Świerzb - Fríða Ísberg - ebook

Świerzb ebook

Fríða Ísberg

3,9

Opis

Zbiór czternastu tętniących życiem i skrajnymi emocjami opowiadań, z których każde ukazuje skomplikowane relacje bohaterów pochodzących z kompletnie różnych światów i generacji. Młoda, ale już nagradzana islandzka autorka kreśli swoje postaci z ich niepokojami, aspiracjami, dążeniami, dając obraz zabieganego, znerwicowanego, pogrążonego w świerzbiącym rozdygotaniu społeczeństwa. Nie boi się rysować mocną, odważną kreską, co sprawia, że w każdym z bohaterów możemy dostrzec znajome z naszego otoczenia rysy charakteru, może nawet własne. Widać tu uwrażliwienie na szczegół, niemałe poczucie humoru i wyjątkową umiejętność opowiadania historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
1
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tó­ma­sowi

ŻYRAN­DOL

Nic na to nie po­ra­dzimy – po pro­stu mu­simy po­cze­kać. Ry­nek nie­ru­cho­mo­ści zwa­rio­wał, zga­dzamy się po­móc mu prze­brnąć przez te lata bez za­cią­ga­nia zo­bo­wią­zań fi­nan­so­wych. Bo prze­cież to nie o niego tu cho­dzi. Nie on sta­nowi pro­blem; on jest taki cu­downy. Sam z sie­bie sprząta i pu­cuje. Robi za­kupy, dwa razy w ty­go­dniu go­tuje, ostat­nio fa­sze­ro­wane obe­rżyny z kar­me­li­zo­waną ce­bulką, cy­tryną i po­mi­do­rami cherry. To ona ge­ne­ruje pro­blemy. Roz­ma­wia z nami ser­decz­nym gło­sem, ale sły­szymy przez ścianę, jak jej ję­zyk roz­dwaja się ni­czym u żmii, jak nas ob­ga­duje i wy­śmiewa.

No i jesz­cze te prze­klęte od­głosy. Stu­ka­nie. Jęki. Nasz syn mie­wał wcze­śniej na­rze­czone, ale ni­gdy nic nie było sły­chać, aż do te­raz, zu­peł­nie jakby jej akom­pa­nio­wał, na­gle i z niego za­częły się wy­do­by­wać te dźwięki. Sy­pial­nie roz­dziela nie­duża ła­zienka, ściany z drewna, de­ski pod­ło­gowe trzesz­czą, kiedy się po nich stąpa, łóżko skrzypi, gdy na nim usiąść. Sta­ramy się kłaść przed nimi, by­śmy nie mu­sieli czy­tać lub za­sy­piać przy tym ko­cio­kwiku, cza­sem to się udaje, cza­sem nie. Pod ich po­ko­jem znaj­duje się ja­dal­nia, naj­ja­śniej­szy po­kój w domu, dwie ściany po­kryte książ­kami, wiel­kie okno od strony po­łu­dnio­wej, z wi­do­kiem na mo­rze. Do­brze jest za­cząć dzień od kawy i lek­tury po­ran­nej ga­zety, ro­bimy tak od nie­mal trzy­dzie­stu lat. Tyle że oni wtedy znów za­czy­nają. Biały ży­ran­dol z ce­ra­miki za­czyna się de­li­kat­nie bu­jać. W tę i we w tę. Di­zaj­ner­skie, dro­gie cacko, które do­sta­li­śmy w pre­zen­cie od ar­tystki. Była na­szą do­brą przy­ja­ciółką, do­póki nie ode­szła na­gle, Pa­nie świeć nad jej du­szą.

Na par­ter nie do­cie­rają ani stu­ka­nia, ani jęki, ale roz­bu­jany ży­ran­dol wy­star­czy, żeby za­kłó­cić sie­lankę. Trudno pić kawę w spo­koju i za­du­mie z mę­żem, kiedy nad czło­wie­kiem huśta się lampa, w przód i w tył, w przód i w tył, bo my prze­cież do­sko­nale zda­jemy so­bie sprawę z tego, że nie po­winna się bu­jać. Prze­no­simy wzrok z su­fitu i pa­trzymy wza­jem­nie na sie­bie, ale nic nie mó­wimy. Pró­bu­jemy ich so­bie nie wy­obra­żać, zna­czy po­ślad­ków na­szego syna czy jej twa­rzy na po­duszce, oczy za­mknięte, usta roz­warte, coś ego­istycz­nego i au­ty­stycz­nego w tym wy­ra­zie – nor­mal­nie ni­gdy by ta myśl nie za­świ­tała nam w gło­wach, ale to ona w nas ją za­siała, ona swo­imi po­ga­dusz­kami o łech­taczce i ma­stur­ba­cji, i cip­kach. Pierw­szy atak po­ja­wił się ni­czym grom z ja­snego nieba, to było, jesz­cze za­nim się wpro­wa­dziła. Sie­dzie­li­śmy so­bie we czworo przy stole w ja­dalni, przy­go­to­wa­li­śmy skromne przy­ję­cie, po­nie­waż oni wró­cili do domu z dłu­giej po­dróży. Wszy­scy by­li­śmy jesz­cze przy­ja­ciółmi. Wy­glą­dała jak fran­cu­ska ak­torka; miała na so­bie ładną za­pi­naną su­kienkę z lnu, gę­ste włosy upięła w kok, wy­datne ko­ści oboj­czy­kowe, smu­kła i kru­cha ni­czym gru­szyczka szyja. Syn nasz opa­lony, przy­stojny, dłuż­sze niż zwy­kle włosy z prze­dział­kiem po­środku luźno za­cze­sał za uszy; nie­zu­peł­nie to, do czego przy­wy­kli­śmy, ale nie żeby mu to nie pa­so­wało.

