­nie… Pomy­śla­łam, że wszy­scy mogli­by­śmy się do niej wybrać. Goto­wa­niem zaję­ła­bym się ja…

Sofia była praw­niczką i pra­co­wała w Edyn­burgu, sto mil od chy­lą­cego się ku upad­kowi prze­my­sło­wego mia­sta na zachod­nim wybrzeżu Szko­cji, skąd pocho­dziła cała rodzina. Powo­dziło jej się zna­ko­mi­cie: miała przy­stoj­nego męża, rów­nież praw­nika, spe­cja­li­zu­ją­cego się w pra­wie mię­dzy­na­ro­do­wym, dzie­ciaki, land rovera… Bla, bla, bla. Za to Car­men na­dal ska­zana była na etat w domu towa­ro­wym, w któ­rym zaczęła pra­co­wać w soboty, gdy jesz­cze cho­dziła do szkoły. Dom był w opła­ka­nym sta­nie i sta­czał się coraz bar­dziej. W rodzi­nie jej miej­sce zatrud­nie­nia było tema­tem tabu, co by­naj­mniej nie uła­twiało sytu­acji.

Matka, jak gdyby czy­ta­jąc jej w myślach, ści­szyła głos.

– A jak tam sytu­acja w Doun­ston’s?

Car­men doce­niała tro­skę, acz­kol­wiek wola­łaby, żeby matka daro­wała sobie ten kon­spi­ra­cyjny ton.

– No cóż… do świąt na pewno sta­nie na nogi – oświad­czyła. Obie roz­pacz­li­wie chciały w to wie­rzyć.

Pod koniec roz­mowy Car­men miała poczu­cie, że kwe­stię tego, jak spę­dzi święta Bożego Naro­dze­nia, roz­strzy­gnęła w spo­sób satys­fak­cjo­nu­jący – to zna­czy nie zde­kla­ro­wała się w żaden spo­sób, co tak naprawdę będzie pora­biać. Inna sprawa, że to wcale nie prze­szko­dzi matce liczyć na jej obec­ność. Co do tego nie miała wąt­pli­wo­ści. Oczy­wi­ście, wbrew jej zapew­nie­niom, do Gwiazdki nie wyda­rzy się nic nie­prze­wi­dzia­nego i znowu spę­dzi ją z rodziną; albo w nowym domu Sofii – nie­za­leż­nie od tego, co to za chata; zresztą i tak była prze­ko­nana, że dosta­nie naj­mniej wygodne łóżko – albo dwu­dzie­stego czwar­tego grud­nia wylą­duje na sta­rych śmie­ciach, a wie­czo­rem przy­kryje się swoją starą koł­drą ze Spice Girls, co zawsze ją doło­wało. Rozej­rzała się po pokoju socjal­nym.

Idra, jej naj­lep­sza kum­pela w skle­pie, która przed chwilą weszła do pomiesz­cze­niu, przy­glą­dała się wła­śnie kub­kowi w kwie­ci­ste wzory. Kubek nale­żał do ich kie­row­niczki, pani Marsh, i picie z niego było surowo zabro­nione.

– Nawet o tym nie myśl – zwró­ciła się do niej Car­men.

– Nasi­kam do niego – odrze­kła roz­sier­dzona dziew­czyna. – Ten babsz­tyl prze­nosi mnie z powro­tem na kape­lu­sze.

Car­men wydała z sie­bie pełen współ­czu­cia pomruk. Dział z kape­lu­szami usy­tu­owany był zaraz przy drzwiach wej­ścio­wych. Za taką, a nie inną loka­li­za­cją krył się zapewne sprytny zamysł: pierw­szą rze­czą, o jakiej pomy­śli zmar­z­nięty czło­wiek wcho­dzący do sklepu z lodo­wa­tej głów­nej ulicy, będzie nie­wąt­pli­wie porządne nakry­cie głowy.

Nie­stety osoba obsłu­gu­jąca tam kasę nara­żona była z jed­nej strony na wpa­da­jące przez drzwi wście­kłe podmu­chy mroź­nego powie­trza, z dru­giej zaś – żar wyle­wa­jący się z grzej­nika, który spra­wiał, że sprze­daw­czyni, nie­za­leż­nie od stroju, wiecz­nie była zlana potem. Inna sprawa, że ostat­nio coraz rza­dziej kto­kol­wiek w ogóle uży­wał tych drzwi.

Car­men dni spę­dzane w pracy odmie­rzała książ­kami. Pod ladą zawsze trzy­mała w pogo­to­wiu jakąś powieść w mięk­kiej opra­wie, do któ­rej mogła zaj­rzeć, gdy nie było ruchu, a ona poprze­sta­wiała już pro­dukty w witry­nach skle­po­wych, a także odku­rzyła, wypo­le­ro­wała i wygła­dziła wszystko oraz spraw­dziła próbki. Kiedy roz­po­czy­nała pracę w Doun­ston’s, przez cały dzień miała co robić, a na czy­ta­nie mogła sobie pozwo­lić tylko w auto­bu­sie i w porze dru­giego śnia­da­nia. Teraz na przeczy­ta­nie powie­ści od deski do deski potrze­bo­wała tylko trzech dni, a czas ten wyraź­nie się skra­cał. Mar­twiło ją to, i to bar­dzo.

– To mnie naj­bar­dziej nie cierpi – pocie­szała przy­ja­ciółkę Car­men, mając na myśli panią Marsh. Stu­dio­wała teraz gra­fik na następny tydzień. Kie­row­niczka zadbała, by to wła­śnie jej dostała się naj­bar­dziej nie­ludzka i uciąż­liwa kom­bi­na­cja zmian. Naj­pierw zmiana poranna, następ­nie popo­łu­dniowa, potem znowu poranna i popo­łu­dniowa tego samego dnia. Mimo to jakimś cudem i tak pra­co­wała za mało godzin w mie­siącu, żeby otrzy­mać pełną wypłatę. To ozna­czało, że będzie musiała wszyst­kiego sobie odma­wiać, żebrać o pożyczkę u zna­jo­mych, nie stać jej będzie na żadne przy­jem­no­ści, a w nie­dzielę wie­czo­rem będzie zabie­rać do domu resztki po ugo­to­wa­nym przez matkę rodzin­nym obie­dzie.

– Powie­działa, że wyglą­dam jak menelka – poskar­żyła się Idra.

– A co mia­łaś na sobie?

– Po pro­stu zdję­łam roz­pi­nany swe­ter. Ile to mogło trwać? Może dzie­sięć sekund.

Car­men par­sk­nęła śmie­chem. Ale zaraz umil­kła, gdy osoba, o któ­rej roz­ma­wiały, bez­sze­lest­nie wśli­zgnęła się do pokoju. Dekady prze­pra­co­wane w han­dlu deta­licz­nym nauczyły panią Marsh, kobietę słusz­nej wagi, bez­gło­śnego poru­sza­nia się po skle­pie. Kie­row­niczka była na ni­gdy nie­koń­czą­cych się łowach wszel­kiej maści nic­poni, zło­dzie­jasz­ków, obi­bo­ków, symu­lan­tów i – gene­ral­nie rzecz bio­rąc – każ­dego, kto dobrze się bawił, robiąc zakupy w domu towa­ro­wym.

Dro­biła cichu­teńko tymi swo­imi mikro­stóp­kami, zawsze w ele­ganc­kich czar­nych czó­łen­kach, mimo że pew­nie mocno ją cisnęły i powo­do­wały żylaki, które rok po roku niczym nie­po­wstrzy­many bluszcz opla­tały jej nogi coraz gęst­szą sie­cią, widoczną pod raj­sto­pami. Była dość tęga w talii, a po sta­nik zdolny pomie­ścić jej pokaź­nych roz­mia­rów biust nie­wąt­pli­wie wypra­wiała się do Działu dla Puszy­stych. Efekt był oso­bliwy – można było odnieść wra­że­nie, że kie­row­niczka dys­po­nuje nie dwiema, lecz jedną nie­zwy­kle sze­roką pier­sią, która w razie potrzeby śmiało mogłaby posłu­żyć za zapa­sową półkę skle­pową.

Car­men i Idra szybko odkryły, jak wygląda ide­alny sklep według pani Marsh: to cał­ko­wi­cie pusta i ste­ryl­nie czy­sta prze­strzeń. Wstępu do takiego miej­sca nie mie­liby, rzecz jasna, żadni klienci – któ­rzy tylko bała­ga­nią, któ­rych dzie­ciaki tłuką wyroby szklane, któ­rych zabło­cone buci­ska bru­dzą wypo­le­ro­wane na błysk posadzki, a co gor­sza, któ­rzy za nic mają zasady korzy­sta­nia z windy (pani Marsh pamię­tała czasy, gdy każda winda miała swo­jego win­dzia­rza, i czę­sto o tym wspo­mi­nała). Sło­wem, zda­niem kie­row­niczki im mniej osób pałę­tało się po skle­pie, tym lepiej.

Naj­gor­sze, że w ciągu ostat­nich kilku lat życze­nie pani Marsh w coraz więk­szym stop­niu się speł­niało.

Inne sklepy – BHS, Next, Marks and Spen­cer, WH Smith – jeden po dru­gim wyno­siły się poza obręb mało waż­nego mia­steczka-sypialni, a potem wszyst­kie z hukiem upa­dały.

Dom towa­rowy Doun­ston’s, gdzie kolejne poko­le­nia panien mło­dych spo­rzą­dzały listy pre­zen­tów i gdzie wybie­rały mate­riał na suk­nię ślubną, gdzie przy­szłe mamy zaopa­try­wały się w wózki-gon­dole, a całe rodziny – w por­ce­la­nową zastawę, sofy, fir­mowe tka­niny i pościel; Doun­ston’s, w któ­rego ofer­cie w sierp­niu tra­dy­cyj­nie poja­wiały się mun­durki szkolne, a w okre­sie przed­świą­tecz­nym wystrza­łowe per­fumy dla pań i zabawki dla dzieci, usta­wia­ją­cych się w kolejce do zdję­cia w gro­cie i małego poda­runku od Świę­tego Miko­łaja – mówiło się, że ten wła­śnie Doun­ston’s jest następny w kolejce do odstrzału.

