14,90 zł
Pragniemy zaprezentować opowieść o człowieku, który podbił nasze serca... z nadzieją, że podbije także serca polskich czytelników tej książki. Chcielibyśmy, aby historia o ks. Vincencie Capodanno, słudze Bożym, którego proces beatyfikacyjny jest w toku, była nie tylko ciekawą lekturą, ale też inspiracją dla wszystkich, którzy poszukują wzorca w tych skomplikowanych czasach... Zachęcamy przy tym do modlitwy o rychłą beatyfikację ks. Capodanno, jak również o modlitwę za wstawiennictwem tego sługi Bożego, który za życia wykazywał się nie tylko niecodzienną odwagą, lecz także niezwykłą empatią. Głęboko wierzymy, że nasza książka zapoczątkuje przyjaźń wielu czytelników z ks. Vincentem Capodanno, zapewne przyszłym błogosławionym Kościoła.
Ks. Vincent Robert Capodanno (1929-1967), amerykański duchowny, syn emigrantów gorliwie podążających za ideałem „amerykańskiego snu”, został wychowany w duchu patriotyzmu i umiłowania wolności. Po latach spędzonych na misjach zgłosił się na ochotnika do Korpusu Kapelanów armii Stanów Zjednoczonych, aby stanąć ramię w ramię z tymi, którym w Azji przyszło walczyć z największym wrogiem wolności – komunizmem. Wielkiej duchowej siły i ogromnego męstwa dowiódł najpełniej w ostatnich chwilach swojego krótkiego, życia, kiedy nie bacząc na krążące wokół widmo śmierci i na własne rany, rzucił się wprost w sam środek bitwy, aby opatrywać rannych, dodawać otuchy tym, których opuściła odwaga, i wreszcie udzielać ostatniej posługi konającym żołnierzom...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 84
„Zrozumiałem wtedy, że on nie przeżyje Wietnamu, że to poświęcenie dla nas stanie się jego ofiarą. O jego śmierci dowiedziałem się dopiero po zakończeniu służby na froncie. Nie ma dnia, abym o nim nie myślał (…) Miał ogromny i pozytywny wpływ na moje życie. Będę zawsze dziękował Bogu, że pozwolił mi dzielić z ks. Vincentem tę krótką część jego życia”.
MICHAEL JOHNSON, weteran, emerytowany szef policji
We wrześniu na południu wybrzeża Morza Chińskiego słońce chowa się za horyzontem wczesnym popołudniem. To tu leży jedno z trzech największych portowych miast Wietnamu – Da Nang, do którego ze stolicy, Sajgonu, leci się dwie godziny, a z leżącego na północy Hanoi tylko 20 minut krócej. Nad Da Nang wznoszą się malownicze Góry Annamskie, których najwyższy szczyt sięga 1500 metrów nad poziomem morza.
Późnym latem, gdy zaczyna się pora deszczowa, w dolinie rzeki Ly Ly nagrzana ziemia, a częściej pełne wody pola ryżowe po zderzeniu z chłodniejszym powietrzem parują, tworząc pewnego rodzaju mgłę. Tamtejsi mieszkańcy nazywają to zjawisko „chusteczką”.
