Symulakry i symulacja - Jean Baudrillard - ebook + książka

Symulakry i symulacja ebook

Jean Baudrillard

4,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Najsłynniejsza książka J. Baudrillarda, wydana po raz pierwszy w 1981 roku i przetłumaczona na kilkanaście języków. Autor rozpoczyna w niej wywód od przywołania opowieści Borgesa, w której kartografowie Cesarstwa przygotowują mapę tak dokładną, że pokrywa szczelnie całe terytorium, a potem rozpada się wraz z Cesarstwem. Baudrillard uważa jednak, że sprawy zaszły znacznie dalej niż w tej opowieści - "rzeczywistość nie istnieje", nie ma już mapy i terytorium, znikła też sama różnica między tym, co rzeczywiste i tym, co wyobrażone: istnieją jedynie hiperrzeczywiste znaki podające się za rzeczywistość. Autor zapoznaje nas z różnymi aspektami destrukcyjnego procesu zamiany rzeczywistości w pustynię hiperrzeczywistości w błyskotliwych analizach dzieł literackich i filmowych, a także wydarzeń historycznych i wybranych aspektach życia społecznego. 
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Galla Anonima w Głogowie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
 

Miejska Biblioteka Publiczna im. Ł. Górnickiego GALERIA KSIĄŻKI w Oświęcimiu 

Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach 

Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Rok wydania: 2005

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Jean Baudrillard

SYMULAKRYI SYMULACJA

Przełożył

Sławomir Królak

 

Tytuł oryginału i podstawa przekładu

Jean Baudrillard, Simulacres et simulation. Editions Galilee, Paris 1981

Copyright © Editions Galilee, Paris 1981

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Sic!,

Warszawa 2005

Copyright © for the Polish translation by Sławomir Królak

& Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005

Projekt okładki i stron tytułowych

Jacek Staszewski

Redakcja i korekta

Renata Lis

Wydanie pierwsze

Warszawa 2005

Wydawnictwo Sic! s.c.

ul. Chełmska 27 m. 23

00-724 Warszawa

tel./faks: (22) 840 07 53

e-mail: [email protected]

http://www.wydawnictwo-sic.com.pl

Łamanie komputerowe: Borgis, 02-795 Warszawa ul. Kazury 2c m. 6, tel./faks: (22) 648 65 62

Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna SA

03-828 Warszawa, ul. Mińska 65, tel.: (22) 331 38 40

Uprzejmie informujemy, że tekstów niezamówionych nie odsyłamy i nie przechowujemy.

Precesja symulakrów1

Obraz nigdy nie jest tym, co skrywa prawdę - to prawda skrywa to, że jej nie ma.

Obraz jest prawdziwy.

Kohelet2

Gdybyśmy za najpiękniejszą alegorię symulacji mogli uznać opowieść Borgesa3, w której kartografowie Cesarstwa sporządzają mapę tak szczegółową, że pokrywa ona ściśle całe terytorium (która jednak wraz z upadkiem Cesarstwa zaczyna stopniowo strzępić się i niszczeć, a niektóre z jej skrawków można jeszcze odnaleźć na pustyniach; metafizyczne piękno tej zrujnowanej abstrakcji świadczy o pysze na miarę Cesarstwa, a gnijąc jak ścierwo i powracając do materii ziemi, [abstrakcja] podobna się staje do sobowtóra, który, starzejąc się, robi się w końcu nieodróżnialny od tego, co wobec niego rzeczywiste) - opowieść ta należy już dla nas do przeszłości, tchnąc jedynie dyskretnym urokiem symulakrów drugiego rzędu4.

Dzisiejsza abstrakcja nie jest już abstrakcją mapy, sobowtóra, lustra czy pojęcia. Symulacja nie jest już symulacją terytorium, przedmiotu odniesienia, substancji. Stanowi raczej sposób generowania - za pomocą modeli - rzeczywistości pozbawionej źródła i realności: hiperrzeczywistości. Terytorium nie poprzedza już mapy ani nie trwa dłużej niż ona. Od tej pory to mapa poprzedza terytorium - precesja symulakrów - to ona tworzy terytorium i, by odwołać się ponownie do opowieści Borgesa, dziś to strzępy terytorium gniją powoli na płaszczyźnie mapy. To szczątki rzeczywistości, a nie mapy, przetrwały tu i tam, na pustyniach, które nie należą już jednak do Cesarstwa, lecz do nas. Oto pustynia rzeczywistości samej.

Lecz w gruncie rzeczy, nawet w odwróconej postaci, opowieść Borgesa jest bezużyteczna. Pozostaje nam z niej być może jedynie alegoria Cesarstwa. Ze względu na rodzaj imperializmu, jaki cechuje obecnych symulatorów, starających się pogodzić to, co rzeczywiste, całą rzeczywistość, ze swymi symulacyjnymi modelami. Nie chodzi tu już jednak ani o mapę, ani o terytorium. Coś zniknęło, a tym czymś jest istotna różnica między jednym i drugim, która stanowiła o uroku abstrakcji. Gdyż to różnica stanowi o poezji mapy i uroku terytorium, o magii pojęcia i powabie rzeczywistości. Wyobrażeniowość przedstawienia, która znajduje zwieńczenie i zarazem kres w obłąkańczym projekcie idealnej zbieżności mapy i terytorium wysnutym przez kartografów, znika wraz z nadejściem symulacji, której działanie ma charakter nuklearny i genetyczny, już w żadnym razie nie spekularny czy dyskursywny. Wraz z nią w przeszłość odchodzi cała metafizyka. Nie istnieje już lustro bytu i pozorów, rzeczywistości i jej pojęcia. Brak jakiejkolwiek wyobrażeniowej koekstensji, to raczej genetyczna miniaturyzacja stanowi wymiar symulacji. Rzeczywistość wytwarzana jest ze zminiaturyzowanych komórek, matryc i jednostek pamięci, z oprogramowania - i może z ich pomocą być reprodukowana nieskończoną ilość razy. Nie musi być dłużej racjonalna, gdyż nie odnosi się już do żadnej idealnej bądź negatywnej instancji. Jej charakter jest wyłącznie operacyjny. W istocie, ponieważ nie osłania jej już sfera wyobrażeniowa, nie jest to żadna rzeczywistość. To hiperrzeczywistość, produkt promieniotwórczej syntezy kombinatorycznych modeli, zachodzącej w pozbawionej atmosfery hiperprzestrzeni.