Car­men nie mie­ściło się w gło­wie, że dom towa­rowy – tak, zda­wa­łoby się, trwały, inte­gralny ele­ment mia­sta i część życia jego miesz­kań­ców, z witra­żami w oknach przed­sta­wia­ją­cymi robot­ni­ków przy budo­wie drogi do Clyde, z kawia­renką ofe­ru­jącą cia­sto fran­cu­skie i słod­kie bułeczki, w któ­rej z pogardą odno­szono się do nowo­cze­snych wymy­słów w rodzaju latte – miałby z dnia na dzień prze­stać ist­nieć. To tutaj biło serce mia­sta.

Tylko że całe mia­sto spra­wiało wra­że­nie, jak gdyby jego histo­ria dobie­gła końca. Było mar­twe. Na repre­zen­ta­cyj­nej ulicy kró­lo­wały teraz sklepy cha­ry­ta­tywne, wypo­ży­czal­nie sku­te­rów inwa­lidz­kich i banki. Cza­sami tra­fiał się też jakiś z góry ska­zany na porażkę butik, w któ­rym z ini­cja­tywy władz mia­sta pró­bo­wano han­dlo­wać twór­czo­ścią lokal­nych mala­rzy i ręko­dziel­ni­ków.

Miej­scowi chcieli co prawda, żeby w śród­mie­ściu kwitł han­del, nie na tyle jed­nak, żeby zapła­cić 17,99 funta za por­ce­la­nowy kubek z paste­reczką, skoro na Ama­zo­nie można sobie zamó­wić nie­wiele gor­szy i zapła­cić mniej niż pięć fun­tów. Ani nie na tyle, żeby wlec się do cen­trum mia­sta z zamia­rem kupie­nia trzech metrów różo­wej wstążki po to tylko, żeby na miej­scu usły­szeć, że różowa aku­rat się skoń­czyła i zamiast tego mogą dostać ciem­no­czer­woną (a im prze­cież tak bar­dzo zale­żało na różo­wej), skoro mogą, nie rusza­jąc się z kanapy, wejść do sklepu inter­ne­to­wego i wybrać taki odcień różu, jaki im się naj­bar­dziej podoba, co zaj­muje łącz­nie dwie minuty, a następ­nego dnia kurier dostar­czy wstążkę do domu.

Car­men wcale im się nie dzi­wiła. Jeśli cho­dzi o tra­dy­cyjne zakupy w skle­pach sta­cjo­nar­nych, robiła to samo co inni, mimo że prze­cież codzien­nie była w cen­trum. Poza tym, bądźmy poważni, kto używa dziś obrę­czy na ser­wetki? Albo ile małych ozdob­nych podu­szek może w swoim życiu nabyć prze­ciętny zdrowy na umy­śle czło­wiek? Minęły czasy, gdy druhny samo­dziel­nie szyły dla sie­bie suk­nie z dużych kawał­ków fio­le­to­wej i różo­wej jedwab­nej satyny (albo baweł­nia­nej w przy­padku tych bar­dziej liczą­cych się z kosz­tami). Obec­nie po pro­stu zama­wiały kre­acje z dru­giego końca świata, a gdy wresz­cie otrzy­my­wały zamó­wie­nie, oka­zy­wało się, że kiecka fatal­nie leży. Przycho­dziły wtedy, zawsty­dzone, do sklepu, pro­sząc o rady doty­czące prze­ró­bek, zaob­rę­bia­nia, aż w końcu na ostat­nią chwilę kupo­wały zamek bły­ska­wiczny, bo ten w przy­sła­nej kre­acji od razu się zaci­nał.

No ale trzy dni po dys­ku­sji z mamą na temat Gwiazdki – stało się. Eks­pe­dientki zostały wezwane na roz­mowę. Idra gło­śno pro­te­sto­wała, twier­dząc, że powinna była dolać tru­ci­zny do tam­tego cho­ler­nego kubka. Pani Marsh, kobieta w wieku mocno eme­ry­tal­nym – zda­niem Idry musiała mieć dzie­więć­dzie­siątkę na karku – z wyraźną lubo­ścią poin­for­mo­wała pra­cow­niczki sklepu, że wszyst­kie zostają zwol­nione, czy też raczej, jak to ujęła w swoim sno­bi­stycz­nym stylu, „ich pomoc nie będzie już dłu­żej potrzebna”.

Popa­trzyła na nie znad oku­la­rów o sze­ro­kich szkłach w paste­lo­wej oprawce i przy­kle­pała krót­kie, spry­skane lakie­rem włosy.

– Jestem pewna, że przy­naj­mniej nie­które z was mogą liczyć na świetne refe­ren­cje i bez naj­mniej­szego trudu znajdą zatrud­nie­nie gdzie indziej – mówiła, zna­cząco spo­glą­da­jąc na swoją ulu­bie­nicę: prze­klętą lizu­skę Lavi­nię McGraw.

Car­men i Idra wymie­niły się spoj­rze­niami. Car­men miała gra­ni­czące z pew­no­ścią paskudne podej­rze­nie, że lada chwila wybuch­nie śmie­chem w sytu­acji, w któ­rej było to abso­lut­nie nie­wska­zane.

Bo to, co się wła­śnie działo, było paskudne. Straszne. Tra­giczne. A ona, podob­nie jak wszy­scy, od dawna się domy­ślała, że ją to czeka. Mimo to nie kiw­nęła pal­cem, żeby się jakoś przy­go­to­wać. Obwi­nia­nie teraz pani Marsh o sytu­ację, w jakiej się zna­la­zła, mijało się z celem.

Rozdział 1

Sofia d’Angelo, z domu Hogan, stała przed lśnią­cymi czar­nymi drzwiami wej­ścio­wymi i przy­glą­dała się wiszą­cemu na nich wień­cowi. W końcu zmru­żyła oczy, popra­wiła lekko jego uło­że­nie, po czym cof­nęła się, żeby podzi­wiać ide­alną syme­trię.

To było sil­niej­sze od niej. Kiedy tylko po raz pierw­szy ujrzała ten dom, po pro­stu wie­działa. Tak, to była miłość od pierw­szego wej­rze­nia. Ow­szem, piw­nica była tro­chę zawil­go­cona, a sam budy­nek miał już swoje lata. No ale na miłość nie ma moc­nych. I choć nikt nie jest dosko­nały, to w tym momen­cie dom ozna­czony nume­rem dzie­sięć przy Wal­grave Street był bli­ski per­fek­cji.

Stał w sze­regu budyn­ków o róż­nej wyso­ko­ści i był wśród nich jed­nym z naj­mniej­szych: liczył sobie zale­d­wie cztery kon­dy­gna­cje, łącz­nie z piw­nicą. Zbu­do­wany z sza­rego pia­skowca w epoce geo­r­giań­skiej, mie­ścił się na końcu „nowej” czę­ści Edyn­burga (która tak naprawdę nie miała w sobie nic nowego). Przy­glą­dał się światu pię­cioma oknami, podzie­lo­nymi na dwa­na­ście szyb, przez co przy­po­mi­nał domek z dzie­cię­cego rysunku. Z pokoju na pię­trze wycho­dziło się na maleńki bal­kon. Do fron­to­wych drzwi pro­wa­dziły ele­ganc­kie kamienne schodki, z barier­kami z kutego żelaza, wokół któ­rych wił się ostro­krzew. Balu­strada była ude­ko­ro­wana czer­wo­nymi kokar­dami w szkocką kratę i ską­pana w cie­płym żół­tym bla­sku świą­tecz­nych lam­pek. Wszystko to przy­po­mi­nało obra­zek z bożo­na­ro­dze­nio­wej pocz­tówki – przy­jemne świa­tło sączyło się z okien na skuty mro­zem chod­nik, a zza szyb na pię­trze mru­gały świą­teczne drzewka cho­in­kowe, przy­brane tymi samymi lamp­kami i kokar­dami.

Dwie cho­inki! Sofia zało­żyła ręce na piersi i z zachwy­tem chło­nęła ten widok. I pomy­śleć, że nie tak dawno gnieź­dzili się w cia­snym miesz­ka­niu komu­nal­nym na dru­gim końcu Szko­cji. Ależ zro­bili skok, nie ma co!

Jesz­cze we wrze­śniu prze­zor­nie zare­zer­wo­wała pierw­szeń­stwo w świą­tecz­nych zaku­pach na plat­for­mie Ocado, dzięki czemu prze­my­ślane drew­niane pre­zenty dla jej dzieci były już przy­go­to­wane. Każdy owi­nięty w inny papier, bo prze­cież Święty Miko­łaj zwraca uwagę na takie szcze­góły. Jej sukienka też była już gotowa, choć Sofia z zasady nie­wiele czasu spę­dzała na impre­zach, zwłasz­cza teraz, gdy była w tak zaawan­so­wa­nej ciąży. W kalen­da­rzu zazna­czyli wspól­nie te dni, gdy mieli zamiar oglą­dać szopki i kon­certy kolęd, a także te, kiedy pla­no­wali wybrać się na kosz­mar­nie drogi świą­teczny jar­mark i bożo­na­ro­dze­niowy spek­takl w teatrze The Lyceum. A prze­cież dopiero zaczął się listo­pad. Nie­dawno zdjęli z fron­to­wych drzwi gustowny hal­lo­we­enowy wie­niec, uprząt­nęli dynie oraz poma­rań­czowo-czarne deko­ra­cje i scho­wali duży kosz pełen bez­cu­kro­wych łakoci.

W świe­cie Sofii wszystko było ide­alne.

I tylko jeden szcze­gół szwan­ko­wał – Car­men.

Wła­śnie dzwo­niła matka. Mijały już trzy mie­siące, odkąd sio­stra wpro­wa­dziła się z powro­tem do rodzi­ców. I do tej pory nie zna­la­zła dla sie­bie żad­nej pracy. Matka raz w tygo­dniu dzwo­niła do Sofii, bła­ga­jąc ją, żeby zała­twiła sio­strze jaką­kol­wiek posadę. Ton jej nale­gań sta­wał się coraz bar­dziej despe­racki. Tam, gdzie miesz­kali, nie było pracy, zwłasz­cza w skle­pach. A Car­men sama naj­wi­docz­niej nie wyka­zy­wała ini­cja­tywy, by coś zna­leźć.

