Świetlista republika - Andrés Barba - ebook + książka

Świetlista republika ebook

Barba Andres

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdzieś na skraju dżungli, w fikcyjnym miasteczku San Cristóbal wciąż piszczy bieda, ale powoli tworzy się już klasa średnia, koegzystująca – nie bez napięć – ze rdzenną populacją Indian, która z oporami przechodzi na stronę „cywilizacji”. W tym nowym ładzie, gdzie asfaltowe drogi przecinają połacie błota, nagle pojawia się grupa dzieci w wieku od 9 do 13 lat. Początkowo nic nie robią, po prostu są, wprowadzając niepokój samą swą innością – porozumiewają się w nieznanym języku i prowadzą życie rządzące się niepojętymi dla obywateli San Cristóbal prawami. Dzieci pozbawione opieki dorosłych są brudne, bezdomne i głodne, zdają się jednak szczęśliwe i wcale nie chcą być na łono społeczeństwa przywracane. Ich odrębność, odczuwana jako prowokacyjna, burzy kruchą równowagę zbiorowości, która dopiero co zdobyła swoje przywileje i umościła się we względnym komforcie. Zaburzona dynamika wspólnoty w konsekwencji prowadzi do tragedii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 180

Oceny
4,3 (92 oceny)
45
28
17
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kto28

Nie oderwiesz się od lektury

Oczekiwałem czegoś zupełnie innego. "Posłowie" tłumacza zabiera mnogość możliwości odbioru powieści, radzę je opuścić. Zdziwiłem się, ale nie zawiodłem. Podczas czytania powstawały we mnie kolejne pytania, niekoniecznie ściśle związane z akcją. A to akurat lubię. Według mnie to nie jest relacja, raczej metafora... Pytanie: czego? Odpowiedź pozostawiam czytającym; być może każdy odczyta ją inaczej?
10
BiednyMisiu

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca opowieść, która balansuje na granicy jawy i snu, stawiając wiele pytań i pokazując możliwe odpowiedzi, jednak bez wskazania jednego rozwiązania.
00
RudyBoblin

Nie oderwiesz się od lektury

Chciałabym trafiać na więcej takich książek.
00
kasiakaczka

Dobrze spędzony czas

Książka świetlista republika zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Narracja w pewnym miejscu (około w połowie książki) mnie trochę znudziła ale późniejsze wydarzenia tak mnie pochłonęły że zanim się obejrzałam już był koniec. Książkę przeczytałam w jeden dzień, ale daje do myślenia. Nowa pozycja na półce ulubionych książkek.
00
marzenaewa

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita, niebanlna ,temat bardzo kontrowersyjny. bardzo dobra lieteraura. polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu hisz­pa­ńskie­go: Re­públi­ca lu­mi­no­sa

Co­py­ri­ght © by An­drés Bar­ba, 2017

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Fil­try, 2020

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ta­rzy­na Okra­sko, 2020

Pro­jekt okład­ki: Mar­ta Ko­na­rzew­ska / Ko­na­rzew­ska.pl

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Wie­le­ży­ńska

Re­dak­cja: Elżbie­ta Gór­naś / Re­dak­tor­nia.com

Ko­rek­ty: Re­dak­tor­nia.com

ISBN 978-83-957973-3-0

Wy­daw­nic­two Fil­try sp. z o.o.

Ul. Fil­tro­wa 61 m. 13

02-056 War­sza­wa

e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­fil­try.pl

www.wy­daw­nic­two­fil­try.pl

Skład i przy­gto­wa­nie eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński / jjpro­jekt.pl

Car­men,któ­ra jest cała z ko­lo­ro­wej zie­mi

Są tyl­ko dwie rze­czy, któ­re ni­g­dynie będą ża­ło­sne: dzi­kus i dziec­ko.Paul Gau­gu­in

Kie­dy lu­dzie py­ta­ją mnie o trzy­dzie­ścio­ro dwo­je dzie­ci, któ­re stra­ci­ły ży­cie w San Cri­stó­bal, udzie­lam ró­żnych od­po­wie­dzi, w za­le­żno­ści od wie­ku roz­mów­cy. Je­śli ma tyle lat co ja, od­po­wia­dam, że zro­zu­mie­nie to pró­ba po­skła­da­nia w ca­ło­ść cze­goś, co wi­dzie­li­śmy je­dy­nie we frag­men­tach, a je­śli jest młod­szy, py­tam, czy wie­rzy w zna­ki za­po­wia­da­jące nie­szczęście. Roz­mów­cy pra­wie za­wsze od­po­wia­da­ją mi, że nie wie­rzą, jak­by wia­ra w złe ome­ny ozna­cza­ła, że nie do­ce­nia­my wol­no­ści. Wte­dy nie py­tam już o nic i opo­wia­dam im swo­ją wer­sję wy­da­rzeń, nie tyl­ko dla­te­go, że to je­dy­na, jaką dys­po­nu­ję, ale rów­nież dla­te­go, że za bez­owoc­ną uwa­żam pró­bę prze­ko­ny­wa­nia ich, że nie cho­dzi mi wca­le o to, żeby do­ce­nia­li wol­no­ść, lecz o to, żeby tak śle­po nie wie­rzy­li w spra­wie­dli­wo­ść. Gdy­bym był tro­chę bar­dziej ener­gicz­ny i tro­chę mniej tchórz­li­wy, za­czy­na­łbym tę hi­sto­rię za­wsze tym sa­mym zda­niem: „Pra­wie wszy­scy do­sta­je­my to, na co za­słu­gu­je­my, a zna­ki za­po­wia­da­jące nie­szczęście ist­nie­ją”. Oczy­wi­ście, że ist­nie­ją.

