Świąteczne dzwonki - Sarah Morgan - ebook

Świąteczne dzwonki ebook

Sarah Morgan

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pracoholiczka Kayla Green, specjalistka od marketingu, chce mieć święta jak najszybciej za sobą. Chętnie jedzie do tonącego w śniegu ośrodka Snow Crystal, by zacząć pracę z nowym klientem. Właściciel, Jackson O’Neil,  zamierza rozsławić Snow Crystal na cały kraj. Kayla jest ekspertem w swojej dziedzinie, ale w towarzystwie Jacksona trudno jej zachować profesjonalizm.   Przebiegające między nimi iskry mogą zasilić prądem lampki na wszystkich bożonarodzeniowych choinkach w stanie Vermont.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 437

Oceny
4,3 (116 ocen)
66
28
16
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Empaga

Nie oderwiesz się od lektury

słodka
00
Agaaau

Nie oderwiesz się od lektury

Super :) Świetna historia na zimowy wieczór.
00
magdala36

Dobrze spędzony czas

Kayla, specjalistka od marketingu, to prawdziwa korpozołza, pnie się po szczeblach kariery, nie ma życia prywatnego i nie rozumie swoich współpracowników, którzy od czasu do czasu by chcieli trochę luzu. Tuż przed Bożym Narodzeniem jedzie do klienta. Jej zadaniem jest uczynienie z podupadającego ośrodka hotelowo-turystyczne, ekskluzywnego, dochodowego biznesu. Tylko klient nie jest podobny do tych, z którymi wcześniej pracowała. To rodzina, nie do końca przychylnie przyjmująca jej propozycje. Dziewczyna musi zostać w ośrodku by lepiej poznać swoich klientów. Tak się składa, że tam spędzi święta, zupełnie inaczej niż zwykle. Bo zwykle była sama, zjadała coś podgrzanego w mikrofali i zajmowała przyniesioną do domu pracą. Jeszcze jako dziecko nauczyła się być niewidzialna, nie przeszkadzać. Gdy została wysłana do szkoły z internatem to najchętniej nie wracała do domu w tym czasie. Tymczasem wpadła w środek przygotowań do świąt a potem trafiła na rodzinną imprezę na której każdy gość był w...
01

Popularność




Sarah Moragan

Świąteczne dzwonki

Tłumaczenie:

Mojej rodzinie, z miłością

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kayla Green nastawiła swoją ulubioną listę piosenek jak najgłośniej, żeby nie dochodziły jej zza zamkniętych drzwi odgłosy kolęd.

Czy tylko ona jedna tak nienawidzi tej pory roku?

Czy w całej firmie nie ma nikogo, kto podzielałby jej uczucia?

Nikogo, komu święta Bożego Narodzenia nie niosą obietnicy szczęścia i radości?

Czy nikt prócz niej nie zdaje sobie sprawy, że jemioła to roślina trująca?

Niechętnym wzrokiem śledziła białe płatki śniegu padające leniwie za przeszklonymi ścianami obszernego, narożnego gabinetu. Najwyraźniej czekało ją niechciane Boże Narodzenie w śniegu.

W dole, ulicami Manhattanu, przewalały się tłumy turystów podziwiających świąteczne atrakcje nowojorskiej metropolii. Przed Rockefeller Center migotała gigantyczna choinka, a w oddali pobłyskiwała w zimowym świetle szarosrebrzysta wstęga rzeki Hudson.

Kayla odwróciła się plecami do padającego śniegu, bożonarodzeniowej choinki i drapaczy chmur i skoncentrowała uwagę na monitorze komputera.

Chwilę później otworzyły się drzwi i do gabinetu wkroczył Tony z działu Rozrywki i Sportu, trzymający w rękach dwa kieliszki szampana.

Kayla wyjęła słuchawki z uszu.

− Kto włączył te cholerne kolędy?

− Nie lubisz kolęd? − Tony miał koszulę rozpiętą pod szyją, a jego błyszczące oczy wskazywały, że nie był to jego pierwszy kieliszek szampana. − Dlatego zamknęłaś się w swoim gabinecie?

− Potrzebuję spokoju, więc byłabym wdzięczna, gdybyś wychodząc, zamknął za sobą drzwi.

− Daj spokój, Kayla. Całe biuro świętuje nadzwyczaj udany rok. Picie na umór, wyśpiewywanie na cały głos i flirtowanie z kolegami to przecież angielski zwyczaj.

− Kto ci tak powiedział?

− Oglądałem „Dziennik Bridget Jones”.

− Aha. − Dochodząca z korytarza muzyka przyprawiała Kaylę o pulsowanie w skroniach. Zawsze tak się czuła o tej porze roku. Płynący z głębi trzewi paniczny strach i dławiące oddech skurcze serca miały ją dręczyć do 26 grudnia. − Masz jakąś konkretną sprawę? Bo jeżeli nie, to pozwól mi wrócić do pracy.

− Trwa biurowe przyjęcie. Nie możesz dzisiaj pracować do późnej nocy.

Kayla była wręcz odwrotnego zdania.

− Widziałeś „Opowieść wigilijną”? Albo czytałeś książkę?

Jeden z kieliszków szampana wylądował przed jej nosem na biurku.

− Domyślam się, że nie pretendujesz do roli Małego Tima z opowieści Dickensa, więc chyba musisz być Scrooge'em albo jedną ze zjaw.

− Owszem, jestem Scrooge'em, chociaż nie noszę jego koszmarnego szlafroka. − Ignorując obecność kieliszka, Kayla wyjrzała na korytarz. − Melinda jest z wami?

− Kiedy ostatni raz ją widziałem, uwodziła szefa działu Egzotycznych Podróży, który rozgląda się za tobą przez cały wieczór, żeby ci osobiście podziękować za to, jak bardzo się przyczyniłaś do powodzenia firmy w tym roku. Odkąd objęłaś stanowisko, podwoiła się liczba zamówień. Nie mówiąc już o tym, że dzięki tobie jego podobizna ukazała się na okładce magazynu „Time”. − Tony z uśmiechem podniósł kieliszek. − Zanim pojawiłaś się w Nowym Jorku, to ja byłem nadzieją firmy. Brett wprowadzał mnie w tajniki jej prowadzenia. Miałem zostać najmłodszym wiceprezesem w jej historii.

W głowie Kayli rozdzwoniły się alarmowe dzwonki.

− Tony…

− Teraz pewnie tobie przypadnie ten zaszczyt.