Tym przejściem do przestrzeni, której krzywizny nie wyznaczają już ani rzeczywistość, ani prawda; poprzez zniesienie wszelkiej referencyjności, a nawet gorzej - za sprawą jej sztucznego zmartwychwstania w systemach znaków, w tym materiale bardziej rozciągliwym niż sens, bo podatnym na działanie wszelkich systemów ekwiwalencji, wszelkich binarnych opozycji, wszelkiej kombinatorycznej algebry, rozpoczyna się zatem epoka symulacji. I nie jest to kwestia naśladownictwa czy podwojenia, ani nawet parodii. Mamy tu raczej do czynienia z zastąpieniem samej rzeczywistości znakami rzeczywistości, czyli z operacją powstrzymywania każdego rzeczywistego procesu przez jego operacyjną kopię, metastabilną, deskryptywną, programowalną i nieomylną maszynę, która dostarcza wszelkich znaków rzeczywistości oraz wymija wszelkie jej zmienne koleje losu. Już nigdy więcej rzeczywistość nie będzie miała okazji, by zaistnieć - taka jest życiowa funkcja modelu w systemie śmierci, a raczej w systemie antycypowanego zmartwychwstania, nie pozostawiającego żadnych szans nawet na samo wydarzenie się śmierci. (Odtąd hiperrzeczywistość zabezpieczona zostaje przed tym, co wyobrażone, jak też przed wszelką możliwością odróżnienia tego, co rzeczywiste od tego, co wyobrażone, pozostawiając miejsce jedynie na orbitalną powtarzalność modeli i symulacyjne generowanie różnic.

Boska irreferencja obrazu

Dysymulować - ukrywać bądź taić - oznacza udawać, że nie posiada się tego, co się ma. Symulować oznacza udawać, że posiada się to, czego się nie ma. Pierwsze odsyła do obecności, drugie do nieobecności. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, gdyż symulowanie nie oznacza udawania: „Ten, kto udaje jakąś chorobę, może zwyczajnie położyć się do łóżka i przekonać innych, że jest chory. Ten, kto symuluje chorobę, wywołuje w sobie niektóre z jej objawów” (Littre5). Udawanie i ukrywanie pozostawiają zatem zasadę rzeczywistości nietkniętą: różnica jest zawsze wyraźna, pozostaje tylko w ukryciu. Symulacja natomiast podważa różnicę pomiędzy tym, co „prawdziwe” i tym, co „fałszywe”; tym, co „rzeczywiste” i tym, co „wyobrażone”, Czy symulant jest chory, czy nie, skoro prezentuje „prawdziwe” objawy? Nie możemy go traktować w sposób obiektywny ani jako chorego, ani jako nie-chorego. Psychologia i medycyna zatrzymują się w tym miejscu wobec prawdy choroby, która odtąd staje się nieodgadniona. Skoro każdy symptom może zostać „wytworzony” i tym samym nie możemy uznawać go za fakt naturalny, to wszelka choroba może być uważana za symulowalną i symulowaną, a medycyna traci sens, gdyż potrafi leczyć jedynie „prawdziwe” choroby ze względu na ich przyczyny obiektywne. Psychosomatyka rozwija się w sposób podejrzany na granicy zasady chorobowej. Psychoanaliza zaś odsyła symptom z porządku organicznego do porządku nieświadomego, by ponownie uznać go za „prawdziwy”, w większym stopniu prawdziwy niż poprzednio - z jakiego powodu jednak symulacja miałaby się zatrzymać u wrót nieświadomego? Dlaczego „praca” nieświadomego nie mogłaby być „wytwarzana” w taki sam sposób, jak każdy symptom należący do dziedziny medycyny klasycznej? Przecież tak właśnie dzieje się już ze snami.

Oczywiście psychiatra twierdzi, że „dla każdej postaci zaburzenia umysłowego istnieje szczególny porządek następstwa objawów, który symulantowi pozostaje nieznany, którego brak nie może zatem zwieść psychiatry”. Założenie to (pochodzące z roku 1865) ma za zadanie za wszelką cenę ocalić zasadę prawdziwości i uniknąć problemu, który stawia symulacja - takiego mianowicie, że prawda, odniesienie, przyczyna obiektywna przestały istnieć. Co ma począć medycyna z tym, co dryfuje obok i poza chorobą, obok i poza zdrowiem, z podwojeniem choroby w dyskursie, który nie jest już ani prawdziwy, ani fałszywy? Co może zdziałać psychoanaliza wobec podwojenia dyskursu nieświadomości w dyskursie symulacyjnym, którego nie można nigdy obnażyć, gdyż nie jest on także fałszywy6?

Co może zdziałać z symulantami armia? Tradycyjnie, zgodnie z jasną zasadą rozpoznania, demaskuje ich i wymierza im karę. Dziś może zwolnić ze służby doskonałego symulanta tak, jakby był on w sensie ścisłym odpowiednikiem „prawdziwego” homoseksualisty, wieńcowca bądź chorego psychicznie. Nawet psychologia wojskowa wystrzega się kartezjańskich pewników i waha się przed dokonaniem rozróżnienia pomiędzy fałszem a prawdą, symptomem „wytworzonym” a symptomem autentycznym. „Skoro tak doskonale udaje szaleńca, to pewnie nim jest”. I psychologia wojskowa się nie myli: w tym sensie wszyscy szaleńcy symulują, a owa niemożność odróżnienia ma charakter w najwyższym stopniu subwersywny. To przeciwko niej nowożytny rozum uzbroił się we wszystkie swe kategorie. Dzisiaj jednak to ona ponownie przeciw nim występuje, pochłaniając samą zasadę prawdziwości.