I rzeczywiście, sierż. Mark Willey, choć – jak mówiono – miał sokole oko, to jednak nie potrafił stwierdzić, czy szara, pionowa, unosząca się nad doliną mgła to pasmo powietrza pod wysokim ciśnieniem czy dym z ogniska. Jego czternastometrowa powietrzna karetka, helikopter Sikorsky UH-34D, zawisła nad lasem. Willey, zgodnie z rozkazem, nie używał radia. Doskonale wiedział, że tam, dokąd leci, w okolicach wioski Dong Son, marines z 5 Pułku Kompanii D od świtu starają się odeprzeć oddziały komunistów z armii Wietnamu Północnego. Marines zostali zaskoczeni atakiem o 4.30 nad ranem1. A miało być zupełnie inaczej…
Dowództwo amerykańskie długo planowało operację „SWIFT”, która miała zapewnić bezpieczeństwo w prowincji Que Son w czasie wyborów oraz powstrzymać partyzantów – komunistycznych płatnych morderców dokonujących masakry okolicznych wiosek. Niechętnych do współpracy z komunistycznym rządem dla przykładu mordowano na miejscu, a czasem, okazując litość, przestrzeliwano im kolana i łokcie, żeby nie byli w stanie udzielać pomocy wrogom. Tych metod partyzanci nauczyli się od instruktorów z Rosji zwanych sowieckimi doradcami wojskowymi. Jednak terror tylko w niewielkim stopniu przyczynił się do zwiększenia ilości tajnych współpracowników. Co więcej, przedsiębiorczy mieszkańcy Que Son nie byli zainteresowani „wyzwoleniem spod okupacji”, „samostanowieniem” czy „ludowymi rządami”, wizjami, które roztaczali Rosjanie wspólnie z wietnamskimi komunistami. Za radą Moskwy wymordowano więc tych, którzy stawiali nawet najmniejszy opór2. Rosyjscy politrucy opracowali charakterystykę „wroga ludu”. Partyzanci dowodzeni przez rodzimych komunistów i specjalistów z sowieckich służb wojskowych postanowili wyczyścić prowincję Que Son. Do tego zadania przydzielono 2 Dywizję Wietnamu Północnego. Rosyjskie czołgi, wozy opancerzone, śmigłowce i wietnamscy żołnierze uzbrojeni w rosyjską broń przeciwlotniczą i przeciwpancerną według wojskowych doradców były najlepszym narzędziem do pozbycia się „wrogów ludu” i unicestwienia „amerykańskich imperialistów”. Wywiad Wietnamu Południowego uzyskał dokładne informacje na temat planów komunistów z Północy. Kompania D 5 Pułku marines miała zmusić komunistów do wycofania się na północ i zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom3.
Marines próbowali osłonić uzbrojone helikoptery UH -1E, ale sygnały świetlne, mające ułatwić pilotom zadanie, zdradzały również ich pozycję. Oddziały armii Wietnamu Północnego rozpoczęły zacięty atak. Wywiad marines wprawdzie zdołał wyśledzić szpiegów, którzy obserwowali Amerykanów od wczesnych godzin porannych, ale intensywny i długotrwały ostrzał bronią maszynową i pociskami moździerzowymi nie pozwolił im się przegrupować.
Słońce powoli wschodziło już w Dolinie Que Son i helikoptery mogły przyjść z pomocą. Ostrzelane oddziały Wietnamu Północnego zostały zmuszone do wycofania się. Pod osłoną ognia por. William P. Vacca, który przejął dowodzenie po śmierci swojego przełożonego, zmienił położenie oddziału – Kompanii D – a następnie wezwał do ewakuacji rannych. Do tego momentu on i jego marines bronili się przed atakiem armii Wietnamu Północnego. Głównodowodzący operacją ppłk. Peter Hilgartner rozkazał Kompanii B kpt. Thomasa D. Reesa przyłączyć się do oddziału atakowanych marines. Trzy godziny od rozpoczęcia ostrzału oddział por. Vacci otrzymał wsparcie. Jeszcze przed zajęciem swojej pozycji kompania Reesa została zaatakowana przez komunistyczne oddziały nadchodzące od strony Dong Son. Kapitan poprosił o zrzucenie gazu łzawiącego, co zmusiło komunistów do wycofania się. Marines zaatakowali, zabijając dwudziestu sześciu Wietnamczyków. W tym samym czasie nadleciały helikoptery z oddziału sanitarnego HMM-363, aby zabrać rannych z Kompanii B. Maszyny zaraz po obniżeniu lotu znalazły się pod ostrzałem przeciwlotniczym. Jeden z helikopterów UH-34, czyli dokładnie taki, jaki pilotował właśnie Willey, został trafiony, a drugi zestrzelony. Uzbrojone maszyny wznowiły atak na komunistów. Dowódca operacji rozkazał 3 Batalionowi 5 Pułku marines, zgrupowanemu około 14 kilometrów od miejsca walki, włączyć się do boju. Około trzy godziny później Kompania K i M na obrzeżach Dong Son były gotowe, aby pomóc oddziałom Vacci i Reesa. Kompania B kpt. Reesa zaatakowała zamaskowany oddział wojsk przeciwlotniczych. Wróg stracił dziewięciu żołnierzy. Oddziały Vacci i Reesa zatrzymały się w Dong Son. Natomiast Kompanie K i M, gdy tylko wyszły z lasu na pola ryżowe, zostały otoczone i ostrzelane. Na marines spadło około 200 pocisków moździerzowych i posypał się grad kul z broni maszynowej. Kompania K została znacznie osłabiona i zmuszona do podzielenia się na dwie grupy. Marines musieli się wycofać4.