− Nadal jesteś wielką nadzieją firmy. Pracujemy w osobnych działach. Czy moglibyśmy odłożyć tę rozmowę do jutra? − Kayla sięgnęła po kolejny raport do teczki, w której najchętniej by się ukryła sama na ostatnie dni grudnia. − Jestem naprawdę bardzo zajęta.

− Zbyt zajęta na to, by podbudować moje ego?

Kayla popatrzyła na kieliszek szampana.

− Jestem zdania, że każdy powinien się sam troszczyć o własne ego.

Tony lekko się zaśmiał.

− W innych ustach mógłbym to potraktować jak osobisty przytyk. Ale ty nie masz czasu ani głowy na krytykowanie kolegów. Tak samo jak nie masz czasu na przyjęcia, wspólne kolacje albo drinki po pracy przed powrotem do domu. Na nic z wyjątkiem pracy. Dla Kayli Green, zastępczyni wiceprezesa działu Turystyki i Hoteli, liczy się tylko następne zadanie. Pewnie o tym nie wiesz, ale ludzie w biurze zakładają się, czy sypiasz ze swoim telefonem.

− Oczywiście, że tak. A ty nie?

− Nie. Wyobraź sobie, że czasami sypiam z ludzką istotą. Z żywą, gorącą kobietą. Zapominam o pracy i oddaję się przez całą noc rozkoszom seksu. − Czując na sobie jego jednoznaczne spojrzenie, Kayla pożałowała, że nie zamknęła się w gabinecie na klucz.

− Tony…

− Pewnie zrobię z siebie piramidalnego idiotę, ale…

− Przestań, Tony. − Bojąc się, że może potrzebować obu rąk, odłożyła wyjęte z teczki papiery. − Wracaj na przyjęcie.

− Jesteś najseksowniejszą kobietą, jaką znam.

Niech to szlag!

− Tony…

− Przyznaję, że na początku, kiedy po przyjeździe z Londynu wylądowałaś od razu na obecnym stanowisku, nie darzyłem cię sympatią, ale kolegów oczarowały twoje angielskie maniery, a Bretta uwiodłaś niezawodnym wyczuciem biznesu. − Tony pochylił się nad nią. − Ja też uległem twemu czarowi.

− Ile zdążyłeś wypić? − spytała Kayla, spoglądając na jego kieliszek.

− Obserwowałem cię parę dni temu podczas prezentacji w sali konferencyjnej. Byłaś nieustannie w ruchu.

− Lepiej mi się myśli, kiedy chodzę.

− No właśnie, kiedy się przechadzałaś w tej swojej podkreślającej tyłeczek, obcisłej spódnicy i pantoflach na niebotycznych obcasach ukazujących kilometry nóg, przez cały czas tylko jedna myśl przychodziła mi do głowy: „Kayla Green to najbystrzejsza babka w firmie, a do tego ma wspaniałe nogi…

− Tony…

− …i zdumiewająco zielone oczy, których spojrzenie powala mężczyznę z odległości tysiąca kroków.

Kayla mierzyła go przez chwilę mocnym spojrzeniem, po czym rozłożyła ręce.

− Nic z tego. Nie działa. Nadal stoisz i żyjesz. Coś ci się pokręciło. A teraz wracaj na przyjęcie.

− Chodźmy stąd, Kayla. Do mnie. Mam wielkie, wspaniałe łóżko.

− Tony… − Starała się przybrać najwłaściwszy ton głosu. Stanowczy, całkowicie obojętny, czysto profesjonalny. − Doceniam twoją odwagę, że tak szczerze wyrażasz, co do mnie czujesz, i chcę być wobec ciebie równie uczciwa. − No, może nie całkiem, ale prawie. − Otóż niezależnie od tego, że nigdy, przenigdy, nie wdałabym się w całkiem nieprofesjonalną, czysto osobistą relację z kolegą z pracy, w dziedzinie stosunków międzyludzkich jestem po prostu do niczego.

− Niemożliwe, ty wszystko potrafisz. Słyszałem niedawno, jak Brett zapewniał klienta, że jesteś najlepsza z najlepszych. − W głosie Tony'ego brzmiała nuta goryczy.

− Ach, więc o to chodzi? O to, kto jest lepszy? Bo jeśli mam być szczera, nie sądzę, aby Brett, udzielając ci wskazówek, na czym polega kierowanie ludźmi, nie przypuszczał, że weźmiesz je do siebie.

− Proszę tylko o jedną noc szalonego seksu, Kayla. Jutro nie istnieje.

Kayla marzyła, aby jutro nastąpiło możliwie jak najszybciej.

− Dobranoc, Tony.

− Mógłbym sprawić, żebyś zapomniała o swoich e-mailach.

− Jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie sprawił, bym zapomniała o swoich e-mailach. − Uświadomienie sobie tej przygnębiającej prawdy bynajmniej nie poprawiło jej humoru. − Upiłeś się, Tony, a jak rano wytrzeźwiejesz, będzie ci wstyd tego, co nagadałeś.

Tony usiadł na stosie leżących na jej biurku rachunków.

− Kiedyś uważałem się za świetnego pracownika. Dopóki nie poznałem Kayli Green, genialnej specjalistki od reklamy, która nigdy się nie myli.

Kayla wyszarpnęła przygniecione rachunki.

− Kopnę cię w tyłek, jeżeli natychmiast nie zabierzesz go z mego biurka.

− W tyłek. Myślałem, że Anglicy wolą używać słowa dupa.

− Wszystko jedno, zabieraj swój tyłek albo dupę z moich rachunków. I wynoś się do domu, zanim palniesz jakąś głupotę wobec kogoś naprawdę ważnego. − Była już gotowa uciec się do rękoczynów, ale na szczęście do gabinetu weszła jej asystentka Stacy.

− A, tu jesteś, Tony − powiedziała, spoglądając znacząco na jego pusty kieliszek. − Brett cię szuka. Ma nowy biznes na tapecie. Mówi, że to coś w sam raz dla ciebie.

− Doprawdy? W takim razie… − Tony zabrał z biurka Kayli jej nietknięty kieliszek i ruszył do drzwi. − W takim razie, nic nie może stanąć biznesowi na drodze. Zwłaszcza rozkosze życia.

Stacy odprowadziła go zdumionym wzrokiem.

− Co w niego wstąpiło?

− Dwie butelki szampana, oto co. − Kayla wpatrzyła się tępym wzrokiem w monitor komputera. − Czy Brett rzeczywiście go szuka?

− Nie, ale wyglądałaś, jakbyś zamierzała strzelić go w mordę, a nie chciałam, żebyś wylądowała na święta w areszcie za użycie fizycznej przemocy. Podobno jedzenie w pudle jest koszmarne.