Od dnia, w któ­rym przy­by­łem do San Cri­stó­bal, upły­wa­ją dziś dwa­dzie­ścia dwa lata. By­łem mło­dym urzęd­ni­kiem po­mo­cy spo­łecz­nej w Es­te­pí i do­sta­łem awans. W kil­ka lat z chu­de­go ab­sol­wen­ta wy­dzia­łu pra­wa prze­isto­czy­łem się w mężczy­znę świe­żo po ślu­bie, tak szczęśli­we­go, że aż od tego szczęścia wy­przy­stoj­niał. Ży­cie wy­da­wa­ło mi się pro­stym ła­ńcu­chem prze­ciw­no­ści, dość ła­twych do po­ko­na­nia, któ­re ko­ńczy­ły się śmier­cią, nie wiem wpraw­dzie, czy ła­twą, ale na pew­no nie­unik­nio­ną, więc nie war­to było za­przątać nią so­bie gło­wy. Nie wie­dzia­łem wów­czas, że tak wła­śnie wy­gląda ra­do­ść, na tym wła­śnie po­le­ga­ła mło­do­ść i na tym wła­śnie po­le­ga­ła śmie­rć, i cho­ciaż co do za­sa­dy nie po­my­li­łem się w ni­czym, my­li­łem się we wszyst­kim. Za­ko­cha­łem się w na­uczy­ciel­ce gry na skrzyp­cach z San Cri­stó­bal, trzy lata ode mnie star­szej, mat­ce dzie­wi­ęcio­lat­ki. Obie mia­ły na imię Maia i obie mia­ły sku­pio­ne spoj­rze­nia, ma­lut­kie nosy i brązo­we usta, któ­re wy­da­wa­ły mi się kwin­te­sen­cją pi­ęk­na. Cza­sem czu­łem się tak, jak­bym wy­grał los na ja­kie­jś se­kret­nej lo­te­rii, by­łem ca­łko­wi­cie oszo­ło­mio­ny, że wpa­dłem w „si­dła” tej ko­bie­ty, a kie­dy za­pro­po­no­wa­no mi prze­nie­sie­nie do San Cri­stó­bal, po­bie­głem do niej, żeby jej o tym po­wie­dzieć, i na­tych­miast po­pro­si­łem ją o rękę.

Za­pro­po­no­wa­no mi to sta­no­wi­sko, gdyż dwa lata wcze­śniej opra­co­wa­łem w Es­te­pí pro­gram in­te­gru­jący spo­łecz­no­ści tu­byl­cze. Po­my­sł był pro­sty i oka­zał się sku­tecz­ny: po­le­gał na tym, żeby dać rdzen­nym miesz­ka­ńcom mo­no­pol na ró­żne pro­duk­ty. W tam­tym mie­ście zde­cy­do­wa­li­śmy, że będą to po­ma­ra­ńcze; wspól­no­ta in­dia­ńska mia­ła za­opa­try­wać w nie pięć ty­si­ęcy osób. Pro­gram z po­cząt­ku wy­wo­łał małe za­mie­sza­nie, ale spo­łecz­no­ść za­re­ago­wa­ła do­brze i po kil­ku mo­dy­fi­ka­cjach stwo­rzo­no nie­wiel­ką spó­łdziel­nię, ca­łkiem ren­tow­ną i sta­no­wi­ącą głów­ne źró­dło do­cho­dów In­dian.

Pro­jekt oka­zał się tak wiel­kim suk­ce­sem, że od­po­wied­nie wła­dze skon­tak­to­wa­ły się ze mną za po­śred­nic­twem Ko­mi­sji Re­zer­wa­tów In­dian, żeby za­pro­po­no­wać wpro­wa­dze­nie go w li­czącej trzy ty­si­ące osób spo­łecz­no­ści In­dian Ñeê w San Cri­stó­bal. Mia­łem do­stać tam miesz­ka­nie i kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko w Wy­dzia­le Po­mo­cy Spo­łecz­nej. Maia mo­gła­by udzie­lać lek­cji w nie­wiel­kiej szko­le mu­zycz­nej w swo­im ro­dzin­nym mie­ście. Nie przy­zna­wa­ła się do tego, ale wie­dzia­łem, że tyl­ko cze­ka na try­um­fal­ny po­wrót do mia­sta, z któ­re­go mu­sia­ła kie­dyś z przy­czyn fi­nan­so­wych wy­je­chać. Za­ofe­ro­wa­no mi rów­nież szko­łę dla ma­łej (za­wsze na­zy­wa­łem ją małą, tak też się do niej zwra­ca­łem) i pen­sję, z któ­rej mo­gli­śmy co nie­co za­osz­czędzić. Czy mo­głem chcieć cze­goś wi­ęcej? Roz­pie­ra­ła mnie ra­do­ść, pro­si­łem Maię, żeby opo­wia­da­ła mi o dżun­gli, o rze­ce Eré, o uli­cach San Cri­stó­bal… Słu­cha­jąc jej, czu­łem się tak, jak­bym za­nu­rzał się w gęstej, buj­nej ro­ślin­no­ści, w któ­rej od­naj­dy­wa­łem raj na zie­mi. Przy­zna­ję, że moja wy­obra­źnia nie była może zbyt twór­cza, ale nie­za­prze­czal­nie opty­mi­stycz­na.

Przy­by­li­śmy do San Cri­stó­bal 13 kwiet­nia 1993 ro­ku. Było bar­dzo go­rąco i bar­dzo wil­got­no, na nie­bie ani jed­nej chmur­ki. Je­cha­li­śmy na­szą sta­rą fur­go­net­ką, z da­le­ka do­strze­głem bru­nat­ne wody rze­ki Eré i dżun­glę San Cri­stó­bal, któ­ra była zie­lo­nym, nie­prze­nik­nio­nym mon­strum. Nie by­łem przy­zwy­cza­jo­ny do kli­ma­tu pod­zwrot­ni­ko­we­go, od­kąd więc zje­cha­li­śmy z au­to­stra­dy na czer­wo­ną szu­tro­wą dro­gę pro­wa­dzącą do mia­sta, całe cia­ło mia­łem zla­ne po­tem. Dłu­ga pod­róż z Es­te­pí – od­le­głe­go pra­wie o ty­si­ąc ki­lo­me­trów – spra­wi­ła, że ogar­nęła mnie dziw­na me­lan­cho­lia. Kres pod­ró­ży wy­dał mi się naj­pierw złu­dze­niem, a po­tem rze­czy­wi­sto­ść do­ta­rła do mnie z gwa­łtow­ną chro­po­wa­to­ścią, z jaką zwy­kle do­cie­ra do nas bie­da. By­łem przy­go­to­wa­ny na ubo­gą pro­win­cję, ale praw­dzi­wa bie­da nie przy­po­mi­na zwy­kle tej wy­obra­ża­nej. Nie wie­dzia­łem jesz­cze wte­dy, że dżun­gla wy­rów­nu­je bie­dę, łączy ją w ca­ło­ść i w pew­nym sen­sie wy­ma­zu­je. Je­den z bur­mi­strzów tego mia­sta po­wie­dział, że w San Cri­stó­bal to, co bied­ne, od tego, co ma­low­ni­cze, dzie­li tyl­ko je­den mały krok. Miał ab­so­lut­ną ra­cję. Rysy dzie­ci In­dian Ñeê są na­zbyt fo­to­ge­nicz­ne, mimo ob­le­pia­jące­go je bru­du, a może wła­śnie ze względu na ten brud, a sub­tro­pi­kal­ny kli­mat pod­su­wa nam fan­ta­zję, że w ich kon­dy­cji jest coś nie­unik­nio­ne­go. Mó­wi­ąc in­ny­mi sło­wy: czło­wiek może wal­czyć z dru­gim czło­wie­kiem, ale nie z wo­do­spa­dem czy bu­rzą z pio­ru­na­mi.