Sierżant Willey poznał te wszystkie szczegóły, zanim wyruszył z bazy Da Nang. Z włączonego w kabinie nasłuchu wiedział, że tym razem zabierze więcej ciał niż rannych żołnierzy. Nagle usłyszał znajomy głos por. Vacci, który wzywał do zrzucenia gazu łzawiącego na zaciekle atakujące oddziały komunistów z armii Wietnamu Północnego. Chwilę później zapanowała cisza. Willey zmienił kurs maszyny, ustępując miejsca oddziałom bojowym. Gdy te zrzuciły swój ładunek, gwałtownie zniżył się nad terenem kontrolowanym przez Kompanię K, który – jak wynikało z mapy – nadawał się do lądowania.
– Gotowi? – krzyknął do siedzących za nim sanitariuszy.
Przez odsunięte szerokie wejście do kabiny wdarło się gorące powietrze, zatykając dech w piersiach. Zanim maszyna dotknęła ziemi, sanitariusze wyskoczyli i pobiegli w stronę oczekującego żołnierza.
Piloci mieli rozkaz czekać w helikopterach. Tylko w wyjątkowych sytuacjach mogli brać udział w ewakuacji rannych. Willey, nie mając wątpliwości, że ostrzał ustał tylko na chwilę, pobiegł do rannych.
Na ziemi leżeli trzej najciężej ranni z zabandażowanymi głowami i zasłoniętymi oczami. O ich życiu decydowały minuty. Obok nich było pięć zawiniętych w ciemne poncho ciał.
Sanitariusze zabrali na noszach żołnierza, który miał tylko jedną rękę. Willey i pilnujący rannych mężczyzna wnieśli do maszyny dwóch pozostałych. Zabrali też martwe ciała.
– Są zmasakrowane – powiedział żołnierz. Sierżant dopiero teraz zobaczył, że po policzkach marine płyną łzy. – Straciliśmy naszego ojca. Zabili nam ks. Capodanno.
Poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Księdza Capodanno? To niemożliwe. Przyjaciela marines?
Od dzieciństwa nie lubił księży. Gdy był mały, dowiedział się, że ksiądz nie chciał odprawić Mszy Świętej za jego dziadka, gdyż rodzina nie miała tyle pieniędzy, ile chciał proboszcz. Jakiś czas późnej, gdy tylko dowiedział się o tym nowy ksiądz, nie tylko odprawił Mszę, ale i zaprosił rodziców do siebie na poczęstunek, przepraszając za zachowanie swego poprzednika. Niechęć jednak pozostała. Po ukończeniu szkoły odszedł z Kościoła. Tutaj jednak, w Wietnamie, spotkał niezwykłego kapelana, który opowiedział mu o Bogu troszczącym się o każdego człowieka. Wówczas wyznał swój grzech i podjął decyzję, że całkowicie zaufa Panu. Kapelan – a był nim właśnie Vincent Capodanno – podarował mu Biblię. Willey stracił z nim kontakt, gdy przydzielono go do wykonywania specjalnych zadań na północy. Początkowo pisał listy, na które ks. Vince – jak go nazywano – odpisywał natychmiast. Później zaczął jednak wykonywać tajne misje na rozkaz wywiadu wojskowego i dlatego musiał przerwać korespondencję. Jakaż była jego radość, gdy po zakończeniu misji na północy dostał rozkaz przyłączenia się do oddziału w Da Nang, którego kapelanem był… Capodanno. Po przyjeździe do nowego miejsca spotkała go jednak zła wiadomość: jego ukochana groziła zerwaniem za to, że nie odpowiadał na listy przez ponad dwa miesiące. Nie pomogło tłumaczenie. Willey zwrócił się do dowódcy z prośbą o urlop, by mógł spotkać się z narzeczoną. Dowódca jednak odmówił. W tym samym czasie do oddziału przywieziono piwo, żeby żołnierze mogli się choć trochę zrelaksować. Willey wypił za dużo i zaczął się kłócić. Lekarz, czuwający, by marines nie wypili za dużo, uznał, że powinien już opuścić namiot, który pełnił rolę baru. Rozgoryczony sierżant nabił broń i postanowił dać nauczkę dowódcy, który