Symulakry i symulacja - Jean Baudrillard - ebook + książka

Symulakry i symulacja ebook

Jean Baudrillard

0,0

Opis

[PK]

 

Najsłynniejsza książka J. Baudrillarda, wydana po raz pierwszy w 1981 roku i przetłumaczona na kilkanaście języków. Autor rozpoczyna w niej wywód od przywołania opowieści Borgesa, w której kartografowie Cesarstwa przygotowują mapę tak dokładną, że pokrywa szczelnie całe terytorium, a potem rozpada się wraz z Cesarstwem. Baudrillard uważa jednak, że sprawy zaszły znacznie dalej niż w tej opowieści - "rzeczywistość nie istnieje", nie ma już mapy i terytorium, znikła też sama różnica między tym, co rzeczywiste i tym, co wyobrażone: istnieją jedynie hiperrzeczywiste znaki podające się za rzeczywistość. Autor zapoznaje nas z różnymi aspektami destrukcyjnego procesu zamiany rzeczywistości w pustynię hiperrzeczywistości w błyskotliwych analizach dzieł literackich. i filmowych., a także wydarzeń historycznych i wybranych aspektach życia społecznego. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 

Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach

Miejska Biblioteka Publiczna w Głogowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jean Baudrillard

SYMULAKRY I SYMULACJA

Jean Baudrillard

SYMULAKRY I SYMULACJA

Przełożył

Sławomir Królak

Tytuł oryginału i podstawa przekładu

Jean Baudrillard, Simulacres et simulation. Editions Galilee, Paris 1981

Copyright © Editions Galilee, Paris 1981

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Sic!,

Warszawa 2005

Copyright © for the Polish translation by Sławomir Królak

& Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005

Projekt okładki i stron tytułowych

Jacek Staszewski

Redakcja i korekta

Renata Lis

Wydanie pierwsze

Warszawa 2005

Wydawnictwo Sic! s.c.

ul. Chełmska 27 m. 23

00-724 Warszawa

tel./faks: (22) 840 07 53

e-mail: [email protected]

http://www.wydawnictwo-sic.com.pl

Łamanie komputerowe: Borgis, 02-795 Warszawa ul. Kazury 2c m. 6, tel./faks: (22) 648 65 62

Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna SA

03-828 Warszawa, ul. Mińska 65, tel.: (22) 331 38 40

Uprzejmie informujemy, że tekstów niezamówionych nie odsyłamy i nie przechowujemy.

Precesja symulakrów1

Obraz nigdy nie jest tym, co skrywa prawdę - to prawda skrywa to, że jej nie ma.

Obraz jest prawdziwy.

Kohelet2

Gdybyśmy za najpiękniejszą alegorię symulacji mogli uznać opowieść Borgesa3, w której kartografowie Cesarstwa sporządzają mapę tak szczegółową, że pokrywa ona ściśle całe terytorium (która jednak wraz z upadkiem Cesarstwa zaczyna stopniowo strzępić się i niszczeć, a niektóre z jej skrawków można jeszcze odnaleźć na pustyniach; metafizyczne piękno tej zrujnowanej abstrakcji świadczy o pysze na miarę Cesarstwa, a gnijąc jak ścierwo i powracając do materii ziemi, [abstrakcja] podobna się staje do sobowtóra, który, starzejąc się, robi się w końcu nieodróżnialny od tego, co wobec niego rzeczywiste) - opowieść ta należy już dla nas do przeszłości, tchnąc jedynie dyskretnym urokiem symulakrów drugiego rzędu4.

Dzisiejsza abstrakcja nie jest już abstrakcją mapy, sobowtóra, lustra czy pojęcia. Symulacja nie jest już symulacją terytorium, przedmiotu odniesienia, substancji. Stanowi raczej sposób generowania - za pomocą modeli - rzeczywistości pozbawionej źródła i realności: hiperrzeczywistości. Terytorium nie poprzedza już mapy ani nie trwa dłużej niż ona. Od tej pory to mapa poprzedza terytorium - precesja symulakrów - to ona tworzy terytorium i, by odwołać się ponownie do opowieści Borgesa, dziś to strzępy terytorium gniją powoli na płaszczyźnie mapy. To szczątki rzeczywistości, a nie mapy, przetrwały tu i tam, na pustyniach, które nie należą już jednak do Cesarstwa, lecz do nas. Oto pustynia rzeczywistości samej.

Lecz w gruncie rzeczy, nawet w odwróconej postaci, opowieść Borgesa jest bezużyteczna. Pozostaje nam z niej być może jedynie alegoria Cesarstwa. Ze względu na rodzaj imperializmu, jaki cechuje obecnych symulatorów, starających się pogodzić to, co rzeczywiste, całą rzeczywistość, ze swymi symulacyjnymi modelami. Nie chodzi tu już jednak ani o mapę, ani o terytorium. Coś zniknęło, a tym czymś jest istotna różnica między jednym i drugim, która stanowiła o uroku abstrakcji. Gdyż to różnica stanowi o poezji mapy i uroku terytorium, o magii pojęcia i powabie rzeczywistości. Wyobrażeniowość przedstawienia, która znajduje zwieńczenie i zarazem kres w obłąkańczym projekcie idealnej zbieżności mapy i terytorium wysnutym przez kartografów, znika wraz z nadejściem symulacji, której działanie ma charakter nuklearny i genetyczny, już w żadnym razie nie spekularny czy dyskursywny. Wraz z nią w przeszłość odchodzi cała metafizyka. Nie istnieje już lustro bytu i pozorów, rzeczywistości i jej pojęcia. Brak jakiejkolwiek wyobrażeniowej koekstensji, to raczej genetyczna miniaturyzacja stanowi wymiar symulacji. Rzeczywistość wytwarzana jest ze zminiaturyzowanych komórek, matryc i jednostek pamięci, z oprogramowania - i może z ich pomocą być reprodukowana nieskończoną ilość razy. Nie musi być dłużej racjonalna, gdyż nie odnosi się już do żadnej idealnej bądź negatywnej instancji. Jej charakter jest wyłącznie operacyjny. W istocie, ponieważ nie osłania jej już sfera wyobrażeniowa, nie jest to żadna rzeczywistość. To hiper-rzeczywistość, produkt promieniotwórczej syntezy kombinato-rycznych modeli, zachodzącej w pozbawionej atmosfery hiper-przestrzeni.

Tym przejściem do przestrzeni, której krzywizny nie wyznaczają już ani rzeczywistość, ani prawda; poprzez zniesienie wszelkiej referencyjności, a nawet gorzej - za sprawą jej sztucznego zmartwychwstania w systemach znaków, w tym materiale bardziej rozciągliwym niż sens, bo podatnym na działanie wszelkich systemów ekwiwalencji, wszelkich binarnych opozycji, wszelkiej kombinatorycznej algebry, rozpoczyna się zatem epoka symulacji. I nie jest to kwestia naśladownictwa czy podwojenia, ani nawet parodii. Mamy tu raczej do czynienia z zastąpieniem samej rzeczywistości znakami rzeczywistości, czyli z operacją powstrzymywania każdego rzeczywistego procesu przez jego operacyjną kopię, metastabilną, deskryptywną, programowalną i nieomylną maszynę, która dostarcza wszelkich znaków rzeczywistości oraz wymija wszelkie jej zmienne koleje losu. Już nigdy więcej rzeczywistość nie będzie miała okazji, by zaistnieć - taka jest życiowa funkcja modelu w systemie śmierci, a raczej w systemie antycypowanego zmartwychwstania, nie pozostawiającego żadnych szans nawet na samo wydarzenie się śmierci. (Odtąd hiperrzeczywistość zabezpieczona zostaje przed tym, co wyobrażone, jak też przed wszelką możliwością odróżnienia tego, co rzeczywiste od tego, co wyobrażone, pozostawiając miejsce jedynie na orbitalną powtarzalność modeli i symulacyjne generowanie różnic.

Boska irreferencja obrazu

Dysymulować - ukrywać bądź taić - oznacza udawać, że nie posiada się tego, co się ma. Symulować oznacza udawać, że posiada się to, czego się nie ma. Pierwsze odsyła do obecności, drugie do nieobecności. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, gdyż symulowanie nie oznacza udawania: „Ten, kto udaje jakąś chorobę, może zwyczajnie położyć się do łóżka i przekonać innych, że jest chory. Ten, kto symuluje chorobę, wywołuje w sobie niektóre z jej objawów” (Littre5). Udawanie i ukrywanie pozostawiają zatem zasadę rzeczywistości nietkniętą: różnica jest zawsze wyraźna, pozostaje tylko w ukryciu. Symulacja natomiast podważa różnicę pomiędzy tym, co „prawdziwe” i tym, co „fałszywe”; tym, co „rzeczywiste” i tym, co „wyobrażone”, Czy symulant jest chory, czy nie, skoro prezentuje „prawdziwe” objawy? Nie możemy go traktować w sposób obiektywny ani jako chorego, ani jako nie-chorego. Psychologia i medycyna zatrzymują się w tym miejscu wobec prawdy choroby, która odtąd staje się nieodgadniona. Skoro każdy symptom może zostać „wytworzony” i tym samym nie możemy uznawać go za fakt naturalny, to wszelka choroba może być uważana za symulowalną i symulowaną, a medycyna traci sens, gdyż potrafi leczyć jedynie „prawdziwe” choroby ze względu na ich przyczyny obiektywne. Psychosomatyka rozwija się w sposób podejrzany na granicy zasady chorobowej. Psychoanaliza zaś odsyła symptom z porządku organicznego do porządku nieświadomego, by ponownie uznać go za „prawdziwy”, w większym stopniu prawdziwy niż poprzednio - z jakiego powodu jednak symulacja miałaby się zatrzymać u wrót nieświadomego? Dlaczego „praca” nieświadomego nie mogłaby być „wytwarzana” w taki sam sposób, jak każdy symptom należący do dziedziny medycyny klasycznej? Przecież tak właśnie dzieje się już ze snami.