Kiedy Sofia była mała, miała w zwy­czaju usta­wiać swoje lalki w rzę­dzie i instru­ować je, jak należy się zacho­wy­wać pod­czas pod­wie­czorku. W jej świe­cie zawsze pano­wały ład i porzą­dek. Aż wresz­cie – Sofia miała wtedy cztery lata – matka zaszła w ciążę. Zapa­mię­tała z tam­tego okresu, że wiele osób prze­ko­ny­wało ją, jaką będzie cudowną star­szą sio­strą. Małą Sofię bar­dzo to cie­szyło, zwłasz­cza że była obsy­py­wana wspa­nia­łymi pre­zen­tami, pod­czas gdy nie­mowlę mogło liczyć co naj­wy­żej na nudne stare ciu­chy. To był wspa­niały czas. Sofia od razu roz­po­częła przy­go­to­wa­nia do uczy­nie­nia z Car­men swo­jej przy­ja­ciółki, sojusz­niczki i part­nerki we wszyst­kich zaba­wach.

Nie­stety mały potwo­rek o czer­wo­nej wykrzy­wio­nej twa­rzyczce, wyda­jący z sie­bie potworne wrza­ski, w niczym nie przy­po­mi­nał młod­szych sióstr, które Sofia znała ze swo­ich ksią­że­czek. Dziew­czynka rosła, ale szybko stało się jasne, że nie inte­re­suje się lal­kami, nie lubi bawić się w pro­szone her­batki i prze­bie­rać w piękne sukienki. W ogóle nie cier­piała jakich­kol­wiek kie­cek. Tak samo zresztą jak szkoły, którą Sofia uwiel­biała. Od samego początku Car­men była wcie­le­niem narze­kac­twa – maru­dziła, gdy miała wyjść z domu, ale też gdy miała do niego wró­cić. Bia­do­liła, kiedy trzeba było pójść na pię­tro, wyką­pać się, umyć włosy, wyjść na basen, udać się do kogoś w odwie­dziny, wsiąść do spa­ce­rówki albo z niej wysiąść.

Sofia, mimo usil­nych sta­rań, ni­gdy nie była w sta­nie wytłu­ma­czyć sio­strze, dla­czego dobrze jest być miłym dla innych – nie­za­leż­nie od tego, czy mamy na to ochotę – bo wtedy uśmiechną się, pogła­skają cię po gło­wie i dadzą cia­steczko. Sofii takie zacho­wa­nie zawsze wyda­wało się oczy­wi­ste. Car­men nato­miast… była niczym szpilka prze­kłu­wa­jąca balo­nik samo­za­do­wo­le­nia star­szej sio­stry.

Teraz Sofia przy­słu­chi­wała się matce, marsz­cząc brwi. Naj­wi­docz­niej… znowu nie wyglą­dało to różowo. To by tłu­ma­czyło, dla­czego Car­men opu­ściła imprezę uro­dzi­nową swo­jej sio­strze­nicy, nie raczyła nawet przy­słać kartki, zadzwo­nić czy jak­kol­wiek dać znać, co u niej sły­chać.

Cóż, wku­rza­nie się teraz mija­łoby się z celem. Sofia wygła­dziła czoło; na nową kura­cję botok­sem będzie mogła sobie pozwo­lić dopiero po poro­dzie. Sytu­acją sio­stry zaś zacznie się mar­twić, gdy będzie to abso­lut­nie konieczne.

Jesz­cze raz rzu­ciła okiem na swój dom jak z pocz­tówki, po czym, stu­ka­jąc obca­sami i omi­ja­jąc zamar­z­nięte kałuże, poszła do pracy.

Rozdział 2

Sofia mnie nie chce.

– Głup­stwa ple­ciesz – skła­mała matka. – Po pro­stu obie jeste­ście na róż­nych eta­pach w swoim życiu. No i zra­ni­łaś jej uczu­cia, gdy zigno­ro­wa­łaś przy­ję­cie uro­dzi­nowe Pippy.

– Zra­ni­łam jej uczu­cia? – wybuch­nęła Car­men. – Tkwię w mar­twym punk­cie, całe moje życie to jedna wielka pomyłka. Stra­ci­łam pracę i wylą­do­wa­łam z powro­tem w moim dzie­cię­cym pokoju. Ale z jakie­goś powodu liczy się tylko to, co czuje Sofia.

– Kocha­nie, pro­szę cię. Nie wysła­łaś swo­jej sio­strze­nicy nawet kartki na uro­dziny.

– Sofia nie chce mieć ze mną nic wspól­nego. Dla niej jestem tylko dzi­waczną młod­szą sio­strą, któ­rej wszy­scy muszą współ­czuć, bo wciąż pra­cuje w skle­pie, cho­ciaż to aku­rat jest już nie­ak­tu­alne. Na­dal jestem nie­za­mężna i w prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich jej wiel­ko­miej­skich kole­ża­ne­czek nie jestem zado­wo­lona z sie­bie i nie jestem w ciąży. – Car­men tro­chę się zaga­lo­po­wała. Trudno.

– Zazdrość to uczu­cie jak każde inne – oznaj­miła matka. A kiedy zdała sobie sprawę, że była to ostat­nia rzecz, jaką powinna była powie­dzieć, przy­brała znę­kany wyraz twa­rzy.

– Ale ja jej nie zazdrosz­czę! Kto by tam chciał pako­wać się w dzie­ciaki? Prze­cież to uwią­za­nie na całe życie – tłu­ma­czyła Car­men. – Po pro­stu nie sądzi­łam, że zrobi z tego takie wiel­kie halo. Zało­ży­łam, że ma waż­niej­sze rze­czy na gło­wie niż zamar­twia­nie się, czy przy­szłam na jakąś kre­tyń­ską imprezę uro­dzi­nową.

– Czy na imprezę uro­dzi­nową przy­szła jej jedyna sio­stra i czy zro­biła to dla swo­jej rodziny.

– Ale to nie jest moja rodzina! – zapro­te­sto­wała Car­men. – Poza tym u niej wiecz­nie są jakieś oka­zje. Jak nie ślub, to chrzciny. Jak nie chrzciny, to impreza uro­dzi­nowa. Jak nie impreza uro­dzi­nowa, to baby sho­wer. Car­men, bar­dzo cię pro­szę, poświęć mi cały swój wolny czas, przyjdź i powiedz, jak cudowne jest moje życie, jak cudowne są moje dzieci. Aha, i nie zapo­mnij przy­nieść jakichś wyjąt­kowo kosz­tow­nych pre­zen­tów, na które cię nie stać. Wszystko odbę­dzie się w dro­gich restau­ra­cjach, a ponie­waż na to też cię nie stać, ure­gu­luję rachu­nek za cie­bie, moja biedna sio­strzyczko, a do tego zro­bię z tego wiel­kie halo. Och, i spójrz, jaki mam ogromny dom!

Car­men skrzy­żo­wała ramiona na piersi. Tak bar­dzo tęsk­niła za swoim cia­snym wynaj­mo­wa­nym miesz­kan­kiem. No ale była total­nie spłu­kana. Wcze­śniej pra­co­wała doryw­czo w kawiar­niach i barach, ale teraz sytu­acja w mie­ście się zmie­niła i dosłow­nie wszy­scy szu­kali zatrud­nie­nia. Rodzice zacho­wy­wali się w sto­sunku do niej nie­na­gan­nie, co zresztą wcale nie poma­gało. Domy­ślała się, co mieli na końcu języka – że jest taka zdolna i mogła z łatwo­ścią dostać się na stu­dia, zdo­być dyplom i zna­leźć porządną pracę. Ale ona była uparta i ich nie posłu­chała.

Dla­tego swoją fru­stra­cję skie­ro­wała gdzie indziej.

– Poza tym wy co pięć minut rzu­ca­cie wszystko, żeby bić pokłony przed świę­tymi wnu­kami. Cza­sami mam wra­że­nie, że cała nasza rodzina to jeden wielki fan­klub Sofii. A kiedy w końcu dałam do zro­zu­mie­nia, że nie chcę do niego nale­żeć, od razu wszy­scy się na mnie rzu­cili: „Uuu, nie­do­bra Car­men”.

Matka nie odpo­wia­dała. Młod­szej córce nie można było odmó­wić racji: troje dzieci to fak­tycz­nie sporo imprez, pre­zen­tów i zamie­sza­nia. Nie była wcale pewna, czy Car­men w ogóle wie, ile mają lat. Ale prze­cież wiele kobiet z łatwo­ścią wcho­dzi w rolę kocha­ją­cych cio­tek. Tak bar­dzo pra­gnęła, żeby jej córki były ze sobą bli­sko. Zresztą, jeśli o nią cho­dzi, to chcia­łaby, żeby wszy­scy byli ze sobą bli­sko. Na tym prze­cież polega bycie rodziną.

– Ona cię potrze­buje – powie­działa, mimo że wcale tak nie myślała.

– Bzdura – odparła Car­men. – Ma swoją „wspa­niałą nia­nię”. – Na temat opie­kunki do dzieci Sofia wypo­wia­dała się w samych super­la­ty­wach. Car­men była pewna, że sio­stra ni­gdy nie mówi w taki spo­sób o niej. – I Fede­rica.

– On cią­gle jest poza domem, bo pra­cuje – przy­po­mniała mama. – A Sofia spo­dziewa się dziecka. I też pra­cuje. Troje dzieci to sporo, nawet kiedy do pomocy masz nia­nię. Tam mia­ła­byś gdzie się zatrzy­mać. No i sio­stra obie­cała, że ci pomoże.

– Chyba żar­tu­jesz, mamo! – Oto jak naprawdę zare­ago­wała Sofia, gdy matka jesz­cze raz pró­bo­wała namó­wić ją na swój plan. – Chcesz, żebym wzięła sobie na głowę jesz­cze zagu­bioną sio­strzyczkę? Mam troje dzieci, do tego Fede­rico i kolejne dziecko w dro­dze. Pra­cuję teraz przy bar­dzo waż­nej spra­wie, któ­rej pod żad­nym pozo­rem nie mogę zosta­wić, a ty pro­sisz mnie, żebym zajęła się pro­ble­mami życio­wymi Car­men?

– A do kogo innego mam się z tym zwró­cić? Ty przy­naj­mniej radzisz sobie w życiu. Sofio, tutaj nic już nie zostało, nic. To mia­sto umarło.