odmówił mu urlopu. Wcześniej jednak chciał wypić jeszcze jeden łyk orzeźwiającego, złocistego napoju. W wejściu do polowego baru spotkał tego samego lekarza. Podszedł on do Willeya i zabrał mu broń. Sierżant, już po fakcie, dowiedział się, że wyznał mu wówczas, iż chciał zastrzelić dowódcę. Ten bez namysłu zaprowadził go do kapelana. Ksiądz Capodanno pozwolił sierżantowi opowiedzieć o swojej narzeczonej, jej i swojej rodzinie, a następnie wyżalić się na dowódcę. Żołnierz nigdy nie zapomniał, co mu wówczas powiedział: „Musi cię to mocno boleć. Bardzo ci współczuję. W Piśmie Świętym jest napisane: «Jedni drugich brzemiona noście». Jesteś moim bratem, traktuj mnie w ten sposób. Jak tylko będę mógł, chcę nosić z tobą to wszystko, co ciąży ci na sercu. To miejsce jest otwarte dla ciebie w dzień i w nocy – mówiąc to, wskazał na namiot. – Kiedy tylko chcesz, przyjdź, to porozmawiamy. Pamiętaj, Bogu zależy na tobie. I mnie również”. Zanotował te słowa w swoim dzienniczku. Choć wkrótce przeniesiono go z Da Nang, wiedział, że zawsze może zwrócić się o radę do ks. Capodanno.
Myślał o tym, gdy niósł kolejne czarne poncho. W jednym z nich znajdowały się szczątki kogoś, kto pomógł mu zmienić życie na lepsze, kto sprawił, że poczuł się jak nowo narodzony.
Z zamyślenia wyrwał go wybuch spadającego nieopodal pocisku moździerzowego. Był to sygnał, że najwyższy czas oderwać maszynę od ziemi. Sanitariusz zajął miejsce przy karabinie maszynowym. Willey wzniósł powoli helikopter, a następnie rozpędził go. Po kilku minutach nadał umówiony kod do bazy: „Bravo. Delta. Cobra. Odbiór”.
„Spokojnie, żołnierzu, ktoś zaraz ci pomoże. Bóg jest tu dziś razem z nami wszystkimi”.
KS. VINCENT CAPODANNO
Wieść o śmierci ks. Capodanno rozeszła się – jak to mówią Wietnamczycy – z szybkością górskiego strumienia5. Najpierw depesza dotarła do kapelanów, a pięć i pół godziny później informację potwierdziło dowództwo. Z pozoru suchy meldunek, który Willey dostał do ręki od lokalnego kapelana tuż przed śniadaniem, krył między wierszami dramat:
„5 września o godzinie 2.00 otrzymałem wiadomość, że ks. Vincent Capodanno zginął 4 września w późnych godzinach popołudniowych. Dowódca 5 Pułku marines, płk Sam Davis, oficjalnie potwierdził to o godzinie 7.30”6.
Do południa we wtorek wszyscy żołnierze otrzymali podobną wiadomość od swoich dowódców. Wydawało się, że nawet liście palmowe, które z natury są pochylone, jeszcze bardziej obsunęły się w dół i przypominały wierzby płaczące. Willey osobiście przekazał tę wieść trzem jednostkom w prowincji Que Son, które wezwały go do zabrania rannych. Sierżant zawsze myślał o sobie jako o człowieku, który nie wpada szybko w rozpacz... Aż do tego dnia.
Ojciec Willeya, najlepszy mechanik samochodowy w rodzinnym Hardin, zadbał, żeby jego syn już jako młody chłopak nauczył się pracować. Gdy skończył 14 lat, nikt nie nazywał go nastolatkiem, w istocie nikt nie znał tego słowa. Podobnie jak jego rówieśnicy, rano szedł do szkoły katolickiej, a po południu pomagał ojcu w prostszych naprawach samochodów ciężarowych. Był z siebie dumny, że mając 15 lat, potrafił rozkręcić i złożyć drzwi ciężarówki renault, wymienić wszystkie elementy przednich i tylnych świateł różnych typów forda, a nawet zmienić przewody paliwowe w starszych modelach mercedesa. Tego dnia spotkała go wielka przyjemność: tata po raz pierwszy pozwolił mu samodzielnie pomalować maskę mercedesa.