Przez szy­bę fur­go­net­ki zo­ba­czy­łem jed­nak coś jesz­cze: nędza San Cri­stó­bal mo­gła zo­stać ob­na­żo­na do ko­ści. Ko­lo­ry tu były jed­no­li­te, skon­den­so­wa­ne i do sza­le­ństwa po­ły­skli­we: in­ten­syw­na zie­leń lasu przy­le­ga­jąca do dro­gi ni­czym ro­ślin­ny mur, błysz­cząca czer­wień zie­mi, błękit nie­ba ze świa­tłem, któ­re zmu­sza­ło, żeby nie­ustan­nie przy­my­kać oczy, ci­ężki bru­nat­ny od­cień mie­rzącej czte­ry ki­lo­me­try od brze­gu do brze­gu rze­ki Eré po­wie­dzia­ły mi od razu, że w za­so­bach mo­jej pa­mi­ęci nie znaj­dę nic, z czym mó­głbym po­rów­nać to wszyst­ko, na co pa­trzy­łem po raz pierw­szy.

Po do­tar­ciu do mia­sta uda­li­śmy się do ra­tu­sza, żeby ode­brać klu­cze do miesz­ka­nia. Je­den z urzęd­ni­ków za­ofe­ro­wał się, że po­je­dzie z nami, żeby nam wszyst­ko po­ka­zać. Już do­je­żdża­li­śmy na miej­sce, kie­dy na­gle zo­ba­czy­łem w od­le­gło­ści nie­ca­łych dwóch me­trów ogrom­ne­go owczar­ka. Wra­że­nie – naj­pew­niej spo­tęgo­wa­ne zmęcze­niem pod­ró­żą – było fan­ta­sma­go­rycz­ne, jak­by pies nie prze­cho­dził wca­le przez dro­gę, ale na­gle się po­środ­ku niej zma­te­ria­li­zo­wał. Nie mia­łem jak za­ha­mo­wać. Za­ci­snąłem kur­czo­wo ręce na kie­row­ni­cy, po­czu­łem ude­rze­nie i usły­sza­łem ten dźwi­ęk, któ­ry raz usły­sza­ny, zo­sta­je w pa­mi­ęci na za­wsze: dźwi­ęk cia­ła od­bi­ja­jące­go się od zde­rza­ka. Wy­sie­dli­śmy na­tych­miast. To nie był pies, lecz suka, była ran­na i uni­ka­ła na­szych spoj­rzeń, jak­by się cze­goś wsty­dzi­ła.

Maia po­chy­li­ła się nad nią i po­gła­ska­ła po grzbie­cie, na co suka od­po­wie­dzia­ła lek­kim mer­da­niem ogo­na. Po­sta­no­wi­li­śmy jak naj­szyb­ciej za­brać ją do we­te­ry­na­rza i kie­dy wie­źli­śmy ją tą samą fur­go­net­ką, któ­ra ją wcze­śniej po­trąci­ła, mia­łem wra­że­nie, że to bez­pa­ńskie zwie­rzę jest na­raz naj­gor­szym zwia­stu­nem nie­szczęścia i przy­ja­zną obec­no­ścią, przy­ja­ció­łką, któ­ra wita mnie w mie­ście, a jed­no­cze­śnie po­słan­nicz­ką przy­no­szącą strasz­li­wą wia­do­mo­ść. Po­my­śla­łem, że od­kąd przy­je­cha­li­śmy, zmie­ni­ła się na­wet twarz Mai, z jed­nej stro­ny wy­da­wa­ła się bar­dziej po­spo­li­ta – ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem tylu po­dob­nych do niej ko­biet – a z dru­giej stro­ny bar­dziej sku­pio­na, jej skó­ra zda­ła mi się gład­sza, jed­no­cze­śnie zaś bar­dziej od­por­na, jej spoj­rze­nie – ostrzej­sze, ale za­ra­zem mniej su­ro­we. Po­ło­ży­ła so­bie sukę na ko­la­nach, a krew zwie­rzęcia pla­mi­ła jej spodnie. Mała sie­dzia­ła na tyl­nym sie­dze­niu ze wzro­kiem utkwio­nym w ra­nie. Za ka­żdym ra­zem, kie­dy fur­go­net­ka wje­żdża­ła w ja­kąś dziu­rę, zwie­rzę po­ru­sza­ło się i jęcza­ło prze­ra­źli­wie.

Ist­nie­je po­wie­dze­nie, że San Cri­stó­bal albo ma się we krwi, albo nie, to kli­sza, któ­rą lu­dzie opi­su­ją swo­je ro­dzin­ne mia­stecz­ka w ka­żdym za­kąt­ku świa­ta, ale tu­taj ma ona wy­miar mniej po­wsze­dni, tak na­praw­dę nie­zwy­kły. Bo to wła­śnie krew musi przy­wyk­nąć do San Cri­stó­bal, musi zmie­nić tem­pe­ra­tu­rę i pod­dać się wy­ma­ga­niom rze­ki i dżun­gli. Sama rze­ka Eré, sze­ro­ka na czte­ry ki­lo­me­try, nie­raz wy­da­wa­ła mi się rze­ką pe­łną krwi. W mie­ście ro­sną drze­wa, któ­rych ży­wi­ca jest tak ciem­na, że nie spo­sób my­śleć o nich jak o ro­śli­nach. Krew pły­nie we wszyst­kim, wy­pe­łnia wszyst­ko. Za zie­le­nią dżun­gli, za bru­nat­nym ko­lo­rem rze­ki, za czer­wie­nią zie­mi za­wsze kry­je się krew, krew, któ­ra pły­nie i czy­ni rze­czy kom­plet­ny­mi.