Oczywiście psychiatra twierdzi, że „dla każdej postaci zaburzenia umysłowego istnieje szczególny porządek następstwa objawów, który symulantowi pozostaje nieznany, którego brak nie może zatem zwieść psychiatry”. Założenie to (pochodzące z roku 1865) ma za zadanie za wszelką cenę ocalić zasadę prawdziwości i uniknąć problemu, który stawia symulacja - takiego mianowicie, że prawda, odniesienie, przyczyna obiektywna przestały istnieć. Co ma począć medycyna z tym, co dryfuje obok i poza chorobą, obok i poza zdrowiem, z podwojeniem choroby w dyskursie, który nie jest już ani prawdziwy, ani fałszywy? Co może zdziałać psychoanaliza wobec podwojenia dyskursu nieświadomości w dyskursie symulacyjnym, którego nie można nigdy obnażyć, gdyż nie jest on także fałszywy6?

Co może zdziałać z symulantami armia? Tradycyjnie, zgodnie z jasną zasadą rozpoznania, demaskuje ich i wymierza im karę. Dziś może zwolnić ze służby doskonałego symulanta tak, jakby był on w sensie ścisłym odpowiednikiem „prawdziwego” homoseksualisty, wieńcowca bądź chorego psychicznie. Nawet psychologia wojskowa wystrzega się kartezjańskich pewników i waha się przed dokonaniem rozróżnienia pomiędzy fałszem a prawdą, symptomem „wytworzonym” a symptomem autentycznym. „Skoro tak doskonale udaje szaleńca, to pewnie nim jest”. I psychologia wojskowa się nie myli: w tym sensie wszyscy szaleńcy symulują, a owa niemożność odróżnienia ma charakter w najwyższym stopniu subwersywny. To przeciwko niej nowożytny rozum uzbroił się we wszystkie swe kategorie. Dzisiaj jednak to ona ponownie przeciw nim występuje, pochłaniając samą zasadę prawdziwości.

Poza dziedziną medycyny i armii, uprzywilejowanymi terenami symulacji, sprawa ta odsyła do religii oraz do symula-kru jako wizerunku i podobizny boskości: „Zakazałem umieszczania w świątyniach jakichkolwiek wizerunków, ponieważ bo-skość, która tchnęła życie w naturę, nie może być przedstawiana”. A jednak może. Lecz czym się staje boskość, gdy uobecnia się w ikonach, gdy pomnaża się w symulakrach? Czy pozostaje najwyższą władzą, ucieleśniając się jedynie w sposób naturalny w obrazach jako widzialna teologia? Czy może rozprasza się w symulakrach, które same obnoszą się ze swym przepychem i potęgą fascynacji - skoro widzialna maszyneria ikon zastępuje czystą i inteligibilną ideę Boga? Tego właśnie obawiali się ikonoklaści, których milenijny spór dotyka również naszego czasu7. Wściekłość, z jaką pragnęli niszczyć obrazy, wypływała właśnie z tego, że przeczuwali ową wszechwładzę symulakrów, posiadaną przez nie zdolność wymazywania Boga z ludzkiej świadomości, oraz ową zgubną i unicestwiającą prawdę, której można się domyślać: w rzeczywistości Boga nigdy nie było, istnieją jedynie symulakry, sam Bóg był zaś jedynie swym własnym symulakrem. Gdyby wierzyli, że obrazy jedynie przysłaniały bądź skrywały platońską ideę Boga, nie byłoby powodu, by je niszczyć. Można przecież żyć z ideą zniekształconej prawdy. Ich metafizyczna rozpacz wypływała z przekonania, że obrazy niczego nie kryją, że nie są one w gruncie rzeczy nawet obrazami stworzonymi na wzór pierwotnego modelu, lecz doskonałymi symulakrami, na zawsze promieniującymi jedynie własnym urokiem. Ta śmierć boskiej referencji musiała jednak zostać zażegnana za wszelką cenę.

Można zauważyć, że ikonoklaści, których oskarża się o pogardę i sprzeciw wobec obrazów, byli tak naprawdę tymi, którzy przypisywali im właściwą wartość, w przeciwieństwie do ikono-latrów, którzy widzieli w nich tylko odbicia i zadowalali się oddawaniem czci przeświecającemu przez nie Bogu. Można jednak stwierdzić coś przeciwnego, mianowicie to, że ikonolatrzy byli umysłami w najwyższym stopniu nowoczesnymi, najodważniejszymi, ponieważ pod pozorem przejawiania się Boga w zwierciadle obrazów inscenizowali już jego śmierć i zniknięcie w epifanii jego własnych przedstawień (o których być może wiedzieli już, że nie reprezentują niczego, że stanowią zwyczajną grę, lecz taką, która toczy się o najwyższą stawkę - wiedząc również, że niebezpiecznie jest obnażać obrazy, gdyż ukrywają one to, że poza nimi niczego nie ma).

Na tym polegało podejście jezuitów, którzy swą politykę oparli na możliwości zniknięcia Boga oraz na doczesnej i spektakularnej manipulacji świadomością - oto zanikanie Boga w epifanii władzy - kres transcendencji, która służyła już jedynie za alibi dla całkowicie uwolnionej strategii wpływów i znaków. Za barokiem obrazów skrywa się szara eminencja polityki.

Tak więc być może stawką w grze była niezmiennie mordercza władza obrazów, morderców rzeczywistości, morderców własnego modelu, podobnych bizantyńskim ikonom, które zabiły ponoć boską tożsamość. Tej morderczej władzy przeciwstawia się dialektyczna władza przedstawienia jako potęga, widzialne i inteligibilne zapośredniczenie Rzeczywistości. Zachód z pełnym przekonaniem i w dobrej wierze postawił w owym zakładzie na przedstawienie: niech znakowi przysługuje moc odsyłania do głębi sensu, niech znak da się wymienić na sens i niech coś służy za rękojmię tej wymiany - Bóg oczywiście. Lecz co w przypadku, jeśli sam Bóg może być symulowany, to znaczy sprowadzony do znaków, które poświadczają jego istnienie? Wówczas cały system przechodzi w stan nieważkości, stając się już jedynie gigantycznym symulakrem - nie jest nierzeczywisty, lecz jest symulakrem, to znaczy nie może już zostać wymieniony na to, co rzeczywiste, lecz wymienia się sam na siebie w nieprzerwanym obiegu pozbawionym referencji i granic.

Na tym właśnie polega symulacja, w tej mierze, w jakiej przeciwstawia się przedstawieniu. Reprezentacja wychodzi od zasady ekwiwalencji znaku i rzeczywistości (nawet jeśli owa równoważność stanowi utopię, jest podstawowym aksjomatem). Symulacja przeciwnie - wychodzi od utopijności zasady ekwiwalencji, wypływa z radykalnej negacji znaku jako wartości, wychodzi od znaku jako przywrócenia i wyroku śmierci na samą możliwość referencji. Podczas gdy przedstawienie stara się wchłonąć symulację, interpretując ją jako fałszywą reprezentację, symulacja pochłania cały gmach przedstawienia jako symulakr.

Oto zatem kolejne stadia obrazu:

• stanowi odzwierciedlenie głębokiej rzeczywistości,

• skrywa i wypacza głęboką rzeczywistość,

• skrywa nieobecność głębokiej rzeczywistości,

• pozostaje bez związku z jakąkolwiek rzeczywistością: jest czystym symulakrem samego siebie.

W pierwszym przypadku obraz stanowi właściwy pozór -przedstawienie należy do porządku sakramentu. W drugim przypadku obraz stanowi niewłaściwy pozór - należy do porządku złych wróżb. W trzecim przypadku obraz udaje, że jest pozorem - należy do porządku czarnoksięstwa. W czwartym, obraz nie należy już do porządku pozorów, lecz do dziedziny symulacji.

Przejście od znaków, które coś skrywają, do znaków, które skrywają, że nic nie istnieje, stanowi decydujący zwrot. Pierwsze odsyłają do teologii prawdy i tajemnicy (do której należy nadal ideologia). Drugie rozpoczynają epokę symulakrów i symulacji, w której nie ma już Boga, mogącego rozpoznać swoich, nie ma sądu ostatecznego, podczas którego fałsz oddzielony zostałby od prawdy, rzeczywistość od swego sztucznego zmartwychwstania, gdyż wszystko jest już martwe i z góry wskrzeszone.

Odkąd rzeczywistość przestała być już tym, czym była, nostalgia nabiera swego pełnego znaczenia. Mnożą się i rosną w cenę mity początku i znaki rzeczywistości. Mnożą się i rosną w cenę wtórne prawdy, obiektywności i autentyczności. Następuje eskalacja prawdziwości, osobistego przeżycia, zmartwychwstanie figuratywności tam, gdzie przedmiot i substancja już zniknęły. Panicznie produkuje się rzeczywistość i referencję, a proces ten przebiega równolegle i ma większe jeszcze natężenie niż szaleństwo produkcji materialnej. W ten oto sposób symulacja objawia się w stadium, które dotyczy nas bezpośrednio, jako strategia rzeczywistości, neorzeczywistości i hiperrzeczy-wistości, powielana wszędzie przez strategię powstrzymywania i jednoczesnego odstraszania - strategię prewencji.