Urodziny wypadły w sobotę. Jak zwykle, wstał z rodzicami i siostrą przed świtem, a następnie, po krótkiej gimnastyce, stanął do rodzinnej modlitwy. Ojciec przeczytał jego ulubiony fragment z Księgi Jeremiasza. Prorok był kompletnie zniechęcony, bo wszyscy dookoła niego głosili „pokój i bezpieczeństwo”, a on – nakłaniany przez Jedynego Boga Jahwe – mówił o konieczności rychłej pokuty za „ogromne grzechy”. Jeremiasz starał się jak mógł, ale spotykał się z agresją i niechęcią. Niemal się poddał, ale ogień Jahwe rozpalił się w nim do tego stopnia, że nie mógł milczeć.
Mark Willey bardzo lubił tę historię. Zawsze chciał, żeby zapłonął w nim Boży ogień. Niemniej nie lubił chodzić do kościoła. Fascynowały go opowieści biblijne, a nie nudne nabożeństwa i kazania odczytywane z czasopism przez księży. W dniu swoich urodzin doszedł do wniosku, że przecież może być chrześcijaninem, nie chodząc do kościoła. Nie powiedział o tym nikomu. Po uroczystym śniadaniu i rozpakowaniu wymarzonych, pięknie ilustrowanych pism „ojców założycieli” Stanów Zjednoczonych i biografii George’a Washingtona ojciec zabrał go do garażu. Tam Mark własnoręcznie nałożył podkład, a następnie czerwony lakier na maskę mercedesa. Tata zapalił lampę w półmroku garażu, a następnie wyszedł ze świeżo pomalowaną częścią na zewnątrz, aby dokładnie ją obejrzeć.
– Synu, jestem z ciebie dumny. Jak dalej będziesz robił takie postępy, to wkrótce nie będziesz potrzebował mojej pomocy – powiedział, poklepując go po ramieniu.
Nazajutrz Mark obudził się wcześniej niż zwykle. W pokoju rodziców świeciło się elektryczne światło. Zwykle ojciec zapalał przed świtem lampę naftową, żeby zaoszczędzić na prądzie. Chłopiec, leżąc jeszcze w łóżku, słyszał ciche rozmowy. Tego dnia przez uchylone drzwi dochodziła jedynie struga ostrego światła. Nie słychać było również żadnych rozmów. W pokoju nie było nikogo. Na stole w kuchni stał talerz z kanapkami. Mark zaparzył siostrze herbatę, a sam nalał sobie szklankę wody. Starał się ukryć swój niepokój przed siedmioletnią Mary. Zapewnił ją, że rodzice zaraz wrócą. Na pewno wyszli na chwilę, żeby coś kupić albo ktoś poprosił ich o pomoc... Dziewczynka spokojnie sięgnęła po kanapkę. Śniadanie przerwał im sąsiad.
– Drogie dzieci, wasz tata został zabrany do szpitala. Mama pojechała z nim – powiedział.
Był to najdłuższy w jego życiu dzień w szkole. Gdy zadzwonił ostatni dzwonek, pierwszy wybiegł z klasy. Z daleka zobaczył przed domem znajome samochody wujków, braci ojca. Co sił w nogach wbiegł do domu. W pokoju siedziała ubrana w ciemną suknię matka.
– Mark, jesteś najstarszym mężczyzną w naszej rodzinie. Tata jest u Boga – powiedziała smutnym głosem.
Nie mógł ustać na nogach. Poczuł nagle silny ból głowy, jak wtedy, gdy uderzył nią w podwozie forda. Ojciec przyłożył mu wówczas zimny klucz i ból natychmiast zniknął. Teraz jednak kręciło mu się w głowie tak, że upadł na podłogę.