Mój chrzest od­był się więc w spo­sób do­słow­ny. Kie­dy do­tar­li­śmy do we­te­ry­na­rza, suka była już na skra­ju wy­czer­pa­nia. Nio­sąc ją, po­pla­mi­łem się gęstą cie­czą, któ­ra na moim ubra­niu ściem­nia­ła i za­częła wy­dzie­lać obrzy­dli­wy sło­ny za­pach. Maia upa­rła się, żeby za­gip­so­wa­li zwie­rzęciu łapę i za­szy­li ranę na kar­ku, a ono za­mknęło oczy, jak­by nie chcia­ło dłu­żej wal­czyć. Jego oczy po­ru­sza­ły się nie­spo­koj­nie pod za­mkni­ęty­mi po­wie­ka­mi, jak dzie­je się z lu­dźmi, kie­dy śnią. Za­sta­na­wia­łem się, co wi­dzi, ja­kie sce­ny z włó­częgi po dżun­gli prze­my­ka­ją jej przed oczy­ma, i za­pra­gnąłem, żeby prze­ży­ła i wy­zdro­wia­ła, jak­by moje po­wo­dze­nie w tym no­wym miej­scu od tego za­le­ża­ło. Pod­sze­dłem do niej i po­ło­ży­łem cie­płą rękę na jej pyszcz­ku, pe­wien, że mnie zro­zu­mie i zo­sta­nie z nami.

Dwie go­dzi­ny pó­źniej sucz­ka po­jęki­wa­ła na po­dwór­ku na­sze­go domu, a mała przy­go­to­wy­wa­ła jej ryż z reszt­ka­mi na­sze­go obia­du. Usia­dłem przy cór­ce i po­pro­si­łem, żeby wy­bra­ła psu imię. Ona zmarsz­czy­ła nos, jak zwy­kle, kie­dy się nad czy­mś za­sta­na­wia­ła, i w ko­ńcu po­wie­dzia­ła: – Moj­ra. Do dziś nosi to imię. Te­raz jest już sta­rą suką, któ­ra śpi w ko­ry­ta­rzu, kil­ka kro­ków ode mnie. Moj­ra. Je­śli, wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom, po­cho­wa­ła już po­ło­wę ro­dzi­ny, nie­wy­klu­czo­ne, że po­cho­wa ją całą.

Do­pie­ro dziś ro­zu­miem jej wia­do­mo­ść.

Za­wsze kie­dy wra­cam pa­mi­ęcią do tych pierw­szych lat w San Cri­stó­bal, przy­po­mi­nam so­bie utwór przy­spa­rza­jący Mai wie­lu pro­ble­mów, kie­dy pró­bo­wa­ła za­grać go na skrzyp­cach. Była to Ostat­nia róża lata He­in­ri­cha Wil­hel­ma Ern­sta, tra­dy­cyj­na bal­la­da ir­landz­ka, do któ­rej mu­zy­kę na­pi­sa­li rów­nież Beetho­ven i Brit­ten. Wy­da­ją się w niej po­brzmie­wać dwie rze­czy­wi­sto­ści na­raz: jest to sen­ty­men­tal­na me­lo­dia, któ­rej wy­ko­na­nie wy­ma­ga nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ści tech­nicz­nych. Po­dob­ny kon­trast ist­niał po­mi­ędzy dżun­glą a San Cri­stó­bal: z jed­nej stro­ny mie­li­śmy nie­wzru­szo­ną, zbyt nie­ludz­ką rze­czy­wi­sto­ść dżun­gli, z dru­giej pro­stą praw­dę, może mniej praw­dzi­wą, ale na pew­no prak­tycz­niej­szą, z któ­rą zma­ga­li­śmy się na co dzień.

Nie mogę też po­wie­dzieć, żeby San Cri­stó­bal oka­za­ło się ja­kąś wiel­ką nie­spo­dzian­ką: pro­win­cjo­nal­ne mia­sto o po­pu­la­cji li­czącej dwie­ście ty­si­ęcy lu­dzi, z tra­dy­cyj­ny­mi ro­dzi­na­mi (na któ­re mó­wio­no tam „sta­re”, jak­by jed­ne ro­dzi­ny były star­sze od dru­gich), ze swo­imi po­li­tycz­ny­mi in­try­ga­mi i sub­tro­pi­kal­ną po­wol­no­ścią. Przy­sto­so­wa­łem się do ży­cia w nim szyb­ciej, niż się tego spo­dzie­wa­łem. Już po kil­ku mie­si­ącach wal­czy­łem jak miej­sco­wy z in­do­len­cją urzęd­ni­ków, bez­kar­no­ścią tego czy in­ne­go po­li­ty­ka i ró­żny­mi pro­win­cjo­nal­ny­mi pro­ble­ma­mi, któ­re zwy­kle są dzie­dzicz­ne, po­kręt­ne i ab­so­lut­nie nie­mo­żli­we do roz­wi­ąza­nia. Maia nie tyl­ko uczy­ła w szko­le mu­zycz­nej, ale udzie­la­ła też pry­wat­nych lek­cji pa­nien­kom z kla­sy śred­niej, za­ro­zu­mia­łym dziew­czyn­kom, któ­re były przy tym bar­dzo ład­ne. Od­no­wi­ła zna­jo­mo­ść z kil­ko­ma daw­ny­mi przy­ja­ció­łka­mi, któ­re mil­kły na­tych­miast, kie­dy tyl­ko wcho­dzi­łem do domu, cho­ciaż wcze­śniej sły­sza­łem ich prze­krzy­ku­jące się gło­sy. Po­dob­nie jak Maia były na­uczy­ciel­ka­mi mu­zy­ki kla­sycz­nej, wszyst­kie po­cho­dzi­ły ze spo­łecz­no­ści Ñeê i stwo­rzy­ły ter­cet smycz­ko­wy kon­cer­tu­jący w San Cri­stó­bal i in­nych oko­licz­nych miej­sco­wo­ściach, cie­szący się nie­zwyk­łym po­wo­dze­niem nie dla­te­go, że grał tak do­sko­na­le, ale dla­te­go, że nikt inny tego nie ro­bił.