Ramzes albo zmartwychwstanie w różowych barwach

Etnologia otarła się o własną paradoksalną śmierć pewnego dnia roku 1971, kiedy rząd Filipin podjął decyzję o odesłaniu do ich pierwotnego świata, pozostającego poza zasięgiem kolonizatorów, turystów i etnologów, kilkudziesięciu Tasada-jów, których właśnie odkryto w głębi dżungli, gdzie plemię to żyło przez osiem stuleci, pozbawione kontaktu z resztą gatunku ludzkiego. Odbyło się to z inicjatywy samych antropologów, którzy byli świadkami tego, jak w kontakcie z nimi tubylcy natychmiast zaczynają ulegać rozkładowi, jak mumie na świeżym powietrzu.

By żyła etnologia, musi umrzeć jej przedmiot, który, umierając, mści się za to, że został „odkryty”, i poprzez swą śmierć rzuca wyzwanie nauce pragnącej go pojąć.

Czy wszelka nauka nie kroczy po tej paradoksalnej równi pochyłej, na co skazuje ją znikanie jej przedmiotu w samym akcie pojmowania oraz bezlitosna siła rewindykacji, wywierana na nią przez ów martwy przedmiot? Niczym Orfeusz, nauka odwraca się zawsze zbyt wcześnie i niczym Eurydyka, przedmiot nauki zapada się ponownie w piekło.

To przed owym piekłem paradoksu etnologowie pragnęli się uchronić, otaczając plemię Tasadajów kordonem bezpieczeństwa dziewiczej puszczy. Nikt tam już nie dotrze: dostęp do złoża zostaje zamknięty jak w zapadniętym szybie. Nauka traci w ten sposób cenny kapitał, lecz jej przedmiot zostanie ocalony, utracony wprawdzie dla niej na zawsze, lecz nietknięty w swym „dziewictwie”. Nie chodzi tu o żadną ofiarę (nauka nigdy się nie poświęca, ona zawsze morduje), lecz o symulowaną ofiarę ze swego przedmiotu, dokonaną po to, by uratować zasadę rzeczywistości. Tasadaj zahibernowany w swej naturalnej istocie będzie służył za doskonałe alibi, jak wieczysta gwarancja. W tym miejscu rozpoczyna się antyetnologia, której końca nie będzie, a której wyznawcami są - każdy na swój sposób - Robert Jau-lin, Carlos Castaneda i Pierre Clastres. W każdym razie logicznym kierunkiem ewolucji nauki jest oddalanie się w coraz większym stopniu od przedmiotu, aż do momentu, gdy można się już bez niego obyć: wprawdzie autonomia nauki jest nadal jedynie fikcją, lecz ona sama osiąga czystą formę.

W ten właśnie sposób odesłany do rezerwatu Indianin, zamknięty pod wiekiem szklanej trumny dziewiczej puszczy, staje się na nowo symulacyjnym modelem wszystkich możliwych Indian sprzed czasów etnologii. Tak etnologia zapewnia sobie luksus wcielania się poza sobą samą, w sferze „prymitywnej” rzeczywistości owych całkowicie przez nią wynalezionych Indian, Dzikich, którzy zawdzięczają etnologii to, że pozostają Dzikimi: cóż za zwrot akcji, cóż za triumf tej nauki, która, jak się zdawało, powołana była do tego, by ich zniszczyć!

Oczywiście owi Dzicy prowadzą życie pozagrobowe: zamrożeni, zamknięci w kriogenicznej kapsule, wysterylizowani, na śmierć chronieni, stali się referencjalnymi symulakrami, a sama nauka przekształciła się w czystą symulację. To samo dotyczy Creusot, „rozrzuconego” skansenu, gdzie w jednym miejscu, jako „historycznych” świadków epoki, zmuzeifikowano całe robotnicze dzielnice, czynne strefy przemysłu hutniczego, całą kulturę, mężczyzn, kobiety, nie wyłączając nawet dzieci -w tym gesty, języki, działania, skamieniałe za życia jak na fotografii. Muzeum to, nieograniczone geometrycznie jako miejsce, rozciąga się wszędzie, jak całość życia. W ten oto sposób etnologia, zamiast - jako nauka obiektywna - nałożyć na siebie ograniczenia, uwolniona od swego przedmiotu, będzie rozszerzać pole swego działania, obejmując wszelkie żyjące istoty, i czynić siebie niewidzialną, jak czwarty, wszędzie obecny wymiar, wymiar symulacji. Wszyscy jesteśmy Tasadajami, Indianami, którzy stali się na powrót tym, kim byli, Indianami, w których zmieniła nas sama etnologia - symulowanymi Indianami, głoszącymi w końcu publicznie uniwersalną prawdę etnologii.

Wszyscy za życia wkroczyliśmy w widmową światłość etnologii, bądź też antyetnologii, która nie jest niczym więcej jak tylko czystą formą etnologii triumfującej, pod znakiem martwych różnic i ich zmartwychwstania. Wielką naiwnością jest zatem poszukiwanie etnologii wśród Dzikich czy w Trzecim Świecie - ona jest tutaj, wszędzie, w metropoliach, wśród Białych, w świecie całkowicie skatalogowanym i opisanym, zanalizowanym, a następnie sztucznie wskrzeszonym pod postacią rzeczywistości, w świecie symulacji, halucynacji prawdy, szantażu rzeczywistością, zabójstwa dokonanego na wszelkiej formie symbolicznej i jej histerycznej, historycznej retrospekcji - zabójstwa, którego Dzicy - szlachectwo zobowiązuje - padli ofiarą jako pierwsi, lecz które upowszechnia się we wszystkich społeczeństwach zachodnich.

Jednocześnie jednak etnologia udziela nam jedynej i ostatniej lekcji, wyjawia sekret, który ją zabija (i który Dzicy znają o wiele lepiej niż ona): jest nim zemsta zmarłych.

Osaczanie obiektu naukowego przypomina wielkie zamknięcie szaleńców i zmarłych. I tak samo, jak całe społeczeństwo zostało nieuleczalnie skażone widokiem, jaki ujrzało w zwierciadle szaleństwa, które samo przed sobą postawiło, tak nauka może umrzeć jedynie zarażona śmiercią swego przedmiotu, będącego jej odwróconym odbiciem. Pozornie to ona dzierży nad nim władzę, lecz to przedmiot ją jej nadaje i przenika do głębi, zgodnie z zasadą nieświadomego przywracania, dając jedynie martwe i okrężne odpowiedzi na martwe i okrężne pytania.

Nic nie ulega zmianie, gdy społeczeństwo rozbija zwierciadło szaleństwa (zamyka zakłady dla obłąkanych, oddaje głos szaleńcom itp.), ani wtedy, gdy nauka wydaje się rozbijać zwierciadło swej obiektywności (znosić samą siebie w obliczu swego przedmiotu, jak u Carlosa Castanedy itp.) i korzy się przed „różnicami”. Formę zamknięcia zastępuje forma układu niepoliczalnego, rozproszonego, zwielokrotnionego. Etnologia, załamując się jako instytucja klasyczna, przeżywa własną śmierć, odradzając się w antyetnologii, której zadaniem jest ponowne nasycenie wszystkiego fikcyjną różnicą i Dzikością, by ukryć fakt, że to właśnie ten świat, nasz świat, stał się na powrót dziki, to znaczy został spustoszony przez różnicę i śmierć.

ten sam sposób, pod pretekstem ratowania oryginału, zamknięto dla zwiedzających jaskinie w Lascaux, tworząc jednak dokładne ich repliki w odległości pięciuset metrów, by wszyscy mogli je zobaczyć (można tam przez wizjer rzucić okiem na autentyczną jaskinię, by następnie zwiedzić zrekonstruowaną całość). Być może wspomnienie autentycznych grot zatrze się w umysłach przyszłych pokoleń, nawet teraz nie ma już między nimi różnicy: podwojenie wystarczy, by odesłać obydwie w sferę sztuczności.;

W podobny sposób ostatnimi czasy, by ocalić mumię Ramzesa II, do działania zaprzęgnięto całą naukę i technikę, choć uprzednio mumia przez kilkadziesiąt lat rozkładała się w czeluściach muzeum. Zachód ogarnęła panika na myśl o tym, że nie da się już uratować tego, co porządek symboliczny - z dala od spojrzeń i światła - potrafił zachować przez czterdzieści wieków. Ramzes II nic dla nas nie znaczy, nieocenioną wartość ma jedynie mumia, gdyż jest tym, co nadaje sens akumulacji. Cała nasza linearna i akumulacyjna kultura zaczyna walić się w gruzy, jeśli nie potrafimy magazynować przeszłości w świetle dnia. W tym celu należy wydobyć faraonów z ich grobowców, a mumie z ich milczenia. W tym celu należy je ekshumować i oddać im honory wojskowe. Następnie padają one łupem nauki i robaków. Jedynie bezwzględna tajemnica zapewniała im tę tysiącletnią moc - władzę nad rozkładem, która oznaczała panowanie nad całym cyklem transakcji ze śmiercią. My potrafimy tylko oddać naszą naukę na usługi konserwacji mumii, czyli przywrócenia porządku widzialnego, podczas gdy balsamowanie stanowiło pracę mityczną, zmierzającą do unieśmiertelnienia ukrytego wymiaru.