Je­ste­śmy przy trze­ciej bu­telce wina, de­ser skon­su­mo­wany, a oni ko­niecz­nie chcą przy­rzą­dzać ele­ganc­kie kok­tajle z tego, co za­ku­pili w skle­pie wol­no­cło­wym. Przy­go­to­wują dla nas kwa­śne drinki z whi­sky, śmie­jemy się, na zmianę wspo­mi­namy prze­szłość; oni – jak się po­znali, my – jak się po­zna­li­śmy; po­rów­nu­jemy dwie epoki. I na­gle ona za­czyna opo­wia­dać nam o spra­wach, o któ­rych nie chcemy słu­chać, o tym, jak mu­siała in­stru­ować na­szego syna, bo nie kon­ten­to­wał jej da­lej po tym, jak już... skoń­czył. Ze śmie­chem opo­wie­działa nam, jak po wszyst­kim le­żała ni­czym kłoda. Pró­bo­wała udzie­lać mu cie­le­snych wska­zó­wek, ocie­ra­jąc się o niego, ca­łu­jąc go cią­gle, ale kiedy to nie za­dzia­łało, mu­siała go wresz­cie za­py­tać: „Tak po pro­stu za­sną­łeś?”.

Nie mie­li­śmy po­ję­cia, co po­cząć z tą wie­dzą, zro­zu­miałe też, że po­nie­kąd nas za­tkało – jaki ro­dzic chce wy­słu­chi­wać ta­kich rze­czy o swoim dziecku? Nasz syn to oczy­wi­ście za­uwa­żył i wtedy za­czął nas kry­ty­ko­wać za to, że ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy z nim o sek­sie, opo­wia­dać, że jako na­sto­la­tek miał skrzy­wione po­dej­ście, ja­kiego ro­dzaju por­no­gra­fię oglą­dał, aby za­spo­koić cie­ka­wość, jak fan­ta­zje ero­tyczne sła­bły każ­dego wie­czora, więc cią­gle mu­siał po­szu­ki­wać moc­niej­szych i tward­szych pod­niet. I w jaki spo­sób to się od­biło na jego współ­ży­ciu z dziew­czy­nami, za­nim ją po­znał. A te­raz za­wró­cił z błęd­nej drogi, za­dzwo­nił do swo­ich by­łych, prze­pro­sił za to, że mógł je kie­dyś źle po­trak­to­wać, tak dla pew­no­ści, gdyby się oka­zało, że kie­dyś może spra­wił, że jego ko­chanki po­czuły się jak kłody, to tylko dla­tego, że nie wie­dział, jak po­stę­po­wać. Po­tem czule spoj­rzał na na­szą sy­nową, jak małe dziecko za­do­wo­lone ze swo­jego osią­gnię­cia, a ona po­gła­skała go po ple­cach ni­czym dumny wy­cho­wawca.

Sta­ra­li­śmy się, rzecz ja­sna, tłu­ma­czyć, wy­ja­śni­li­śmy, że czasy się zmie­niły i że w do­mach na­szego dzie­ciń­stwa też o tym nie roz­ma­wiano – po­winni pa­mię­tać, że kiedy my by­li­śmy w ich wieku, nie ist­niała tak prze­można po­trzeba wy­ra­ża­nia sie­bie; ani nie le­żało to w tra­dy­cji, ani nie wy­ma­gano, by ro­dzice cią­gle po­wta­rzali swoim dzie­ciom, że je ko­chają – to ro­zu­miało się samo przez się, to było oczy­wi­ste! Kiedy An­gan­týr miał lat na­ście, de­bata jesz­cze nie we­szła w ten etap, i tak, praw­do­po­dob­nie prze­spa­li­śmy wartę, je­śli cho­dzi o in­ter­net, ale to było w tam­tych cza­sach tak nowe zja­wi­sko, skąd mie­li­śmy wie­dzieć, że do­stęp do tych stron bę­dzie taki ła­twy?