W dniu pogrzebu taty postanowił, że pójdzie do wojska. Ukończył West Point z wyróżnieniem, a po specjalistycznym szkoleniu trafił do elitarnej jednostki – specjalnego oddziału wywiadowczego US Air Force. Choć psycholog nie wydał mu doskonałej opinii, bo odkrył, że zewnętrzny spokój Marka Willeya jest tylko przykrywką dla wewnętrznego wulkanu emocji, to znajomość języka wietnamskiego, chińskiego i koreańskiego oraz to, że doskonale latał helikopterem wróżyły mu karierę wojskową.
Mark był wykształcony. Jak mówiono w jego rodzinnej Montanie, zdobył wysoką pozycję. Jednak im więcej wiedział, im wyższy stopień wojskowy otrzymywał, tym bardziej odsuwał się od Boga. Po ćwiczeniach, które miały uodpornić go na tortury, najbardziej nieprzyjemne doznania, jakie tylko człowiek może sobie wyobrazić, doszedł do wniosku, że przynajmniej na ziemi jest silniejszy od Boga. Początkowo walczył z tą myślą, gdyż przypominała mu znane z Biblii słowa Złego, które wypowiedział do pierwszych rodziców: „Będziecie jak Bóg”, czy nawet stwierdzenia, że Lucyfer został strącony z nieba, bo „nie chciał oddać chwały Bogu”, ale w końcu stłumił w sobie te obawy.
Koleją zawiłych i nigdy niedających się przewidzieć losów trafił do jednostki, w której spotkał ks. Capodanno. Po pierwszej rozmowie z nim doszedł do wniosku, że to utrata nadziei jest źródłem jego problemów i ze sam nie zdoła tego przezwyciężyć. Postanowił więc wrócić do Kościoła. Kapelan wyjaśnił mu, że Bóg na niego czeka i jeśli zrobi choć jeden krok, to On dokona reszty. Willey, podobnie jak wielu jego kolegów, odniósł wrażenie, że rozmawiając z ks. Capodanno, czuje obecność Pana. Gdy pewnego dnia nie wytrzymał i powiedział mu o tym, twarz kapelana rozjaśniła się.
– Jak będziesz rozmawiał z innymi o Bogu, Jezusie, to będziesz miał takie samo wrażenie – odpowiedział mu. – Jezus powiedział nam: „Gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” – dodał.
Sierżant Mark Willey postanowił to sprawdzić. W czasie jednej z misji w okolicach Hanoi przyszło mu spędzić trzy noce w lesie. Wraz ze swoim podkomendnym czekał na informatorów, którzy mieli przynieść dowód potwierdzający, że Moskwa przysłała więcej obserwatorów wojskowych, a także zdjęcia instruktorów GRU nadzorujących szkolenia komunistycznych partyzantów. Wtedy to zdecydował się opowiedzieć Lee o tym, że spotkał Boga. Jego towarzysz początkowo myślał, że jest to nowy sposób szyfrowania rozmowy. W końcu jednak zrozumiał, że dowódca chce mu powiedzieć coś ważnego. Willey był zaskoczony, że Lee nie tylko z zainteresowaniem słuchał jego opowieści, ale i był nią wyraźnie poruszony. I rzeczywiście, kapelan miał rację, Mark miał odczucie, czy raczej silne wewnętrzne przeczucie, że Bóg jest z nim. Był nieco zaskoczony, gdy na koniec Lee zapytał go, co ma teraz zrobić. Sierżant polecił mu przeprosić Boga za bunt i nieposłuszeństwo, a następnie podjąć decyzję, iż odtąd będzie polegał tylko na Nim.
Dokładnie tak samo wyglądała pierwsza modlitwa Willeya. W akademii wojskowej nauczyli go, że najlepszym sposobem, aby osiągnąć wyznaczony cel jest trzymanie się utartych wzorów postępowania. Nie oznaczało to bezmyślnego naśladowania, ale raczej przemyślane zastosowanie pewnych sprawdzonych reguł. Willey zachęcił Lee do codziennej regularnej modlitwy przypominającej rozmowę z Bogiem, jak również do czytania Pisma Świętego. Mówiąc to, wyjął kieszonkowy Nowy Testament i wręczył mu go.