− Jesteś nieoceniona, Stacy. Zasłużyłaś na sowitą premię.

− Już mi jedną przyznałaś. Popatrz, jaką bluzkę sobie za nią sprawiłam. − Stacy okręciła się jak baletnica i na nowej bluzce roziskrzyły się cekiny. − Jak ci się podoba?

− Fantastyczna. Tylko nie zbliżaj się w niej do Tony'ego.

− Mnie on się podoba. − Stacy zarumieniła się. − Przepraszam, za dużo gadam.

− Uważasz, że jest sexy? − Kayla popatrzyła na drzwi, za którymi przed chwilą zniknął Tony, zastanawiając się, co jest z nią nie tak. − Poważnie?

− Wszystkie dziewczyny tak uważają. Oczywiście z wyjątkiem ciebie, bo za dużo pracujesz i na nic innego nie zwracasz uwagi. Dlaczego nie chcesz się przyłączyć do zabawy?

− Bo wszyscy mówią wyłącznie o świętach. A ja świetnie się nadaję do rozmów o pracy, ale na temat dzieci, babć, psów i kotów nie mam absolutnie nic do powiedzenia.

− A właśnie, à propos pracy, to szykuje się nowy poważny biznes. Facet ma się zjawić jutro i przedstawić szczegóły. Brett chce, żebyś wzięła udział w spotkaniu.

Kayla wyprostowała się, zadowolona ze zmiany tematu.

− Jak on się nazywa?

− Jackson O'Neil.

− Jackson O'Neil. − Kayla przez chwilę szukała w pamięci. − Dyrektor generalny Snowdrift Leisure. Prowadzą kilka luksusowych hoteli dla miłośników sportów zimowych. Głównie w Europie. W Zermatt, Klosters, Chamonix. Mają imponujące wyniki. Cieszą się wielkim powodzeniem. Czego od nas oczekują?

Stacy patrzyła na nią z podziwem.

− Skąd ty to wszystko wiesz?

− To są sprawy, którymi się zajmuję, kiedy inni oddają się towarzyskim rozrywkom. − Wpisała „Jackson O'Neil” do komputera. − Chcą skorzystać z naszych usług? Mogłabym ich skontaktować z naszym londyńskim biurem.

− To nie europejski biznes. I nie chodzi o Snowdrift Leisure. Półtora roku temu O'Neil wycofał się z kierowania firmą i wrócił do Stanów, żeby się zająć rodzinnym przedsiębiorstwem.

− Co ty powiesz? Jak mi to mogło umknąć? − Kayla przyjrzała się zdjęciom na monitorze. Jackson O'Neil musiał być ze dwadzieścia lat młodszy, niż sobie wyobrażała. I zamiast typowego dla korporacyjnych bossów wizerunku, zdjęcie ukazywało mężczyznę szusującego w dół niemal pionowego stoku. − To z Photoshopu?

Zaglądająca jej przez ramię Stacy cmoknęła z uznaniem.

− Ale ciacho! Dam głowę, że pije martini z wódką, wstrząśnięte, nie zmieszane. Nie, to autentyczne zdjęcie. Wszyscy trzej bracia O'Neil są zawołanymi narciarzami. Tyler O'Neil należał do reprezentacyjnej ekipy narciarskiej Stanów Zjednoczonych, dopóki nie nabawił się kontuzji nogi. Ale i tak każdy z nich gotów jest w każdej chwili rzucić się w dół najbardziej stromego zbocza.

− W takim razie chyba nie powinnam wspominać, że na szczycie Empire State Building dostaję zawrotu głowy. − Kayla wyłączyła komputer. − Ale Snowdrift Leisure to znakomicie prowadzona firma, która szybko się rozwija. Dlaczego przestała go interesować?

− Ze względu na rodzinę. Jego rodzina prowadzi w Vermoncie ośrodek turystyczny o nazwie Snow Crystal.

Rodzina. Siła, która niszczy wszystko na swojej drodze.

− Nigdy o niej nie słyszałam.

− Pewnie dlatego chce się zwrócić do nas o pomoc.

− Skoro zdecydował się na prowadzenie rodzinnego przedsiębiorstwa, to dlaczego od razu go nie przejął, tylko założył własne? − Znowu włączyła wyszukiwarkę i otworzyła obrazy dla Snow Crystal. Duży hotel w alpejskim stylu plus rozrzucone po lesie chaty z bali. Zdjęcie uśmiechniętej pary na tylnym siedzeniu konnych sani. Ślizgające się na łyżwach po jeziorze rozradowane rodziny. Powróciła szybko do fotografii drewnianych chat. − Pewnie lubi wyzwania.

− Na pewno sam ci wszystko wyjaśni podczas spotkania. Prosił specjalnie o ciebie. Wie, że postawiłaś na nogi Adventure Travel.

Wpatrującą się w drewniane chaty Kaylę zadziwiła emanująca z nich atmosfera ciszy i spokoju.

− Myślisz, że chce zamówić pełną kampanię reklamową?

− Brett uważa, że jeśli podczas jutrzejszego spotkania odpowiednio O'Neilowi zaimponujesz, to mamy kampanię w kieszeni.

− W takim razie zabieramy się do roboty.

− Na pewno potrafisz mu zaimponować. − Stacy zawahała się. − Czy jeździłaś kiedyś na nartach?

− Właściwie nie. To znaczy nigdy nie przypięłam nart, ale tydzień temu poślizgnęłam się na śniegu przed Bloomingdales i poczułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Jazda na nartach musi wywoływać podobne wrażenia.

Stacy parsknęła śmiechem.

− Kiedy byłam mała, rodzice zabrali mnie zimą do Vermontu. Jedyne, co zapamiętałam, to lód. Nawet drzewa były oblodzone.

− To dobrze się składa, bo uwielbiam lód.

− Naprawdę?

− Słowo daję. Najbardziej lubię pokruszony w margericie albo jako wyrzeźbiona w kształt łabędzia ozdoba bufetu, co nie znaczy, że jak będzie trzeba, nie potrafię po nim chodzić. Dam sobie radę, Stacy. Mam zorganizować kampanię reklamową, a nie spędzać u nich zimowe wakacje. Czy po to, by wypromować African Safari, musiałam obłaskawić słonia? − Kayla poczuła znajomy przypływ energii na myśl o nowym zadaniu. Świadomość, że ma ważny powód, aby pogrążyć się w pracy, znacznie złagodziła lęk przed znienawidzonymi świętami Bożego Narodzenia. Praca pozwoli jej przetrwać niemiły okres, nie budząc niczyich podejrzeń.