I wte­dy zro­zu­mia­łem coś, co przez wie­le lat uwa­ża­łem za za­baw­ną sprzecz­no­ść w cha­rak­te­rze mo­jej żony: swo­je ży­cie za­wo­do­we po­świ­ęci­ła mu­zy­ce po­wa­żnej, cho­ciaż za praw­dzi­wą mu­zy­kę uwa­ża­ła tyl­ko to, do cze­go dało się ta­ńczyć. Mu­zy­ka po­wa­żna nie mia­ła dla niej (ani dla tych wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy przy­cho­dzi­li na ich kon­cer­ty) cha­rak­te­ru mu­zy­ki, uwa­ża­no ją ra­czej za ja­kiś stan za­wie­sze­nia. Zo­sta­ła skom­po­no­wa­na w zgo­dzie ze zbyt od­le­gły­mi kry­te­ria­mi i przez zbyt od­mien­ne umy­sły, żeby mo­gło być ina­czej, co nie ozna­cza­ło by­naj­mniej, że tam­ta pu­blicz­no­ść była na jej wpływ obo­jęt­na. Kie­dy Maia gra­ła utwo­ry kla­sycz­ne, na twa­rzach słu­cha­czy po­ja­wiał się wy­raz wiel­kie­go sku­pie­nia, jak­by słu­cha­li ob­ce­go języ­ka, bar­dzo przy­jem­ne­go dla ucha, ale przez to wca­le nie bar­dziej zro­zu­mia­łe­go. I cho­ciaż od­da­wa­ła się z za­pa­łem grze i na­ucza­niu, dzia­ło się to wbrew po­zo­rom wła­śnie dla­te­go, że nie po­tra­fi­ła na­wi­ązać z tą mu­zy­ką żad­nej emo­cjo­nal­nej wi­ęzi. Dla Mai mu­zy­ka po­wa­żna to było coś, co roz­gry­wa­ło się wy­łącz­nie w gło­wie, pod­czas gdy inne ga­tun­ki – cum­bia, sal­sa, me­ren­gue – dzia­ły się w cie­le, w żo­łąd­ku.

Cza­sem my­śli­my, że aby ze­jść na dno ludz­kiej du­szy, mu­si­my wsi­ąść do po­tężnej ło­dzi pod­wod­nej, a w ko­ńcu od­kry­wa­my, że pły­wa­my w stro­ju płe­two­nur­ka w swo­jej wła­snej wan­nie. Z miej­sca­mi bywa po­dob­nie. Małe mia­sta są ku­bek w ku­bek po­dob­ne: po­dob­nie prze­ka­zu­je się tam wła­dzę z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, ist­nie­ją w nich po­dob­ne to­wa­rzy­stwa wza­jem­nej ad­o­ra­cji, po­dob­ne dy­na­mi­ki. Od cza­su do cza­su do­pusz­cza­ją do gło­su swo­ich ma­łych lo­kal­nych bo­ha­te­rów: ja­kie­goś nie­zwy­kłe­go mu­zy­ka, szcze­gól­nie re­wo­lu­cyj­ną sędzię sądu ro­dzin­ne­go, od­wa­żną mat­kę, ale na­wet ci mali bo­ha­te­ro­wie wy­da­ją się two­rzyć in­te­gral­ną część tego or­ga­ni­zmu, któ­ry po­słu­gu­je się ich bun­tem, żeby prze­trwać. Ży­cie w ta­kich mia­stach jest ure­gu­lo­wa­ne i prze­wi­dy­wal­ne jak rytm me­tro­no­mu – i rów­nie trud­no wy­obra­zić so­bie, że mo­żna unik­nąć po­dob­ne­go wszyst­kim losu, jak to, że sło­ńce wzej­dzie na za­cho­dzie. A jed­nak cza­sem tak wła­śnie się dzie­je: sło­ńce wscho­dzi na za­cho­dzie.

Po­wszech­nie sądzi się, że po­cząt­kiem wy­da­rzeń w San Cri­stó­bal był na­pad na su­per­mar­ket Da­ko­ta, ale pro­blem za­czął się znacz­nie wcze­śniej. Skąd wzi­ęły się dzie­ci? Naj­wa­żniej­szy do­ku­ment, jaki po­wstał na ten te­mat, ten­den­cyj­ny, żeby nie po­wie­dzieć nie­praw­dzi­wy, film Dzie­ci Va­le­rii Da­nas, za­czy­na się wła­śnie od tej pom­pa­tycz­nej fra­zy z offu: „Skąd wzi­ęły się dzie­ci?”, pod­czas gdy na ekra­nie wi­dzi­my krwa­we sce­ny z su­per­mar­ke­tu. A jed­nak to py­ta­nie wci­ąż po­zo­sta­je bez od­po­wie­dzi. Skąd? Gdy­bym sam nie znał cza­sów, kie­dy ich jesz­cze nie było, pew­nie ła­two mó­głbym uwie­rzyć, że za­wsze włó­czy­ły się po na­szych uli­cach, brud­ne, ale pe­łne tej swo­jej dziw­nej, ma­łej god­no­ści, z po­tar­ga­ny­mi wło­sa­mi i twa­rza­mi spa­lo­ny­mi sło­ńcem.

Trud­no okre­ślić, od któ­re­go do­kład­nie mo­men­tu na­sze spoj­rze­nia za­częły się przy­zwy­cza­jać do ich obec­no­ści i czy ich wi­dok na po­cząt­ku w ja­kiś spo­sób nas za­sko­czył. Po­śród wie­lu teo­rii naj­mniej ab­sur­dal­ną wy­da­je mi się ta wy­snu­ta przez Vic­to­ra Co­ba­na w jego fe­lie­to­nie dla „El Im­par­cial” – uznał w nim, że dzie­ci przy­by­wa­ły do mia­sta stop­nio­wo i z po­cząt­ku my­li­li­śmy je z dzie­ćmi Ñeê, sprze­da­jący­mi dzi­kie or­chi­dee i cy­try­ny na skrzy­żo­wa­niach. Ist­nie­ją ga­tun­ki ter­mi­tów, któ­re po­tra­fią na ja­kiś czas zmie­nić swój wy­gląd i upodob­nić się do in­nych ga­tun­ków, a do­pie­ro kie­dy osie­dlą się na ob­cym te­ry­to­rium, po­ka­zu­ją swo­je praw­dzi­we ob­li­cze. Może dzie­ci – za pod­szep­tem tej sa­mej, star­szej niż język in­te­li­gen­cji owa­dów – przy­jęły ową stra­te­gię i upodob­ni­ły się do dzie­ci Ñeê, któ­re były nam do­brze zna­ne. Ale na­wet je­śli tak było, na­dal nie zna­my od­po­wie­dzi na py­ta­nie: skąd się wzi­ęły? I – przede wszyst­kim – dla­cze­go wszyst­kie mia­ły od dzie­wi­ęciu do trzy­na­stu lat?