– No wiem – odparła Sofia. – To prawda, Edyn­burg przy­naj­mniej tętni życiem.

– A twoja sio­stra… Kraje mi się serce, kiedy widzę, jaka jest przy­gnę­biona.

W Sofii zbu­dziło się poczu­cie winy.

– Ale ona i tak nie chcia­łaby tu zamiesz­kać. Uważa, że Edyn­burg to mia­sto pełne zaro­zu­mia­łych sta­rych nudzia­rzy w czer­wo­nych por­t­kach.

– Ona…

Dokład­nie taką wizję mia­sta miała Car­men, o czym gło­śno mówiła przy wielu oka­zjach.

– Po pro­stu pomy­śla­łam… – zaczęła mama. – Twoja sio­stra udaje, że wszystko jest w porządku. Ale to tylko poza. A ja to widzę i mnie to dobija. Z nikim się nie spo­tyka. Nie ma pracy… Tak bar­dzo się mar­twię.

– A dla­czego Car­men ma być moim pro­ble­mem?

– Nie tylko twoim – zapew­niła matka. – Jest wspól­nym pro­ble­mem nas wszyst­kich. Nie, źle to uję­łam. Ale pomy­śla­łam… pomy­śla­łam, że pozna­łaby lepiej twoje dzieci.

Sofia par­sk­nęła.

– Ona nawet nie pamięta ich imion!

– Ależ pamięta!

– Nie pofa­ty­go­wała się nawet na pierw­szą komu­nię Pippy. Na przy­ję­ciu komu­nij­nym przy stole jedno jedyne miej­sce świe­ciło pust­kami.

– Wiem – wes­tchnęła matka. W tej sytu­acji Car­men naprawdę nie zacho­wała się dobrze.

– Napi­sała do mnie dwa­dzie­ścia cztery godziny póź­niej. To była krótka wia­do­mość: „Sorki”. Sorki.

– Ona nie wie, jak to jest, kiedy masz dzieci. Kiedy musisz stale o nich myśleć. Kiedy wokół nich kręci się całe twoje życie. Ona kom­plet­nie tego nie rozu­mie.

– Wiem.

– Kiedy zamar­twiasz się o nie i widzisz, że jedno z nich jest nie­szczę­śliwe, gotowa jesteś zro­bić wszystko, żeby mu pomóc…

– Mamo, nie dra­ma­ty­zuj!

Słowa matki zro­biły jed­nak swoje: mózg Sofii pra­co­wał już na wyso­kich obro­tach.

– A ona w ogóle robiła coś w tej swo­jej pracy? Ale tak naprawdę? Czy miała to wszystko w wiel­kim powa­ża­niu, jak w szkole?

– Przy­kła­dała się do pracy – zapew­niła mama. – To u niej zaopa­try­wały się przy­szłe panny młode. Przy­naj­mniej dopóki robiły zakupy sta­cjo­nar­nie, a nie w inter­ne­cie.

– Na­dal przy­pro­wa­dza do domu tych okrop­nych face­tów?

Matka skrzy­wiła się na to wspo­mnie­nie.

– Dziew­czyna nie ma szczę­ścia w miło­ści.

– Pamię­tasz poetę?

– A jakże – odparła matka. – Jak mogła­bym zapo­mnieć ten nie­dzielny lunch, gdy w obec­no­ści waszego ojca wyre­cy­to­wał sonet o sek­sie.

Obie wybuch­nęły śmie­chem. Ale zaraz spo­waż­niały, bo prze­cież nie powinny śmiać się z Car­men. Tylko co zro­bić, kiedy ta dziew­czyna cza­sami sama się o to prosi?

– Uch – jęk­nęła Sofia.

– Oj – powie­działa matka. – Wiesz, o co cho­dzi…

Sofia myślała teraz inten­syw­nie. W końcu powie­działa:

– Ale jeżeli jesz­cze raz nawali…

– Pora­dzi sobie! – zapew­niła matka, rów­no­cze­śnie krzy­żu­jąc palce.

Rozdział 3

Na razie to tylko taki pomysł, powta­rzała sobie naza­jutrz Sofia. Do niczego się nie zobo­wią­zuje. Niczego nie obie­cuje.

Z dru­giej strony pan McCre­die był ich klien­tem od bar­dzo dawna, jesz­cze zanim Sofia dołą­czyła do kan­ce­la­rii. Jeśli Car­men się spraw­dzi w roli eks­pe­dientki, być może w ten spo­sób uda mu się odsu­nąć w cza­sie naj­gor­sze, przy­naj­mniej dopóki nie znaj­dzie kupca. Przy oka­zji mama się ucie­szy. A może nawet Car­men doceni jej gest i prze­sta­nie być taką marudą.

To byłaby jedna z nie­wielu dobrych wia­do­mo­ści, jakie miała do prze­ka­za­nia tego dnia.

Więk­szość osób odwie­dza­ją­cych gabi­net Sofii roz­pro­mie­niała się na widok jej brzu­cha, a przy­naj­mniej win­szo­wała nowego potomka albo z grzecz­no­ści dopy­ty­wała, jak znosi ciążę. Do grupy tej nie zali­czał się klient, któ­rego przyj­mo­wała tego ranka, pan McCre­die. Sofia odnio­sła wra­że­nie, że fakt, iż jest w ciąży, wpra­wia go w wiel­kie zakło­po­ta­nie. Męż­czy­zna kon­se­kwent­nie uni­kał spo­glą­da­nia na jej brzuch.

W reak­cji na jego zacho­wa­nie Sofia uśmie­chała się czę­ściej niż zwy­kle i sta­rała się robić dobrą minę do złej gry. Pan McCre­die był eks­cen­try­kiem, a w kon­tek­ście nowiny, jaką miała mu do prze­ka­za­nia, przyj­mo­wa­nie wylew­nych gra­tu­la­cji pew­nie i tak nie było naj­lep­szym pomy­słem.

– No więc? – Męż­czy­zna wyda­wał się pode­ner­wo­wany, co chwilę zer­kał na swój bar­dzo stary, bar­dzo duży zega­rek. Nie cier­piał tych spo­tkań. Sofia zresztą też za nimi nie prze­pa­dała.

– Panie McCre­die, zro­bi­łam, o co pan pro­sił. Ale powoli zbli­żamy się do ściany. Uwa­żam, że powi­nien pan poroz­ma­wiać ze swoim księ­go­wym. Nie zostało już prak­tycz­nie nic do sprze­da­nia.

Okropne. Rodowa for­tuna, wyro­bione nazwi­sko, wielka posia­dłość w szkoc­kim regio­nie High­lands, która na prze­strzeni lat przy­no­siła pokaźny dochód.

Szko­puł w tym, że pan McCre­die nie był zain­te­re­so­wany jej doglą­da­niem; pozwo­lił, by z wolna popa­dała w ruinę, aż w końcu wielka rezy­den­cja zaczęła się sypać. Nie miał rodziny ani rodzeń­stwa, nikogo, kto mógłby się nią zająć. Oprócz niej posia­dał miesz­ka­nie w Edyn­burgu oraz księ­ga­renkę, która nie przy­no­siła prak­tycz­nie żad­nego zysku. Męż­czy­zna zmu­szony był powoli wyprze­da­wać po kawałku odzie­dzi­czoną zie­mię w High­lands, trwo­niąc swój kapi­tał, żeby w ogóle mieć z czego żyć.

W końcu dom także został sprze­dany, tyle że pie­nią­dze w nie­ma­łym stop­niu zostały pożarte przez poda­tek od zysków kapi­ta­ło­wych i poda­tek grun­towy. Sofii przy­pa­dła w udziale nie­wdzięczna rola poin­for­mo­wa­nia klienta, że prze­pu­ścił całą odzie­dzi­czoną for­tunę – nie na sku­tek zami­ło­wa­nia do hazardu, ożenku czy wystaw­nego stylu życia, lecz po pro­stu przez nie­do­pa­trze­nie.

Ale McCre­die powie­dział wtedy coś zaska­ku­ją­cego:

– To nic. Zależy mi tylko na księ­garni.

– Aha – odparła Sofia. – No tak. Księ­gar­nia. Oba­wiam się, że na tym fron­cie też nie mam dobrych wie­ści.

Męż­czy­zna wyda­wał się poru­szony. Wie­dza Sofii na temat jego inte­re­sów ogra­ni­czała się do tego, że pro­wa­dził starą księ­gar­nię w zabyt­ko­wej czę­ści mia­sta. Aha, no i jesz­cze wie­działa, że inte­res przy­no­sił zero docho­dów.

– Nie­długo wzro­śnie czynsz – oświad­czyła. – Czy sły­szał pan już o tym?

Pan McCre­die wzru­szył ramio­nami. Sofia zda­wała sobie sprawę, że śle­dze­nie bie­żą­cej kore­spon­den­cji nie było naj­moc­niej­szą stroną leci­wego klienta.

– Pań­ski sklep nie… nie zara­bia na sie­bie.

Po raz pierw­szy na jego twa­rzy dostrze­gła praw­dziwą tro­skę.

– Nie pro­wa­dzę go dla zysku. W ofer­cie mam stare, rzad­kie wyda­nia. Bar­dzo wyjąt­kowe tomy. U mnie raczej nie znaj­dzie pani nowej książki Iana Fle­minga.

Sofia pomy­ślała, że od wyda­nia ostat­niej książki Fle­minga upły­nęło już sporo czasu. Ale zacho­wała tę reflek­sję dla sie­bie.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

– Two­rzę kolek­cję. Jestem w posia­da­niu naj­bar­dziej wni­kli­wych roz­praw archi­tek­to­nicz­nych doty­czą­cych naszego mia­sta, jakie tylko ist­nieją.

– Wiem. Cho­dzi mi o to, że jeżeli sklep nie jest w sta­nie na sie­bie zaro­bić, nie wiem, jak można będzie go utrzy­mać.

– Ale prze­cież to… Pro­wa­dzę go od tak dawna. Nie­które księ­gar­nie przy Vic­to­ria Street liczą sobie dwie­ście lat.

Sofia ski­nęła głową.

– Popy­ta­łam tu i ówdzie. Może pan sprze­dać sklep jako dzia­ła­jące przed­się­bior­stwo.

Męż­czy­zna zamru­gał.