− Bądź aniołem i wyszukaj mi wszystko, co się da, na temat Snow Crystal i rodziny O'Neil, zwłaszcza Jacksona. Chciałabym wiedzieć, dlaczego zrezygnował z kierowania świetnie funkcjonującą firmą i wrócił do domu, aby się zająć nikomu nieznanym rodzinnym przedsiębiorstwem.

− Dostaniesz wszystko jutro z samego rana − odparła niezawodna Stacy, robiąc odpowiednią notatkę w swoim kalendarzu. − Może jednak powinnaś trochę odpuścić, Kayla. Nie zapominaj, że mamy przed sobą święta.

− Dobrze o nich pamiętam.

Od piętnastu lat na próżno stara się zapomnieć o ich istnieniu.

Chodząc ulicami o tej porze roku, patrzy zawsze pod nogi, żeby nie spoglądać na świątecznie udekorowane wystawy, nie widzieć migoczących lampek i świeczek. Ale to nic nie daje.

Stacy uporządkowała rozrzucone rachunki.

− Może jednak wybrałabyś się z kolegami na spotkanie z Mikołajem?

Kayla poczuła się, jakby ktoś tępym narzędziem przepiłowywał jej żołądek.

Otworzyła szufladę, wyjęła fiolkę i połknęła dwie tabletki na niestrawność, zastanawiając się, czy zapadłaby w śpiączkę do końca świąt, gdyby wzięła wszystkie. – Niestety, nie mogę, ale dziękuję za zaproszenie.

− Będzie choinka, elfy…

− Współczuję.

− Dlaczego? Ja uwielbiam święta − zdziwiła się Stacy. − A ty nie?

− Przepadam za nimi. Jest mi strasznie przykro, że nie mogę się do was przyłączyć. Chciałam powiedzieć, że współczuję sobie, nie wam. − Zmusiła się do uśmiechu. − Pomyśl o mnie, kiedy będziesz się zadawać z elfami.

− Moim zdaniem powinnaś pójść na spotkanie ze Świętym Mikołajem. I wręczyć mu prośbę o prezenty. Drogi Święty Mikołaju, spraw, abym otrzymała zamówienie na kampanię reklamową Snow Crystal wraz z dużym budżetem, a do tego Jacksona O'Neila w adamowym stroju. Ten ostatni może być bez świątecznego opakowania.

Jedyne, o czym Kayla marzyła na Gwiazdkę, to aby mieć święta jak najszybciej za sobą.

Ogarnęły ją nagle bolesne wspomnienia, poderwała się i podeszła do okna. Ale i tam wszystko przypominało o Bożym Narodzeniu, więc wróciła za biurko, przyrzekając sobie, że za rok wybierze się o tej porze na wycieczkę po Antarktyce. Dla amatorów obserwowania wielorybów. Wieloryby chyba nie obchodzą świąt.

Zadzwonił telefon i Kayla odetchnęła z ulgą.

Służbista Stacy zrobiła ruch, żeby podnieść słuchawkę, lecz Kayla ją powstrzymała.

− Sama odbiorę. Spodziewam się telefonu od dyrektora generalnego Extreme Explore. Byłoby lepiej, gdyby nie został ogłuszony dobiegającą z korytarza kakofonią świątecznych dzwonków, więc bądź tak dobra i wracaj na przyjęcie, a wychodząc, nie zapomnij zamknąć za sobą drzwi. A gdyby kto o mnie pytał, powiedz, że mnie nie widziałaś. Dziękuję, Stacy.

Po wyjściu asystentki Kayla z jękiem chwyciła się za głowę. „Och, te cholerne, nieszczęsne, koszmarne święta! Oby minęły jak najszybciej, bo w przeciwnym razie nie wystarczy całego pokruszonego lodu ze stanu Vermont, żeby ochłodzić drinki, którymi upiję się na umór”. Wreszcie wyprostowała się, wzięła głęboki oddech i, odgarnąwszy włosy, podniosła słuchawkę.

− Olivier? − W obawie, by tonem głosu nie zdradzić rozpaczliwego stanu ducha, nałożyła na twarz sztuczny uśmiech. − Tu Kayla. Miło cię słyszeć. Jak wasze sprawy? Przestudiowałam wasze plany na rok przyszły. Jestem pod wrażeniem.

Tak, to jest to, czym mogę się zajmować, pomyślała.

Do diabła ze świętami Bożego Narodzenia! Do diabła ze Świętym Mikołajem! Do diabła ze wspomnieniami!

Tylko praca.

Jeżeli nie będzie się rozglądać, jeśli się skoncentruje wyłącznie na sprawie Jacksona O'Neila, wkrótce będzie po wszystkim.

− Co to za idiotyczne pomysły? − Osiemdziesięcioletni Walter O'Neil huknął pięścią w stół z siłą, jakiej mógłby mu pozazdrościć niejeden czterdziestolatek. Tymczasem jego siedzący nieopodal wnuk Jackson z trudem opanowywał nerwy i powściągał język.

Każda ich rozmowa wyglądała podobnie.

W każdym sporze powracał ten sam wątek.

To dlatego Jackson zrezygnował pierwotnie z pracy w rodzinnej firmie. Wyjechał, ponieważ miał poczucie, że jest kompletnie ubezwłasnowolniony. On, który stworzył praktycznie z niczego wielką, świetnie prosperującą firmę, tłumaczył się teraz jak nastolatek, który podczas weekendów służy w rodzinnym sklepiku za pomocnika.

− To się nazywa PR, dziadku.

− A dla mnie to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Nie podoba mi się taki sposób działania. Twojemu ojcu też by się nie spodobał.

To był celny, bolesny cios. Jackson wymienił szybkie spojrzenia z bratem, ale nim zdążyli zareagować, rozległ się huk. Babka patrzyła bezradnie na szczątki rozbitego talerza.

Mały piesek z piskiem schował się pod stołem.

Jackson zerwał się z krzesła, ale matka była szybsza.

− Nie martw się, Alice, nic się nie stało. I tak nie lubiłam tego talerza. Zaraz go sprzątnę.

− Normalnie nie jestem taka niezdarna.

− Musiało cię zmęczyć to poranne pieczenie. − Popatrzyła z urazą na teścia, który odpowiedział jej pozbawionym skruchy, wyzywającym spojrzeniem.

− Co chciałaś powiedzieć? Że nie powinienem wspominać o Michaelu? Mamy udawać, że nic się stało? Zamieść pamięć o nim pod dywan?