Nie mo­żemy już na­wet wspól­nie wy­pić drinka bez wy­ta­cza­nia po­dob­nych oskar­żeń. Cza­sem to ona za­czyna, gada coś bez kon­tek­stu na te­mat swo­ich ro­dzi­ców i obo­jęt­no­ści pa­nu­ją­cej w jej domu ro­dzin­nym, cza­sem za­czyna on, cza­sem za­czy­nają oboje; te­maty obej­mują sze­ro­kie spek­trum – ma­stur­ba­cja ko­biet i edu­ka­cja sek­su­alna, glo­balne ocie­ple­nie, jak ra­dzić so­bie z traumą, róż­nica mię­dzy wy­cho­wy­wa­niem dziew­cząt a chłop­ców, uchodźcy, ska­że­nie śro­do­wi­ska przez rol­nic­two, za­cho­wa­nia kon­sump­cyjne Is­land­czy­ków. Jakby chcieli uka­rać nas za wszyst­kie swoje błędy, zgar­nąć wszystko, czego zbyt późno się na­uczyli, i usma­ro­wać tym na­sze twa­rze, ich nie­wie­dza jest na­szą nie­wie­dzą, a ich brak zro­zu­mie­nia to brak wy­cho­wa­nia – nie, za­nie­dba­nie – z na­szej strony.

Nas nie do­pusz­cza się do dys­ku­sji. Kiedy tylko otwo­rzą się drzwi, na­tych­miast za­trza­skują je nam przed no­sem. Nie staje im cier­pli­wo­ści, żeby roz­ma­wiać o tych spra­wach jak nor­malni lu­dzie, wy­słu­chać, co mamy do po­wie­dze­nia, i pro­wa­dzić rze­czowy dia­log; po pro­stu prze­ry­wają – wstyd, to ra­sizm, wstyd, to mę­ski szo­wi­nizm, wstyd, „nie zda­je­cie so­bie sprawy z wła­snych praw?”.

Jedno jest pewne. Miesz­ka­nie z na­szym sy­nem ni­gdy nie na­strę­czało trud­no­ści. Za­wsze był uro­czy. Co ty­dzień bez pro­sze­nia robi pra­nie. Od­ku­rza dom i kosi traw­nik. To ona jest źró­dłem tego wszyst­kiego. To ona wciąż roz­dra­puje rany, po­gar­sza­jąc wszystko. My mó­wimy „dzień do­bry” i ona mówi „dzień do­bry”, my do­kła­damy wszel­kich sta­rań, by ją chwa­lić za coś, co wy­ko­nała w sieci, albo za jej ubiór, fry­zurę, buty, przy­go­to­waną po­trawę. Ona dzię­kuje i też nas chwali, wszy­scy sta­ramy się ude­rzyć w lżej­sze struny, lecz te są tak na­pięte, że od razu trącą nie­prawdą, zbyt gło­śno na­stro­jone, fał­szywe. Bo wiemy, że póź­niej wszystko ob­ró­cone zo­sta­nie na nice, sły­sze­li­śmy to przez ściany; jak ona do­ko­nuje na­szej psy­cho­ana­lizy po­przez grze­chy prze­szło­ści; po­ro­nie­nie, ow­szem, stra­ci­li­śmy dziecko; al­ko­ho­lizm, zgoda, w obu na­szych ro­dzi­nach mie­li­śmy z nim do czy­nie­nia – i co? Każda ro­dzina ma swoją hi­sto­rię. Ta­kie jest ży­cie. Czy można nas wy­klu­czyć dla­tego, że nie wy­da­li­śmy se­tek ty­sięcy ko­ron na psy­cho­lo­gów? Dla­tego że nie do­ko­na­li­śmy wy­czer­pu­ją­cych wpi­sów na Fa­ce­bo­oku na te­mat na­szych prze­żyć?

I po­my­śleć, że jest to matka na­szych przy­szłych wnu­ków.

Po po­wro­cie z wy­prawy do Ame­ryki Po­łu­dnio­wej mieli za­miar zna­leźć so­bie miesz­ka­nie, ale naj­pierw mu­sieli po­pra­co­wać przez dwa, trzy mie­siące, żeby uzbie­rać tro­chę gro­sza. Wy­bór za­tem po­le­gał na tym, czy wpro­wa­dzą się do nas czy do jej ro­dzi­ców miesz­ka­ją­cych w Kó­pa­vo­gur, więc oczy­wi­ście wpro­wa­dzili się tu – miesz­kamy dwa­na­ście mi­nut spa­cer­kiem od uni­wer­sy­tetu, z po­koju An­gan­týra roz­ta­cza się wi­dok na nad­mor­ską ulicę Ægis­síða, a w ogro­dzie mamy ja­cuzzi.