We wtorek 5 września 1967 roku w kantynie największej bazy amerykańskiej marynarki wojennej i sił powietrznych w środkowym Wietnamie, w mieście Da Nang, żołnierze rozmawiali wyłącznie o kapelanie Capodanno. Opowiadano o nim historie prawdziwe, ale także i takie, które z lekką przesadą – jak zdawało się sierż. Willeyowi – portretowały skromnego księdza jako niepokonanego marine.
Po kilku dniach, pod koniec operacji „SWIFT” dowództwo otrzymało wszystkie meldunki, również te z pierwszego dnia, dzięki którym udało się odtworzyć ostatnie chwile życia kapelana. Sierżanci z biura strategii zebrali relacje rannych, a dowództwo 5 Pułku przesłuchało wszystkich uczestników operacji. Do odtworzenia przebiegu zdarzeń posłużyły też zdjęcia wykonane przez helikoptery bojowe.
Jego zwierzchnik, ale i bliski przyjaciel, luterański pastor Eli Takesian, którego ks. Capodanno zastąpił w 3 Batalionie 5 Pułku marines, jako jeden z pierwszych zidentyfikował szczątki. Dowiedział się też od dowódcy regimentu, że duchowni z Da Nang poprosili, by powiedział kilka słów w czasie Mszy Świętej za duszę kapelana. Nie zważając na zabłocony polowy mundur, splamione krwią rannych marines spodnie i buty, udał się helikopterem do siedziby dowództwa dywizji, a stamtąd do kostnicy.
„Po wejściu do chłodnego pomieszczenia sierżant pokazał mi szczątki Capodanno. Obejrzałem jego wszystkie rany. Brakowało trzech palców… odłamek pocisku wyrwał mu część lewego ramienia. Na plecach miał dokładnie 27 ran postrzałowych. Ta kula, która zadała mu śmierć, weszła z tyłu głowy” – wspominał pastor7.
Marines często żartowali sobie, że jeśli ktoś otrzymał postrzał od tyłu, to znaczyło, ni mniej ni więcej, że uciekał. W tym wypadku nikt jednak tak nie mówił. Nawet nie wspominano o tym w odniesieniu do śmierci zawsze ofiarnego i do końca bezinteresownego kapelana.
W pierwszym dniu operacji „SWIFT”, gdy Kompania K i M otrzymały rozkaz włączenia się do bitwy w Dolinie Ly Ly, ks. Capodanno był razem z 3 Batalionem 5 Pułku marines. Wsiadł do helikoptera w ostatniej chwili. Dowództwo zdawało sobie sprawę, że ze względu na intensywne walki i taktykę wroga misja będzie bardzo trudna. Kapelani bardzo rzadko decydowali się lecieć na tego rodzaju misje. Ksiądz Capodanno dowiedział się o niej przypadkiem od żołnierza, którego spotkał na codziennym spacerze. Ten, przygotowując się do odlotu, poprosił o błogosławieństwo i Biblię, którą kapelan mu kiedyś obiecał. Capodanno zdążył przynieść żołnierzowi Biblię i wskoczyć do ostatniego przygotowującego się do odlotu helikoptera.
Początkowo, za radą dowódcy, przebywał w namiocie, obserwując operację, która nie przebiegała zgodnie z planem. Pierwszy pluton po pokonaniu wzgórza został zaskoczony ogniem snajperów, a drugi nie potrafił ich unieszkodliwić. Kiedy oba plutony próbowały się przedrzeć przez wzniesienia, spadł na nich grad pocisków moździerzowych, kul broni maszynowej, a także rakiet. To, co miało być, jak się początkowo zdawało, tylko wstępną operacją przetarcia szlaku, zamieniło się w otwartą wojnę... Oba plutony przekazały przez radio, że grozi im całkowite unicestwienie, gdyż są otoczone przez wroga.
Kiedy ks. Capodanno usłyszał tę wiadomość, natychmiast pobiegł w tamtym kierunku. Starszy szeregowy Lovejoy pamięta, że gdy leżał na ziemi u podnóża wzgórza, pokryty ziemią i kurzem od wybuchu pocisków moździerzowych, niemal znikąd pojawił się obok niego kapelan, który chwyciwszy za pasek radiostacji, pomógł mu wejść na szczyt. Obaj dwukrotnie musieli upadać na ziemię, by skryć się przed ogniem karabinów maszynowych. Lovejoy jest przekonany, że nigdy nie pokonałby tamtego wzniesienia, gdyby nie pomoc ks. Capodanno. Gdy tylko udało im się uruchomić radiostację, kapelan zaczął udzielać posługi rannym i umierającym.
W czasie ostrych walk amerykańskie helikoptery zrzuciły gaz łzawiący mający powstrzymać ogień wroga. Niestety, zadziałał on również na marines, którzy zgubili lub uszkodzili maski przeciwgazowe. Ksiądz Capodanno – jak wspomina jeden z marines z Kompanii K, który przeżył pierwszy dzień operacji – podszedł do jednego z żołnierzy, który zabłoconymi dłońmi przykrywał zalane łzami oczy, i powiedział, oddając mu swoją maskę: „Ty bardziej jej potrzebujesz”, a następnie udzielił pomocy siedmiu leżącym wokół rannym i na kuckach pobiegł w kierunku wzgórza, gdzie znajdowały się frontowe pozycje. Po drodze, około 20 metrów od niego, wybuchł pocisk moździerzowy, raniąc kapelana w ramię, które potem podtrzymywał zdrową ręką. Zdążył odmówić Ojcze nasz nad umierającym sierż. Petersem, a następnie udzielił pomocy sześciu innym żołnierzom. Potem przeszedł do przodu, do innego krwawiącego marine, sierż. Manfry’ego8, który został trafiony pięć razy. Kapelan uspokoił go i przeniósł do jaru, w którym znajdowali się trzej inni marines. Tam zabandażował jego rany. Manfry wspomina słowa ks. Capodanno: „Będzie dobrze. Muszę teraz iść do innych”. Capodanno przemieszczał się w kierunku wzgórza. Dostrzegł tam żołnierza próbującego osłonić rannego, który krzyknął: „Kapelanie, zacięła się”. Na ziemi leżał sanitariusz Leal. Z przerwanej arterii tryskała krew. Marine na próżno próbował ściskać okolice rany, by zatamować krwotok. Było to bardzo trudne, bo ostrzał nie ustawał i od czasu do czasu musiał osłaniać się ogniem, a wówczas rozluźniał uścisk i krew rannego lała się szerokim strumieniem. Kapelan osłonił własnym ciałem Leala i starał się założyć mu opatrunek uciskowy. To właśnie w tamtym miejscu, u stóp wzgórza, 4 września znaleziono jego szczątki i następnego dnia je zidentyfikowano9. W tym czasie w całym środkowym Wietnamie, a przede wszystkim w prowincji Que Son, w rozmowach wszystkich marines pojawiało się motto z zawieszonego na drzwiach kaplicy w siedzibie dowództwa dywizji w Da Nang nekrologu ks. Capodanno: „Już za życia inspirował każdego, a po śmierci stał się jeszcze większą inspiracją”.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
1 Sierż. Mark Willey, wywiad autora, marzec 2012 r.
2 Płk Herbert Fix, wywiad autora, maj 2012 r.
3Report. Secret. Headquarters, 3rd Battalion, 5th marines, Command Chronology. 3/PES/ 5750 5.10.1967, str. 1-2.
4Report. Secret. Headquarters, 3rd Battalion, 5th marines, Intelligence. 3/PES/ 5750 5.10.1967, str. 4.
5 Hoang Duc Ho, wywiad autora, luty 2012 r.
6 US, Navy Archives: US marines, korespondencja: kapelan Takesian Eli.
7 US Navy Archives: US marines: Oral History. Eli Takesian, Tape, 02.2002.
8 List od dowódcy Victora Pereza do Jamesa Capodanno, 14.11.1996, archiwum prywatne.
9 Tamże.
Dostępne w wersji pełnej
Redakcja
Marlena Pawlikowska
Przemysław Wręźlewicz
Korekta
Agata Chadzińska
Projekt okładki
Łukasz Kosek
Fot. na okładce
Wikimedia Commons
HomeofHeroes
ISBN 978-83-756-9511-3
© 2014 Dom Wydawniczy RAFAEL
ul. Dąbrowskiego 16
30-532 Kraków
tel./fax 12 411 14 52
e-mail: [email protected]
www.rafael.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com