Jackson nie wiedział, co jest gorsze − upokorzenie malujące się na twarzy tak zazwyczaj energicznej babki, czy ból w oczach matki.

− Potrzebuję pomocy przy lukrowaniu piernikowych mikołajów − pojednawczym tonem odezwała się nawykła do łagodzenia napięć matka, ignorując wściekłe spojrzenie teścia. Po paru chwilach przed nią i Alice pojawiła się na stole taca pełna świeżo upieczonych pierników oraz miseczki z różnokolorowym lukrem.

Siedzący na końcu stołu Tyler zniecierpliwił się.

− Spodziewałem się rodzinnego spotkania, a nie awantury.

− Jakiej awantury? − zaniepokoiła się Alice. − Doszło do awantury?

− Ależ nie, mamo − uspokoiła ją Elizabeth. − Po prostu każdy mówi, co myśli.

− Rodzina powinna trzymać się razem.

− Tak, Alice, trzymamy się razem. Dlatego jest tak głośno.

− Chętnie uwolnię was od swojej obecności. − Taylor wstał od stołu, ale Jackson przygwoździł go wzrokiem.

− Siadaj. Jeszcze nie skończyliśmy.

− Ja mam dosyć. − Nieznoszący przymusu Taylor rzucił bratu wyzywające spojrzenie, lecz na widok jego zaciętej miny z powrotem opadł na krzesło. − Przypomnij mi, dlaczego wróciłem do domu.

− Bo masz córkę − burknął Walter. − I obowiązki. W życiu mężczyzny przychodzi moment, w którym musi sobie uświadomić, że nie wystarczy szaleć na nartach i uganiać się za kobietami.

− Sam mnie nauczyłeś szaleć na nartach. To po tobie odziedziczyłem smykałkę do nart i ty mnie uczyłeś, jak się nimi posługiwać.

Jackson zadał sobie w duchu pytanie, jakim cudem ma kierować przedsiębiorstwem z „personelem”, którego rodzinne obciążenia zapełniłyby luk bagażowy niejednego samolotu.

− Nie odbiegajmy od tematu. − Ton jego głosu przyciągnął ogólną uwagę. − Ty, Tyler, będziesz pomagał Brennie przy organizacji zimowych rozrywek. − Z tego też mogły wyniknąć kolejne komplikacje. Jackson czuł, że Brenna nie była zachwycona powrotem Tylera do pracy w Snow Crystal. I chyba rozumiał dlaczego.

Poczekał, aż matka postawi na stole miseczkę białego lukru i poda nóż teściowej.

Upewniwszy się, że starsza pani ma co robić, Elizabeth zajęła się zbieraniem z podłogi szczątków talerza.

Jackson miał wrażenie, że stąpa boso po jego ostrych odłamkach.

− Na to, by przedsiębiorstwo dobrze funkcjonowało, muszę wprowadzić pewne zmiany.

Dziadek nastroszył się.

− Dotychczas świetnie funkcjonowało, zarówno za moich czasów, jak i za czasów twojego ojca.

Nieprawda. Już miał wygarnąć całą prawdę o fatalnym stanie przedsiębiorstwa, ale zauważył, że ręce matki zaciskają się kurczowo na trzonku miotły. Czy matka zdaje sobie sprawę, jaki bałagan zostawił po sobie ojciec?

Gdyby ojciec powiedział wprost, jak sprawy stoją, myślał Jackson, zamiast ukrywać przed członkami rodziny rozmiary katastrofy, może udałoby się uniknąć obecnych kłótni.

Spojrzał dziadkowi w oczy.

− Teraz ja się nim zajmuję. Po to wróciłem.

− Nikt cię o to nie prosił.

Elizabeth wyprostowała się.

− Ja go o to poprosiłam.

− Nie jest nam potrzebny. − Walter grzmotnął pięścią w stół. − Mógł dalej prowadzić swoją fikuśną firmę i udawać wielkiego szefa. Sam dałbym sobie radę.

− Pamiętaj, Walter, że masz już osiemdziesiąt lat. Najwyższy czas zwolnić, zamiast brać na siebie nowe obowiązki. − Elizabeth zebrała na śmietniczkę resztę skorup. − Powinieneś być wdzięczny za to, że Jackson wrócił do domu.

− Za co mam mu dziękować? Przedsiębiorstwo powinno przynosić zyski, a on tylko wydaje pieniądze.

Jackson wziął głęboki oddech, usiłując opanować narastającą złość.

− To są inwestycje, dziadku.

− Dla mnie to zwykłe wyrzucanie pieniędzy w błoto.

− To moje pieniądze, do jasnej cholery!

− Nie waż się przeklinać w mojej kuchni!

− A tam, do diabła, niby dlaczego? − Tyler siedział napięty, niczym dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Jackson wiedział, że siedzenie w czterech ścianach domu było mu niemal równie nienawistne jak słuchanie cudzych nakazów. Jedyną jego życiową pasją było ściganie się na nartach, a odkąd wypadek położył kres jego sportowej karierze, Tyler często tracił panowanie nad sobą.

− Nie irytuj dziadka, synku. − Matka wrzuciła skorupy do worka. − Zrobię herbatę.

Miał już na czubku języka, że nie potrzebują herbaty, tylko wzajemnej współpracy, lecz przypomniał sobie, że matka zawsze w momentach stresu uciekała się do robienia herbaty. I że od półtora roku żyła w stanie permanentnego stresu.

− Wielkie dzięki, mamo.

− Na to, by móc nadal tu siedzieć, potrzebuję czegoś mocniejszego od herbaty. − Tyler wziął sobie z lodówki następną puszkę piwa, a drugą rzucił bratu.

Jackson schwycił ją w locie jedną ręką. Wiedział, że wbrew pozornej obojętności cała ta sytuacja doskwiera Tylerowi tak samo jak jemu. Wściekała go myśl, że mogliby utracić dorobek rodziny. A upór dziadka wprawiał go w furię.

Ogarnęły go wątpliwości, czy dobrze zrobił, wracając do domu.

Ale widząc niespokojną twarz babki i nerwowe napięcie, z jakim matka koncentrowała się na lukrowaniu piernikowych mikołajów, zdał sobie sprawę, że nie mógł postąpić inaczej.

Mimo niechęci dziadka był im niewątpliwie potrzebny.

Popatrzył na krzątającą się po kuchni matkę, która szukała pociechy w rytualnym zaspokajaniu potrzeb bliskich. Postawiła na środku sosnowego stołu półmisek świeżo upieczonych cynamonowych gwiazdek i zajrzała do piekarnika, w którym piekł się chleb.