Byli wdzięczni, ona była wdzięczna, dużo pra­co­wali przed roz­po­czę­ciem roku aka­de­mic­kiego, a kiedy je­sie­nią ru­szyła na­uka, go­dziny pracy prze­nie­śli na wie­czory i week­endy. Od czasu do czasu sły­sze­li­śmy ich wie­czo­rem i z rana. Cza­sem ko­men­to­wa­li­śmy to mię­dzy sobą: „Nie zdają so­bie sprawy z tego, że nie miesz­kają sami? Że to oni miesz­kają u nas? Tu cho­dzi o mi­ni­mum kul­tury...”. Mimo to ła­two przy­cho­dziło nam uda­wać, że nic się nie stało. To stan przej­ściowy. Nie­długo się wy­pro­wa­dzą. Naj­wy­raź­niej nie zda­wali so­bie sprawy z tego, jak dźwięki niosą się mię­dzy po­ko­jami.

W oko­li­cach No­wego Roku za­osz­czę­dzili na tyle, by opła­cić czynsz i żeby jesz­cze star­czyło im na ży­cie oraz stu­dia ma­gi­ster­skie. Za­częli się roz­glą­dać za miesz­ka­niem, umie­ścili ogło­sze­nie na Fa­ce­bo­oku z ład­nym zdję­ciem, które ktoś zro­bił im wie­czo­rową porą póź­nym la­tem w ogro­dzie, mieli ja­kieś trzy­dzie­ści udo­stęp­nień i otrzy­mali różne oferty; po­kój z inną parą, który ich nie za­chwy­cił, kilka roz­ma­itej urody miesz­kań w Cen­trum, Dziel­nicy Wschod­niej i Za­chod­niej, które by­łyby w po­rządku lub wy­star­cza­jące. Tyle że czynsz był „uwła­cza­jący”, naj­tań­sze miesz­ka­nie w su­te­re­nie przy Hver­fis­ga­cie za sto sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy ko­ron. Jej bab­cia chciała ich go­ścić u sie­bie w dziel­nicy Vo­gar, ale wtedy do­szli do wnio­sku, że rów­nie do­brze mogą po­zo­stać u nas tro­chę dłu­żej.

To było rok temu. Za­nosi się co naj­mniej na ko­lejny rok. Nie mają za­miaru się wy­pro­wa­dzać, prze­stali się roz­glą­dać, nie in­for­mują nas już o swo­jej po­zy­cji na li­ście ocze­ku­ją­cych na miesz­ka­nia stu­denc­kie. Ona nie da rady zro­bić ma­gi­sterki na wio­snę, oka­zało się, że musi od­być jesz­cze je­den kurs je­sie­nią, a po­tem za­po­wia­dają pod­ję­cie stu­diów dok­to­ranc­kich za gra­nicą, ko­lej­nej je­sieni. Je­śli chcą je­chać się dok­to­ry­zo­wać za pół­tora roku, to mu­szą oszczę­dzać na te stu­dia, więc z pew­no­ścią po­zo­staną tu­taj.

Nie są już dziećmi, po­winni być świa­domi, dwa­dzie­ścia sześć i dwa­dzie­ścia sie­dem lat. My w ich wieku od dawna by­li­śmy na rynku pracy, mie­li­śmy dwójkę dzieci i miesz­ka­nie w No­rður­mýri. Tego na­wet nie spo­sób po­rów­ny­wać. Jak można na­zwać to zja­wi­sko, tych do­ro­słych mło­do­cia­nych? Do­ro­cia­nymi? Mło­do­ro­słymi? Osią­gnę­li­śmy już ten etap, kiedy wszystko, co ro­bimy, działa jej na nerwy, a wszystko, co ona robi, nam działa na nerwy. Je­ste­śmy bez­na­dziejni, bo jesz­cze jemy mięso i ryby – my, któ­rzy za­zwy­czaj chwa­limy ich, kiedy przy­go­to­wują dla nas po­trawy we­gań­skie, choć cza­sem jest to jedno wiel­kie nic. Ryż, im­bir i mar­chewki z pa­telni! Już po go­dzi­nie znowu je­ste­śmy głodni! Któ­re­goś dnia wy­mknę­li­śmy się z domu, chi­cho­cząc ni­czym na­sto­lat­ko­wie w dro­dze na pierw­szy bal, tyle że po­szli­śmy na sta­cję ben­zy­nową ku­pić so­bie po hot dogu. Gdy­by­śmy się­gnęli do lo­dówki, ona uzna­łaby to za nie­wdzięcz­ność albo ro­dzaj pier­wot­nego mię­so­żer­stwa.