Naj­prost­sza, a jed­no­cze­śnie naj­sła­biej udo­wod­nio­na teza gło­si­ła, że to dzie­ci po­rwa­ne z ca­łej pro­win­cji, któ­re han­dlu­jąca nimi ma­fia zgro­ma­dzi­ła w jed­nym miej­scu w dżun­gli, gdzieś nad rze­ką Eré. Nie by­ło­by to wy­da­rze­nie bez pre­ce­den­su. Kil­ka lat wcze­śniej, w 1989 roku, ura­to­wa­no sie­dem na­sto­let­nich dziew­czy­nek, któ­re mia­ły zo­stać „roz­dy­stry­bu­owa­ne” po bur­de­lach w ca­łym kra­ju, a w zbio­ro­wej pa­mi­ęci wci­ąż żywe były fo­to­gra­fie zro­bio­ne przez po­li­cję w chwi­li, kie­dy zna­le­zio­no je w ma­łym go­spo­dar­stwie ukry­tym w dżun­gli, od­le­głym od San Cri­stó­bal za­le­d­wie o trzy ki­lo­me­try. Po­dob­nie jak pew­ne wy­da­rze­nia w na­szym ży­ciu spra­wia­ją, że tra­ci­my nie­win­no­ść, tak te ob­ra­zy oka­za­ły się prze­ło­mem w świa­do­mo­ści na­sze­go mia­sta. Nie cho­dzi­ło tyl­ko o to, że nie dało się dłu­żej za­prze­czać na­ma­cal­nej rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej, lecz przede wszyst­kim o wstyd, któ­ry wpi­sał się w pa­mi­ęć wspól­no­ty w ten sam spo­sób, w jaki trau­ma­tycz­ne wy­da­rze­nia kszta­łtu­ją cha­rak­ter pew­nych ro­dzin: po ci­chu.

Uzna­no więc wów­czas, że dzie­ci ucie­kły z ja­kie­goś miej­sca, po­dob­ne­go „uwi­ęzie­nia”, i po­ja­wi­ły się w mie­ście na­gle. Hi­po­te­zę tę – po­wta­rzam, nie­udo­wod­nio­ną – wy­snu­to ze względu na nie­chlub­ne pierw­sze miej­sce, ja­kie zaj­mu­je na­sza pro­win­cja pod względem licz­by po­rwa­nych dzie­ci, poza tym mia­ła tę za­le­tę, że tłu­ma­czy­ła, skąd wzi­ął się ów po­zor­nie „nie­zro­zu­mia­ły” język, ja­kim po­słu­gi­wa­ło się trzy­dzie­ścio­ro dwo­je dzie­ci, uzna­ny wów­czas za obcy. Nikt chy­ba nie zda­wał so­bie wte­dy spra­wy z pew­ne­go bar­dzo bła­he­go fak­tu: przy­jęcie tej hi­po­te­zy ozna­cza­ło, że bez­dom­no­ść wśród dzie­ci wzro­sła z dnia na dzień o sie­dem­dzie­si­ąt pro­cent i nikt się tym spe­cjal­nie nie prze­jął.

Prze­gląda­jąc pro­to­ko­ły po­sie­dzeń Wy­dzia­łu Po­mo­cy Spo­łecz­nej (któ­re­go, jak już wspo­mi­na­łem wcze­śniej, by­łem dy­rek­to­rem) z tam­tych mie­si­ęcy, za­uwa­żam, że pierw­szy raz te­mat dzie­ci uli­cy wy­pły­wa jako punkt po­rząd­ku ob­rad 15 pa­ździer­ni­ka 1994 roku, czy­li dwa­na­ście ty­go­dni przed na­pa­dem na su­per­mar­ket Da­ko­ta. Co ozna­cza – je­śli we­źmie­my pod uwa­gę opie­sza­ło­ść, z jaką praw­dzi­we pro­ble­my do­cie­ra­ją w San Cri­stó­bal do od­po­wied­nich in­sty­tu­cji – że obec­no­ść dzie­ci mu­sia­ła być za­uwa­żal­na co naj­mniej dwa, trzy mie­si­ące przed tą datą, czy­li w lip­cu lub sierp­niu tam­te­go roku.

Hi­po­te­za o ma­so­wej uciecz­ce dzie­ci z ja­kie­goś wi­ęzie­nia w dżun­gli jest tak pe­łna sprzecz­no­ści, że ła­twiej uwie­rzyć w „hi­po­te­zę ma­gicz­ną”, za któ­rą tak bar­dzo wy­śmie­wa­no Ita­ete Ca­do­ga­na – przed­sta­wi­cie­la spo­łecz­no­ści Ñeê – utrzy­mu­jące­go, że dzie­ci wy­ło­ni­ły się z rze­ki. Je­śli nie po­trak­tu­je­my cza­sow­ni­ka „wy­ło­nić się” zbyt do­słow­nie, może za­ło­że­nie, że dzie­ci wcze­śniej się ze sobą po­zna­ły i zja­wi­ły się wszyst­kie na­raz w San Cri­stó­bal, nie jest wca­le ta­kie ab­sur­dal­ne. Dziś wie­my, że po­nad po­ło­wa dzie­ci po­cho­dzi­ła z wio­sek nie­opo­dal San Cri­stó­bal (i tyl­ko parę zo­sta­ło wcze­śniej po­rwa­nych), inne, w nie­wy­ja­śnio­ny spo­sób, prze­by­ły po­nad ty­si­ąc ki­lo­me­trów z miast ta­kich jak Ma­saya, Siu­na czy San Mi­gu­el del Sur. Po iden­ty­fi­ka­cji zwłok do­wie­dzie­li­śmy się, że dwo­je z nich po­cho­dzi­ło ze sto­li­cy: ich upro­wa­dze­nie zgło­szo­no wła­dzom kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej, a w ich oto­cze­niu w mo­men­cie „uciecz­ki” nie dzia­ło się nic szcze­gól­nie po­dej­rza­ne­go.