Zapach chleba przypomniał Jacksonowi dzieciństwo. Przez całe życie towarzyszył mu obraz przyjaznej kuchni. W obecnej chwili ta sama kuchnia upodobniła się do sali konferencyjnej, a zespół, z którym miał pracować, stanowili nieznośni, przekorni, zdolni doprowadzić człowieka do rozpaczy członkowie ukochanej rodziny. Para osiemdziesięciolatków, wdowa w żałobie, szalony brat i nadpobudliwa psina.

Dodajcie mi skrzydeł!

Kiedy matka postawiła przed nim kubek gorącej herbaty, żal za porzuconą firmą i pracą z doświadczonym zespołem obudził w nim poczucie winy. Tamte czasy zdawały się należeć do odległej przeszłości. W jego życiu zaszła radykalna zmiana. Nie miał pewności, czy na lepsze.

− Nowe inwestycje będą owocować, ale ludzie muszą się o nich dowiedzieć. Dlatego chcę wynająć firmę od PR-u, a jej usługi opłacę z własnej kieszeni. − Zresztą, przy obecnym stanie finansów rodzinnej firmy nie miał innego wyboru. − Jeśli się nie powiedzie, tylko ja na tym stracę.

Dziadek wydał z siebie pogardliwe prychnięcie.

− Jeżeli zamierzasz wyrzucać za okno własne pieniądze, to jesteś jeszcze głupszy, niż myślałem.

− Zwracam się do fachowców.

− Czyli do obcych ludzi − parsknął Walter. − A poza tym, czy przed podjęciem decyzji tyczących rodzinnego interesu nie powinieneś się porozumieć ze swoim drugim bratem?

− Sean nie przyjechał.

− Bo ma dość rozumu na to, by nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Chciałem tylko powiedzieć, że powinien być informowany o tym, co się dzieje.

− Porozmawiam z nim, jak przyjedzie na święta. − Jackson pochylił się nad stołem. − Nasz ośrodek potrzebuje kogoś, kto rozreklamuje jego prawdziwe zalety. Musimy zwiększyć frekwencję. Każde łóżko powinno zarabiać.

− Chcesz pokazać, jaki jesteś ważny? Pozy wielkiego bossa, najnowocześniejsza firma, modne samochody, o to ci zawsze chodziło.

Problem tkwi w zmianach, pomyślał Jackson. Oni nienawidzą nowości.

Trzeba walić prawdę prosto z mostu, to jedyne, co trafia dziadkowi do przekonania.

− Obecny sposób prowadzenia ośrodka musi się skończyć bankructwem.

Babka przewróciła na stół miseczkę z lukrem, matka lekko pobladła, błękitne oczy dziadka zapłonęły.

− Nasza rodzina prowadzi przedsiębiorstwo od czterech pokoleń.

− A ja chcę sprawić, żeby mogła je prowadzić przez następne cztery.

− Wydając majątek na usługi jakiejś nowomodnej nowojorskiej firmy, w której nie wiedzą nawet, gdzie leży Vermont? Co oni mogą wiedzieć o naszym ośrodku?

− Bardzo dużo. Mają osobny wydział, wyspecjalizowany w dziedzinie Podróży i Wypoczynku, a kobieta, która nim kieruje, jest znaną specjalistką w tym biznesie. Nie wiem, czy znasz historię firmy Adventure Travel? − Jackson pochylił się w krześle. − Byli bliscy plajty, kiedy zdecydowali się zatrudnić Kaylę Green. Dzisiaj piszą o nich wszystkie liczące się agencje targetowe.

− Co za koszmarny żargon − mruknął Walter pod nosem. − Kim ona jest? Jakąś czarodziejką?

− Jest specjalistką od PR-u. Najlepszą z najlepszych. Ma takie kontakty w mediach, o jakich inni mogą tylko marzyć.

− Nie ona jedna ma kontakty w mediach − prychnął Walter, dając do zrozumienia, co myśli o znajomościach Kayli Green. − Od dwudziestu lat grywam w bule z naczelnym „Wiadomości ze Snow Crystal”, Maxem Rogersem. Napisze o nas, kiedy tylko poproszę.

„Wiadomości ze Snow Crystal”!

Jackson nie wiedział, czy wybuchnąć śmiechem, czy rozwalić kuchenny stół.

Odebranie dziadkowi szefostwa rodzinnej firmy przypominało próbę wyrwania zdobyczy z paszczy wygłodniałego lwa.

− Prasa lokalna jest oczywiście ważna, ale musimy przede wszystkich zaistnieć w mediach zarówno krajowych, jak i zagranicznych. − O mało nie dodał „i na forach społecznościowych”, lecz uznał, że lepiej dać temu spokój. − PR to nie tylko rozmowy z prasą, a tak w ogóle, to musimy wyjść poza domowe opłotki.

− Większe nie zawsze oznacza lepsze.

− To prawda. Ale mniejszemu łatwiej splajtować. Musimy się rozwijać.

− Mówisz tak, jakbyśmy mieli fabrykę.

− Nie mamy fabryki, tylko biznes, dziadku. Biznes. − Potarł palcami czoło, żeby złagodzić pulsujący ból głowy. Był przyzwyczajony rzucać pomysł i wprowadzać go w życie. Teraz nie było o tym mowy. Miał do czynienia z rodziną, w której każdy kierował się własnymi emocjami.

Uznał, że tylko twarde fakty są w stanie ich przekonać.

− Jeśli chcecie znać aktualny stan rzeczy…

Matka podsunęła mu talerz z piernikowymi mikołajami.

− Spróbuj, jak smakują.

Mając w oczach liczby obrazujące żałosny stan finansów firmy, zobaczył przed sobą talerz pełen uśmiechniętych mikołajów. Zrzedłyby im miny, gdyby wiedziały, jak niepewna jest ich przyszłość.

− Mamo…

− Dasz sobie radę, Jackson. Wiesz, co należy robić. A powiedz mi, Walterze − dodała niedbałym tonem − czy byłeś u lekarza z tym bólem w klatce piersiowej? Bo jeżeli nie, to mogłabym cię dzisiaj podwieźć do gabinetu.

− E tam, po prostu naciągnąłem sobie mięsień przy rąbaniu drewna.

− Niczego mu nie przetłumaczysz. − Alice zatopiła nóż w miseczce z lukrem. − Wciąż Walterowi powtarzam, że musimy trochę przyhamować z seksem, ale on nie chce o tym słyszeć.