Te­raz kłótni jest tro­chę mniej, na­uczy­li­śmy się za­cho­wy­wać spo­kój dzięki uni­ka­niu nie­któ­rych te­ma­tów, już tego nie chcemy, ale ni­gdy nie ma miej­sca, żeby dojść do sie­bie. Każdy jęk, każde stuk­nię­cie, każdy po­ra­nek pod roz­huś­ta­nym ży­ran­do­lem po­wo­duje roz­dar­cie rany. Gdyby mieli dla nas choć cień sza­cunku, to pewno za­świ­ta­łaby im myśl, że nie miesz­kają sami, lecz wśród in­nych, że dźwięki wę­drują przez ściany. A tu cał­ko­wity brak sza­cunku. Żad­nej wdzięcz­no­ści.

Mamy ładny do­mek let­ni­skowy czter­dzie­ści mi­nut jazdy od Bor­gar­nes, kie­dyś by­wa­li­śmy tam może raz na dwa mie­siące, a te­raz jeź­dzimy tam pra­wie w każdy week­end, od razu po pracy w pią­tek i wra­camy w po­nie­dział­kowy po­ra­nek pro­sto do ro­boty. Nie chcemy się prze­pro­wa­dzać, uro­dzi­li­śmy się i wy­cho­wali tu, w Dziel­nicy Za­chod­niej, ale cza­sem w domku let­ni­sko­wym otwie­ramy bu­telkę wina i snu­jemy ma­rze­nia o in­nym miesz­ka­niu, bez nich, o tym, co mo­gli­by­śmy so­bie ugo­to­wać bez ko­niecz­no­ści wy­słu­chi­wa­nia ich peł­nego po­gardy mil­cze­nia, o steku wo­ło­wym w czer­wo­nym wi­nie i zio­łach z pa­ra­petu.

Po­tem przy­pad­kiem tra­fiamy na strony agen­cji nie­ru­cho­mo­ści w ne­cie, wy­obra­żamy so­bie, że gdyby udało się zna­leźć ja­kiś fajny do­mek kryty bla­chą fa­li­stą w Haf­nar­fjörður albo nad mo­rzem w Kára­nes, a na­wet w Ál­fta­nes, to może skło­ni­łoby ich to do oszczę­dza­nia na wkład wła­sny lub wy­na­ję­cia cze­goś. Po­tem spraw­dzamy dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nia w cen­trum (re­gu­lar­nie wspo­mi­nają „wszyst­kich in­nych ro­dzi­ców” ku­pu­ją­cych małe miesz­ka­nie, które dzieci spła­cają), ale gdy tylko za­uwa­żamy cenę, mamy im za złe ich hucpę, sta­jemy się uparci, nie chcemy się bar­dziej uza­leż­niać niż do tej pory. Za­my­kamy strony agen­cji nie­ru­cho­mo­ści, w po­śpie­chu za­trza­sku­jemy lap­topa i jedno z nas wzdy­cha: „Po pro­stu mu­simy po­cze­kać”, a dru­gie do­daje: „Chyba na to wy­gląda”.

DRĘ­CZYĆ ALBO PA­WIA MĘ­CZYĆ

Ona jest Na­rze­czoną nu­mer 3, a mimo to wszystko wy­daje się nowe. Nie ma uda­wa­nia, ma­sek, ga­da­nia. Po­mału przy­su­wają się ku so­bie, psy­chicz­nie i fi­zycz­nie, ob­jeż­dżają jedną i drugą prze­szłość, ob­ja­śniają się. Kciuk gła­dzi zna­mię. Pod prawą brwią zo­staje od­kryta bli­zna w kształ­cie pół­księ­życa. Stu­dio­wane są ru­chy, tiki ma­po­wane. Kiedy ona pier­dzi po raz pierw­szy, on ją obej­muje i ra­zem się śmieją. To dzieje się w łóżku, z rana. Po­tem on pier­dzi, wie­czo­rem na so­fie, kiedy oglą­dają film. Kształ­tują w so­bie taki od­ruch, żeby na­śla­do­wać pier­dze­nie. Na­zy­wają te pierdy na cześć dźwię­ków, ja­kie przy­po­mi­nają. Becz­ko­pierd to pierd gło­śny i prze­cią­gły, ku­rzo­pierd jest stłu­miony. Jak dźwięk wy­da­wany, kiedy dłoń wło­żyć pod pa­chę i za­ma­chać ra­mie­niem ni­czym na­gim skrzy­dłem kury.

Pier­do­strzał jest gło­śny i szybki, si­lent but de­adly to ci­cha śmierć itd., itd.

– Po raz pierw­szy nie będę uda­wała ko­goś in­nego, niż je­stem – oznaj­mia dziew­czyna na po­czątku związku. – Nie mam za­miaru sta­rać się speł­niać ja­kie­goś z góry za­da­nego mo­krego snu o na­rze­czo­nej do­sko­na­łej. Je­śli grasz w pił­ka­rzyki, to na­gle nie za­in­te­re­suję się pił­ka­rzy­kami. I żeby było ja­sne: nie­na­wi­dzę pił­ka­rzy­ków. Nie­na­wi­dzę pił­ka­rzy­ków i spo­co­nych ham­bur­ge­rów, i nie­na­wi­dzę być brana od tyłu doggy style. Do­kład­nie nic z tego nie mam.