Nie­zwy­kłe sy­tu­acje zmu­sza­ją nas do my­śle­nia w spo­sób nie­stan­dar­do­wy. Ktoś po­rów­nał po­ja­wie­nie się dzie­ci z ide­al­nie zsyn­chro­ni­zo­wa­ny­mi mi­gra­cja­mi szpa­ków: sta­da li­czące po­nad sze­ść ty­si­ęcy osob­ni­ków, któ­re w mgnie­niu oka, ro­bi­ąc zwro­ty o sto osiem­dzie­si­ąt stop­ni, for­mu­ją zwar­tą chmu­rę. Przy­po­mi­nam so­bie bar­dzo do­brze jed­ną sy­tu­ację, któ­ra z ja­kie­goś po­wo­du za­cho­wa­ła się nie­na­ru­szo­na w mo­jej pa­mi­ęci przez wszyst­kie te lata. Było to za­raz po tym, jak dzie­ci przy­by­ły do mia­sta. Je­cha­łem z Maią sa­mo­cho­dem, bar­dzo wcze­śnie rano, do ra­tu­sza. W San Cri­stó­bal, ze względu na upał, go­dzi­ny pra­cy są bar­dzo sztyw­ne, jego miesz­ka­ńcy wsta­ją o szó­stej i ży­cie za­czy­na się o brza­sku, ofi­cjal­ne go­dzi­ny urzędo­we to siód­ma–trzy­na­sta, bo o pierw­szej skwar sta­je się za­zwy­czaj nie­zno­śny. Pod­czas naj­ci­ęższych go­dzin – mi­ędzy pierw­szą a wpół do pi­ątej w po­rze wil­got­nej – całe mia­sto po­grąża się w pod­zwrot­ni­ko­wym le­tar­gu, ale o świ­cie san­kry­sto­bal­czy­cy są pe­łni ener­gii, oczy­wi­ście na tyle, na ile ich stać, czy­li w stop­niu dość umiar­ko­wa­nym. Maia to­wa­rzy­szy­ła mi tego dnia, bo mia­ła coś do za­ła­twie­nia w szko­le mu­zycz­nej, i kie­dy wy­je­cha­li­śmy na skrzy­żo­wa­nie przy wje­ździe do cen­trum, zo­ba­czy­li­śmy gru­pę że­brzących dzie­ci w wie­ku od dzie­si­ęciu do dwu­na­stu lat. Były i nie były po­dob­ne do oko­licz­nych. W prze­ci­wie­ństwie do zna­nych nam dzie­ci, któ­re pro­si­ły o pie­ni­ądze w spo­sób uni­żo­ny i pe­łen skar­gi, te mia­ły w so­bie ja­kąś, nie­mal ary­sto­kra­tycz­ną wy­nio­sło­ść. Maia w po­szu­ki­wa­niu drob­nych zaj­rza­ła do schow­ka w sa­mo­cho­dzie, ale nic nie zna­la­zła. Jed­no z dzie­ci wle­pi­ło we mnie wzrok. Bia­łka jego oczu lśni­ły z zim­ną in­ten­syw­no­ścią, a brud na jego twa­rzy two­rzył z nimi taki kon­trast, że na chwi­lę onie­mia­łem. Świa­tło zmie­ni­ło się na zie­lo­ne, a ja za­uwa­ży­łem, że przez cały ten czas trzy­ma­łem nogę na pe­da­le gazu, jak­bym chciał jak naj­szyb­ciej stam­tąd uciec. Za­nim ru­szy­łem, jesz­cze raz spoj­rza­łem na chłop­ca. Nie­spo­dzie­wa­nie uśmiech­nął się do mnie sze­ro­ko.

Z ja­kiej nie­ja­snej przy­czy­ny na­sza świa­do­mo­ść kon­cen­tru­je się na jed­nych ob­ra­zach, a inne zo­sta­ją za­po­mnia­ne? Może po­cie­sza­jące by­ło­by stwier­dze­nie, że na­sza pa­mi­ęć jest rów­nie ar­bi­tral­na jak gu­sta, że wy­bie­ra rze­czy god­ne za­pa­mi­ęta­nia, w spo­sób rów­nie przy­pad­ko­wy co na­sze pod­nie­bie­nie, kie­dy de­cy­du­je, że lu­bi­my mi­ęso, a owo­ców mo­rza nie – a jed­nak coś w głębi du­szy pod­po­wia­da nam, że na­wet to, amoże przede wszyst­kim to, dzie­je się we­dług pew­ne­go klu­cza, któ­ry w żad­nym ra­zie nie jest przy­pad­ko­wy i po­wi­nien zo­stać roz­szy­fro­wa­ny. Uśmiech tego chłop­ca stro­pił mnie, bo świad­czył o tym, że coś nas po­łączy­ło, coś, co za­częło się we mnie, a sko­ńczy­ło w nim.

Z bie­giem lat od­kry­łem, że to spo­tka­nie na świat­łach było dla miesz­ka­ńców San Cri­stó­bal do­świad­cze­niem ty­po­wym, wszy­scy mie­li po­dob­ne, je­śli nie iden­tycz­ne, prze­ży­cia. Dzie­ci, któ­re od­wra­ca­ją się do­kład­nie w tym mo­men­cie, kie­dy się na nie pa­trzy, albo po­ja­wia­ją się, kie­dy się o nich po­my­śli, rze­czy­wi­ste i fan­ta­sma­go­rycz­ne po­sta­cie, któ­re uka­zu­ją się w snach, a na­stęp­ne­go dnia cze­ka­ją w miej­scu, w któ­rym się przy­śni­ły… W grun­cie rze­czy mo­żli­we, że kie­dy ktoś na nas pa­trzy, mówi o nas lub tyl­ko my­śli, nie spo­sób unik­nąć zwró­ce­nia się w jego kie­run­ku. Tam­te dzie­ci – któ­rych było wów­czas na tyle mało, że nie po­win­ny wzbu­dzać za­in­te­re­so­wa­nia – za­częły funk­cjo­no­wać w San Cri­stó­bal jako ro­dzaj wek­to­ra ener­ge­tycz­ne­go, wszy­scy by­li­śmy od nich za­le­żni, na­wet o tym nie wie­dząc.