– Ojej. Ale ja naprawdę nie chcę.

Sofia się skrzy­wiła.

– Cho­dzi mi o to, że może pan sprze­dać sklep jedy­nie jako dzia­ła­jące przed­się­bior­stwo. Jeśli inte­res nie zacznie przy­no­sić dochodu, i tak pan go straci, nie wycią­ga­jąc z niego żad­nych pie­nię­dzy.

Star­szy męż­czy­zna zamru­gał powoli.

– A od stycz­nia wzra­sta czynsz – dodała.

– Nie rozu­miem, co pani suge­ruje.

Nie rozu­miał, ponie­waż nie raczył na bie­żąco zapo­zna­wać się z tre­ścią listów, jakie słała mu kan­ce­la­ria Sofii, ale oczy­wi­ście nie mogła mu zwró­cić na to uwagi. To nie jej wina, że pan McCre­die dowia­dy­wał się o tym na ostat­nią chwilę. A trzeba zazna­czyć, że zosta­wia­nie cze­goś na ostat­nią chwilę było według Sofii nie­do­pusz­czalne.

– Musi pan wyka­zać realne zyski – powie­działa. – Naj­le­piej, żeby stało się to w ciągu naj­bliż­szych dwóch mie­sięcy. Wli­czam w to okres przed­świą­teczny. I przed pod­wyżką czyn­szu. Jeżeli się to panu uda, zapewne znaj­dzie się kupiec na pań­ską księ­gar­nię. Jeśli zaś inte­res na­dal będzie gene­ro­wał straty… cóż, straci pan wszystko.

Tym razem, gdy uniósł na nią spoj­rze­nie, jego oczy lśniły od łez.

Sofia wes­tchnęła. Słowo honoru, wszech­świat był w zmo­wie z jej cho­lerną matką.

– Do… do świąt Bożego Naro­dze­nia? Mam wyka­zać zyski do Gwiazdki?

– Wydaje mi się, że znam kogoś, kto mógłby panu pomóc.

Rozdział 4

W Edyn­burgu, dokąd­kol­wiek byś szedł, zawsze jest pod górkę. Wydaje się, że to fizycz­nie nie­moż­liwe, ale naprawdę tak jest.

I być może w żad­nym zakątku mia­sta zasada ta nie spraw­dza się lepiej niż w oko­licy dworca Waver­ley. Jest on zbu­do­wany na dnie osu­szo­nego jeziora, w miej­scu dość oso­bli­wym, bo w samym sercu mia­sta – a więc tam, gdzie mądrzej zarzą­dzane mia­sta mają rzeki i mosty.

Było pochmurne chłodne popo­łu­dnie. Dwo­rzec, spo­wity ponurą sza­ro­ścią, wypeł­niały dźwięki gwizd­ków. W pocze­kalni uno­siła się woń kawy. I to wła­śnie tam poja­wiła się nie­duża postać z ple­ca­kiem. Była wyraź­nie poiry­to­wana, szła z wojow­ni­czo zadar­tym nosem.

„Nie ma sensu zama­wiać tak­sówki. Miesz­kamy rzut bere­tem od dworca”, napi­sała Sofia. Ale jak się oka­zało, odle­głość do poko­na­nia znacz­nie się wydłuża, kiedy trzeba stale wspi­nać się pod górę, w dodatku z wie­jącą w twarz wichurą.

Na scho­dach wio­dą­cych z dworca do mia­sta sza­lał wiatr. Kiedy Car­men sta­nęła w końcu u ich szczytu, Edyn­burg wyrósł wokół niej na podo­bień­stwo gór, ale prak­tycz­nie tego nie widziała, ponie­waż przed sobą miała tysiące tury­stów cią­gną­cych za sobą olbrzy­mie walizy. Wcze­śniej, rzecz jasna, bywała tutaj na wyciecz­kach szkol­nych i słyn­nym festi­walu teatral­nym, ale nie znała za dobrze mia­sta. Teraz brnęła przed sie­bie z pochy­loną głową, żeby choć tro­chę chro­nić się przed wia­trem, i pierw­szą rze­czą, jaką ujrzała po opusz­cze­niu hali dworca, był wielki bar pod chmurką. Usy­tu­owany na wprost sta­cji, kusił przy­gry­wa­jącą na żywo kapelą i migo­czą­cymi lamp­kami.

Dalej, jak okiem się­gnąć, w sza­rówce zmierz­chu roz­ło­żyło się zimowe wesołe mia­steczko. Znaj­do­wały się tam sto­iska z kieł­ba­skami, grza­nym winem, gorącą cze­ko­ladą i sznap­sem. Ewi­dent­nie tutejsi han­dlowcy lubili wcze­śnie zaczy­nać.

Wszę­dzie roiło się od ludzi: małych dzieci w świe­cą­cych buci­kach, które roz­glą­dały się wkoło, wytrzesz­cza­jąc oczy; roze­śmia­nych i popy­cha­ją­cych się nasto­lat­ków; dziew­cząt w koszul­kach na ramiącz­kach i krót­kich spód­nicz­kach, naj­wi­docz­niej nic sobie nie­ro­bią­cych z pogody. Ale Car­men na nikogo nie zwra­cała uwagi, zapa­trzona w mapę na tele­fo­nie. W pew­nym momen­cie usły­szała wście­kłe dzwo­nie­nie. Unio­sła wzrok i ze zdu­mie­niem ujrzała nad­jeż­dża­jący tram­waj.

To oni mają tu tram­waje? Coś takiego – pomy­ślała, odska­ku­jąc do tyłu.

Nagle we wspo­mnie­niach powró­cił do niej roz­cza­ro­wany wyraz twa­rzy rodzi­ców, gdy matka, niby mimo­cho­dem i siląc się na miły ton, napo­mknęła, że kan­ce­la­ria sio­stry zaj­muje się biz­ne­so­wymi spra­wami pew­nego wła­ści­ciela sklepu, który szuka na jakiś czas kogoś do pomocy.

– Kaza­li­ście Sofii poszu­kać mi pracy? – upew­niła się zroz­pa­czona Car­men.

Sama by sobie pora­dziła. Jasne, ostat­nio sporo czasu pochła­niały jej inter­net, Net­flix i lek­tura kolej­nych tomów Ani z Zie­lo­nego Wzgó­rza. No ale robiła to wszystko z tro­ski o sie­bie, bo prze­cież opła­ki­wała utratę pracy i wcze­śniej­szego życia. Niby co w tym złego?

– A więc to znowu Sofia wie naj­le­piej, tak?

Rodzice spoj­rzeli po sobie.

– Po pro­stu chce ci pomóc – ode­zwała się spo­koj­nie matka.

– Popi­suje się, ot co. A co, jeśli ta robota mi się nie spodoba?

Car­men zda­wała sobie sprawę, że zacho­wuje się nie­zno­śnie. Prze­sia­dy­wała całymi dniami w domu, pozwa­la­jąc, by matka prała jej ciu­chy i przy­rzą­dzała posiłki. Teraz nawet ojciec – jej łagodny jak bara­nek ojciec, który prak­tycz­nie ni­gdy nie kar­cił swo­ich córek – ode­rwał wzrok od krzy­żówki i uniósł brwi.

Głos zaczął jej się łamać.

– Cho­dzi mi o to… Wie­cie, że to dla mnie bar­dzo trudny okres.

Apli­ko­wała już w tyle miejsc. Ale ponie­waż nie ukoń­czyła stu­diów ani kur­sów, nikt nie był nią zain­te­re­so­wany. Jedyne, na co mogła liczyć, to posada tan­cerki w klu­bie dla panów albo kuriera. Zasta­na­wiała się, na któ­rej z nich oka­za­łaby się bar­dziej bez­na­dziejna. Na razie nie wie­działa.

Teraz cze­kała, aż rodzice zaczną się nad nią lito­wać, jak to mieli w zwy­czaju: powie­dzą, że to fak­tycz­nie taki trudny czas, że zamknię­cie sklepu nie nastą­piło z jej winy, że tro­chę czasu na otrzą­śnię­cie się z szoku dobrze jej zrobi.

Ale oni mil­czeli. Ojciec wbił wzrok w pod­łogę. Matka miała znę­kaną minę, ale też nie otwo­rzyła ust.

– Uwa­ża­cie, że jestem roz­pusz­czo­nym bacho­rem – powie­działa Car­men, zała­mana.

– Nie, kocha­nie – odparła matka. – Po pro­stu… chcemy, żebyś sta­nęła na nogi i…

– Waszym zda­niem mar­nuję sobie życie.

– Życia nie da się zmar­no­wać – ode­zwał się ojciec. Ale w maleń­kiej czy­stej kuchni zabrzmiało to jak pusty fra­zes.

Będę miła. Będę wdzięczna – powta­rzała w myślach Car­men, gdy w końcu dowle­kła się do wła­ści­wej ulicy.

Rodzice co prawda prze­sy­łali jej zdję­cia domu sio­stry, ale Car­men ni­gdy im się nie przy­glą­dała. Dla­tego teraz zało­żyła, że będzie duży, ele­gancki i kre­tyń­ski. Pod wska­zany adres szła z takim wła­śnie nasta­wie­niem, ale ani przez chwilę nie podej­rze­wała, że dom okaże się rów­nież zachwy­ca­jący. I to tak bar­dzo, że aż coś zakłuło ją w sercu.

Rozdział 5

Kiedy Sofia otwie­rała drzwi, czuła nie­po­kój i tremę.

Prze­cież to absurd, powta­rzała sobie.

To tylko jej rodzona sio­stra. Kto wie, może wresz­cie znajdą wspólny język i zbliżą się do sie­bie. Cza­sami sio­stry dobrze się ze sobą doga­dują, takie rze­czy się zda­rzają! Żało­wała, że Fede­rico jest w Hong­kongu, a nie tutaj, z nią. Jej mąż miał spo­sób na Car­men – dro­czył się z nią, a ta poka­zy­wała przy nim swoją rado­śniej­szą twarz. I kon­se­kwent­nie uni­kał poru­sza­nia z nią draż­li­wych tema­tów – tego, jak wypa­dała w porów­na­niu ze swoją sio­strą, i faktu, że jest wiecz­nie spłu­kana. Car­men przy­naj­mniej będzie tym razem szczu­plej­sza od sio­stry, dobre i to. Sofia zawsze pil­no­wała diety i ćwi­czyła, nato­miast Car­men zaja­dała się pizzą i jesz­cze miała czel­ność narze­kać że jej sio­stra jest szczę­ściarą.