− Babciu, na litość boską! − Tyler z zażenowaniem okręcił się na krześle, na co babka podniosła wzrok znad piernikowych mikołajów i popatrzyła na niego z dawnym błyskiem w oczach.

− Nie wyrażaj się, Tyler. Co ci się nie podoba? Myślisz, że seks jest tylko dla młodych? Jeśli wierzyć plotkom, sam go sobie nie żałujesz.

− Owszem, ale nie opowiadam o tym własnej babce. − Tyler podniósł się z krzesła. − Wychodzę. Dosyć mam rodzinności jak na jeden dzień. Idę szaleć na nartach i podrywać kobiety.

Jackson nie zaprotestował. Tyler to nie był jego problem.

Napotkał wzrok matki i wyczytał zawarte w nim przesłanie.

Ostrzegała go, by nie naciskał dłużej na dziadka.

Za Tylerem zamknęły się z trzaskiem drzwi. Babka aż się wzdrygnęła.

− Zawsze był szalony i tak mu zostało.

− Tyler nie jest szalony − zaprotestowała Elizabeth, nalewając mleka do ładnego dzbanuszka w kropki. − On tylko od czasu wypadku nie może znaleźć sobie miejsca w świecie. Ale się ustabilizuje, zwłaszcza teraz, odkąd ma przy sobie Jess.

Matka mogłaby to samo powiedzieć o sobie, pomyślał Jackson. Ona też od śmierci ojca nie może sobie znaleźć miejsca. Nadal nosi w sercu otwartą ranę niczym ptak ciągnący za sobą złamane skrzydło.

Suczka wyczuła zapach jedzenia i wychynęła spod stołu. Kręcąc ogonkiem, popatrzyła z nadzieją na Jacksona.

− Chodź, Kruszyna. − Elizabeth podniosła pieska z podłogi. − Ona nie znosi podniesionych głosów.

Walter odchrząknął.

− Daj jej coś dobrego, lubię patrzeć, jak je. Kiedy do nas trafiła, była z niej sama skóra i kości.

Jackson zamknął oczy. Kiedy je otworzył, siedział nadal w rodzinnej kuchni. Na zebraniu, którego uczestnicy, nie licząc jednego czworonoga, składali się w większości z istot z piernika.

− Mamo…

− Czy mógłbyś w wolnej chwili znieść ze strychu pudełka z zabawkami na choinkę? Ja i Alice musimy je przejrzeć.

Jackson powstrzymał się przed zwróceniem matce uwagi, że od powrotu do Snow Crystal nie miał jednej wolnej chwili. Spędzał całe dnie, głowiąc się nad niespłaconymi pożyczkami i sposobami zapełnienia pustej kasy, układając biznesowe plany i użerając się z niekompetentnym personelem. Bywały dnie, kiedy za cały posiłek musiała mu wystarczyć zjedzona na stojąco kanapka, i wieczory, kiedy rzucał się na łóżko tak, jak stał, w ubraniu.

− Odbiegliśmy od tematu. Jackson, powinieneś pilnować porządku obrad. − Walter poczęstował się herbatnikiem. − No więc, co ta twoja nowojorska specjalistka wie o naszej firmie? Założę się, że w życiu nie widziała jednego klonu, nie mówiąc już o całym lesie.

− Nie po to chcę ją zatrudnić, żeby opukiwała drzewa w lesie, dziadku.

Starszy pan odchrząknął.

− Pewnie nie wie, jak smakuje dobry syrop klonowy. To dzięki niemu poznałem twoją babkę. Kiedy przyszła kupić butelkę naszego syropu. − Walter odgryzł piernikowemu mikołajowi głowę i mrugnął porozumiewawczo do Alice. − Tak się we mnie rozsmakowała, że została na zawsze.

Na widok wymieniających rozkochane spojrzenia dziadków Jackson doszedł do wniosku, że problem nieznajomości dobrego syropu klonowego będzie najmniejszym z kłopotów, jakie czekały Kaylę Green.

− Jeśli chcesz, mogę jej zawieźć butelkę naszego syropu. Ale jego produkcja to żaden biznes. Czyste hobby.

− Hobby? Syrop O'Neilów słynie na całą okolicę. Produkujemy go od ponad stu lat. Turyści przyjeżdżają po niego z daleka, a dla ciebie to hobby?

− Ilu ich przyjeżdża? − Jackson nie zwracał uwagi na ciastka. − Jak myślisz, ilu turystów odwiedziło nas w ubiegłym roku? Bo muszę ci powiedzieć, że o wiele za mało na to, byśmy mogli funkcjonować.

− Może nie powinieneś tyle zainwestować w budowę nowomodnych chat i modernizację ośrodka? Na co nam centrum odnowy? I ten cały basen? Po co było zatrudniać w restauracji francuską szefową kuchni? Wszystko to czysta ekstrawagancja. − Jackson poczuł się nieswojo, widząc poczerwieniałą ze złości twarz dziadka. Wstał od stołu, mając wobec niego poczucie winy. Wiedział jednak, że jeżeli jego bliscy nie spojrzą prawdzie w oczy, rodzinną firmę czeka nieuchronna katastrofa.

A on nie może do tego dopuścić.

− Podejmę kroki, które uważam za niezbędne. Musicie mi zaufać.

− Oto mamy rodzinnego autokratę. − Jednakże głos dziadka brzmiał mniej pewnie, a wyraz jego oczu przykuł stopy Jacksona do podłogi.

Był to ten sam człowiek, który uczył go strugać z patyków strzały, budować tamy na strumyku i chwytać ryby gołymi rękami. Który, po tym, jak mały Jackson wypadł z trasy narciarskiej, wydobył go spod śniegu; i który nauczył go poznawać, czy lód na jeziorze jest dostatecznie gruby na to, by móc się po nim bezpiecznie poruszać.

Człowiek, który stracił niedawno jedynego syna.

Jackson opadł z powrotem na krzesło.

− Nie jestem autokratą, muszę tylko wprowadzić pewne zmiany. W gospodarce zapanowała stagnacja. Chcąc przyciągnąć turystów, musimy im zaoferować wyjątkowe atrakcje.

− Ośrodek w Snow Crystal zawsze oferował wyjątkowe atrakcje.

− Obecnie to nie tylko ośrodek sportów zimowych, ale i centrum biologicznej odnowy. Jest faktycznie nietuzinkowy, tu nie ma między nami sporu.

W oczach dziadka pojawił się podejrzany błysk.

− Więc czemu cokolwiek zmieniać?