– Amen – pu­en­tuje chło­pak, pod­no­sząc szklankę. Dzieje się to wie­czo­rową porą, na mie­ście.

On nieco zbyt do­brze zna oma­wianą nie­pew­ność z obu po­przed­nich związ­ków. Na­rze­czona nu­mer 1 twier­dziła, że uwiel­bia ostry seks i jego ulu­bione se­riale. W miarę roz­woju związku oka­zało się, że nie lubi ani jed­nego, ani dru­giego. Na­rze­czona nu­mer 2 na­łgała, że czy­tała te same książki co on, rzu­cała cy­ta­tami albo fak­tami z ży­cia au­to­rów pod­czas czatu na Tin­de­rze. Po­tem, gdy już byli ze sobą, za każ­dym ra­zem, kiedy wspo­mniał któ­rąś z oma­wia­nych ksią­żek, wpa­dała w po­płoch: „Nie, ja ją jesz­cze mu­szę prze­czy­tać, pa­mię­tasz?”.

Po Na­rze­czo­nej nu­mer 2 ob­ser­wo­wał cza­sami atrak­cyjne dziew­czyny i za­sta­na­wiał się, ja­kimi są ro­śli­nami do­nicz­ko­wymi.

Czy trzeba je czę­sto pod­le­wać, czy rzadko? Co­dzien­nie? Co pięć dni?

Na­rze­czona nu­mer 3 jest su­ku­len­tem. Przez całe ty­go­dnie daje so­bie radę bez pod­le­wa­nia i nie na­rzeka. On ob­ser­wuje ją, jak roz­ma­wia ze wspól­nymi zna­jo­mymi w ba­rze, prze­myca w roz­mo­wie ja­kiś dow­cip słowny, któ­rego nikt poza nim nie ła­pie. Jest pewna sie­bie, iro­niczna, kon­kretny uścisk dłoni, krok zde­cy­do­wany. Nie spo­dziewa się, że bę­dzie chciał ją strzą­snąć z sie­bie ni­czym ro­baka. Kiedy ogła­szają swój zwią­zek na Fa­ce­bo­oku, do­stają czte­ry­sta pięć­dzie­siąt laj­ków. Przy­gląda się ich zdję­ciom pro­fi­lo­wym obok sie­bie i do­ciera do niego, że sta­no­wią to, co zwy­kło się na­zy­wać po­wer co­uple.

Zga­dzają się, żeby nie ska­kać na główkę w zwią­zek bez koła ra­tun­ko­wego, ale na­gle pu­sto­szeje miesz­ka­nie jej cioci w Lau­gar­nes, dwa po­koje na stry­chu, ide­alne dla pary, a nieco zbyt dro­gie dla sin­gla. Za­trzy­mują swoje rze­czy, ni­czego nie od­dają, ni­czego nie wy­rzu­cają. On za­zna­cza dys­kret­nie swoje książki. Jest jesz­cze zbyt wcze­śnie, żeby fe­ro­wać ja­kieś wy­roki co do przy­szło­ści re­la­cji; mi­nęło le­d­wie kilka mie­sięcy, wkrótce na pewno ujaw­nią się po­ważne sche­maty za­cho­wań, a wraz z nimi gra­nice błę­dów.

Kiedy się po­ja­wiają, przyj­muje je ni­czym schlud­nie ucze­sany go­spo­darz.

Ją drażni, że on ni­gdy po so­bie nie ogar­nia. Szafy po­otwie­rane, de­ska klo­ze­towa nie­opusz­czona, ta­le­rze na stole, szklanki na sto­liku noc­nym, brudne skar­pety wszę­dzie. Z po­czątku kręci z tego bekę, do­daje „ko­cha­nie” na po­czątku lub na końcu zda­nia, uśmie­cha się, a na­wet śmieje, krę­cąc głową.

Po­tem po­ja­wiają się wy­krzyk­niki.

Po­tem krzy­czy pełną pier­sią.

To są ta­kie małe wy­bu­chy, zwy­kle za­nim siada do śnia­da­nia. Kiedy czeka na owsiankę, wy­ko­nuje roz­pacz­liwe se­rie sprzą­ta­nia, sztor­cuje go i wy­daje roz­kazy. Wtedy nie po­zo­staje nic in­nego, jak tylko po­zbie­rać z pod­łogi skar­petki, naj­le­piej bez słowa.

On szybko się uczy, że głód ozna­cza gwał­tow­ność, którą ukoić mogą je­dze­nie i kawa.