Matka, choć skry­cie pod­eks­cy­to­wana, zarze­kała się, że nie będzie się wtrą­cać mię­dzy nie ani przy­jeż­dżać z wizytą. Na szali naprawdę leżało jej wła­sne zdro­wie psy­chiczne: nie wytrzy­my­wała tych tele­fo­nów co pięć minut z narze­ka­niem jed­nej sio­stry na drugą. Ow­szem, będzie jej bra­ko­wać kon­taktu z wnucz­kami – które uwiel­biała roz­piesz­czać – ale tłu­ma­czyła sobie, że może w tej nowej sytu­acji Car­men naresz­cie zain­te­re­suje się wła­sną rodziną.

Bar­dzo na to liczyła.

Jak wiele innych matek, Irene wciąż nie pogo­dziła się z myślą, że jej wła­sne dzieci doro­sły. Na­dal widziała w nich małe dziew­czynki, które tylko poprze­bie­rały się w nie swoje sukienki (albo, jak w przy­padku Car­men, dżinsy z dziu­rami w nogaw­kach). Pamię­tała sytu­ację, gdy Sofia sta­rała się namó­wić sio­strę, żeby się na pięć minut uspo­ko­iła. Wyje­chali wtedy na waka­cje do Ayr i stali w kolejce po lody. Długa kolejka do budki ofe­ru­ją­cej lody wło­skie posu­wała się w śli­ma­czym tem­pie. Car­men widziała, jak kolejni klienci odcho­dzą, pała­szu­jąc zimne sma­ko­łyki, a jej fru­stra­cja nara­stała. W końcu coś w niej pękło, wpa­dła w szał i wytrą­ciła prze­cho­dzą­cemu dziecku rożek z ręki. W jed­nej chwili roz­pę­tało się istne pan­de­mo­nium. Irene kupiła poszko­do­wa­nemu dziecku nowego loda, ale wtedy pozaz­dro­ścił mu jego brat. Irene poin­for­mo­wała Car­men, że w ramach kary za swoje zacho­wa­nie nie dosta­nie deseru. Sofia przez chwilę z namy­słem przy­glą­dała się swo­jemu lodowi, po czym poczę­sto­wała sio­strę, pozwa­la­jąc jej tylko na „jed­nego liza… Mamu­siu, ona zjada mi całego loda. Całego!”. No i tak się skoń­czyło ich wspólne wyj­ście.

No ale to nie zmie­nia faktu, że są sio­strami. A sio­stry koniec koń­ców zawsze wycho­dzą zwy­cię­sko z opa­łów, prawda? Irene widziała, z jaką łatwo­ścią Sofii przy­cho­dzi nauka w szkole, pod­czas gdy dla młod­szej z sióstr czy­ta­nie zawsze było mor­dęgą. I kra­jało jej się serce. Kiedy Car­men poszła do szkoły, było już jasne, że ni­gdy nie dogoni swo­jej zdol­nej sio­stry. Dzie­ląca je róż­nica stale się pogłę­biała, Irene momen­tami wręcz miała wra­że­nie, że Car­men robi to celowo.

– Nie dzwoń – pora­dził Rod, jej mąż, jak zwy­kle traf­nie odga­du­jąc jej myśli. – Daj im czas, w końcu znajdą wspólny język.

Irene unio­sła ręce, żeby zade­mon­stro­wać, że wcale nie trzyma w nich tele­fonu.

– W porządku.

Tak więc gdy teraz Sofia otwie­rała sio­strze drzwi, rzu­ciła:

– Cześć! – Na usta przy­wo­łała naj­więk­szy uśmiech, na jaki umiała się zdo­być. Car­men przez chwilę nie była w sta­nie wydo­być z sie­bie głosu.

– Rety – wydu­kała w końcu. – O mój Boże. Ten dom jest nie­sa­mo­wity.

Uśmiech na ustach Sofii stał się bar­dziej natu­ralny. Lubiła, kiedy innym ludziom dom podo­bał się tak jak jej.

– Wejdź. Jest straszna zim­nica – zachę­ciła.

– Ale ja chcę tylko… On jest zupeł­nie jak z bajki. Boże. Chyba miesz­ka­jąc tutaj, jesteś cały czas szczę­śliwa, co?

Pyta­nie zadane zostało smęt­nym tonem, ale Car­men pytała cał­kiem serio. Jej sio­stra miesz­kała w baśnio­wym domku, który w nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób prze­niósł się do real­nego świata. Nie było jej nawet stać na zazdrość – ten dom był zbyt piękny i nie­do­stępny. Rów­nie dobrze mogłaby być zazdro­sna o Amal Clo­oney.

– No wchodź wresz­cie – pona­gliła z uśmie­chem Sofia.

W ele­ganc­kim holu stała szafa na odzież i buty. Ścią­ga­jąc kurtkę, Car­men roz­glą­dała się nie­śmiało. Po wyło­żo­nej lśnią­cym par­kie­tem pod­ło­dze prze­cho­dziło się do otwar­tej kuchni. Prze­szklona tylna ściana była prze­suwna i pro­wa­dziła pro­sto do małego ogródka na pla­nie kwa­dratu, z bramką do gry w piłkę nożną. Na lewo znaj­do­wał się uro­czy nie­duży salon; domi­no­wały w nim modne odcie­nie czerni i sza­ro­ści. Całe wnę­trze dosłow­nie zapie­rało dech w piersi. Car­men nagle stała się świa­doma swo­ich ciu­chów: mar­nej jako­ści kurtki i pobru­dzo­nych bło­tem dżin­sów. Miała wra­że­nie, że kala to miej­sce samą swoją obec­no­ścią.

– Zro­bi­ła­byś mi her­baty? – spy­tała, licząc po cichu, że star­sza sio­stra powie coś w rodzaju: „Raz się żyje, napijmy się wina”. Tylko że Sofia była prze­cież w ciąży. Ale nuda.

Boso ruszyła za gospo­dy­nią w kie­runku olbrzy­miej kuchni. W pew­nym momen­cie Sofia przy­sta­nęła i odwró­ciła się do niej, uno­sząc brwi.

Car­men, nie wie­dząc, o co cho­dzi, rozej­rzała się. I wtedy jej uwagę przy­kuły piękne schody, o meta­lo­wych, zwień­czo­nych drew­nem porę­czach. U ich szczytu stało dziecko w zie­lo­nej aksa­mit­nej sukience. Miało twarz swo­jej matki, wyra­ża­jącą taką samą deter­mi­na­cję. Dziew­czynka była ład­niutka i schludna, lśniące włosy spły­wały jej na ramiona. Spo­sób, w jaki stała, zdra­dzał, że cha­dza już na lek­cje baletu. Spo­glą­dała odważ­nie na gościa.

– O, cześć… – wydu­siła z sie­bie Car­men. – Pho­ebe?

– Pippa. Pho­ebe jest na górze, w pokoju. Mamu­siu, chyba powinna tu przyjść, prawda? Zacho­wuje się nie­grzecz­nie.

Sofia przy­tak­nęła mil­cząco. W tym samym momen­cie tuż obok Pippy smyr­gnął mały papie­rowy samo­lot.

– CZEŚĆ!

– Jack – tu przy­naj­mniej Car­men nie miała pro­blemu, bo Jack był jedy­nym chłop­cem z rodzeń­stwa.

Miał około ośmiu lat, krót­kie ster­czące na wszyst­kie strony włosy, okrą­głą rado­sną buźkę i piegi.

– Cze­śćjak­się­masz? – wyrzu­cił z sie­bie chło­piec w tem­pie kara­binu maszy­no­wego. Z piłką pod pachą popę­dził do ogrodu na tyłach, żeby pograć, zanim zrobi się ciemno.

– PHO­EBE! – wrza­snęła star­sza z dziew­czy­nek wyso­kim piskli­wym gło­sem.

Car­men na­dal nie była pewna, jak wła­ści­wie powinna się zacho­wać, kiedy Pippa scho­dziła na dół, mie­rząc ją wzro­kiem od stóp do głów.

– Nie było cię na mojej pierw­szej komu­nii – oznaj­miła oskar­ży­ciel­skim tonem sio­strze­nica. – W listo­pa­dzie. Sio­stra tatu­sia przy­słała mi tę sukienkę.

– Ach tak.

– Pippa, kocha­nie, nie…

– Po pro­stu mówię. A tak w ogóle to cho­dzę do szó­stej klasy. Lubię taniec i konie. Ale nie cier­pię k-popu, więc nie dawaj mi w pre­zen­cie żad­nych gadże­tów zwią­za­nych z k-popem.

– No dobra – wybą­kała Car­men.

– PHO­EBE!

– Nie wydzie­raj się, pro­szę – upo­mniała córkę Sofia. Zwra­ca­jąc się do sio­stry, spy­tała: – Chcia­łaś her­baty, tak?

– Ja zapa­rzę – zaofe­ro­wała się Car­men. Sofia była w zaawan­so­wa­nej ciąży, poza tym matka stale jej przy­po­mi­nała, że skoro nie będzie dorzu­cać się do czyn­szu pod­czas pobytu u sio­stry, ma jej poma­gać. Na razie obie czuły się tro­chę skrę­po­wane w swoim towa­rzy­stwie.

– Nie, nie, ja to zro­bię. Ty w tym cza­sie możesz poga­wę­dzić z dzie­cia­kami – zapro­po­no­wała Sofia, nale­wa­jąc wody do czaj­nika.

Car­men pomy­ślała, że ten czaj­nik wygląda na bar­dzo kosz­towny. A tak w ogóle to gdzie kupuje się takie bar­dzo kosz­towne czaj­niki?

Pippa usia­dła.

– Mój ulu­biony pro­gram tele­wi­zyjny to Just Add Magic. Ale rzadko oglą­damy tele­wi­zję, bo Sky­lar mówi, że to źle robi oczom i duszy.

– Sky­lar?

– Opie­kunka – wyja­śniła Pippa, jed­no­cze­śnie ze swoją matką. – Pomaga nam.

– A gdzie ona teraz jest? – zain­te­re­so­wała się Car­men.