Wie­lo­krot­nie oska­rża­no Wy­dział Po­mo­cy Spo­łecz­nej w ogó­le, a mnie w szcze­gól­no­ści, że nie za­uwa­ży­li­śmy w porę cze­goś, co bez wąt­pie­nia było po­cząt­kiem pro­ble­mu. Nie mam te­raz ocho­ty na dys­ku­sję o na­szym na­ro­do­wym spo­rcie, ja­kim jest roz­mo­wa o po­nie­dzia­łku, kie­dy na sto­le leży pra­sa ze śro­dy. Nie mu­szę chy­ba też wspo­mi­nać o tym, że nie mi­nęło kil­ka mie­si­ęcy od owych wy­da­rzeń, a już mia­sto za­ro­iło się od eks­per­tów od dzie­ci­ęcej bez­dom­no­ści i apo­sto­łów zdro­we­go roz­sąd­ku. Ci sami, któ­rzy po na­pa­dzie na su­per­mar­ket Da­ko­ta żąda­li uży­cia wszyst­kich po­li­cyj­nych sił, zmie­ni­li się na­gle w mi­strzów zen oraz ad­wo­ka­tów umiar­ko­wa­nia i oska­rża­li nas z ta­kim za­ci­ęciem, jak­by­śmy byli prze­stęp­ca­mi, że nie „za­re­ago­wa­li­śmy od­po­wied­nio szyb­ko”.

Wcze­śniej pew­nie bym się bro­nił. Dziś przy­zna­ję, że jest w tym za­rzu­cie ziar­no praw­dy, cho­ciaż nie wiem, co mia­ło­by wów­czas ozna­czać „za­re­ago­wać od­po­wied­nio szyb­ko”. Za­mknąć na­tych­miast wszyst­kie te dzie­ci w sie­ro­ci­ńcu, za­ape­lo­wać do oby­wa­te­li o po­moc, wy­two­rzyć at­mos­fe­rę wro­go­ści w sto­sun­ku do dzie­ci, któ­re do­tąd nie do­star­czy­ły po­wo­dów, by my­śleć, że nie sza­nu­ją norm spo­łecz­nych, je­śli nie li­czyć tego, iż były głod­ne i nie mia­ły do­mów?

Nie­któ­re rze­czy dzie­ją się szyb­ciej, niż mo­żna to prze­wi­dzieć, cho­ćby za­ko­cha­nie, wy­pad­ki dro­go­we, ulicz­ne za­miesz­ki. Tak bywa rów­nież ze zwy­cza­ja­mi. Przez pe­wien czas, gdy co­dzien­nie rano od­pro­wa­dza­łem małą do szko­ły, mia­łem z nią pew­ną za­ba­wę. Była tak sche­ma­tycz­na i wpa­dli­śmy na nią tak na­tu­ral­nie, że by­łem prze­ko­na­ny, iż będzie trwa­ła wiecz­nie, na­wet kie­dy mała do­ro­śnie, będzie­my się da­lej tak ba­wić, raz ona, z tą dziw­nie za­okrąglo­ną szy­ją, będzie iść przede mną, a raz ja będę sły­szał jej kro­ki za ple­ca­mi. Nie­wy­klu­czo­ne, że naj­bar­dziej lu­bi­li­śmy w tej za­ba­wie po­czu­cie, że wca­le się nie ba­wi­my, lecz wy­sta­wia­my się na spoj­rze­nia in­nych. Cho­dzi­ło o to, że wy­prze­dza­li­śmy się na zmia­nę bez sło­wa, naj­pierw ja ją, po­tem ona mnie, po­tem znów ja, aż do sa­mej szko­ły. Ta oso­ba, któ­ra wy­prze­dza­ła, szła naj­pierw w spo­rej od­le­gło­ści, a na­stęp­nie zwal­nia­ła kro­ku, po­zwa­la­jąc się wy­prze­dzić. Zda­rza­ło się, że któ­reś z nas od­gry­wa­ło ja­kąś po­stać: mężczy­znę, któ­ry spó­źnia się do pra­cy i raz po raz spo­gląda z nie­po­ko­jem na ze­ga­rek, po­gwiz­du­jącą dziew­czyn­kę idącą do szko­ły w pod­sko­kach, po­li­cjan­ta, któ­ry ją śle­dzi, ale naj­częściej by­li­śmy po pro­stu sobą, idąc raz szyb­ciej, raz wol­niej.

Sam dzi­wię się, jak wa­żne sta­ły się dla mnie chwi­le, kie­dy cze­ka­łem, aż mała wy­prze­dzi mnie swo­imi drob­ny­mi krocz­ka­mi. Wy­da­wa­ło mi się, że mi­ło­ść do niej – albo ta de­li­kat­na nie­uf­no­ść i wzmo­żo­na uwa­ga, tak bar­dzo przy­po­mi­na­jące mi­ło­ść – była re­wer­sem mo­jej re­la­cji z Maią, rów­nież mi­ło­snej, ale po­zba­wio­nej ocze­ki­wań i ry­tu­ałów. I jak w Mai ko­cha­łem to, że nie mogę do ko­ńca prze­nik­nąć jej my­śli, tak w ma­łej ko­cha­łem tę za­ba­wę, po­wta­rza­ną nie­mal wbrew na­szej woli, ową prze­strzeń, któ­rą stwo­rzy­li­śmy ra­zem.

W od­ró­żnie­niu od ro­dzi­ców in­nych dzie­ci ze szko­ły, nie by­łem bio­lo­gicz­nym oj­cem mo­jej cór­ki i było to wi­dać, kie­dy do­cie­ra­li­śmy na miej­sce: nie tyl­ko nie łączy­ło nas po­do­bie­ństwo fi­zycz­ne, ale też roz­sta­wa­li­śmy się szyb­ko, bez zbęd­nych wy­ja­śnień, tro­chę za­wsty­dze­ni. Nie wie­dzia­łem wów­czas tego, co wiem dzi­siaj: po­do­bie­ństwo nie ma nic wspól­ne­go ze struk­tu­rą che­micz­ną ro­dzi­ny. Mi­ędzy do­ro­słym a dziew­czyn­ką, któ­rzy chcą być praw­dzi­wym oj­cem i praw­dzi­wą cór­ką, brak fi­zycz­ne­go po­do­bie­ństwa nie ozna­cza wca­le – wbrew po­wszech­nej opi­nii – tra­gicz­ne­go losu, świat pe­łen jest nie­szczęśli­wych ro­dzin o iden­tycz­nych ry­sach i szczęśli­wych ro­dzin zszy­tych z łat.

.

.

.

...(fragment)...

Całość w wersji pełnej.

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

Tekst

Posłowie