Poza dziedziną medycyny i armii, uprzywilejowanymi terenami symulacji, sprawa ta odsyła do religii oraz do symulakru jako wizerunku i podobizny boskości: „Zakazałem umieszczania w świątyniach jakichkolwiek wizerunków, ponieważ boskość, która tchnęła życie w naturę, nie może być przedstawiana”. A jednak może. Lecz czym się staje boskość, gdy uobecnia się w ikonach, gdy pomnaża się w symulakrach? Czy pozostaje najwyższą władzą, ucieleśniając się jedynie w sposób naturalny w obrazach jako widzialna teologia? Czy może rozprasza się w symulakrach, które same obnoszą się ze swym przepychem i potęgą fascynacji - skoro widzialna maszyneria ikon zastępuje czystą i inteligibilną ideę Boga? Tego właśnie obawiali się ikonoklaści, których milenijny spór dotyka również naszego czasu7. Wściekłość, z jaką pragnęli niszczyć obrazy, wypływała właśnie z tego, że przeczuwali ową wszechwładzę symulakrów, posiadaną przez nie zdolność wymazywania Boga z ludzkiej świadomości, oraz ową zgubną i unicestwiającą prawdę, której można się domyślać: w rzeczywistości Boga nigdy nie było, istnieją jedynie symulakry, sam Bóg był zaś jedynie swym własnym symulakrem. Gdyby wierzyli, że obrazy jedynie przysłaniały bądź skrywały platońską ideę Boga, nie byłoby powodu, by je niszczyć. Można przecież żyć z ideą zniekształconej prawdy. Ich metafizyczna rozpacz wypływała z przekonania, że obrazy niczego nie kryją, że nie są one w gruncie rzeczy nawet obrazami stworzonymi na wzór pierwotnego modelu, lecz doskonałymi symulakrami, na zawsze promieniującymi jedynie własnym urokiem. Ta śmierć boskiej referencji musiała jednak zostać zażegnana za wszelką cenę.

Można zauważyć, że ikonoklaści, których oskarża się o pogardę i sprzeciw wobec obrazów, byli tak naprawdę tymi, którzy przypisywali im właściwą wartość, w przeciwieństwie do ikonolatrów, którzy widzieli w nich tylko odbicia i zadowalali się oddawaniem czci przeświecającemu przez nie Bogu. Można jednak stwierdzić coś przeciwnego, mianowicie to, że ikonolatrzy byli umysłami w najwyższym stopniu nowoczesnymi, najodważniejszymi, ponieważ pod pozorem przejawiania się Boga w zwierciadle obrazów inscenizowali już jego śmierć i zniknięcie w epifanii jego własnych przedstawień (o których być może wiedzieli już, że nie reprezentują niczego, że stanowią zwyczajną grę, lecz taką, która toczy się o najwyższą stawkę - wiedząc również, że niebezpiecznie jest obnażać obrazy, gdyż ukrywają one to, że poza nimi niczego nie ma).

Na tym polegało podejście jezuitów, którzy swą politykę oparli na możliwości zniknięcia Boga oraz na doczesnej i spektakularnej manipulacji świadomością - oto zanikanie Boga w epifanii władzy - kres transcendencji, która służyła już jedynie za alibi dla całkowicie uwolnionej strategii wpływów i znaków. Za barokiem obrazów skrywa się szara eminencja polityki.

Tak więc być może stawką w grze była niezmiennie mordercza władza obrazów, morderców rzeczywistości, morderców własnego modelu, podobnych bizantyńskim ikonom, które zabiły ponoć boską tożsamość. Tej morderczej władzy przeciwstawia się dialektyczna władza przedstawienia jako potęga, widzialne i inteligibilne zapośredniczenie Rzeczywistości. Zachód z pełnym przekonaniem i w dobrej wierze postawił w owym zakładzie na przedstawienie: niech znakowi przysługuje moc odsyłania do głębi sensu, niech znak da się wymienić na sens i niech coś służy za rękojmię tej wymiany - Bóg oczywiście. Lecz co w przypadku, jeśli sam Bóg może być symulowany, to znaczy sprowadzony do znaków, które poświadczają jego istnienie? Wówczas cały system przechodzi w stan nieważkości, stając się już jedynie gigantycznym symulakrem - nie jest nierzeczywisty, lecz jest symulakrem, to znaczy nie może już zostać wymieniony na to, co rzeczywiste, lecz wymienia się sam na siebie w nieprzerwanym obiegu pozbawionym referencji i granic.

Na tym właśnie polega symulacja, w tej mierze, w jakiej przeciwstawia się przedstawieniu. Reprezentacja wychodzi od zasady ekwiwalencji znaku i rzeczywistości (nawet jeśli owa równoważność stanowi utopię, jest podstawowym aksjomatem). Symulacja przeciwnie - wychodzi od utopijności zasady ekwiwalencji, wypływa z radykalnej negacji znaku jako wartości, wychodzi od znaku jako przywrócenia i wyroku śmierci na samą możliwość referencji. Podczas gdy przedstawienie stara się wchłonąć symulację, interpretując ją jako fałszywą reprezentację, symulacja pochłania cały gmach przedstawienia jako symulakr.

Oto zatem kolejne stadia obrazu:

• stanowi odzwierciedlenie głębokiej rzeczywistości,
• skrywa i wypacza głęboką rzeczywistość,
• skrywa nieobecność głębokiej rzeczywistości,
• pozostaje bez związku z jakąkolwiek rzeczywistością: jest czystym symulakrem samego siebie.

W pierwszym przypadku obraz stanowi właściwy pozór - przedstawienie należy do porządku sakramentu. W drugim przypadku obraz stanowi niewłaściwy pozór - należy do porządku złych wróżb. W trzecim przypadku obraz udaje, że jest pozorem - należy do porządku czarnoksięstwa. W czwartym, obraz nie należy już do porządku pozorów, lecz do dziedziny symulacji.

Przejście od znaków, które coś skrywają, do znaków, które skrywają, że nic nie istnieje, stanowi decydujący zwrot. Pierwsze odsyłają do teologii prawdy i tajemnicy (do której należy nadal ideologia). Drugie rozpoczynają epokę symulakrów i symulacji, w której nie ma już Boga, mogącego rozpoznać swoich, nie ma sądu ostatecznego, podczas którego fałsz oddzielony zostałby od prawdy, rzeczywistość od swego sztucznego zmartwychwstania, gdyż wszystko jest już martwe i z góry wskrzeszone.

Odkąd rzeczywistość przestała być już tym, czym była, nostalgia nabiera swego pełnego znaczenia. Mnożą się i rosną w cenę mity początku i znaki rzeczywistości. Mnożą się i rosną w cenę wtórne prawdy, obiektywności i autentyczności. Następuje eskalacja prawdziwości, osobistego przeżycia, zmartwychwstanie figuratywności tam, gdzie przedmiot i substancja już zniknęły. Panicznie produkuje się rzeczywistość i referencję, a proces ten przebiega równolegle i ma większe jeszcze natężenie niż szaleństwo produkcji materialnej. W ten oto sposób symulacja objawia się w stadium, które dotyczy nas bezpośrednio, jako strategia rzeczywistości, neorzeczywistości i hiperrzeczywistości, powielana wszędzie przez strategię powstrzymywania i jednoczesnego odstraszania - strategię prewencji.

Ramzes albo zmartwychwstanie w różowych barwach

Etnologia otarła się o własną paradoksalną śmierć pewnego dnia roku 1971, kiedy rząd Filipin podjął decyzję o odesłaniu do ich pierwotnego świata, pozostającego poza zasięgiem kolonizatorów, turystów i etnologów, kilkudziesięciu Tasadajów, których właśnie odkryto w głębi dżungli, gdzie plemię to żyło przez osiem stuleci, pozbawione kontaktu z resztą gatunku ludzkiego. Odbyło się to z inicjatywy samych antropologów, którzy byli świadkami tego, jak w kontakcie z nimi tubylcy natychmiast zaczynają ulegać rozkładowi, jak mumie na świeżym powietrzu.

By żyła etnologia, musi umrzeć jej przedmiot, który, umierając, mści się za to, że został „odkryty”, i poprzez swą śmierć rzuca wyzwanie nauce pragnącej go pojąć.

Czy wszelka nauka nie kroczy po tej paradoksalnej równi pochyłej, na co skazuje ją znikanie jej przedmiotu w samym akcie pojmowania oraz bezlitosna siła rewindykacji, wywierana na nią przez ów martwy przedmiot? Niczym Orfeusz, nauka odwraca się zawsze zbyt wcześnie i niczym Eurydyka, przedmiot nauki zapada się ponownie w piekło.

To przed owym piekłem paradoksu etnologowie pragnęli się uchronić, otaczając plemię Tasadajów kordonem bezpieczeństwa dziewiczej puszczy. Nikt tam już nie dotrze: dostęp do złoża zostaje zamknięty jak w zapadniętym szybie. Nauka traci w ten sposób cenny kapitał, lecz jej przedmiot zostanie ocalony, utracony wprawdzie dla niej na zawsze, lecz nietknięty w swym „dziewictwie”. Nie chodzi tu o żadną ofiarę (nauka nigdy się nie poświęca, ona zawsze morduje), lecz o symulowaną ofiarę ze swego przedmiotu, dokonaną po to, by uratować zasadę rzeczywistości. Tasadaj zahibernowany w swej naturalnej istocie będzie służył za doskonałe alibi, jak wieczysta gwarancja. W tym miejscu rozpoczyna się antyetnologia, której końca nie będzie, a której wyznawcami są - każdy na swój sposób - Robert Jaulin, Carlos Castaneda i Pierre Clastres. W każdym razie logicznym kierunkiem ewolucji nauki jest oddalanie się w coraz większym stopniu od przedmiotu, aż do momentu, gdy można się już bez niego obyć: wprawdzie autonomia nauki jest nadal jedynie fikcją, lecz ona sama osiąga czystą formę.

W ten właśnie sposób odesłany do rezerwatu Indianin, zamknięty pod wiekiem szklanej trumny dziewiczej puszczy, staje się na nowo symulacyjnym modelem wszystkich możliwych Indian sprzed czasów etnologii. Tak etnologia zapewnia sobie luksus wcielania się poza sobą samą, w sferze „prymitywnej” rzeczywistości owych całkowicie przez nią wynalezionych Indian, Dzikich, którzy zawdzięczają etnologii to, że pozostają Dzikimi: cóż za zwrot akcji, cóż za triumf tej nauki, która, jak się zdawało, powołana była do tego, by ich zniszczyć!

Oczywiście owi Dzicy prowadzą życie pozagrobowe: zamrożeni, zamknięci w kriogenicznej kapsule, wysterylizowani, na śmierć chronieni, stali się referencjalnymi symulakrami, a sama nauka przekształciła się w czystą symulację. To samo dotyczy Creusot, „rozrzuconego” skansenu, gdzie w jednym miejscu, jako „historycznych” świadków epoki, zmuzeifikowano całe robotnicze dzielnice, czynne strefy przemysłu hutniczego, całą kulturę, mężczyzn, kobiety, nie wyłączając nawet dzieci - w tym gesty, języki, działania, skamieniałe za życia jak na fotografii. Muzeum to, nieograniczone geometrycznie jako miejsce, rozciąga się wszędzie, jak całość życia. W ten oto sposób etnologia, zamiast - jako nauka obiektywna - nałożyć na siebie ograniczenia, uwolniona od swego przedmiotu, będzie rozszerzać pole swego działania, obejmując wszelkie żyjące istoty, i czynić siebie niewidzialną, jak czwarty, wszędzie obecny wymiar, wymiar symulacji. Wszyscy jesteśmy Tasadajami, Indianami, którzy stali się na powrót tym, kim byli, Indianami, w których zmieniła nas sama etnologia - symulowanymi Indianami, głoszącymi w końcu publicznie uniwersalną prawdę etnologii.

Wszyscy za życia wkroczyliśmy w widmową światłość etnologii, bądź też antyetnologii, która nie jest niczym więcej jak tylko czystą formą etnologii triumfującej, pod znakiem martwych różnic i ich zmartwychwstania. Wielką naiwnością jest zatem poszukiwanie etnologii wśród Dzikich czy w Trzecim Świecie - ona jest tutaj, wszędzie, w metropoliach, wśród Białych, w świecie całkowicie skatalogowanym i opisanym, zanalizowanym, a następnie sztucznie wskrzeszonym pod postacią rzeczywistości, w świecie symulacji, halucynacji prawdy, szantażu rzeczywistością, zabójstwa dokonanego na wszelkiej formie symbolicznej i jej histerycznej, historycznej retrospekcji - zabójstwa, którego Dzicy - szlachectwo zobowiązuje - padli ofiarą jako pierwsi, lecz które upowszechnia się we wszystkich społeczeństwach zachodnich.

Jednocześnie jednak etnologia udziela nam jedynej i ostatniej lekcji, wyjawia sekret, który ją zabija (i który Dzicy znają o wiele lepiej niż ona): jest nim zemsta zmarłych.

Osaczanie obiektu naukowego przypomina wielkie zamknięcie szaleńców i zmarłych. I tak samo, jak całe społeczeństwo zostało nieuleczalnie skażone widokiem, jaki ujrzało w zwierciadle szaleństwa, które samo przed sobą postawiło, tak nauka może umrzeć jedynie zarażona śmiercią swego przedmiotu, będącego jej odwróconym odbiciem. Pozornie to ona dzierży nad nim władzę, lecz to przedmiot ją jej nadaje i przenika do głębi, zgodnie z zasadą nieświadomego przywracania, dając jedynie martwe i okrężne odpowiedzi na martwe i okrężne pytania.

Nic nie ulega zmianie, gdy społeczeństwo rozbija zwierciadło szaleństwa (zamyka zakłady dla obłąkanych, oddaje głos szaleńcom itp.), ani wtedy, gdy nauka wydaje się rozbijać zwierciadło swej obiektywności (znosić samą siebie w obliczu swego przedmiotu, jak u Carlosa Castanedy itp.) i korzy się przed „różnicami”. Formę zamknięcia zastępuje forma układu niepoliczalnego, rozproszonego, zwielokrotnionego. Etnologia, załamując się jako instytucja klasyczna, przeżywa własną śmierć, odradzając się w antyetnologii, której zadaniem jest ponowne nasycenie wszystkiego fikcyjną różnicą i Dzikością, by ukryć fakt, że to właśnie ten świat, nasz świat, stał się na powrót dziki, to znaczy został spustoszony przez różnicę i śmierć.

ten sam sposób, pod pretekstem ratowania oryginału, zamknięto dla zwiedzających jaskinie w Lascaux, tworząc jednak dokładne ich repliki w odległości pięciuset metrów, by wszyscy mogli je zobaczyć (można tam przez wizjer rzucić okiem na autentyczną jaskinię, by następnie zwiedzić zrekonstruowaną całość). Być może wspomnienie autentycznych grot zatrze się w umysłach przyszłych pokoleń, nawet teraz nie ma już między nimi różnicy: podwojenie wystarczy, by odesłać obydwie w sferę sztuczności.

W podobny sposób ostatnimi czasy, by ocalić mumię Ramzesa II, do działania zaprzęgnięto całą naukę i technikę, choć uprzednio mumia przez kilkadziesiąt lat rozkładała się w czeluściach muzeum. Zachód ogarnęła panika na myśl o tym, że nie da się już uratować tego, co porządek symboliczny - z dala od spojrzeń i światła - potrafił zachować przez czterdzieści wieków. Ramzes II nic dla nas nie znaczy, nieocenioną wartość ma jedynie mumia, gdyż jest tym, co nadaje sens akumulacji. Cała nasza linearna i akumulacyjna kultura zaczyna walić się w gruzy, jeśli nie potrafimy magazynować przeszłości w świetle dnia. W tym celu należy wydobyć faraonów z ich grobowców, a mumie z ich milczenia. W tym celu należy je ekshumować i oddać im honory wojskowe. Następnie padają one łupem nauki i robaków. Jedynie bezwzględna tajemnica zapewniała im tę tysiącletnią moc - władzę nad rozkładem, która oznaczała panowanie nad całym cyklem transakcji ze śmiercią. My potrafimy tylko oddać naszą naukę na usługi konserwacji mumii, czyli przywrócenia porządku widzialnego, podczas gdy balsamowanie stanowiło pracę mityczną, zmierzającą do unieśmiertelnienia ukrytego wymiaru.

Potrzebujemy widzialnej przeszłości, widzialnego kontinuum, widzialnego mitu początków, upewniającego nas co do naszego kresu. Dlatego że w gruncie rzeczy nigdy w niego nie wierzyliśmy. Stąd właśnie owa historyczna scena powitania mumii na lotnisku Orły8. Czy dlatego, że Ramzes był wielkim despotą i wojownikiem? Oczywiście. Lecz przede wszystkim dlatego, że nasza kultura śni, że za ową minioną i martwą mocą, którą stara się zaanektować, istnieje inny porządek, który nie ma z nią nic wspólnego, marzy o nim, ponieważ skazała go na zagładę, ekshumując go jako własną przeszłość.

Ramzes fascynuje nas tak, jak w epoce odrodzenia chrześcijan fascynowali amerykańscy Indianie, owe (ludzkie?) istoty, które nie poznały nigdy słów Chrystusa. W początkowym okresie kolonizacji pojawił się moment osłupienia i olśnienia w obliczu samej możliwości wymknięcia się powszechnemu prawu Ewangelii. Z dwóch możliwości zatem jedna: albo przyjmiemy, że prawo to nie ma charakteru uniwersalnego, albo wytępimy Indian, by usunąć dowody. Przeważnie poprzestawano na ich nawracaniu, a nawet po prostu odkrywaniu, co samo wystarczyło już do ich powolnej eksterminacji.

W ten sam sposób wystarczyłoby ekshumować Ramzesa, by, czyniąc go obiektem muzealnym, uśmiercić go. Mumie nie ulegają przecież rozkładowi za sprawą robaków: umierają w wyniku transhumacji z funkcjonującego powoli porządku symbolicznego, panującego nad rozkładem i śmiercią, do porządku historii, nauki i muzeum, naszego porządku, który nie włada już niczym, który potrafi jedynie skazać to, co go poprzedzało, na gnicie i śmierć, próbując następnie wskrzesić to z pomocą nauki. Niepowetowany gwałt na wszelkich tajemnicach, przemoc cywilizacji pozbawionej sekretów, nienawiść całej cywilizacji wobec własnych podstaw.

I tak samo jak w przypadku etnologii udającej, że wyrzeka się swego przedmiotu, by jeszcze bardziej utwierdzić się w swej czystej formie, demuzeifikacja stanowi jedynie kolejny zakręt na drodze ku sztuczności. Świadczy o tym klasztor świętego Michała z Cuxa, który ogromnym kosztem ma zostać przeniesiony z Cloysters w Nowym Jorku i umieszczony na „swoim pierwotnym miejscu”. Wszyscy przyklaśnijmy zatem tej inicjatywie przywrócenia (tak samo jak „eksperymentalnemu przedsięwzięciu odzyskania chodników” na Polach Elizejskich!). Tak więc jeśli nawet wywiezienie kapiteli stanowiło nieumotywowane działanie, jeśli nawet nowojorskie Cloysters stanowią sztuczną mozaikę kultur (zgodnie z kapitalistyczną logiką centralizacji wartości), to powrót na pierwotne miejsce jest w jeszcze większym stopniu sztuczny: to totalny symulakr, przyłączający się do „rzeczywistości” za pomocą pełnego obrotu i całkowitego zwinięcia.

Klasztor powinien pozostać w Nowym Jorku, w symulowanym otoczeniu, które przynajmniej nikogo nie łudzi. Jego przeniesienie stanowi jedynie dodatkowy wybieg, udawanie, że nic się nie stało, i czerpanie rozkoszy z retrospektywnej halucynacji.

Podobnie Amerykanie szczycą się tym, że udało im się przywrócić liczebność Indian do poziomu sprzed podboju. Wszystko się niszczy i rozpoczyna się wszystko od nowa. Chlubią się tym, że doprowadzą nawet do lepszej sytuacji i uda im się przekroczyć pierwotną wartość. Stanowić to będzie dowód wyższości cywilizacji, która będzie produkować więcej Indian niż oni sami byliby zdolni. (Co zakrawa na jakąś złowieszczą kpinę - ta nadprodukcja jest jeszcze jednym sposobem, by ich zniszczyć, gdyż kultura Indian, podobnie jak każda kultura plemienna, opiera się na ograniczeniu liczebności grupy i uniemożliwieniu jej „swobodnego” przyrostu, co widoczne jest w Iszi. Owa demograficzna „promocja” stanowi zatem kolejny krok na drodze ku symbolicznej eksterminacji).

Z tego właśnie względu żyjemy w świecie niesamowicie podobnym do oryginału - rzeczy są w nim podwojone poprzez ich szczegółowy plan. Jednak to podwajanie nie oznacza tradycyjnej nieuchronności i bliskości śmierci - zostały one już wcześniej oczyszczone ze swej śmiertelności, lepiej jeszcze niż z życia; w świetle swego modelu są bardziej uśmiechnięte, bardziej autentyczne - podobnie jak oblicza w funeral homes9.

Hiperrzeczywistość i wyobrażeniowość

Disneyland stanowi doskonały model wszystkich splatających się ze sobą porządków symulacji. Jest on w głównej mierze grą iluzji i fantazmatów: Piraci, Pogranicze, Świat Przyszłości itp. Wyobrażony charakter tego świata uznawany jest za powód sukcesu całego przedsięwzięcia. Lecz tym, co przyciąga tłumy, w o wiele większym stopniu jest społeczny mikrokosmos, religijna, zminiaturyzowana rozkosz obcowania z rzeczywistą Ameryką, z jej wadami i radościami. Samochody parkuje się na zewnątrz, wewnątrz stoi się w kolejce, a wychodząc, jest się całkowicie pozostawionym samemu sobie. Jedyną fantasmagorią w tym wyobrażonym świecie jest czułość i stale emanujące z tłumu ciepło oraz dostatek, a nawet nadmiar gadżetów wykorzystywanych do podtrzymywania w tłumie owego grupowego afektu. Kontrastuje to w sposób całkowity z absolutną samotnością parkingu, prawdziwego obozu koncentracyjnego. Inaczej rzecz ujmując: wewnątrz pełen wachlarz gadżetów magnetyzujących tłum, sterujących jego przepływem w odpowiednich kierunkach, na zewnątrz natomiast samotność skierowana na jeden jedyny gadżet: samochód. Przez jakiś niezwykły zbieg okoliczności (wynikający bez wątpienia z czaru, jaki roztacza ów wszechświat), ów głęboko zamrożony, dziecięcy i infantylny świat został wymyślony i stworzony przez człowieka, który sam został zahibernowany w kriogenicznej kapsule, przez Walta Disneya oczekującego na zmartwychwstanie w temperaturze 180° Celsjusza poniżej zera.

Wszędzie zatem w Disneylandzie rysuje się obiektywny profil Ameryki, nawet w morfologii jednostek i tłumu. Wszelkie wartości obecne są tam w przesadnej, egzaltowanej formie, w zminiaturyzowanej i komiksowej postaci. Zabalsamowane i spacyfikowane. Stąd wynika możliwość ideologicznej analizy Disneylandu (L. Martin dokonał tego w sposób doskonały w książce Utopiques, jeux d’espaces) jako digest of American way of life10, jako panegiryku na cześć amerykańskich wartości, jako idealistycznego przełożenia kryjącej wewnętrzne sprzeczności rzeczywistości. Oczywista sprawa. Lecz skrywa się tu coś więcej, a ów aspekt „ideologiczny” sam służy właśnie za pretekst, przesłaniając działanie symulacji trzeciegorzędu; Disneyland istnieje po to, by zataić fakt, że „rzeczywisty” kraj, cała „rzeczywista” Ameryka jest Disneylandem (trochę podobnie jak więzienia, które istnieją po to, by ukryć to, że całe społeczeństwo w swej banalnej wszechobecności ma charakter karceralny). Disneyland przedstawia się jako przestrzeń wyobrażoną, by przekonać nas, że reszta jest rzeczywista, podczas gdy w istocie całe Los Angeles i otaczająca je Ameryka rzeczywistymi już nie są, lecz należą do porządku hiperrzeczywistości i symulacji. Nie chodzi tu już o fałszywe przedstawienie rzeczywistości (z czym mamy do czynienia w przypadku ideologii), lecz o ukrycie tego, że rzeczywistość nie jest już rzeczywista, a zatem o ocalenie samej zasady rzeczywistości.

Sfera wyobrażeń otaczająca Disneyland nie jest już ani prawdziwa, ani fałszywa, jest to maszyna prewencyjna, wprawiona w ruch w przeciwnym celu - po to, by ożywić fikcję rzeczywistości. Stąd idiotyzm owej wyobrażeniowości, jej infantylna degeneracja. Świat ten mieni się dziecięcym, chcąc sprawić, byśmy uwierzyli, że dorośli są gdzie indziej, w „rzeczywistym” świecie - po to, by ukryć, że prawdziwy infantylizm jest wszędzie i jest on cechą właściwą samym dorosłym, którzy przybywają tu, by udawać dzieci oraz pielęgnować złudzenia co do własnego rzeczywistego infantylizmu.

Disneyland nie jest zresztą jedynym takim miejscem. Enchanted Village, Magie Mountain, Marine World: Los Angeles otoczone jest ze wszystkich stron tego rodzaju elektrowniami wyobrażeń, które zaopatrują w rzeczywistość, w energię rzeczywistości miasto, którego tajemnica tkwi właśnie w tym, że nie jest już niczym więcej jak tylko siecią nieprzerwanego, nierzeczywistego krążenia, miastem o nieprawdopodobnych rozmiarach, pozbawionym jednak przestrzeni i wymiarów. Tak samo jak elektrownie konwencjonalne i atomowe, tak samo jak studia filmowe, miasto to, które jest tylko niekończącym się scenariuszem i nieprzerwanie kręconym filmem, potrzebuje - jak współczulnego systemu nerwowego - owej dawnej sfery wyobrażeń, stworzonej ze znaków dzieciństwa i podrabianych fantazmatów.

Disneyland: przestrzeń regeneracji wyobrażeń, przypominająca obecne nawet tutaj, jak w każdym innym miejscu, zakłady przetwarzania odpadów. Dziś wszędzie istnieje konieczność ponownej obróbki odpadów, marzenia zaś, fantazmaty, historyczna, baśniowa i mitologiczna wyobraźnia dzieci i dorosłych jest odpadem, pierwszym wielkim toksycznym skażeniem środowiska hiperrzeczywistej cywilizacji. Disneyland stanowi pierwowzór owej nowej funkcji na płaszczyźnie umysłowej. Do tego samego porządku należą jednak również wszelkie instytuty seksualnego, psychicznego i somatycznego recyklingu, od których roi się na terenie Kalifornii. Ludzie nie patrzą już na siebie, istnieją instytuty, które to zrobią za nich. Już się nie dotykają, istnieje za to terapia dotykiem. Nie poruszają się, lecz uprawiają jogging itp. Wszędzie odzyskuje się na powrót utracone władze, utracone ciało, utraconą więź społeczną bądź utraconą chęć jedzenia. Odkrywa się na nowo życie w niedostatku, ascezę, dziką naturalność, która już zniknęła: natural food11, health food12, joga. Potwierdza się w ten sposób, choć na metapoziomie, przekonanie Marshalla Sahlinsa, według którego to gospodarka rynkowa, a wcale nie natura, jest źródłem ubóstwa: tutaj, na sztucznych rubieżach triumfującej gospodarki rynkowej, na nowo wymyśla się biedę jako znak, biedę jako symulakr, zachowania symulujące niedorozwój i zacofanie (włączając w to przyjmowanie tez marksistowskich), które pod pozorem ekologii, kryzysu energetycznego i krytyki kapitalizmu ostatnią ezoteryczną aureolą wieńczą triumf kultury egzoterycznej. Być może jednak tego rodzaju systemowi zagrażają katastrofa umysłowa, implozja i nie mający precedensu regres umysłowy, czego widzialnymi oznakami byłyby niesamowita otyłość czy niewiarygodne współistnienie najdziwaczniejszych teorii i praktyk, odpowiadające nieprawdopodobnemu sojuszowi luksusu, raju i forsy, nieprawdopodobnie zbytkownej materializacji życia i niespotykanych sprzeczności wewnętrznych.

Polityczne zaklinanie

Afera Watergate. Taki sam scenariusz jak w przypadku Disneylandu (efekt wyobrażeniowy skrywający to, że poza granicami sztucznie wytworzonego obwodu istnieje równie wiele rzeczywistości jak w jego obrębie): efekt skandalu skrywa jednak to, że nie ma różnicy pomiędzy faktami a ich ujawnieniem (identyczne metody wykorzystywane były zarówno przez pracowników CIA, jak i przez dziennikarzy „Washington Post”). Te same operacje, mające na celu - poprzez wywołanie skandalu - wskrzeszenie moralnych i politycznych zasad, a za sprawą wyobrażenia - regenerację zagrożonej zasady rzeczywistości.

Ujawnienie skandalu stanowi zawsze hołd złożony prawu. A za sprawą owej afery udało się przede wszystkim narzucić opinii publicznej przekonanie, że Watergate było skandalem - w tym sensie była to niezwykła operacja skażenia. Ponowne wstrzyknięcie porządnej dawki moralności politycznej w skali światowej. Za Pierre’em Bourdieu moglibyśmy stwierdzić, że „właściwością każdego układu sił jest to, że jako taki funkcjonuje on w ukryciu, całą swą siłę czerpiąc właśnie z faktu, że jest niejawny”, rozumiejąc to następująco: niemoralny i pozbawiony skrupułów kapitał może działać jedynie kryjąc się za nadbudową moralną, a ktokolwiek przyczynia się do odrodzenia owej publicznej moralności (poprzez wyrażanie sprzeciwu, wysuwanie oskarżeń), chcąc nie chcąc, pracuje na rzecz kapitalistycznego systemu. To samo czynili dziennikarze „Washington Post”.

Twierdzenie to stanowi jednak nadal formułę ideologii, wszelako kiedy wypowiada je Bourdieu, to pod pojęciem „układu sił” rozumie on prawdę kapitalistycznego panowania, i ujawnia sam ów układ sił jako skandal - zajmuje zatem tę samą deterministyczną i moralizującą pozycję, co dziennikarze „Washington Post”. Wykonuje tę samą pracę oczyszczenia i odnowienia porządku moralnego, porządku prawdy, w którym rodzi się prawdziwa przemoc symboliczna ładu społecznego, z dala i poza wszelkimi układami sił, stanowiącymi jedynie składniki jego ruchomej i obojętnej konfiguracji w moralnej i politycznej świadomości ludzi.

Wszystkim, czego oczekuje od nas kapitał, jest to, by uznać go i przyjąć jako racjonalny i jednocześnie zwalczać go w imię racjonalności; by uznać go i przyjąć jako moralny i jednocześnie zwalczać go w imię moralności. A to z tego względu, że jest to jedno i to samo, co można rozumieć w odmienny sposób, niegdyś starano się zatuszować skandal - dziś staramy się ukryć, że go nie ma.

Afera Watergate nie jest skandalem, należy to stwierdzić z całą mocą, gdyż to właśnie wszyscy starają się ukryć, a owa tajemnica maskuje umocnienie się moralności, nasilenie się objawów moralnej paniki, w miarę jak zbliżamy się do (wyreżyserowanej) sceny pierwotnej kapitału. Jego momentalne okrucieństwo, jego niepojęta drapieżność, jego istotowa niemoralność - to właśnie jest skandaliczne, nie do przyjęcia w systemie moralnej i ekonomicznej ekwiwalencji stanowiącej aksjomat myśli lewicowej od czasów teorii oświeceniowych po komunizm. Wprawdzie ową ideę umowy przypisuje się kapitałowi, lecz on całkowicie sobie z tego drwi - jest monstrualnym przedsięwzięciem pozbawionym zasad, niczym więcej. To raczej „oświecona” myśl stara się go kontrolować, narzucając mu reguły. A wszelkie narzekania i wzajemne obwinianie się, zajmujące miejsce myśli rewolucyjnej, sprowadzają się dziś do oskarżeń wysuwanych pod adresem kapitału o to, że nie przestrzega reguł gry. „Władza jest niesprawiedliwa, jej sprawiedliwość jest sprawiedliwością klasową, kapitał nas wykorzystuje itp.” - tak jakby kapitał związany był umową ze społeczeństwem, nad którym dzierży władzę. To lewica stawia przed kapitałem lustro ekwiwalencji w nadziei, że da się on na to złapać, na ową fantasmagorię umowy społecznej, i wypełni swe zobowiązania wobec całego społeczeństwa (zarazem nie ma tu już potrzeby rewolucji: wystarczy, że kapitał zaakceptuje racjonalną formułę wymiany).

Sam kapitał nigdy nie był związany umową ze społeczeństwem, nad którym panuje. Stanowi on rodzaj czarnoksięstwa stosunków społecznych, jest wyzwaniem wobec społeczeństwa i jak na wyzwanie należy na niego odpowiedzieć. Nie jest on skandalem, który należałoby ujawnić, odwołując się do moralnej czy ekonomicznej racjonalności; stanowi wyzwanie, które należy podjąć w zgodzie z prawem symbolicznym.

Möbius - spirala negatywności

Watergate było zatem niczym więcej jak pułapką zastawioną przez system na jego przeciwników - symulacją skandalu, której cel stanowiła regeneracja. Ucieleśnione to zostało w filmie w postaci zwanej Deep Throat13, o której mówi się, że była szarą eminencją Republikanów, manipulującą lewicowymi dziennikarzami, by pozbyć się Nixona - a czemuż by nie? Wszelkie hipotezy są dopuszczalne, lecz ta jest zbędna: lewica sama doskonale i spontanicznie radzi sobie z robotą, która należy do prawicy Poza tym naiwnością byłoby doszukiwać się tu działania zgorzkniałego czystego sumienia. Powodem jest to, że prawica również spontanicznie wykonuje robotę należącą do lewicy. Wszelkie hipotezy manipulacji są zwrotne w nieustannie obracającym się kołowrocie. Dlatego mianowicie, że manipulacja stanowi płynną i uwolnioną przyczynowość, gdzie pozytywność i negatywność nawzajem się wytwarzają i na siebie nakładają, gdzie nie istnieje już aktywność ani bierność. To poprzez arbitralne zatrzymanie tej wirującej przyczynowości może zostać ocalona zasada przyczynowości politycznej. To poprzez symulowanie konwencjonalnej, zawężonej perspektywy, w której przesłanki i skutki działania bądź wydarzenia są przewidywalne, zachowana może zostać polityczna wiarygodność (włączając w to oczywiście analizę „obiektywną”, walkę itp.). Wszakże jeśli weźmiemy pod uwagę pełen cykl jakiegokolwiek działania bądź wydarzenia w systemie, w którym linearna ciągłość i dialektyczna biegunowość przestały istnieć, na polu zaburzonym przez symulację, wszelki determinizm wyparowuje, każde działanie ulega zniesieniu z końcem cyklu, przynosząc zysk każdemu i rozpraszając się we wszystkich możliwych kierunkach.

Czy zamach bombowy we Włoszech jest dziełem lewicowych ekstremistów, czy prowokacją skrajnej prawicy? A może inscenizacją działaczy centrum, zaplanowaną po to, by skompromitować wszystkich ekstremistycznych terrorystów i podeprzeć chylącą się ku upadkowi władzę? A może policyjnym scenariuszem i szantażem wykorzystującym problem bezpieczeństwa publicznego? Wszystkie te hipotezy są równie prawdziwe, a poszukiwanie dowodów, a tym bardziej obiektywnych faktów, nie powstrzymuje obłędnego wiru interpretacji. A to dlatego, że znajdujemy się w strefie rządzonej logiką symulacji, nie mającej już nic wspólnego z logiką faktów i porządkiem racji. Symulacja charakteryzuje się precesją modelu, wszelkich modeli wobec najzwyklejszego faktu - modele istnieją jako pierwsze, a ich orbitalne, na wzór bomby, krążenie wytwarza prawdziwe pole magnetyczne wydarzenia. Fakty pozbawione zostają w końcu swej właściwej trajektorii, powstają w miejscu przecięcia się modeli, a pojedynczy fakt może zostać wytworzony jednocześnie przez wszystkie modele. Owa antycypacja, owa precesja, owo krótkie spięcie, owo upodobnienie się faktu do własnego modelu (brakuje tu już różnicy i rozziewu znaczenia, brakuje już dialektycznej biegunowości, brakuje już negatywnego ładunku elektrycznego, następuje implozja przeciwnych biegunów) każdorazowo ustępuje pola wszelkim możliwym interpretacjom, nawet tym w najwyższym stopniu sprzecznym - a wszystkie one są prawdziwe, w takim znaczeniu, że ich prawda jest wymienialna, na wzór modeli, od których pochodzą, krążąc w uogólnionym cyklu.

Komuniści obwiniają partię socjalistyczną tak, jakby pragnęli zniszczyć jedność lewicy. Uprawomocniają ideę, że ich sprzeciw stanowi wynik radykalniejszych konieczności politycznych. W gruncie rzeczy dzieje się tak dlatego, że nie pragną władzy. Pytanie brzmi, czy nie pragną jej oni w tej właśnie koniunkturze, dlatego że ogólnie nie sprzyja ona lewicy bądź dlatego że nie sprzyja ona im samym w ramach Unii Lewicy - czy też nie pragną jej z samej zasady? Kiedy Enrico Berlinguer14 oświadczał: „Nie powinniśmy obawiać się, że będziemy świadkami przejęcia władzy we Włoszech przez komunistów”, oznaczało to jednocześnie:

• nie ma się czego obawiać z tego względu, że komuniści, gdyby nawet doszli do władzy, niczego nie zmienią w jej podstawowym kapitalistycznym mechanizmie działania;