– Jest stu­dentką, teraz ma zaję­cia. Poznasz ją… PHO­EBE!

Od strony scho­dów dobiegł tupot. Wszy­scy spoj­rzeli w tam­tym kie­runku.

Pho­ebe była kolejną wer­sją Sofii, ale w wyda­niu znacz­nie mniej gla­mour. Na gło­wie miała straszny bała­gan. Była pulchna, skóra na jej twa­rzy świe­ciła, a wysu­nięta do przodu dolna warga nada­wała jej wygląd wiecz­nie nabur­mu­szo­nej.

– Spa­łaś, kocha­nie? – spy­tała Sofia.

– Nie – odburk­nęła dziew­czynka.

– To twoja cio­cia, Car­men.

Pho­ebe przyj­rzała się bez żad­nej sym­pa­tii ciotce.

– Wiem, że nie przy­syła nam pre­zen­tów na uro­dziny – wtrą­ciła się Pippa. – Ale i tak musisz być dla niej miła. Bycie miłym popłaca!

Car­men się skrzy­wiła. Pho­ebe na­dal przy­pa­try­wała się jej kry­tycz­nie, a reak­cję dziew­czynki na widok ciotki raczej trudno było nazwać entu­zja­styczną.

– Masz coś dla nas? – spy­tała w końcu.

Car­men nie pomy­ślała o tym, żeby przy­nieść ze sobą pre­zenty dla malu­chów. Doko­nała teraz bły­ska­wicz­nego prze­glądu zawar­to­ści swo­jego ple­caka i przy­po­mniała sobie o paczce chip­sów. Zamie­rzała schru­pać je z Sofią przy winie, ale to było, zanim zorien­to­wała się, że sio­stra nie może pić alko­holu. O Boże.

– PHO­EBE! – zawo­łała znów Pippa. – Zacho­wu­jesz się nie­grzecz­nie. To było nie­grzeczne, prawda, mamu­siu?

Sofia mach­nęła ręką. Car­men pomy­ślała, że mogłaby się poczuć dotknięta reak­cją sio­stry.

– To było nie­grzeczne – upie­rała się Pippa.

– Zamknij się! – naka­zała Pho­ebe.

Wtedy Car­men poczuła coś dziw­nego: współ­czuła temu dziecku, a rów­no­cze­śnie budziło w niej ono pewną nie­chęć.

– Zobaczmy, co my tu mamy – powie­działa, otwie­ra­jąc ple­cak.

Kiedy obu­dziła się dziś spóź­niona, po pro­stu powrzu­cała do ple­caka ciu­chy, żeby zdą­żyć na pociąg. Teraz jego zawar­tość dosłow­nie wystrze­liła ze środka, zasy­pu­jąc nie­mal całą kuch­nię, two­rząc naj­więk­szą wyspę nie­po­rządku w całym domu.

– O rany – ode­zwała się Pippa.

W końcu, nie bez spo­rego wysiłku, Car­men zna­la­zła paczkę chip­sów.

– Pro­szę bar­dzo – powie­działa, rzu­ca­jąc ją w stronę dzie­cia­ków. – Podzie­li­cie się?

W tym samym momen­cie, niczym na dźwięk gwizd­nię­cia, które tylko on był w sta­nie usły­szeć, do kuchni wpa­ro­wał Jack.

– CHIPSY!

– Idź stąd – rzu­ciła do niego Pho­ebe, roz­ry­wa­jąc opa­ko­wa­nie. – To dla mnie!

– Nie­prawda, mamy się nimi PODZIE­LIĆ – przy­po­mniała Pippa. Sta­rała się co prawda nie patrzyć na chipsy, ale ręce same jej się wycią­gały do paczki w nadziei, że upo­luje naj­więk­sze dla sie­bie.

– Ale JA SPY­TA­ŁAM PIERW­SZA!

– One są BEZ DODAT­KÓW, fuj! – zawo­łał wielce roz­cza­ro­wany Jack, roz­sie­wa­jąc na wszyst­kie strony okru­chy.

Nagle Sofia wypro­sto­wała się na krze­śle.

– Zaraz będzie kola­cja! – upo­mniała dzieci. – Nie może­cie teraz jeść chip­sów!

Dzie­ciaki z peł­nymi ustami popa­trzyły na nią znad paczki.

– Ale prze­cież CIO­CIA przy­szła.

– A w ogóle jaka kola­cja? Cho­dzi ci o naszą her­batę? – zain­te­re­so­wała się Car­men.

Sofia zdą­żyła tylko zmarsz­czyć brwi, bo w tym samym momen­cie drzwi wej­ściowe otwo­rzyły się i w holu zja­wiła się jedna z naj­świe­tlist­szych postaci, jakie Car­men widziała w życiu.

Sky­lar, bo to zapewne była ona, miała dłu­gie blond włosy, gładką skórę, ciało joginki i błę­kitne oczy. Weszła do kuchni i przez chwilę wodziła wzro­kiem po roz­wle­czo­nej po pod­ło­dze zawar­to­ści ple­caka i dzie­cia­kach wal­czą­cych o chipsy. Sądząc po jej minie, nie była pewna, czy przy­pad­kiem nie pomy­liła adre­sów.

Sofia zro­biła się nieco spięta.

– Cześć, Sky­lar! – rzu­ciła lek­kim tonem. – Poznaj moją sio­strę, Car­men.

Wtedy dziew­czyna zro­biła coś, co wpra­wiło Car­men w osłu­pie­nie: gestem unie­sio­nego palca naka­zała Sofii – wzię­tej praw­niczce – żeby przez chwilę była cicho.

– Dzień dobry, dzieci? – Miała spe­cy­ficzny spo­sób mówie­nia: pod koniec zda­nia uży­wała wyż­szej into­na­cji, przez co brzmiało ono jak pyta­nie.

Dzie­ciaki momen­tal­nie prze­stały się sprze­czać o chipsy, a Pippa odsu­nęła się na bok.

– Nama­ste, Sky­lar – powie­działa szybko.

– Nama­ste – wymam­ro­tała pozo­stała dwójka. Ani Pho­ebe, ani Jack nie wypusz­czali na razie paczki z rąk.

Na ustach Sky­lar zja­wił się pro­mienny uśmiech.

– Witaj! – powie­działa, zwra­ca­jąc się do Car­men.

– No hej.

Uroda tej kobiety oddzia­ły­wała z wręcz magne­tyczną mocą.

– Skoro mamy razem pra­co­wać, ustalmy parę rze­czy? – Znów ta pyta­jąca maniera. – Sofia nie pozwala dzie­cia­kom na prze­ką­ski? Ani śmie­ciowe jedze­nie? Tym bar­dziej przed samym posił­kiem? To im szko­dzi, i to bar­dzo?

– Nic o tym nie wiem, żeby­śmy miały razem pra­co­wać? – zdzi­wiła się Car­men. Kiedy wypo­wie­działa to zda­nie, zorien­to­wała się, że sama nie­świa­do­mie prze­jęła spo­sób wysła­wia­nia się Sky­lar: teraz i ona na końcu zda­nia użyła wzno­szą­cej into­na­cji.

Sofia burk­nęła coś w odpo­wie­dzi i udała, że całą jej uwagę pochła­nia czaj­ni­czek do her­baty.

Car­men nie dawała za wygraną.

– Mamy? – spy­tała, odwra­ca­jąc się do sio­stry.

– Tak sobie myśla­łam… Parę wie­czo­rów w tygo­dniu Sky­lar ma zaję­cia na uni­wer­sy­te­cie… No i zasta­na­wia­łam się, czy mogła­byś… Oczy­wi­ście nie musisz, ale może zaję­ła­byś się… goto­wa­niem i kła­dze­niem dzieci spać?

Dzie­ciaki popa­trzyły z powąt­pie­wa­niem na ciotkę Car­men. Sądząc po ich minach, też nie były prze­ko­nane do tego pomy­słu.

– Ale prze­cież będę pra­co­wać!

– Mogła­byś z łaski swo­jej zabrać z pod­łogi ple­cak? – spy­tała Sky­lar. – Chcę wynieść nada­jące się do recy­klingu śmieci? Trzeba rato­wać pla­netę? Wiesz, że paczki po chip­sach nie pod­dają się recy­klin­gowi?

Car­men popeł­niła błąd, nie zamy­ka­jąc ple­caka. Kiedy teraz przy­klę­kła, żeby go pod­nieść, ze środka wypa­dła kosme­tyczka i majtki.

– MAJTKI! – zawo­łał rado­śnie Jack, wybu­cha­jąc śmie­chem.

Pho­ebe też się śmiała, za to Pippa uło­żyła usta w dzió­bek i przy­glą­dała się tej sce­nie z naganą. Mina Sofii suge­ro­wała, że jest abso­lut­nie prze­ra­żona tym, co się obec­nie dzieje w jej wystrza­ło­wej kuchni rodem z reklamy Mar­tina Moore’a. Czer­wona ze wstydu Car­men jesz­cze raz uklę­kła i pró­bo­wała wci­snąć wszystko z powro­tem do ple­caka, który – oczy­wi­ście – nie chciał się teraz zapiąć. Udało się dopiero, gdy wyjęła kosme­tyczkę – która była brudna i Car­men mogłaby przy­siąc, że kątem oka zauwa­żyła, jak Sky­lar na jej widok bez­gło­śnie poru­sza ustami – i parę swe­trów, po czym przy­trzy­mała je pod pachą i usia­dła na ple­caku. Wszyst­kim tym wyczy­nom z sze­roko roz­dzia­wio­nymi buziami przy­pa­try­wało się troje dzieci, całych w okrusz­kach po chip­sach.

– Pokażę ci twój pokój – ode­zwała się Sofia, wsta­jąc z pew­nym wysił­kiem z krze­sła. – Albo lepiej opro­wa­dzę cię po całym domu.

– To ja przy­rzą­dzę kuskus? – zaofe­ro­wała się Sky­lar. Zwra­ca­jąc się do dzieci, dodała: – Mam nadzieję, że nie stra­ci­li­ście ape­tytu?