− Ponieważ ludzie nie wiedzą o naszym istnieniu. Ale się dowiedzą. − Czując, że Kruszyna obwąchuje mu kostkę u nogi, schylił się i pogłaskał ją po kędzierzawym łebku. − Lecę jutro do Nowego Jorku na spotkanie z Kaylą Green.

− Wciąż nie rozumiem, co jakaś dziewczyna z Manhattanu może wiedzieć o prowadzeniu takiego ośrodka jak nasz.

− Kayla Green nie urodziła się na Manhattanie, tylko w Anglii.

Matka rozpromieniła się.

− Na pewno zakocha się w Snow Crystal. Tak jak ja. Ze Starej do Nowej Anglii.

Walter zmarszczył się.

− Mieszkasz u nas tak długo, że przestałaś myśleć jak Angielka. Dam głowę, że ta twoja Kayla nigdy w życiu nie widziała żywego łosia.

− Nie musi znać się na łosiach, tylko na swojej robocie. − Zarazem jednak w głowie Jacksona zrodził się nowy pomysł. Pomysł zawarcia częściowego kompromisu. − A jeśli ją namówię, żeby przyjechała i przekonała się na miejscu, co mamy turystom do zaoferowania, czy wtedy zgodzisz się jej wysłuchać?

− To zależy. Czego można się dowiedzieć w ciągu parogodzinnej wizyty? Niewiele.

Jackson wstał.

− Może u nas spędzić nawet tydzień, mamy aż nadto wolnych chat.

− Ta twoja, czort wie jaka, Miss Nowego Jorku albo Londynu na pewno nie zechce tkwić przez tydzień w środku zimy w vermonckiej głuszy.

W głębi duszy Jackson przyznał dziadkowi rację, ale nie zamierzał przyznawać się do porażki.

− Sprowadzę ją, a ty jej wysłuchasz.

− Jeśli będzie miała coś sensownego do powiedzenia.

− Umowa stoi. − Matka popatrzyła na niego z troską, kiedy wkładał kurtkę.

− Zostań i zjedz coś. Założę się, że jesteś zbyt zapracowany, żeby jechać do sklepu.

− Niepotrzebnie wyprowadził się z domu. − Babka strzeliła palcami, by przywabić suczkę. − Niepotrzebnie wydał krocie na przerobienie rozpadającej się obory w nowomodną rezydencję, kiedy mamy w domu pod dostatkiem wolnych pokoi.

− Ale potroiłem w ten sposób jej wartość. − A siebie uratował od pomieszania zmysłów. Chowając tablet do torby, Jackson pomyślał, że nie na więcej by mu się przydał, gdyby był z piernika. − Przepraszam, ale nie mam czasu na jedzenie. Muszę przygotować materiały na Nowy Jork. Wieczorem sam sobie coś zrobię.

− Jak zwykle − mruknęła Alice, na co Jackson, wzruszywszy ramionami, wyszedł z ciepłej, przytulnej kuchni na mróz.

Przeszedłszy parę kroków po skrzypiącym śniegu, przystanął, chłonąc otaczający go spokój i wdychając zapach dymu z palącego się drewna.

Rodzinny dom.

Z jego duszącą i zarazem kojącą atmosferą. Którego tak długo unikał, ponieważ, jak teraz zdał sobie sprawę, częściej się w nim dusił, niż wypoczywał.

Wyjechał ze Snow Crystal jako osiemnastolatek. Żeby pokazać, co potrafi. Po co siedzieć w zapadłej dziurze, kiedy szeroki świat kusił obietnicą nieskończonych możliwości? Rzucił się z zapałem w tworzenie czegoś nowego i własnego. Ta fala niosła go coraz dalej i dalej, aż do chwili, gdy w środku nocy zadzwonił telefon, który na zawsze odmienił jego życie.

Co by robił dzisiaj, gdyby ojciec nie zginął? Nadal rozbudowywał swój europejski biznes? Był na randce z seksowną dziewczyną? Oddawał się szaleństwom jak jego brat?

Coś pisnęło, a gdy spojrzał w dół, zobaczył tulącą się do jego stóp, utytłaną w śniegu, futrzaną kulkę o psotnych ślepkach.

− Nie powinnaś wychodzić z domu. − Schylił się i wziął na ręce trzęsącą się z zimna Kruszynę. Malutka, delikatna suczka była miniaturowym pudelkiem o lwim sercu. Dobrze pamiętał dzień, kiedy on i Tyler znaleźli ją porzuconą w lesie − półżywą garstkę miękkiego futerka. Przynieśli ją do domu i z trudem przywrócili do życia. − Założę się, że ty też czasami żałujesz, że trafiłaś do tej rodziny.

W otwartych drzwiach stanęła matka i z ulgą dostrzegła Kruszynę.

− Pobiegła za tobą. − Wzięła suczkę z rąk syna, przytuliła ją i ucałowała. Patrząc na czułą scenę, Jackson poczuł ciężar spoczywającej na jego barkach odpowiedzialności.

− Mamo…

− Jesteś mu potrzebny, Jackson. Prędzej czy później sam zda sobie z tego sprawę. Twój ojciec narobił błędów, ale dziadek nie jest jeszcze w stanie spojrzeć prawdzie w oczy. Odrzuca wszystko, co mogłoby rzucić cień na pamięć Michaela.

Ona poniekąd też. Wystarczyło spojrzeć na jej podkrążone oczy.

Jackson wiedział, jak bardzo kochała ojca. Był to dla niego dodatkowy ciężar.

− Staram się robić, co należy, nie raniąc ambicji dziadka.

Matka jakby się zawahała.

− Pewnie się zastanawiasz, po co wróciłeś.

− Nie, mamo.

Musi znaleźć jakiś sposób na to, aby z tego, co ich wspólne, stworzyć coś własnego, a zarazem dać dziadkowi poczucie, że inicjatywa wyszła od niego.

Musi uratować ich dzieło.

Kayla Green mogła mieć w swej karierze do czynienia z największymi i najtrudniejszymi firmami, ale żadne z jej wcześniejszych zadań nie może się równać z wyzwaniem, jakim będzie stawienie czoła rodzinie O'Neilów.

Miał nadzieję, że lubi piernikowe mikołaje.

Tytuł oryginału: Sleigh Bells in the Snow

Pierwsze wydanie: Harlequin Books, 2013

Opracowanie graficzne okładki: Robert Dąbrowski

Redaktor prowadzący: Małgorzata Pogoda

Opracowanie redakcyjne: Barbara Żebrowska

Korekta: JolantaRososińska

© 2013 by Sarah Morgan

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2015

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-1740-8

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com