Potrzebujemy widzialnej przeszłości, widzialnego kontinuum, widzialnego mitu początków, upewniającego nas co do naszego kresu. Dlatego że w gruncie rzeczy nigdy w niego nie wierzyliśmy. Stąd właśnie owa historyczna scena powitania mumii na lotnisku Orły8. Czy dlatego, że Ramzes był wielkim despotą i wojownikiem? Oczywiście. Lecz przede wszystkim dlatego, że nasza kultura śni, że za ową minioną i martwą mocą, którą stara się zaanektować, istnieje inny porządek, który nie ma z nią nic wspólnego, marzy o nim, ponieważ skazała go na zagładę, ekshumując go jako własną przeszłość.

Ramzes fascynuje nas tak, jak w epoce odrodzenia chrześcijan fascynowali amerykańscy Indianie, owe (ludzkie?) istoty, które nie poznały nigdy słów Chrystusa. W początkowym okresie kolonizacji pojawił się moment osłupienia i olśnienia w obliczu samej możliwości wymknięcia się powszechnemu prawu Ewangelii. Z dwóch możliwości zatem jedna: albo przyjmiemy, że prawo to nie ma charakteru uniwersalnego, albo wytępimy Indian, by usunąć dowody. Przeważnie poprzestawano na ich nawracaniu, a nawet po prostu odkrywaniu, co samo wystarczyło już do ich powolnej eksterminacji.

W ten sam sposób wystarczyłoby ekshumować Ramzesa, by, czyniąc go obiektem muzealnym, uśmiercić go. Mumie nie ulegają przecież rozkładowi za sprawą robaków: umierają w wyniku transhumacji z funkcjonującego powoli porządku symbolicznego, panującego nad rozkładem i śmiercią, do porządku historii, nauki i muzeum, naszego porządku, który nie włada już niczym, który potrafi jedynie skazać to, co go poprzedzało, na gnicie i śmierć, próbując następnie wskrzesić to z pomocą nauki. Niepowetowany gwałt na wszelkich tajemnicach, przemoc cywilizacji pozbawionej sekretów, nienawiść całej cywilizacji wobec własnych podstaw.

I tak samo jak w przypadku etnologii udającej, że wyrzeka się swego przedmiotu, by jeszcze bardziej utwierdzić się w swej czystej formie, demuzeifikacja stanowi jedynie kolejny zakręt na drodze ku sztuczności. Świadczy o tym klasztor świętego Michała z Cuxa, który ogromnym kosztem ma zostać przeniesiony z Cloysters w Nowym Jorku i umieszczony na „swoim pierwotnym miejscu”. Wszyscy przyklaśnijmy zatem tej inicjatywie przywrócenia (tak samo jak „eksperymentalnemu przedsięwzięciu odzyskania chodników” na Polach Elizejskich!). Tak więc jeśli nawet wywiezienie kapiteli stanowiło nieumotywowa-ne działanie, jeśli nawet nowojorskie Cloysters stanowią sztuczną mozaikę kultur (zgodnie z kapitalistyczną logiką centralizacji wartości), to powrót na pierwotne miejsce jest w jeszcze większym stopniu sztuczny: to totalny symulakr, przyłączający się do „rzeczywistości” za pomocą pełnego obrotu i całkowitego zwinięcia.

Klasztor powinien pozostać w Nowym Jorku, w symulowanym otoczeniu, które przynajmniej nikogo nie łudzi. Jego przeniesienie stanowi jedynie dodatkowy wybieg, udawanie, że nic się nie stało, i czerpanie rozkoszy z retrospektywnej^alucyhącji.

Podobnie Amerykanie szczycą się tym, że udało im się przywrócić liczebność Indian do poziomu sprzed podboju. Wszystko się niszczy i rozpoczyna się wszystko od nowa. Chlubią się tym, że doprowadzą nawet do lepszej sytuacji i uda im się przekroczyć pierwotną wartość. Stanowić to będzie dowód wyższości cywilizacji, która będzie produkować więcej Indian niż oni sami byliby zdolni. (Co zakrawa na jakąś złowieszczą kpinę - ta nadprodukcja jest jeszcze jednym sposobem, by ich zniszczyć, gdyż kultura Indian, podobnie jak każda kultura plemienna, opiera się na ograniczeniu liczebności grupy i uniemożliwieniu jej „swobodnego” przyrostu, co widoczne jest w Iszi. Owa demograficzna „promocja” stanowi zatem kolejny krok na drodze ku symbolicznej eksterminacji).

Z tego właśnie względu żyjemy w świecie niesamowicie podobnym do oryginału - rzeczy są w nim podwojone poprzez ich szczegółowy plan. Jednak to podwajanie nie oznacza tradycyjnej nieuchronności i bliskości śmierci - zostały one już wcześniej oczyszczone ze swej śmiertelności, lepiej jeszcze niż z życia; w świetle swego modelu są bardziej uśmiechnięte, bardziej autentyczne - podobnie jak oblicza w funeral homes*.

Hiperrzeczyuuistość i wyobrażeniowość

Disneyland stanowi doskonały model wszystkich splatających się ze sobą porządków symulacji. Jest on w głównej mierze grą iluzji i fantazmatów: Piraci, Pogranicze, Świat Przyszłości itp. Wyobrażony charakter tego świata uznawany jest za powód sukcesu całego przedsięwzięcia. Lecz tym, co przyciąga tłumy, w o wiele większym stopniu jest społeczny mikrokosmos, reZZ-gijna, zminiaturyzowana rozkosz obcowania z rzeczywistą Ameryką, z jej wadami i radościami. Samochody parkuje się na zewnątrz, wewnątrz stoi się w kolejce, a wychodząc, jest się całkowicie pozostawionym samemu sobie. Jedyną fantasmagorią w tym wyobrażonym świecie jest czułość i stale emanujące z tłu-

“ Z ang. domy pogrzebowe (przyp. tłum.). mu ciepło oraz dostatek, a nawet nadmiar gadżetów wykorzystywanych do podtrzymywania w tłumie owego grupowego afektu. Kontrastuje to w sposób całkowity z absolutną samotnością parkingu, prawdziwego obozu koncentracyjnego. Inaczej rzecz ujmując: wewnątrz pełen wachlarz gadżetów magnetyzu-jących tłum, sterujących jego przepływem w odpowiednich kierunkach, na zewnątrz natomiast samotność skierowana na jeden jedyny gadżet: samochód. Przez jakiś niezwykły zbieg okoliczności (wynikający bez wątpienia z czaru, jaki roztacza ów wszechświat), ów głęboko zamrożony, dziecięcy i infantylny świat został wymyślony i stworzony przez człowieka, który sam został zahibernowany w kriogenicznej kapsule, przez Walta Disneya oczekującego na zmartwychwstanie w temperaturze 180° Celsjusza poniżej zera.

Wszędzie zatem w Disneylandzie rysuje się obiektywny profil Ameryki, nawet w morfologii jednostek i tłumu. Wszelkie wartości obecne są tam w przesadnej, egzaltowanej formie, w zminiaturyzowanej i komiksowej postaci. Zabalsamowane i spacyfikowane. Stąd wynika możliwość ideologicznej analizy Disneylandu (L. Martin dokonał tego w sposób doskonały w książce Utopiąues, jeux d’espaces) jako digest of American way oflife™, jako panegiryku na cześć amerykańskich wartości, jako idealistycznego przełożenia kryjącej wewnętrzne sprzeczności rzeczywistości. Oczywista sprawa. Lecz skrywa się tu coś więcej, a ów aspekt „ideologiczny” sam służy właśnie za pretekst, przesłaniając dzialani&syrnulacji trzeciego rzędu ^Disneyland istnieje po to, by zataić fakt, że „rzeczywisty” kraj, cała „rzeczywista” Ameryka jest Disneylandem (trochę podobnie jak więzienia, które istnieją po to, by ukryć to, że całe społeczeństwo w swej banalnej wszechobecności ma charakter karceral-ny). Disneyland przedstawia się jako przestrzeń wyobrażoną, by przekonać nas, że reszta jest rzeczywista, podczas gdy w istocie całe Los Angeles i otaczająca je Ameryka rzeczywistymi już nie są, lecz należą do porządku hiperrzeczywistości i symulacji. Nie chodzi tu już o fałszywe przedstawienie rzeczywistości

Z ang. streszczenie, jak również strawienie, przyswojenie sobie amerykańskiego stylu życia (przyp. tłum.).

(z czym mamy do czynienia w przypadku ideologii), lecz o ukrycie tego, że rzeczywistość nie jest już rzeczywista, a zatem o ocalenie samej zasady rzeczywistości.,

Sfera wyobrażeń otaczająca Disneyland nie jest już ani prawdziwa, ani fałszywa, jest to maszyna prewencyjna, wprawiona w ruch w przeciwnym celu - po to, by ożywić fikcję rzeczywistości. Stąd idiotyzm owej wyobrażeniowości, jej infantylna degeneracja. Świat ten mieni się dziecięcym, chcąc sprawić, byśmy uwierzyli, że dorośli są gdzie indziej, w „rzeczywistym” świecie - po to, by ukryć, że prawdziwy infantylizm jest wszędzie i jest on cechą właściwą samym dorosłym, którzy przybywają tu, by udawać dzieci oraz pielęgnować złudzenia co do własnego rzeczywistego infantylizmu.

Disneyland nie jest zresztą jedynym takim miejscem. En-chanted Village, Magie Mountain, Marine World: Los Angeles otoczone jest ze wszystkich stron tego rodzaju elektrowniami wyobrażeń, które zaopatrują w rzeczywistość, w energię rzeczywistości miasto, którego tajemnica tkwi właśnie w tym, że nie jest już niczym więcej jak tylko siecią nieprzerwanego, nierzeczywistego krążenia, miastem o nieprawdopodobnych rozmiarach, pozbawionym jednak przestrzeni i wymiarów. Tak samo jak elektrownie konwencjonalne i atomowe, tak samo jak studia filmowe, miasto to, które jest tylko niekończącym się scenariuszem i nieprzerwanie kręconym filmem, potrzebuje -jak współczulnego systemu nerwowego - owej dawnej sfery wyobrażeń, stworzonej ze znaków dzieciństwa i podrabianych fantazmatów.

Disneyland: przestrzeń regeneracji wyobrażeń, przypominająca obecne nawet tutaj, jak w każdym innym miejscu, zakłady przetwarzania odpadów. Dziś wszędzie istnieje konieczność ponownej obróbki odpadów, marzenia zaś, fantazmaty, historyczna, baśniowa i mitologiczna wyobraźnia dzieci i dorosłych jest odpadem, pierwszym wielkim toksycznym skażeniem środowiska hiperrzeczywistej cywilizacji. Disneyland stanowi pierwowzór owej nowej funkcji na płaszczyźnie umysłowej. Do tego samego porządku należą jednak również wszelkie instytuty seksualnego, psychicznego i somatycznego recyklingu, od których roi się na terenie Kalifornii. Ludzie nie patrzą już na siebie, istnieją instytuty, które to zrobią za nich. Już się nie dotykają, istnieje za to terapia dotykiem. Nie poruszają się, lecz uprawiają jogging itp. Wszędzie odzyskuje się na powrót utracone władze, utracone ciało, utraconą więź społeczną bądź utraconą chęć jedzenia. Odkrywa się na nowo życie w niedostatku, ascezę, dziką naturalność, która już zniknęła: natural food9, health food10, joga. Potwierdza się w ten sposób, choć na metapoziomie, przekonanie Marshalla Sahlinsa, według którego to gospodarka rynkowa, a wcale nie natura, jest źródłem ubóstwa: tutaj, na sztucznych rubieżach triumfującej gospodarki rynkowej, na nowo wymyśla się biedę jako znak, biedę jako symulakr, zachowania symulujące niedorozwój i zacofanie (włączając w to przyjmowanie tez marksistowskich), które pod pozorem ekologii, kryzysu energetycznego i krytyki kapitalizmu ostatnią ezoteryczną aureolą wieńczą triumf kultury egzoterycznej. Być może jednak tego rodzaju systemowi zagrażają katastrofa umysłowa, implo-zja i nie mający precedensu regres umysłowy, czego widzialnymi oznakami byłyby niesamowita otyłość czy niewiarygodne współistnienie najdziwaczniejszych teorii i praktyk, odpowiadające nieprawdopodobnemu sojuszowi luksusu, raju i forsy, nieprawdopodobnie zbytkownej materializacji życia i niespotykanych sprzeczności wewnętrznych.

Polityczne zaklinanie

Afera Watergate. Taki sam scenariusz jak w przypadku Disneylandu (efekt wyobrażeniowy skrywający to, że poza granicami sztucznie wytworzonego obwodu istnieje równie wiele rzeczywistości jak w jego obrębie): efekt skandalu skrywa jednak to, że nie ma różnicy pomiędzy faktami a ich ujawnieniem (identyczne metody wykorzystywane były zarówno przez pracowników CIA, jak i przez dziennikarzy „Washington Post”). Te same operacje, mające na celu - poprzez wywołanie skandalu - wskrzeszenie moralnych i politycznych zasad, a za sprawą wyobrażenia - regenerację zagrożonej zasady rzeczywistości.

Ujawnienie skandalu stanowi zawsze hołd złożony prawu. A za sprawą owej afery udało się przede wszystkim narzucić opinii publicznej przekonanie, że Watergate było skandalem -w tym sensie była to niezwykła operacja skażenia. Ponowne wstrzyknięcie porządnej dawki moralności politycznej w skali światowej. Za Pierre’em Bourdieu moglibyśmy stwierdzić, że „właściwością każdego układu sił jest to, że jako taki funkcjonuje on w ukryciu, całą swą siłę czerpiąc właśnie z faktu, że jest niejawny”, rozumiejąc to następująco: niemoralny i pozbawiony skrupułów kapitał może działać jedynie kryjąc się za nadbudową moralną, a ktokolwiek przyczynia się do odrodzenia owej publicznej moralności (poprzez wyrażanie sprzeciwu, wysuwanie oskarżeń), chcąc nie chcąc, pracuje na rzecz kapitalistycznego systemu. To samo czynili dziennikarze „Washington Post”.

Twierdzenie to stanowi jednak nadal formułę ideologii, wszelako kiedy wypowiada je Bourdieu, to pod pojęciem „układu sił” rozumie on prawdę kapitalistycznego panowania, i ujawnia sam ów układ sił jako skandal - zajmuje zatem tę samą deterministyczną i moralizującą pozycję, co dziennikarze „Washington Post”. Wykonuje tę samą pracę oczyszczenia i odnowienia porządku moralnego, porządku prawdy, w którym rodzi się prawdziwa przemoc symboliczna ładu społecznego, z dala i poza wszelkimi układami sił, stanowiącymi jedynie składniki jego ruchomej i obojętnej konfiguracji w moralnej i politycznej świadomości ludzi.

Wszystkim, czego oczekuje od nas kapitał, jest to, by uznać go i przyjąć jako racjonalny i jednocześnie zwalczać go w imię racjonalności; by uznać go i przyjąć jako moralny i jednocześnie zwalczać go w imię moralności. A to z tego względu, że jest to jedno i to samo, co można rozumieć w odmienny sposób', niegdyś starano się zatuszować skandal - dziś staramy się ukryć, że go nie ma.

Afera Watergate nie jest skandalem, należy to stwierdzić z całą mocą, gdyż to właśnie wszyscy starają się ukryć, a owa tajemnica maskuje umocnienie się moralności, nasilenie się objawów moralnej paniki, w miarę jak zbliżamy się do (wyreżyserowanej) sceny pierwotnej kapitału. Jego momentalne okrucieństwo, jego niepojęta drapieżność, jego istotowa niemoralność - to właśnie jest skandaliczne, nie do przyjęcia w systemie moralnej i ekonomicznej ekwiwalencji stanowiącej aksjomat myśli lewicowej od czasów teorii oświeceniowych po komunizm. Wprawdzie ową ideę umowy przypisuje się kapitałowi, lecz on całkowicie sobie z tego drwi - jest monstrualnym przedsięwzięciem pozbawionym zasad, niczym więcej. To raczej „oświecona” myśl stara się go kontrolować, narzucając mu reguły. A wszelkie narzekania i wzajemne obwinianie się, zajmujące miejsce myśli rewolucyjnej, sprowadzają się dziś do oskarżeń wysuwanych pod adresem kapitału o to, że nie przestrzega reguł gry. „Władza jest niesprawiedliwa, jej sprawiedliwość jest sprawiedliwością klasową, kapitał nas wykorzystuje itp.” - tak jakby kapitał związany był umową ze społeczeństwem, nad którym dzierży władzę. To lewica stawia przed kapitałem lustro ekwiwalencji w nadziei, że da się on na to złapać, na ową fantasmagorię umowy społecznej, i wypełni swe zobowiązania wobec całego społeczeństwa (zarazem nie ma tu już potrzeby rewolucji: wystarczy, że kapitał zaakceptuje racjonalną formułę wymiany).

Sam kapitał nigdy nie był związany umową ze społeczeństwem, nad którym panuje. Stanowi on rodzaj czarnoksięstwa stosunków społecznych, jest wyzwaniem wobec społeczeństwa i jak na wyzwanie należy na niego odpowiedzieć. Nie jest on skandalem, który należałoby ujawnić, odwołując się do moralnej czy ekonomicznej racjonalności; stanowi wyzwanie, które należy podjąć w zgodzie z prawem symbolicznym.

Mobius - spirala negatyumości

Watergate było zatem niczym więcej jak pułapką zastawioną przez system na jego przeciwników - symulacją skandalu, której cel stanowiła regeneracja. Ucieleśnione to zostało w filmie w postaci zwanej Deep Throat11, o której mówi się, że była szarą eminencją Republikanów, manipulującą lewicowymi dziennikarzami, by pozbyć się Nixona - a czemuż by nie? Wszelkie hipotezy są dopuszczalne, lecz ta jest zbędna: lewica sama doskonale i spontanicznie radzi sobie z robotą, która należy do prawicy Poza tym naiwnością byłoby doszukiwać się tu działania zgorzkniałego czystego sumienia. Powodem jest to, że prawica również spontanicznie wykonuje robotę należącą do lewicy. Wszelkie hipotezy manipulacji są zwrotne w nieustannie obracającym się kołowrocie. Dlatego mianowicie, że manipulacja stanowi płynną i uwolnioną przyczynowość, gdzie pozytywność i negatywność nawzajem się wytwarzają i na siebie nakładają, gdzie nie istnieje już aktywność ani bierność. To poprzez arbitralne zatrzymanie tej wirującej przyczynowości może zostać ocalona zasada przyczynowości politycznej. To poprzez symulowanie konwencjonalnej, zawężonej perspektywy, w której przesłanki i skutki działania bądź wydarzenia są przewidywalne, zachowana może zostać polityczna wiarygodność (włączając w to oczywiście analizę „obiektywną”, walkę itp.). Wszakże jeśli weźmiemy pod uwagę pełen cykl jakiegokolwiek działania bądź wydarzenia w systemie, w którym linearna ciągłość i dialektyczna biegunowość przestały istnieć, na polu zaburzonym przez symulację, wszelki determinizm wyparowuje, każde działanie ulega zniesieniu z końcem cyklu, przynosząc zysk każdemu i rozpraszając się we wszystkich możliwych kierunkach.

Czy zamach bombowy we Włoszech jest dziełem lewicowych ekstremistów, czy prowokacją skrajnej prawicy? A może inscenizacją działaczy centrum, zaplanowaną po to, by skompromitować wszystkich ekstremistycznych terrorystów i podeprzeć chylącą się ku upadkowi władzę? A może policyjnym scenariuszem i szantażem wykorzystującym problem bezpieczeństwa publicznego? Wszystkie te hipotezy są równie prawdziwe, a poszukiwanie dowodów, a tym bardziej obiektywnych faktów, nie powstrzymuje obłędnego wiru interpretacji. A to dlatego, że znajdujemy się w strefie rządzonej logiką symulacji, nie mającej już nic wspólnego z logiką faktów i porządkiem racji. Symulacja charakteryzuje się precesją modelu, wszelkich modeli wobec najzwyklejszego faktu - modele istnieją jako pierwsze, a ich orbitalne, na wzór bomby, krążenie wytwarza prawdziwe pole magnetyczne wydarzenia. Fakty pozbawione zostają w końcu swej właściwej trajektorii, powstają w miejscu przecięcia się modeli, a pojedynczy fakt może zostać wytworzony jednocześnie przez wszystkie modele. Owa antycypacja, owa precesja, owo krótkie spięcie, owo upodobnienie się faktu do własnego modelu (brakuje tu już różnicy i rozziewu znaczenia, brakuje już dialektycznej biegunowości, brakuje już negatywnego ładunku elektrycznego, następuje implozja przeciwnych biegunów) każdorazowo ustępuje pola wszelkim możliwym interpretacjom, nawet tym w najwyższym stopniu sprzecznym - a wszystkie one są prawdziwe, w takim znaczeniu, że ich prawda jest wymienialna, na wzór modeli, od których pochodzą, krążąc w uogólnionym cyklu.

Komuniści obwiniają partię socjalistyczną tak, jakby pragnęli zniszczyć jedność lewicy. Uprawomocniają ideę, że ich sprzeciw stanowi wynik radykalniejszych konieczności politycznych. W gruncie rzeczy dzieje się tak dlatego, że nie pragną władzy. Pytanie brzmi, czy nie pragną jej oni w tej właśnie koniunkturze, dlatego że ogólnie nie sprzyja ona lewicy bądź dlatego że nie sprzyja ona im samym w ramach Unii Lewicy - czy też nie pragną jej z samej zasady? Kiedy Enrico Berlinguer12 oświadczał: „Nie powinniśmy obawiać się, że będziemy świadkami przejęcia władzy we Włoszech przez komunistów”, oznaczało to jednocześnie:

• nie ma się czego obawiać z tego względu, że komuniści, gdyby nawet doszli do władzy, niczego nie zmienią w jej podstawowym kapitalistycznym mechanizmie działania;

• nie istnieje najmniejsze choćby niebezpieczeństwo, by kiedykolwiek doszli oni do władzy (z takiego właśnie powodu, że jej nie pragną) - a nawet gdyby udało im się ją zdobyć, sprawować ją będą jedynie per procura;

• w rzeczywistości władza, prawdziwa władza już nie istnieje, a zatem nie istnieje również niebezpieczeństwo, by ktokolwiek ją zdobył bądź przejął;

• również to oto twierdzenie: Ja, Berlinguer, nie obawiam się, że będę świadkiem tego, jak komuniści obejmują władzę we Włoszech - co może wydawać się oczywiste, lecz nie aż tak bardzo, gdyż

• oznaczać to może również coś przeciwnego (niekonieczna jest do tego psychoanaliza): Obawiam się, że będę świadkiem tego, jak komuniści obejmują władzę (a istnieją uzasadnione powody ku temu, nawet dla komunisty).

Wszystkie te twierdzenia są jednocześnie prawdziwe. Na tym polega tajemnica owego dyskursu, który jest już nie tylko wieloznaczny, jak wieloznaczne bywają dyskursy polityczne, lecz stanowi wyraz niemożliwości zajmowania ściśle określonej pozycji w obszarze władzy, niemożliwości określonej pozycji w dyskursie. Logika nie jest własnością żadnej ze stron czy partii. Przenika wszystkie dyskursy, nawet bez ich przyzwolenia.

Kto rozsupła ten węzeł? Węzeł gordyjski można przynajmniej przeciąć. Jednak w wyniku rozcięcia wstęgi Móbiusa otrzymujemy dodatkową spiralę, co nie rozwiązuje problemu odwracalności i zjawiska przechodzenia w siebie płaszczyzn (tutaj odwracalnej i przechodniej ciągłości hipotez). Piekło symulacji, w którym nie ma już tortur, lecz subtelne, złowróżbne i nieuchwytne spirale sensu13 - w którym nawet skazańcy z Burgos stanowią prezent ofiarowany przez Franco zachodniej demokracji, która znajduje dzięki niemu sposobność do zregenerowania swego podupadającego humanizmu i której gwałtowny protest tym bardziej umacnia reżim generała Franco, jednocząc hiszpańskie masy przeciwko obcej interwencji. Gdzie w tym wszystkim leży prawda, skoro tego rodzaju spiski zawiązywane są w zadziwiający i godny podziwu sposób nawet bez wiedzy swych sprawców?

Koniunkcja systemu i jego skrajnego przeciwieństwa jako dwóch przeciwległych krańców krzywego zwierciadła; „błędna” krzywizna przestrzeni politycznej, która stała się odtąd nama-gnetyzowana, kolista, odwracalna od strony prawej do lewej; spirala, która jest niczym zły duch komutacji; cały ów system, nieskończoność kapitału sfałdowała się i owinęła wokół siebie, zamykając się we własnej nieskończonej płaszczyźnie. Czy to samo nie dotyczy pragnienia i przestrzeni libidynalnej? Koniunk-cja pragnienia i wartości, pragnienia i kapitału. Koniunkcja pragnienia i prawa, ostateczna rozkosz i metamorfoza prawa (dlatego właśnie jest ona dzisiaj tak niezwykle aktualna i popularna): jedynie kapitał się rozkoszuje - mawiał Jean-Franęois Lyotard, zanim zaczął myśleć, że to my rozkoszujemy się kapitałem. Przytłaczająca zmienność i wszechstronność pragnienia u Deleuze’a: zagadkowe odwrócenie doprowadza pragnienie, „rewolucyjne samo przez się i jakby mimowolnie pragnące tego, czego pragnie”, do pragnienia własnego stłumienia i obsadzania paranoicznych i faszystowskich systemów? Złośliwy skręt, który sprowadza ową rewolucję pragnienia do takiej samej podstawowej wieloznaczności jak każda inna, do rewolucji historycznej.

Wszelkie odniesienia mieszają i przeplatają swe dyskursy w przymusowym obiegu po kole, na wzór wstęgi Móbiusa. Jeszcze nie tak dawno seks i praca stanowiły kategorie zaciekle przeciwstawne: dziś łączą się i znoszą w tego samego rodzaju żądaniu. Niegdyś dyskurs historii czerpał siłę ze sprzeciwu wobec dyskursu natury, dyskurs pragnienia ze sprzeciwu wobec dyskursu władzy - dziś wymieniają między sobą zarówno znaczące, jak i paradygmaty.

Zbyt wiele czasu zająłby przegląd wszystkich odmian operacyjnej negatywności, wszystkich możliwych scenariuszy prewencji, które, tak jak w przypadku Watergate, mają na celu wskrzeszenie konającej już zasady poprzez symulowanie skandalu, fantazmatu i morderstwa, będące rodzajem terapii hormonalnej z wykorzystaniem negatywności i kryzysu. Chodzi zawsze o to, by dowieść istnienia rzeczywistości za pomocą wyobrażenia, uprawomocnić prawdę za pomocą skandalu, legitymizować prawo za pomocą transgresji, uzasadnić pracę za pomocą strajku, uprawomocnić system za pomocą kryzysu i kapitał za pomocą rewolucji, oraz - o czym była już mowa gdzie indziej - uprawomocnić etnologię poprzez wyzbycie się jej przedmiotu (Tasadajów), nie mówiąc o:

• uprawomocnieniu teatru przez antyteatr,

• uprawomocnieniu sztuki przez antysztukę,

• uprawomocnieniu pedagogiki przez antypedagogikę,

• uprawomocnieniu psychiatrii przez antypsychiatrię, itp.

Wszystko ulega przekształceniu w swoje przeciwieństwo po to, by przetrwać w oczyszczonej formie. Wszelka władza, wszelkie instytucje mówią o sobie przez zaprzeczenie, by poprzez symulowaną śmierć podjąć próbę uniknięcia rzeczywistej agonii. Władza może zainscenizować samobójstwo, by odzyskać choćby iskrę istnienia i prawomocność. To samo dotyczy amerykańskich prezydentów: rodzina Kennedych zginęła, ponieważ mieli oni jeszcze jakieś polityczne znaczenie. Innym -Johnsonowi, Nixonowi, Fordowi - przysługiwało jedynie prawo do marionetkowych zamachów, symulowanych zabójstw. Jednak potrzebowali oni mimo wszystko owej aury sztucznego zagrożenia, by ukryć to, że byli już tylko manekinami władzy. Niegdyś król musiał umrzeć (podobnie jak bóg), w tym tkwiła jego potęga. Dziś w żałosny sposób stara się symulować własną śmierć, by zachować laskę władzy. Lecz nawet ona została już utracona.

Poszukiwanie świeżej krwi w akcie własnej śmierci, ponowne uruchamianie cyklu poprzez ustawianie zwierciadła kryzysu, negatywności i antywladzy - oto jedyne rozwiązanie i alibi wszelkiej władzy, wszelkich instytucji usiłujących wydostać się z błędnego koła nieodpowiedzialności i istotowego nieistnienia, ze swego deja-vu i swego deja-mort™.

Strategia rzeczywistości

Do tego samego porządku, co niemożliwość ponownego odkrycia niezależnego i absolutnego poziomu rzeczywistości, należy niemożliwość inscenizacji złudzenia. Iluzja stała się już niemożliwa, ponieważ sama rzeczywistość jest niemożliwa. Tutaj

,K Z franc., nieprzetłumaczalne, neologizm powstały w analogii do deja-vu - Już widziane”, oznaczający Już martwe”, co można starać się oddać jako „(złudzenie) tego, co już martwe” (przyp. tłum).

właśnie tkwi cały polityczny problem parodii, hipersymulacji bądź symulacji o charakterze ofensywnym.

Interesującym zadaniem byłoby przykładowo sprawdzenie, czy aparat represji nie reagowałby z większą gwałtownością na symulowany zamach niż na atak rzeczywisty? Gdyż ten zaburza jedynie porządek rzeczy, narusza prawo własności, podczas gdy tamten targa się na samą zasadę rzeczywistości. Transgresja i przemoc są mniej groźne, gdyż przeciwstawiają się jedynie zasadom dystrybucji rzeczywistości. Symulacja jest nieskończenie bardziej niebezpieczna, gdyż zawsze pozwala sądzić, że poza jej obiektem sam porządek i samo prawo mogłyby rzeczywiście być tylko symulacją.

Trudność jednak jest tu wprost proporcjonalna do zagrożenia. W jaki sposób sfingować przestępstwo i jednocześnie dostarczyć dowodów na to, że zostało popełnione? Symulacja kradzieży w supermarkecie: w jaki sposób przekonać ochronę, że ma do czynienia z kradzieżą symulowaną? Nie istnieje tutaj jakakolwiek różnica „obiektywna”: te same gesty, te same oznaki co w przypadku rzeczywistej kradzieży, w rzeczywistości znaki nie rozstrzygają na korzyść ani jednego, ani drugiego. O ile dotyczy to ustalonego porządku, należą one do porządku rzeczywistości.

Dokonajcie udawanego napadu. Sprawdźcie dobrze, czy wasza broń jest nieszkodliwa i weźcie zakładnika, którego można obdarzyć największym zaufaniem, by żadne ludzkie życie nie zostało wystawione na niebezpieczeństwo (gdyż wówczas grozi wam popełnienie przestępstwa). Domagajcie się okupu i dołóżcie wszelkich starań, by akcja ta nabrała możliwie największego rozgłosu - krótko mówiąc, bądźcie jak najbliżej „prawdy”, by sprawdzić reakcję aparatu na doskonałą symulację. Nie uda wam się to jednak: sieć sztucznych znaków w sposób nierozerwalny splecie się z elementami rzeczywistymi (policjant będzie w was mierzył naprawdę, klient banku zemdleje i umrze na zawał serca, naprawdę zostanie wam zapłacony fałszywy okup), krótko mówiąc, mimowolnie znajdziecie się natychmiast w rzeczywistości, której jedną z funkcji jest właśnie neutralizowanie wszelkich prób symulowania, sprowadzanie wszystkiego do jakiejś rzeczywistości - tak właśnie funkcjonuje ustalony porządek, nawet zanim wkroczą instytucje i sprawiedliwość.

W tej niemożności wydzielenia procesu symulacji należy dostrzec wagę porządku, który potrafi patrzeć i rozumieć jedynie w kategoriach pewnej rzeczywistości, gdyż nie może funkcjonować nigdzie indziej. Symulacja przestępstwa, gdy zostanie wykryta, podlegać będzie łagodniejszej karze (gdyż nie pociąga za sobą jakichkolwiek „skutków”) bądź uznana zostanie za obrazę i wykroczenie wobec powagi urzędu publicznego (przykładowo w przypadku, gdy spowodowaliśmy „bez powodu” wszczęcie działań policyjnych) - lecz nigdy jako symulacja, z tego względu że właśnie jako taka uniemożliwia jakąkolwiek ekwiwalencję wobec rzeczywistości, tym bardziej zatem wymierzenie jakiejkolwiek kary. Wyzwanie symulacji nie może zostać podjęte przez władzę. W jaki sposób ukarać symulację prawości i cnoty? Przecież jako takie są one równie groźne jak symulacja zbrodni. Parodia zrównuje posłuszeństwo i transgresję, oto najpoważniejsza zbrodnia, gdyż znosi ona różnicę, na której zasadza się prawo. Ustalony porządek nie może się temu przeciwstawić, gdyż prawo jest symulakrem drugiego rzędu, podczas gdy symulacja należy do porządku trzeciego, działa poza prawdą i fałszem, poza równoważnością, poza racjonalnymi rozróżnieniami, na podstawie których funkcjonuje każde społeczeństwo i każdy rodzaj władzy. Tutaj zatem, z braku rzeczywistości i zamiast w nią, mierzyć należy w porządek.

Z tego oto powodu porządek zawsze opowiada się za rzeczywistością. W przypadku wątpliwości zawsze wybierze tę właśnie hipotezę (z tego względu w armii zawsze lepiej uznać symulanta za prawdziwego szaleńca). Lecz staje się to coraz trudniejsze, gdyż jeśli w wyniku działania siły bezwładności otaczającej nas rzeczywistości praktycznie niemożliwe staje się odróżnienie procesu symulacji, to przeciwne twierdzenie jest równie prawdziwe (a sama ta odwracalność stanowi nieodłączną część urządzenia symulacji i bezsilności władzy): co oznacza, że odtąd niemożliwe staje się wydzielenie procesu rzeczywistości ani jej potwierdzenie i uprawomocnienie.

Z tego powodu wszelkie zamachy, uprowadzenia samolotów i tym podobne zdarzenia stają się zamachami w pewnym sen-

sie symulowanymi, to znaczy, że zostają już uprzednio wpisane w proces rytualnego dekodowania i aranżacji medialnej, że są przewidywalne w swoim sposobie prezentacji oraz w swych możliwych skutkach. Krótko mówiąc, funkcjonują jako zbiór znaków, których przeznaczeniem jest wyłącznie ich powtarzalność jako znaków, a nie ich „rzeczywiste” spełnienie. To nie czyni ich jednak niegroźnymi. Przeciwnie, to właśnie jako hi-perrzeczywiste wydarzenia, pozbawione już jakiejkolwiek określonej treści czy właściwego sobie celu, lecz nieskończenie odbijające się i załamujące jedne w drugich (podobnie jak tak zwane wydarzenia historyczne: strajki, manifestacje, kryzysy itp.14), są nieprzewidywalne i nie mogą zostać poddane kontroli przez porządek, który może sprawować władzę jedynie nad tym, co rzeczywiste i racjonalne, nad przyczynami i skutkami: porządek odniesienia włada jedynie tym, co posiada swój przedmiot odniesienia, określona władza sprawowana może być jedynie nad określonym światem, nie może jednak poradzić sobie w żaden sposób z ową nieskończoną powtarzalnością symulacji, z ową nieważką mgławicą niepodlegającą już prawu ciążenia rzeczywistości - a władza sama musi w końcu runąć w tej przestrzeni, stając się własną symulacją (odłączając się od swych skutków i celów, skazana jedynie na efekty władzy i masową symulację).

Jedyną bronią władzy, jedyną jej strategią skierowaną przeciwko takiej zdradzie może być ponowne wprowadzenie na masową skalę zasady rzeczywistości i referencji, przekonanie nas do realności społeczeństwa oraz powagi ekonomii i celowości produkcji. Do osiągnięcia owego celu wykorzystuje ona najchętniej dyskurs kryzysu, lecz również - a czemuż by nie - dyskurs pragnienia. Hasło „Bierzcie swoje pragnienia za rzeczywistość!” może być rozumiane jako ostatni slogan władzy, gdyż w świecie pozbawionym odniesienia nawet stopienie się zasady rzeczywistości z zasadą pragnienia jest mniej groźne niż zakaźna hiper-rzeczywistość. Pozostajemy zatem pomiędzy zasadami, a tam władza ma zawsze rację.

Hiperrzeczywistość i symulacja powstrzymują działanie wszelkiej zasady i wszelkiej celowości, zwracają ów proces prewencji przeciwko władzy, która sama przez długi czas tak doskonale go wykorzystywała. Gdyż to ostatecznie kapitał jako pierwszy, rozwijając się wraz z upływem czasu, zaczął żywić się rozkładem struktury wszelkiej referencji, wszelkiej ludzkiej celowości, skruszył wszelką idealną różnicę pomiędzy prawdą a fałszem, dobrem a złem, po to, by ustanowić i utwierdzić radykalne prawo ekwiwalencji i wymiany, spiżowe prawo swej władzy. To on jako pierwszy wprowadził zasadę powstrzymywania, abstrahowania, oddzielenia, deterytorializowania itp., a skoro to kapitał wspierał rzeczywistość, zasadę rzeczywistości, to również on jako pierwszy ją zniszczył, dokonując eksterminacji wszelkiej wartości użytkowej, wszelkiej rzeczywistej ekwiwalencji, produkcji i bogactwa, poprzez wywoływanie nieodpartego wrażenia nierzeczywistości stawek i wszechwładzy manipulacji. Dziś jednak ta sama logika umacnia się przeciwko niemu. A kiedy pragnie on zwalczyć ów katastrofalny ruch po spirali, krzesząc ostatnią iskrę realności, która mogłaby rozpalić ostatni płomień władzy, udaje mu się jedynie mnożyć znaki i przyspieszać tempo symulacyjnej gry.

Póki historyczne zagrożenie pochodziło z rzeczywistości, władza odwoływała się do prewencji i symulacji, dokonując rozkładu wszelkich sprzeczności poprzez produkowanie równoważnych znaków. Dziś, kiedy niebezpieczeństwo jest wynikiem symulacji (groźba rozproszenia się w grze znaków), władza ucieka się do rzeczywistości, kryzysu, podejmuje ryzyko i stawia na powtórną obróbkę sztucznych, społecznych, ekonomicznych i politycznych stawek. Dla niej stanowi to sprawę życia i śmierci. Jednak jest już za późno.

Skutkiem tego jest histeria charakterystyczna dla naszych czasów: histeria produkcji i reprodukcji rzeczywistości. Innego rodzaju produkcja, produkcja wartości i towarów, należąca do belle epoąue ekonomii politycznej, od dawna pozbawiona jest już właściwego sobie sensu. Tym, do czego zmierza każde społeczeństwo, podtrzymując produkcję i nadprodukcję, jest próba wskrzeszenia rzeczywistości, która mu się wymyka. Oto powód, dla którego owa produkcja „materialna” sama jest obecnie hiper-rzeczywista. Zachowuje wszelkie znamiona oraz cały towarzyszący dyskurs tradycyjnej produkcji, lecz nie jest niczym więcej niż tylko jej zwielokrotnionym odbiciem (dlatego hiperrealizm zatrzymuje w halucynacyjnym podobieństwie rzeczywistość, z której uszedł wszelki sens i urok, wszelka głębia i energia przedstawienia). Z tego względu hiperrealizm symulacji znajduje swój wyraz w uderzającym podobieństwie rzeczywistości do samej siebie.

Władza również od dawna nie produkuje niczego prócz znaków podobieństwa do samej siebie. Tym razem jednak wkracza tu do gry inna figura władzy: figura kolektywnego domagania się oznak władzy - święta jedność, która tworzy się i odnawia wokół jej zniknięcia. Z lęku przed załamaniem się sfery politycznej wszyscy należą do tego sprzysiężenia w mniejszym lub większym stopniu. A gra władzy staje się w końcu jedynie krytyczną obsesją na jej punkcie - obsesją na punkcie jej śmierci, obsesją na punkcie jej przetrwania, tym większą, im bardziej władza zanika. Logiczną konsekwencją jej zupełnego zaniku będzie to, że znajdziemy się wówczas w sferze całkowitej halucynacji i złudzenia władzy - widmo to rysuje się już na horyzoncie wszędzie, stanowiąc wyraz zarówno konieczności pozbycia się władzy (nikt już jej nie pragnie, wszyscy starają się wcisnąć ją komu innemu), jak i panicznej nostalgii po jej stracie. Melancholia społeczeństw pozbawionych władzy: to ona wznieciła faszyzm, owo przedawkowanie potężnej referencji w społeczeństwie, które nie potrafi ukończyć pracy żałoby

Wraz z osłabieniem i wyczerpaniem się możliwości sfery politycznej, Prezydent staje się w coraz większym stopniu podobny do Marionetki Władzy, przywódcy w społeczeństwach pierwotnych (Pierre Clastres)15.

Wszyscy przyszli prezydenci płacą i nadal będą płacić za zabójstwo Kennedy’ego, tak jak gdyby to oni sami go usunęli - co jest prawdą w sferze fantazmatu, jeśli nie w sferze faktów. Muszą odkupić własne grzechy i współwinę poprzez symulowane morderstwo. Gdyż morderstwo to może być wyłącznie symulowane. Prezydenci Johnson czy Ford obaj byli celem nieudanych zamachów, o których możemy sądzić, że były - jeśli nie zainscenizowane - to przynajmniej dokonane za pomocą symulacji. Członkowie rodu Kennedych ginęli, ponieważ coś sobą ucieleśniali: politykę, polityczną substancję, podczas gdy nowo wybierani prezydenci stanowią już jedynie jej karykaturę, marionetkowe widmo - co ciekawe, wszyscy oni, Johnson, Nixon, Ford, mieli małpie gęby i sami byli małpami władzy.

Śmierć nie stanowi tu nigdy bezwarunkowego kryterium, w tym przypadku jest jednak znacząca: epoka Jamesa Deana, Marylin Monroe i rodu Kennedych, tych, którzy umierali w sposób rzeczywisty, ponieważ ich postacie miały wymiar mityczny, który pociąga za sobą śmierć (niejako wynik romantyzmu, lecz na mocy samej podstawowej zasady restytucji oraz wymiany) -epoka ta należy już do przeszłości. Nadeszła epoka zabójstwa poprzez symulację, epoka uogólnionej estetyki symulacji, zabójstwa jako alibi - alegorycznego zmartwychwstania śmierci, która istnieje jedynie po to, by usankcjonować instytucję władzy, gdyż bez tego pozbawiona byłaby ona substancji i autonomicznej realności.

Owe inscenizacje zabójstw prezydentów wiele nam ujawniają, ponieważ zapowiadają nowy status wszelkiej zachodniej negatywności: polityczna opozycja, „lewica”, dyskurs krytyczny itp. - cęgi symulakru, za których pomocą władza próbuje przeciąć błędne koło swego nieistnienia, swego zasadniczego braku odpowiedzialności, swego „dryfowania”. Władza płynie podobnie jak pieniądz, jak język, jak teorie. To krytyka i negatywność jako jedyne emanują jeszcze widmem realności władzy. Gdyby uległy wyczerpaniu z jakiegoś powodu, władzy pozostałoby tylko sztuczne ich wskrzeszenie - staną się wówczas halucynacją.

Z tego powodu egzekucje wykonywane w Hiszpanii nadal służą jako bodziec pobudzający do życia zachodnią liberalną demokrację, ów konający system demokratycznych wartości. Jako świeża krew. Lecz jak długo jeszcze? Proces degradacji wszelkiej władzy rozwija się nieubłaganie: przyspieszają go jednak nie „siły rewolucyjne” (niejednokrotnie dzieje się nawet odwrotnie), to sam system stosuje wobec własnych struktur przemoc unicestwiającą wszelką substancję i celowość. Nie należy opierać się temu procesowi, starając się przeciwstawiać systemowi po to, by go zniszczyć, gdyż on, kiedy zdycha wywłaszczony z własnej śmierci, tylko czeka na tego typu ruch z naszej strony, czeka na to, że mu ją zwrócimy, że przywrócimy go do życia poprzez to, co negatywne. Koniec rewolucyjnej praxis, koniec dia-lektyki. Co niezwykłe, Nixon, którego za godnego śmierci nie uznał nawet żaden przypadkowy i niezrównoważony psychicznie człowiek (to, że prezydenci są zabijani przez osoby niezrównoważone psychicznie, co jest być może prawdą, nie zmienia niczego w procesie historycznym: wściekłość lewicy, dopatrującej się w tym spisku prawicy, porusza fałszywy problem - funkcja zabijania bądź prorokowania itp. przeciwko władzy pełniona była zawsze, już od czasów społeczeństw pierwotnych, przez chorych psychicznie, szaleńców bądź neurotyków, którzy odgrywali równie zasadniczą rolę społeczną co prezydenci), został rytualnie zamordowany przez aferę Watergate. Watergate to kolejny system rytualnego mordu władzy (amerykańska instytucja urzędu prezydenckiego jest z tego względu o wiele bardziej pasjonująca niż odpowiadające jej instytucje europejskie: skupia ona wokół siebie wszelką przemoc i nieszczęścia władzy pierwotnej, dzikich rytuałów). Jednak impeachment nie jest już zabójstwem: dokonuje się na mocy konstytucji. Nixon osiągnął wszakże cel, o którym marzy wszelka władza: być branym na poważnie, stanowić dla grupy wystarczająco śmiertelne zagrożenie, by zostać pewnego dnia złożonym z urzędu, oskarżonym i zlikwidowanym. Fordowi nie była dana nawet taka szansa: symulakr martwej już władzy może gromadzić przeciwko sobie jedynie znaki restytucji poprzez morderstwo - w istocie jest on odporny na wszystko za sprawą swojej bezsilności i nieudolności, co budzi w nim tylko wściekłość.