Ona bez prze­rwy nuci ja­kieś bez­me­lo­dyjne dźwięki, które krążą bez ładu i składu po ca­łym miesz­ka­niu ni­czym mu­chy w po­szu­ki­wa­niu otwar­tego okna. Pod prysz­ni­cem, w kuchni, przed kom­pem.

Ona pije nie­sa­mo­wi­cie dużo wody (z ja­kie­goś po­wodu działa mu to na nerwy) i nie umie być punk­tu­alna. Nie­ważne, jak wcze­śnie za­czyna przy­go­to­wa­nia. Za­wsze się spóź­niają.

Żeby przy­spie­szyć przy­go­to­wa­nia, kiedy już są spóź­nieni, a ona wciąż nie zde­cy­do­wała się, w co się ubrać, na­uczył się pro­stego triku: mla­ska ję­zy­kiem o pod­nie­bie­nie, krzywi się (le­kuchno, na przy­kład mru­żąc je­dy­nie oczy) i pyta: „Czyżby?”.

Od­wró­coną psy­cho­lo­gię sto­suje rów­nież do in­nych aspek­tów związku, choć na­der oszczęd­nie, żeby go nie roz­gry­zła. „Naj­lep­sze w ko­bie­tach nie­za­leż­nych jest to, ja­kie są prze­wi­dy­walne” – po­wie­dział kie­dyś kum­plom pod­czas roz­mowy o la­skach.

Nie bez ko­zery lu­dzie mó­wią o „do­cie­ra­niu się”. On przy­zwy­czaja się wrzu­cać skar­petki do ko­sza na pra­nie i stara się nie wcho­dzić jej rano w drogę. Cza­sem na chwilę prze­staje ją ko­chać. Dziwi się, gdy zda­rza się to po raz pierw­szy. Źle się z tym czuje. Przez kilka dni unika domu, prze­sia­duje na uczelni, a w mię­dzy­cza­sie cho­dzi na siłkę. Boi się wró­cić do domu wy­zuty z uczuć do niej. Ona po­tem idzie do fry­zjera. Wie­czo­rem wy­cho­dzą na winko. Wszystko wraca do normy jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki.

Jej uroda i dow­cip. Wraż­li­wość na świat. Szcze­rość, by­strość i am­bi­cja.

On się uczy mi­ło­ści. Ta fa­luje; umiera z mi­ło­ści, a po­tem wolno i spo­koj­nie znów po­ja­wiają się de­tale, to, jak ona sior­bie kawę, upi­ja­jąc po dwa łyki za jed­nym ra­zem. Siorb, siorb – i od­sta­wia fi­li­żankę. Wie­czo­rami, kiedy leżą w łóżku, ona bez­wstyd­nie dra­pie się w cipkę.

Wtedy on się od­wraca ple­cami i gasi lampkę.

Za­uważa, że wszyst­kie jej majtki (w każ­dym ra­zie więk­szość) mają dziurę tuż nad łech­taczką. Włosy ło­nowe wy­zie­rają przez nią, przy­po­mi­na­jąc zmierz­wioną czu­prynę szczę­śli­wego trolla.

– Dla­czego tak ła­two pę­kają w tym miej­scu? – pyta, wska­zu­jąc majtki wi­szące na sznu­rze. Dzieje się to w piw­nicz­nej pralni, po­po­łu­dniem.

– To dziura do dra­pa­nia – wy­ja­śnia mu na­rze­czona z bez­ce­re­mo­nial­nym po­czu­ciem winy, po czym robi się mi­lu­sia, żeby zba­lan­so­wać udzie­lone in­for­ma­cje. Ca­łuje go na­mięt­nie i długo, tak że zmu­szony jest od­ro­czyć zo­hy­dze­nie.

Ona nie goli wło­sów na ciele, zgod­nie z tren­dami. Jej owło­sie­nie (głów­nie włosy ło­nowe, pod pa­chami i w oko­li­cach pępka) jest gęst­sze i ciem­niej­sze niż włosy na jej gło­wie, ja­sny blond, de­li­katne i błysz­czące.

Dziew­czyna po­strzega je jako swego ro­dzaju wła­dzę. Wy­ma­chuje nimi, jakby to była su­we­renna flaga.

Po upły­wie kilku mie­sięcy w Lau­gar­nes do­cho­dzi do tego, że ona bu­rzy mur klo­ze­towy. Wie­czo­rem, w ła­zience. Stoją nad zle­wem i ob­ser­wują się wza­jem­nie w lu­strze, jak myją zęby. Ona sztur­cha go bio­drem, a on od­wza­jem­nia ten gest. Dziew­czyna ład­nie wy­gląda. Nie umie jed­nak za­trzy­mać pa­sty w ustach. Wy­pływa z ką­ci­ków ust i roz­lewa się po bro­dzie. Pluje, spłu­kuje twarz i szczo­teczkę, pod­nosi de­skę, ściąga majtki i sika. Gło­śne szem­ra­nie wy­peł­nia ła­zienkę. On od­wraca głowę i wy­cho­dzi.