Na pię­trze znaj­do­wał się olbrzymi salon, sypial­nia z gar­de­robą i łazienką, a także prze­piękny pokój dla gości. Jesz­cze wyżej, na pod­da­szu, były śliczne pokoje Pippy, Phe­obe i Jacka, pełne mary­nar­skich obraz­ków, bożo­na­ro­dze­nio­wych lam­pek i ozdób. Pod­czas opro­wa­dza­nia Car­men uśmie­chała się dość sztywno. Jak się oka­zało, w domu były też dru­gie schody, tyle że w prze­ci­wień­stwie do tych, po któ­rych zeszły dzieci, pro­wa­dziły na dół. Kiedy obej­rzały już pod­da­sze, Sofia, lekko skrę­po­wana, zapro­wa­dziła sio­strę do piw­nicy.

– Pomy­śla­łam… – zaczęła rado­snym tonem, który Car­men znała z dzie­ciń­stwa. Sofia uży­wała go, gdy miała do prze­ka­za­nia jakąś fatalną nowinę, jak choćby to, że zamiast szóstki dostała w szkole szóstkę z minu­sem albo że Car­men nie może zatrzy­mać kota, któ­rego przy­gar­nęła z ulicy, ponie­waż należy do kogoś innego. – …że mogła­byś sypiać tutaj. Mia­ła­byś tu osobną łazienkę, więc nie musia­ła­byś dzie­lić tej z dzie­cia­kami. Poza tym jest osobne wej­ście, mogła­byś przy­cho­dzić i wycho­dzić, kiedy przyj­dzie ci na to ochota.

Ewi­dent­nie bar­dzo się sta­rała, żeby zabrzmiało to zachę­ca­jąco. W efek­cie jed­nak Car­men zaczęła podej­rze­wać, że z poko­jami na dole coś musi być nie tak. Kiedy minęły raj­ską, świe­tli­stą kuch­nię na par­te­rze i zeszły scho­dami w dół, oka­zało się, że te obawy są słuszne.

Car­men ujrzała przed sobą trzy maleń­kie klitki, naj­wi­docz­niej nie­gdyś wyko­rzy­sty­wane przez służbę. W łazience nato­miast nie było wanny, a jedy­nie kabina prysz­ni­cowa.

Z tyłu znaj­do­wało się pomiesz­cze­nie gospo­dar­cze, wypeł­nione rupie­ciami, które zwy­czajni zja­da­cze chleba muszą trzy­mać w swo­ich domach – były tu deski do pra­so­wa­nia, pralki, kalo­sze, zimowe płasz­cze.

Nic dziw­nego, że na górze dom wygląda tak schlud­nie, skoro tyle rze­czy tra­fiło na dół, pomy­ślała z nie­chę­cią Car­men.

– Będziesz miesz­kać obok Sky­lar. Dzięki temu łatwiej znaj­dzie­cie wspólny język!

– Jako pomoc domowa – dopo­wie­działa Car­men.

Sofia wes­tchnęła z rezy­gna­cją. Robiła, co mogła, ale sio­strze zawsze było mało.

– Posłu­chaj – zaczęła. – To tylko kilka wie­czo­rów. Cho­dzi o to, żebyś tro­chę mi pomo­gła. Cza­sami muszę dłu­żej zostać w pracy. No i ogar­nę­ła­byś dzieci w nie­które dni rano.

– A co, jeśli ja też będę zosta­wać dłu­żej w pracy? – zaopo­no­wała Car­men. – A tak w ogóle to co to za robota? Mama wspo­mniała, że w han­dlu.

Nie była to prawda, zresztą Car­men i tak nie słu­chała. Sofia celowo nie wta­jem­ni­czyła matki w opła­kany stan finan­sowy księ­garni. Wolała nie ryzy­ko­wać, że spło­szy sio­strę, a ta stwier­dzi, że nie przy­je­dzie.

– W księ­garni – odparła Sofia. – Pro­wa­dzi ją jeden z moich klien­tów. Nazywa się McCre­die. Przyda mu się tro­chę pomocy w okre­sie przed­świą­tecz­nym.

– W porządku. Mogę się tym zająć.

– Lubisz czy­tać, prawda?

Sofia ni­gdy nie była takim molem książ­ko­wym jak jej młod­sza sio­stra. Ow­szem, przy­kła­dała się do nauki i wtedy zaglą­dała do ksią­żek. Obec­nie jed­nak inte­re­so­wały ją głów­nie cza­so­pi­sma wnę­trzar­skie. Za to Car­men zawsze szła za gło­sem serca i się­gała po lek­tury poru­sza­jące tematy, które ją w danym momen­cie inte­re­so­wały. Nie stro­niła od ksią­żek popu­lar­no­nau­ko­wych o kosmo­sie, roz­praw histo­rycz­nych czy roman­sów, prze­ska­ku­jąc z jed­nej na drugą niczym przy­sia­da­jący na kwia­tach kapry­śny motyl.

Car­men wzru­szyła ramio­nami.

– No widzisz – powie­działa Sofia.

– Dobra – ode­zwała się Car­men. – Co stu­diuje Sky­lar?

– Chyba jakiś kie­ru­nek arty­styczny. Nie jestem pewna.

– Wydaje się bar­dzo… zor­ga­ni­zo­wana.

Sofia nie była teraz w nastroju, by oma­wiać burz­liwe przy­gody, jakie mieli z poprzed­nicz­kami Sky­lar. Kobiety, które przyj­mo­wali do pracy w ramach wymiany kul­tu­ro­wej, potra­fiły przy­kła­dowo całymi dniami zale­wać się łzami z powodu tęsk­noty za domem, opróż­niać im lodówkę, palić papie­rosy w swo­ich poko­jach, flir­to­wać z Fede­rico, a nawet kraść.

– Jest super – oświad­czyła. – Tylko się z nią nie pokłóć. Bar­dzo jej potrze­buję.

W pierw­szej chwili Car­men chciała w nie­wy­bredny spo­sób przy­po­mnieć sio­strze, że nie ze wszyst­kimi wkra­cza na wojenną ścieżkę. Uświa­do­miła sobie jed­nak, że to nie do końca prawda, i w porę ugry­zła się w język.

– W porządku – powie­działa. – Będę grzeczna.

– Nie musisz być grzeczna – odparła z uśmie­chem sio­stra. Zabrzmiało to tak jak wtedy, gdy były małe i Car­men znowu coś prze­skro­bała. – Wystar­czy, że będziesz uda­wać przed doro­słymi.

Taki układ dobrze wró­żył. Matka, kiedy Sofia do niej zadzwo­niła, była usa­tys­fak­cjo­no­wana. Wszystko było dobrze… dopóki nie posy­pało się w nie­spełna dwa­dzie­ścia cztery godziny.

Rozdział 6

Cóż, pomy­ślała Car­men, gdy obu­dziła się następ­nego dnia rano i rozej­rzała wkoło. Pokój, w któ­rym leżała, robił raczej oso­bliwe wra­że­nie. Był cichy i obdra­pany.

Kola­cja poprzed­niego wie­czoru upły­nęła w dość cięż­kiej atmos­fe­rze; Pho­ebe oświad­czyła wprost, że nie ma ochoty na kuskus, za co wszy­scy po cichu winą obar­czyli Car­men, która wszak spro­wo­ko­wała incy­dent z chip­sami. W pew­nym momen­cie Sofia popro­siła Pippę, żeby zagrała na fago­cie. Dziew­czynka speł­niła prośbę matki. Grała gło­śno i bez żad­nego polotu. Kiedy Sofia zapro­po­no­wała, żeby Pho­ebe zaśpie­wała, ta odnio­sła się do jej pomy­słu z rów­nie nie­wiel­kim entu­zja­zmem co do jedze­nia kuskusu. Jack w tym cza­sie bez prze­rwy kopał nogę kosz­tow­nego stołu kuchen­nego firmy Sha­ker. Car­men posta­no­wiła poło­żyć się wcze­śniej, zanim narobi jesz­cze więk­szych pro­ble­mów.

A teraz cze­kał ją pierw­szy dzień w nowej pracy. O rany.

Kto wie, może nawet jej się spodoba? Oczami wyobraźni już widziała tę uro­kliwą księ­ga­renkę. Klienci wpa­dają do niej, żeby prze­glą­dać książki. Jest w niej cicho, a do tego Car­men będzie mogła całymi dniami sie­dzieć zaszyta w kącie pomiesz­cze­nia i popi­ja­jąc her­batę, tonąć w lek­tu­rze. I tylko cza­sami będzie się od niej odry­wać, kiedy ktoś będzie potrze­bo­wał jej pomocy.

Będzie cał­kiem faj­nie, prawda? Miło. Od czasu do czasu pew­nie będzie musiała też coś odku­rzyć. Ale to nic w porów­na­niu z pracą w dziale pasman­te­ryj­nym domu han­dlo­wego, gdzie czło­wiek nara­żony jest na kon­takt ze zner­wi­co­wa­nymi pan­nami mło­dymi i nie­koń­czące się dys­ku­sje, jakie koronki będą paso­wać do sukni ślub­nej. Książki to łatwi­zna. Poza tym pan McCre­die junior, jak nazwała go Sofia, podobno był męż­czy­zną „sym­pa­tycz­nym, acz­kol­wiek tro­chę skry­tym”. Brzmiało to cał­kiem zachę­ca­jąco. W każ­dym razie nie mógł być gor­szy od pani Marsh. Car­men chciała pod­py­tać sio­strę, w jakim dokład­nie wieku jest wła­ści­ciel księ­garni. Wolała jed­nak nie ryzy­ko­wać, że Sofia znowu przy­bie­rze ten kokie­te­ryjny wyraz twa­rzy, który poja­wiał się u niej, gdy zaczy­nała się eks­cy­to­wać życiem miło­snym młod­szej sio­stry i gdy chwa­liła chło­pa­ków, z któ­rymi spo­ty­kała się Car­men, mimo że było jasne, iż face­tów ustę­pu­ją­cych Fede­rico pod wzglę­dem fry­zury, manier, posady czy ubioru trak­to­wała jak zwy­kłych wywło­ków. Nie poma­gało, że Car­men fak­tycz­nie od czasu do czasu zda­rzało się z takimi kana­liami rand­ko­wać. Ale w końcu co w tym dziw­nego – wszak na świe­cie ich nie bra­ko­wało. O tym, że prę­dzej czy póź­niej kimś takim się zain­te­re­suje, prze­są­dzał pro­sty rachu­nek praw­do­po­do­bień­stwa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki