Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdzieś na skraju dżungli, w fikcyjnym miasteczku San Cristóbal wciąż piszczy bieda, ale powoli tworzy się już klasa średnia, koegzystująca – nie bez napięć – ze rdzenną populacją Indian, która z oporami przechodzi na stronę „cywilizacji”. W tym nowym ładzie, gdzie asfaltowe drogi przecinają połacie błota, nagle pojawia się grupa dzieci w wieku od 9 do 13 lat. Początkowo nic nie robią, po prostu są, wprowadzając niepokój samą swą innością – porozumiewają się w nieznanym języku i prowadzą życie rządzące się niepojętymi dla obywateli San Cristóbal prawami. Dzieci pozbawione opieki dorosłych są brudne, bezdomne i głodne, zdają się jednak szczęśliwe i wcale nie chcą być na łono społeczeństwa przywracane. Ich odrębność, odczuwana jako prowokacyjna, burzy kruchą równowagę zbiorowości, która dopiero co zdobyła swoje przywileje i umościła się we względnym komforcie. Zaburzona dynamika wspólnoty w konsekwencji prowadzi do tragedii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 180
Tytuł oryginału hiszpańskiego: República luminosa
Copyright © by Andrés Barba, 2017
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2020
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Okrasko, 2020
Projekt okładki: Marta Konarzewska / Konarzewska.pl
Opieka redakcyjna: Ewa Wieleżyńska
Redakcja: Elżbieta Górnaś / Redaktornia.com
Korekty: Redaktornia.com
ISBN 978-83-957973-3-0
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
Ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
e-mail: redakcja@wydawnictwofiltry.pl
www.wydawnictwofiltry.pl
Skład i przygtowanie eBooka: Jarosław Jabłoński / jjprojekt.pl
Carmen,która jest cała z kolorowej ziemi
Są tylko dwie rzeczy, które nigdynie będą żałosne: dzikus i dziecko.Paul Gauguin
Kiedy ludzie pytają mnie o trzydzieścioro dwoje dzieci, które straciły życie w San Cristóbal, udzielam różnych odpowiedzi, w zależności od wieku rozmówcy. Jeśli ma tyle lat co ja, odpowiadam, że zrozumienie to próba poskładania w całość czegoś, co widzieliśmy jedynie we fragmentach, a jeśli jest młodszy, pytam, czy wierzy w znaki zapowiadające nieszczęście. Rozmówcy prawie zawsze odpowiadają mi, że nie wierzą, jakby wiara w złe omeny oznaczała, że nie doceniamy wolności. Wtedy nie pytam już o nic i opowiadam im swoją wersję wydarzeń, nie tylko dlatego, że to jedyna, jaką dysponuję, ale również dlatego, że za bezowocną uważam próbę przekonywania ich, że nie chodzi mi wcale o to, żeby doceniali wolność, lecz o to, żeby tak ślepo nie wierzyli w sprawiedliwość. Gdybym był trochę bardziej energiczny i trochę mniej tchórzliwy, zaczynałbym tę historię zawsze tym samym zdaniem: „Prawie wszyscy dostajemy to, na co zasługujemy, a znaki zapowiadające nieszczęście istnieją”. Oczywiście, że istnieją.
Od dnia, w którym przybyłem do San Cristóbal, upływają dziś dwadzieścia dwa lata. Byłem młodym urzędnikiem pomocy społecznej w Estepí i dostałem awans. W kilka lat z chudego absolwenta wydziału prawa przeistoczyłem się w mężczyznę świeżo po ślubie, tak szczęśliwego, że aż od tego szczęścia wyprzystojniał. Życie wydawało mi się prostym łańcuchem przeciwności, dość łatwych do pokonania, które kończyły się śmiercią, nie wiem wprawdzie, czy łatwą, ale na pewno nieuniknioną, więc nie warto było zaprzątać nią sobie głowy. Nie wiedziałem wówczas, że tak właśnie wygląda radość, na tym właśnie polegała młodość i na tym właśnie polegała śmierć, i chociaż co do zasady nie pomyliłem się w niczym, myliłem się we wszystkim. Zakochałem się w nauczycielce gry na skrzypcach z San Cristóbal, trzy lata ode mnie starszej, matce dziewięciolatki. Obie miały na imię Maia i obie miały skupione spojrzenia, malutkie nosy i brązowe usta, które wydawały mi się kwintesencją piękna. Czasem czułem się tak, jakbym wygrał los na jakiejś sekretnej loterii, byłem całkowicie oszołomiony, że wpadłem w „sidła” tej kobiety, a kiedy zaproponowano mi przeniesienie do San Cristóbal, pobiegłem do niej, żeby jej o tym powiedzieć, i natychmiast poprosiłem ją o rękę.
Zaproponowano mi to stanowisko, gdyż dwa lata wcześniej opracowałem w Estepí program integrujący społeczności tubylcze. Pomysł był prosty i okazał się skuteczny: polegał na tym, żeby dać rdzennym mieszkańcom monopol na różne produkty. W tamtym mieście zdecydowaliśmy, że będą to pomarańcze; wspólnota indiańska miała zaopatrywać w nie pięć tysięcy osób. Program z początku wywołał małe zamieszanie, ale społeczność zareagowała dobrze i po kilku modyfikacjach stworzono niewielką spółdzielnię, całkiem rentowną i stanowiącą główne źródło dochodów Indian.
Projekt okazał się tak wielkim sukcesem, że odpowiednie władze skontaktowały się ze mną za pośrednictwem Komisji Rezerwatów Indian, żeby zaproponować wprowadzenie go w liczącej trzy tysiące osób społeczności Indian Ñeê w San Cristóbal. Miałem dostać tam mieszkanie i kierownicze stanowisko w Wydziale Pomocy Społecznej. Maia mogłaby udzielać lekcji w niewielkiej szkole muzycznej w swoim rodzinnym mieście. Nie przyznawała się do tego, ale wiedziałem, że tylko czeka na tryumfalny powrót do miasta, z którego musiała kiedyś z przyczyn finansowych wyjechać. Zaoferowano mi również szkołę dla małej (zawsze nazywałem ją małą, tak też się do niej zwracałem) i pensję, z której mogliśmy co nieco zaoszczędzić. Czy mogłem chcieć czegoś więcej? Rozpierała mnie radość, prosiłem Maię, żeby opowiadała mi o dżungli, o rzece Eré, o ulicach San Cristóbal… Słuchając jej, czułem się tak, jakbym zanurzał się w gęstej, bujnej roślinności, w której odnajdywałem raj na ziemi. Przyznaję, że moja wyobraźnia nie była może zbyt twórcza, ale niezaprzeczalnie optymistyczna.
Przybyliśmy do San Cristóbal 13 kwietnia 1993 roku. Było bardzo gorąco i bardzo wilgotno, na niebie ani jednej chmurki. Jechaliśmy naszą starą furgonetką, z daleka dostrzegłem brunatne wody rzeki Eré i dżunglę San Cristóbal, która była zielonym, nieprzeniknionym monstrum. Nie byłem przyzwyczajony do klimatu podzwrotnikowego, odkąd więc zjechaliśmy z autostrady na czerwoną szutrową drogę prowadzącą do miasta, całe ciało miałem zlane potem. Długa podróż z Estepí – odległego prawie o tysiąc kilometrów – sprawiła, że ogarnęła mnie dziwna melancholia. Kres podróży wydał mi się najpierw złudzeniem, a potem rzeczywistość dotarła do mnie z gwałtowną chropowatością, z jaką zwykle dociera do nas bieda. Byłem przygotowany na ubogą prowincję, ale prawdziwa bieda nie przypomina zwykle tej wyobrażanej. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że dżungla wyrównuje biedę, łączy ją w całość i w pewnym sensie wymazuje. Jeden z burmistrzów tego miasta powiedział, że w San Cristóbal to, co biedne, od tego, co malownicze, dzieli tylko jeden mały krok. Miał absolutną rację. Rysy dzieci Indian Ñeê są nazbyt fotogeniczne, mimo oblepiającego je brudu, a może właśnie ze względu na ten brud, a subtropikalny klimat podsuwa nam fantazję, że w ich kondycji jest coś nieuniknionego. Mówiąc innymi słowy: człowiek może walczyć z drugim człowiekiem, ale nie z wodospadem czy burzą z piorunami.
Przez szybę furgonetki zobaczyłem jednak coś jeszcze: nędza San Cristóbal mogła zostać obnażona do kości. Kolory tu były jednolite, skondensowane i do szaleństwa połyskliwe: intensywna zieleń lasu przylegająca do drogi niczym roślinny mur, błyszcząca czerwień ziemi, błękit nieba ze światłem, które zmuszało, żeby nieustannie przymykać oczy, ciężki brunatny odcień mierzącej cztery kilometry od brzegu do brzegu rzeki Eré powiedziały mi od razu, że w zasobach mojej pamięci nie znajdę nic, z czym mógłbym porównać to wszystko, na co patrzyłem po raz pierwszy.
Po dotarciu do miasta udaliśmy się do ratusza, żeby odebrać klucze do mieszkania. Jeden z urzędników zaoferował się, że pojedzie z nami, żeby nam wszystko pokazać. Już dojeżdżaliśmy na miejsce, kiedy nagle zobaczyłem w odległości niecałych dwóch metrów ogromnego owczarka. Wrażenie – najpewniej spotęgowane zmęczeniem podróżą – było fantasmagoryczne, jakby pies nie przechodził wcale przez drogę, ale nagle się pośrodku niej zmaterializował. Nie miałem jak zahamować. Zacisnąłem kurczowo ręce na kierownicy, poczułem uderzenie i usłyszałem ten dźwięk, który raz usłyszany, zostaje w pamięci na zawsze: dźwięk ciała odbijającego się od zderzaka. Wysiedliśmy natychmiast. To nie był pies, lecz suka, była ranna i unikała naszych spojrzeń, jakby się czegoś wstydziła.
Maia pochyliła się nad nią i pogłaskała po grzbiecie, na co suka odpowiedziała lekkim merdaniem ogona. Postanowiliśmy jak najszybciej zabrać ją do weterynarza i kiedy wieźliśmy ją tą samą furgonetką, która ją wcześniej potrąciła, miałem wrażenie, że to bezpańskie zwierzę jest naraz najgorszym zwiastunem nieszczęścia i przyjazną obecnością, przyjaciółką, która wita mnie w mieście, a jednocześnie posłanniczką przynoszącą straszliwą wiadomość. Pomyślałem, że odkąd przyjechaliśmy, zmieniła się nawet twarz Mai, z jednej strony wydawała się bardziej pospolita – nigdy wcześniej nie widziałem tylu podobnych do niej kobiet – a z drugiej strony bardziej skupiona, jej skóra zdała mi się gładsza, jednocześnie zaś bardziej odporna, jej spojrzenie – ostrzejsze, ale zarazem mniej surowe. Położyła sobie sukę na kolanach, a krew zwierzęcia plamiła jej spodnie. Mała siedziała na tylnym siedzeniu ze wzrokiem utkwionym w ranie. Za każdym razem, kiedy furgonetka wjeżdżała w jakąś dziurę, zwierzę poruszało się i jęczało przeraźliwie.
Istnieje powiedzenie, że San Cristóbal albo ma się we krwi, albo nie, to klisza, którą ludzie opisują swoje rodzinne miasteczka w każdym zakątku świata, ale tutaj ma ona wymiar mniej powszedni, tak naprawdę niezwykły. Bo to właśnie krew musi przywyknąć do San Cristóbal, musi zmienić temperaturę i poddać się wymaganiom rzeki i dżungli. Sama rzeka Eré, szeroka na cztery kilometry, nieraz wydawała mi się rzeką pełną krwi. W mieście rosną drzewa, których żywica jest tak ciemna, że nie sposób myśleć o nich jak o roślinach. Krew płynie we wszystkim, wypełnia wszystko. Za zielenią dżungli, za brunatnym kolorem rzeki, za czerwienią ziemi zawsze kryje się krew, krew, która płynie i czyni rzeczy kompletnymi.
Mój chrzest odbył się więc w sposób dosłowny. Kiedy dotarliśmy do weterynarza, suka była już na skraju wyczerpania. Niosąc ją, poplamiłem się gęstą cieczą, która na moim ubraniu ściemniała i zaczęła wydzielać obrzydliwy słony zapach. Maia uparła się, żeby zagipsowali zwierzęciu łapę i zaszyli ranę na karku, a ono zamknęło oczy, jakby nie chciało dłużej walczyć. Jego oczy poruszały się niespokojnie pod zamkniętymi powiekami, jak dzieje się z ludźmi, kiedy śnią. Zastanawiałem się, co widzi, jakie sceny z włóczęgi po dżungli przemykają jej przed oczyma, i zapragnąłem, żeby przeżyła i wyzdrowiała, jakby moje powodzenie w tym nowym miejscu od tego zależało. Podszedłem do niej i położyłem ciepłą rękę na jej pyszczku, pewien, że mnie zrozumie i zostanie z nami.
Dwie godziny później suczka pojękiwała na podwórku naszego domu, a mała przygotowywała jej ryż z resztkami naszego obiadu. Usiadłem przy córce i poprosiłem, żeby wybrała psu imię. Ona zmarszczyła nos, jak zwykle, kiedy się nad czymś zastanawiała, i w końcu powiedziała: – Mojra. Do dziś nosi to imię. Teraz jest już starą suką, która śpi w korytarzu, kilka kroków ode mnie. Mojra. Jeśli, wbrew wszelkim oczekiwaniom, pochowała już połowę rodziny, niewykluczone, że pochowa ją całą.
Dopiero dziś rozumiem jej wiadomość.
Zawsze kiedy wracam pamięcią do tych pierwszych lat w San Cristóbal, przypominam sobie utwór przysparzający Mai wielu problemów, kiedy próbowała zagrać go na skrzypcach. Była to Ostatnia róża lata Heinricha Wilhelma Ernsta, tradycyjna ballada irlandzka, do której muzykę napisali również Beethoven i Britten. Wydają się w niej pobrzmiewać dwie rzeczywistości naraz: jest to sentymentalna melodia, której wykonanie wymaga niezwykłych umiejętności technicznych. Podobny kontrast istniał pomiędzy dżunglą a San Cristóbal: z jednej strony mieliśmy niewzruszoną, zbyt nieludzką rzeczywistość dżungli, z drugiej prostą prawdę, może mniej prawdziwą, ale na pewno praktyczniejszą, z którą zmagaliśmy się na co dzień.
Nie mogę też powiedzieć, żeby San Cristóbal okazało się jakąś wielką niespodzianką: prowincjonalne miasto o populacji liczącej dwieście tysięcy ludzi, z tradycyjnymi rodzinami (na które mówiono tam „stare”, jakby jedne rodziny były starsze od drugich), ze swoimi politycznymi intrygami i subtropikalną powolnością. Przystosowałem się do życia w nim szybciej, niż się tego spodziewałem. Już po kilku miesiącach walczyłem jak miejscowy z indolencją urzędników, bezkarnością tego czy innego polityka i różnymi prowincjonalnymi problemami, które zwykle są dziedziczne, pokrętne i absolutnie niemożliwe do rozwiązania. Maia nie tylko uczyła w szkole muzycznej, ale udzielała też prywatnych lekcji panienkom z klasy średniej, zarozumiałym dziewczynkom, które były przy tym bardzo ładne. Odnowiła znajomość z kilkoma dawnymi przyjaciółkami, które milkły natychmiast, kiedy tylko wchodziłem do domu, chociaż wcześniej słyszałem ich przekrzykujące się głosy. Podobnie jak Maia były nauczycielkami muzyki klasycznej, wszystkie pochodziły ze społeczności Ñeê i stworzyły tercet smyczkowy koncertujący w San Cristóbal i innych okolicznych miejscowościach, cieszący się niezwykłym powodzeniem nie dlatego, że grał tak doskonale, ale dlatego, że nikt inny tego nie robił.
I wtedy zrozumiałem coś, co przez wiele lat uważałem za zabawną sprzeczność w charakterze mojej żony: swoje życie zawodowe poświęciła muzyce poważnej, chociaż za prawdziwą muzykę uważała tylko to, do czego dało się tańczyć. Muzyka poważna nie miała dla niej (ani dla tych wszystkich ludzi, którzy przychodzili na ich koncerty) charakteru muzyki, uważano ją raczej za jakiś stan zawieszenia. Została skomponowana w zgodzie ze zbyt odległymi kryteriami i przez zbyt odmienne umysły, żeby mogło być inaczej, co nie oznaczało bynajmniej, że tamta publiczność była na jej wpływ obojętna. Kiedy Maia grała utwory klasyczne, na twarzach słuchaczy pojawiał się wyraz wielkiego skupienia, jakby słuchali obcego języka, bardzo przyjemnego dla ucha, ale przez to wcale nie bardziej zrozumiałego. I chociaż oddawała się z zapałem grze i nauczaniu, działo się to wbrew pozorom właśnie dlatego, że nie potrafiła nawiązać z tą muzyką żadnej emocjonalnej więzi. Dla Mai muzyka poważna to było coś, co rozgrywało się wyłącznie w głowie, podczas gdy inne gatunki – cumbia, salsa, merengue – działy się w ciele, w żołądku.
Czasem myślimy, że aby zejść na dno ludzkiej duszy, musimy wsiąść do potężnej łodzi podwodnej, a w końcu odkrywamy, że pływamy w stroju płetwonurka w swojej własnej wannie. Z miejscami bywa podobnie. Małe miasta są kubek w kubek podobne: podobnie przekazuje się tam władzę z pokolenia na pokolenie, istnieją w nich podobne towarzystwa wzajemnej adoracji, podobne dynamiki. Od czasu do czasu dopuszczają do głosu swoich małych lokalnych bohaterów: jakiegoś niezwykłego muzyka, szczególnie rewolucyjną sędzię sądu rodzinnego, odważną matkę, ale nawet ci mali bohaterowie wydają się tworzyć integralną część tego organizmu, który posługuje się ich buntem, żeby przetrwać. Życie w takich miastach jest uregulowane i przewidywalne jak rytm metronomu – i równie trudno wyobrazić sobie, że można uniknąć podobnego wszystkim losu, jak to, że słońce wzejdzie na zachodzie. A jednak czasem tak właśnie się dzieje: słońce wschodzi na zachodzie.
Powszechnie sądzi się, że początkiem wydarzeń w San Cristóbal był napad na supermarket Dakota, ale problem zaczął się znacznie wcześniej. Skąd wzięły się dzieci? Najważniejszy dokument, jaki powstał na ten temat, tendencyjny, żeby nie powiedzieć nieprawdziwy, film Dzieci Valerii Danas, zaczyna się właśnie od tej pompatycznej frazy z offu: „Skąd wzięły się dzieci?”, podczas gdy na ekranie widzimy krwawe sceny z supermarketu. A jednak to pytanie wciąż pozostaje bez odpowiedzi. Skąd? Gdybym sam nie znał czasów, kiedy ich jeszcze nie było, pewnie łatwo mógłbym uwierzyć, że zawsze włóczyły się po naszych ulicach, brudne, ale pełne tej swojej dziwnej, małej godności, z potarganymi włosami i twarzami spalonymi słońcem.
Trudno określić, od którego dokładnie momentu nasze spojrzenia zaczęły się przyzwyczajać do ich obecności i czy ich widok na początku w jakiś sposób nas zaskoczył. Pośród wielu teorii najmniej absurdalną wydaje mi się ta wysnuta przez Victora Cobana w jego felietonie dla „El Imparcial” – uznał w nim, że dzieci przybywały do miasta stopniowo i z początku myliliśmy je z dziećmi Ñeê, sprzedającymi dzikie orchidee i cytryny na skrzyżowaniach. Istnieją gatunki termitów, które potrafią na jakiś czas zmienić swój wygląd i upodobnić się do innych gatunków, a dopiero kiedy osiedlą się na obcym terytorium, pokazują swoje prawdziwe oblicze. Może dzieci – za podszeptem tej samej, starszej niż język inteligencji owadów – przyjęły ową strategię i upodobniły się do dzieci Ñeê, które były nam dobrze znane. Ale nawet jeśli tak było, nadal nie znamy odpowiedzi na pytanie: skąd się wzięły? I – przede wszystkim – dlaczego wszystkie miały od dziewięciu do trzynastu lat?
Najprostsza, a jednocześnie najsłabiej udowodniona teza głosiła, że to dzieci porwane z całej prowincji, które handlująca nimi mafia zgromadziła w jednym miejscu w dżungli, gdzieś nad rzeką Eré. Nie byłoby to wydarzenie bez precedensu. Kilka lat wcześniej, w 1989 roku, uratowano siedem nastoletnich dziewczynek, które miały zostać „rozdystrybuowane” po burdelach w całym kraju, a w zbiorowej pamięci wciąż żywe były fotografie zrobione przez policję w chwili, kiedy znaleziono je w małym gospodarstwie ukrytym w dżungli, odległym od San Cristóbal zaledwie o trzy kilometry. Podobnie jak pewne wydarzenia w naszym życiu sprawiają, że tracimy niewinność, tak te obrazy okazały się przełomem w świadomości naszego miasta. Nie chodziło tylko o to, że nie dało się dłużej zaprzeczać namacalnej rzeczywistości społecznej, lecz przede wszystkim o wstyd, który wpisał się w pamięć wspólnoty w ten sam sposób, w jaki traumatyczne wydarzenia kształtują charakter pewnych rodzin: po cichu.
Uznano więc wówczas, że dzieci uciekły z jakiegoś miejsca, podobnego „uwięzienia”, i pojawiły się w mieście nagle. Hipotezę tę – powtarzam, nieudowodnioną – wysnuto ze względu na niechlubne pierwsze miejsce, jakie zajmuje nasza prowincja pod względem liczby porwanych dzieci, poza tym miała tę zaletę, że tłumaczyła, skąd wziął się ów pozornie „niezrozumiały” język, jakim posługiwało się trzydzieścioro dwoje dzieci, uznany wówczas za obcy. Nikt chyba nie zdawał sobie wtedy sprawy z pewnego bardzo błahego faktu: przyjęcie tej hipotezy oznaczało, że bezdomność wśród dzieci wzrosła z dnia na dzień o siedemdziesiąt procent i nikt się tym specjalnie nie przejął.
Przeglądając protokoły posiedzeń Wydziału Pomocy Społecznej (którego, jak już wspominałem wcześniej, byłem dyrektorem) z tamtych miesięcy, zauważam, że pierwszy raz temat dzieci ulicy wypływa jako punkt porządku obrad 15 października 1994 roku, czyli dwanaście tygodni przed napadem na supermarket Dakota. Co oznacza – jeśli weźmiemy pod uwagę opieszałość, z jaką prawdziwe problemy docierają w San Cristóbal do odpowiednich instytucji – że obecność dzieci musiała być zauważalna co najmniej dwa, trzy miesiące przed tą datą, czyli w lipcu lub sierpniu tamtego roku.
Hipoteza o masowej ucieczce dzieci z jakiegoś więzienia w dżungli jest tak pełna sprzeczności, że łatwiej uwierzyć w „hipotezę magiczną”, za którą tak bardzo wyśmiewano Itaete Cadogana – przedstawiciela społeczności Ñeê – utrzymującego, że dzieci wyłoniły się z rzeki. Jeśli nie potraktujemy czasownika „wyłonić się” zbyt dosłownie, może założenie, że dzieci wcześniej się ze sobą poznały i zjawiły się wszystkie naraz w San Cristóbal, nie jest wcale takie absurdalne. Dziś wiemy, że ponad połowa dzieci pochodziła z wiosek nieopodal San Cristóbal (i tylko parę zostało wcześniej porwanych), inne, w niewyjaśniony sposób, przebyły ponad tysiąc kilometrów z miast takich jak Masaya, Siuna czy San Miguel del Sur. Po identyfikacji zwłok dowiedzieliśmy się, że dwoje z nich pochodziło ze stolicy: ich uprowadzenie zgłoszono władzom kilka miesięcy wcześniej, a w ich otoczeniu w momencie „ucieczki” nie działo się nic szczególnie podejrzanego.
Niezwykłe sytuacje zmuszają nas do myślenia w sposób niestandardowy. Ktoś porównał pojawienie się dzieci z idealnie zsynchronizowanymi migracjami szpaków: stada liczące ponad sześć tysięcy osobników, które w mgnieniu oka, robiąc zwroty o sto osiemdziesiąt stopni, formują zwartą chmurę. Przypominam sobie bardzo dobrze jedną sytuację, która z jakiegoś powodu zachowała się nienaruszona w mojej pamięci przez wszystkie te lata. Było to zaraz po tym, jak dzieci przybyły do miasta. Jechałem z Maią samochodem, bardzo wcześnie rano, do ratusza. W San Cristóbal, ze względu na upał, godziny pracy są bardzo sztywne, jego mieszkańcy wstają o szóstej i życie zaczyna się o brzasku, oficjalne godziny urzędowe to siódma–trzynasta, bo o pierwszej skwar staje się zazwyczaj nieznośny. Podczas najcięższych godzin – między pierwszą a wpół do piątej w porze wilgotnej – całe miasto pogrąża się w podzwrotnikowym letargu, ale o świcie sankrystobalczycy są pełni energii, oczywiście na tyle, na ile ich stać, czyli w stopniu dość umiarkowanym. Maia towarzyszyła mi tego dnia, bo miała coś do załatwienia w szkole muzycznej, i kiedy wyjechaliśmy na skrzyżowanie przy wjeździe do centrum, zobaczyliśmy grupę żebrzących dzieci w wieku od dziesięciu do dwunastu lat. Były i nie były podobne do okolicznych. W przeciwieństwie do znanych nam dzieci, które prosiły o pieniądze w sposób uniżony i pełen skargi, te miały w sobie jakąś, niemal arystokratyczną wyniosłość. Maia w poszukiwaniu drobnych zajrzała do schowka w samochodzie, ale nic nie znalazła. Jedno z dzieci wlepiło we mnie wzrok. Białka jego oczu lśniły z zimną intensywnością, a brud na jego twarzy tworzył z nimi taki kontrast, że na chwilę oniemiałem. Światło zmieniło się na zielone, a ja zauważyłem, że przez cały ten czas trzymałem nogę na pedale gazu, jakbym chciał jak najszybciej stamtąd uciec. Zanim ruszyłem, jeszcze raz spojrzałem na chłopca. Niespodziewanie uśmiechnął się do mnie szeroko.
Z jakiej niejasnej przyczyny nasza świadomość koncentruje się na jednych obrazach, a inne zostają zapomniane? Może pocieszające byłoby stwierdzenie, że nasza pamięć jest równie arbitralna jak gusta, że wybiera rzeczy godne zapamiętania, w sposób równie przypadkowy co nasze podniebienie, kiedy decyduje, że lubimy mięso, a owoców morza nie – a jednak coś w głębi duszy podpowiada nam, że nawet to, amoże przede wszystkim to, dzieje się według pewnego klucza, który w żadnym razie nie jest przypadkowy i powinien zostać rozszyfrowany. Uśmiech tego chłopca stropił mnie, bo świadczył o tym, że coś nas połączyło, coś, co zaczęło się we mnie, a skończyło w nim.
Z biegiem lat odkryłem, że to spotkanie na światłach było dla mieszkańców San Cristóbal doświadczeniem typowym, wszyscy mieli podobne, jeśli nie identyczne, przeżycia. Dzieci, które odwracają się dokładnie w tym momencie, kiedy się na nie patrzy, albo pojawiają się, kiedy się o nich pomyśli, rzeczywiste i fantasmagoryczne postacie, które ukazują się w snach, a następnego dnia czekają w miejscu, w którym się przyśniły… W gruncie rzeczy możliwe, że kiedy ktoś na nas patrzy, mówi o nas lub tylko myśli, nie sposób uniknąć zwrócenia się w jego kierunku. Tamte dzieci – których było wówczas na tyle mało, że nie powinny wzbudzać zainteresowania – zaczęły funkcjonować w San Cristóbal jako rodzaj wektora energetycznego, wszyscy byliśmy od nich zależni, nawet o tym nie wiedząc.
Wielokrotnie oskarżano Wydział Pomocy Społecznej w ogóle, a mnie w szczególności, że nie zauważyliśmy w porę czegoś, co bez wątpienia było początkiem problemu. Nie mam teraz ochoty na dyskusję o naszym narodowym sporcie, jakim jest rozmowa o poniedziałku, kiedy na stole leży prasa ze środy. Nie muszę chyba też wspominać o tym, że nie minęło kilka miesięcy od owych wydarzeń, a już miasto zaroiło się od ekspertów od dziecięcej bezdomności i apostołów zdrowego rozsądku. Ci sami, którzy po napadzie na supermarket Dakota żądali użycia wszystkich policyjnych sił, zmienili się nagle w mistrzów zen oraz adwokatów umiarkowania i oskarżali nas z takim zacięciem, jakbyśmy byli przestępcami, że nie „zareagowaliśmy odpowiednio szybko”.
Wcześniej pewnie bym się bronił. Dziś przyznaję, że jest w tym zarzucie ziarno prawdy, chociaż nie wiem, co miałoby wówczas oznaczać „zareagować odpowiednio szybko”. Zamknąć natychmiast wszystkie te dzieci w sierocińcu, zaapelować do obywateli o pomoc, wytworzyć atmosferę wrogości w stosunku do dzieci, które dotąd nie dostarczyły powodów, by myśleć, że nie szanują norm społecznych, jeśli nie liczyć tego, iż były głodne i nie miały domów?
Niektóre rzeczy dzieją się szybciej, niż można to przewidzieć, choćby zakochanie, wypadki drogowe, uliczne zamieszki. Tak bywa również ze zwyczajami. Przez pewien czas, gdy codziennie rano odprowadzałem małą do szkoły, miałem z nią pewną zabawę. Była tak schematyczna i wpadliśmy na nią tak naturalnie, że byłem przekonany, iż będzie trwała wiecznie, nawet kiedy mała dorośnie, będziemy się dalej tak bawić, raz ona, z tą dziwnie zaokrągloną szyją, będzie iść przede mną, a raz ja będę słyszał jej kroki za plecami. Niewykluczone, że najbardziej lubiliśmy w tej zabawie poczucie, że wcale się nie bawimy, lecz wystawiamy się na spojrzenia innych. Chodziło o to, że wyprzedzaliśmy się na zmianę bez słowa, najpierw ja ją, potem ona mnie, potem znów ja, aż do samej szkoły. Ta osoba, która wyprzedzała, szła najpierw w sporej odległości, a następnie zwalniała kroku, pozwalając się wyprzedzić. Zdarzało się, że któreś z nas odgrywało jakąś postać: mężczyznę, który spóźnia się do pracy i raz po raz spogląda z niepokojem na zegarek, pogwizdującą dziewczynkę idącą do szkoły w podskokach, policjanta, który ją śledzi, ale najczęściej byliśmy po prostu sobą, idąc raz szybciej, raz wolniej.
Sam dziwię się, jak ważne stały się dla mnie chwile, kiedy czekałem, aż mała wyprzedzi mnie swoimi drobnymi kroczkami. Wydawało mi się, że miłość do niej – albo ta delikatna nieufność i wzmożona uwaga, tak bardzo przypominające miłość – była rewersem mojej relacji z Maią, również miłosnej, ale pozbawionej oczekiwań i rytuałów. I jak w Mai kochałem to, że nie mogę do końca przeniknąć jej myśli, tak w małej kochałem tę zabawę, powtarzaną niemal wbrew naszej woli, ową przestrzeń, którą stworzyliśmy razem.
W odróżnieniu od rodziców innych dzieci ze szkoły, nie byłem biologicznym ojcem mojej córki i było to widać, kiedy docieraliśmy na miejsce: nie tylko nie łączyło nas podobieństwo fizyczne, ale też rozstawaliśmy się szybko, bez zbędnych wyjaśnień, trochę zawstydzeni. Nie wiedziałem wówczas tego, co wiem dzisiaj: podobieństwo nie ma nic wspólnego ze strukturą chemiczną rodziny. Między dorosłym a dziewczynką, którzy chcą być prawdziwym ojcem i prawdziwą córką, brak fizycznego podobieństwa nie oznacza wcale – wbrew powszechnej opinii – tragicznego losu, świat pełen jest nieszczęśliwych rodzin o identycznych rysach i szczęśliwych rodzin zszytych z łat.
.
.
.
...(fragment)...
Całość w wersji pełnej.
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Tekst
Posłowie