Sika każ­dego wie­czoru, pod­czas gdy on myje zęby. Do tego pier­dzi i do­daje do li­sty nazw pierd­nięć pierd musz­lo­klo­ze­towy.

Cza­sem bu­cha wy­jąt­kowy odór mo­czu i chło­pak musi wstrzy­my­wać od­dech, żeby nie pu­ścić pa­wia. Zgorzk­niały wspo­mina ich wspólne po­czątki, szcze­rość, otwar­tość na wszyst­kie uczu­cia, i nie­kiedy pra­wie na nią war­czy, że tego nie znie­sie, czy nie mo­głaby się dra­pać, kiedy on tego nie wi­dzi, si­kać, kiedy on tego nie wi­dzi, prze­stać nor­mal­nie chlać tyle wody, ale oczy­wi­ście zdaje so­bie sprawę z tego, że ta­kie prośby zo­sta­łyby od­czy­tane jako de­kla­ra­cja wojny prze­ciwko jej nie­za­leż­no­ści.

Któ­re­goś dnia w ta­kich wła­śnie oko­licz­no­ściach, przed snem, strasz­nie go przy­pila. Ona od dłuż­szego czasu stoi nad umy­walką i ogląda swoją twarz, a on ko­niecz­nie chce iść z lap­kiem pod koł­drę, żeby obej­rzeć se­rial.

– Mogę sko­rzy­stać z klo­zetu? – pyta. – Raz-dwa się uwinę.

– Mo­żesz si­kać przy mnie – rzuca, nie od­ry­wa­jąc wzroku od lu­stra. Po­ciąga i szczy­pie skórę z ustami wy­krzy­wio­nymi w otwartą pod­kowę.

– Po­trze­buję tylko chwilki, po­tem wró­cisz przed lu­stro.

– Ja nie uwa­żam, żeby to było obrzy­dliwe – od­po­wiada, uśmie­cha­jąc się do niego w lu­strze. – Si­kaj. Obie­cuję nie pa­trzeć.

Po­tem znów sku­pia uwagę na czymś, co ści­ska mię­dzy pal­cami wska­zu­ją­cymi. Wy­ci­ska. Wy­pływa twardy, biały tłuszcz. Ale nie za jed­nym ra­zem, musi na­ci­snąć dwa razy, żeby wszystko wy­du­sić. I wtedy to się dzieje. On się od­wraca od drzwi i pa­wiuje. Twardy, biały tłuszcz. I znów pusz­cza frak­tala. Łzawi. Rzyga po raz trzeci.

Za­ci­śniętą pię­ścią za­sła­nia nos i za­ta­cza się na bal­kon. Na ze­wnątrz wciąż widno, do­piero wpół do je­de­na­stej. Biała noc. Są­sie­dzi sie­dzą w ogródku i piją piwo. Twardo. Wie­czo­rem gril­lo­wali. Sku­pia swoje my­śli na je­dze­niu z grilla. Ko­tlety, prze­grzebki za­wi­jane w be­kon. Białe. Nie, dak­tyle w be­ko­nie. Kar­to­fle z fo­lii alu­mi­nio­wej. Wiel­kie kar­to­fle w fo­lii alu­mi­nio­wej. Sa­łatka grecka i pik­nik. Piwo. Do­bry la­ger. Bu­tel­ko­wane Bríó. Są­sie­dzi za­uwa­żają go i ma­chają. On stoi w sa­mych dżin­sach. Nagi tors. Ma­cha do nich, od­wraca się i idzie do środka.

Czeka w ko­ry­ta­rzu przed ki­blem i wal­czy o to, żeby za­cho­wać twarz. Wargi mocno za­ci­śnięte. Noz­drza wzdy­mają się i klę­sną na zmianę. Ona pyta, nie mo­gąc po­wstrzy­mać uśmie­chu:

– Nic ci nie jest?

– Nie.

– Wy­bacz, ko­cha­nie. Nie wie­dzia­łam, że je­steś na to taki wraż­liwy.

Ob­cho­dzi ją, włazi do ki­bla i za­myka za sobą.

Kiedy on jest na coś uwraż­li­wiony, ona to ba­ga­te­li­zuje. Gdy ona jest na coś wraż­liwa, on musi wy­ka­zy­wać peł­nię zro­zu­mie­nia. Ona może go kry­ty­ko­wać, jemu jej nie wolno. Ona może do­ja­dać wszystko, on musi coś dla niej zo­sta­wić itd., itd.

Je­śli on wspo­mni o hi­po­kry­zji, to ona za­czyna się śmiać i przy­znaje mu ra­cję. Ale nic się nie zmie­nia. Ona usta­wicz­nie prze­kra­cza te same gra­nice, przez które jemu ni­gdy nie wolno przejść.