Syn - Andrej Nikolaidis - ebook

Syn ebook

Andrej Nikolaidis

3,7

Opis

Na piaszczyste plaże czarnogórskiego Ulcinja – zabytkowego miasteczka nad Adriatykiem  - co roku przyjeżdżają tysiące turystów spragnionych słońca i dobrej zabawy. Kąpią się w ciepłym morzu, tłumnie odwiedzają miejskie kawiarnie i korzystają z dostępnych na każdym kroku rozrywek. Nie przypuszczają nawet, że miasto pełne jest pilnie strzeżonych tajemnic i skrywanych namiętności, które poznajemy, wędrując pewnej letniej nocy przez jego wąskie uliczki i ciemne zakamarki.

Nocny marsz przez miasto przywodzi na myśl wędrówkę przez kręgi piekła. Oniryczny nastrój, kolejne historie coraz bardziej dewastujące, a ich bohaterowie ujawniają nowe obszary zgnilizny trawiące ludzkość. Bohater, i narrator zarazem, podważa sens bycia człowiekiem, a co za tym idzie sens przekazywania życia.

Za powieść Syn Andrej Nikolaidis otrzymał Europejską Nagrodę Literacką. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Syn

Andrej Nikolaidis

Tłumaczenie • Marta Dobrowolska-Kierył

Published originally under the title: SIN © Andrej Nikolaidis, 2013 All rights reserved

This translation of SIN (The Son) is published by arrangement with Ampi Margini Literary Agency and with the authorization of Andrej Nikolaidis © 2020 by Wydawnictwo RM

Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected], www.rm.com.pl

Edytor • Aleksandra Żdan Redaktor prowadzący • Irmina Wala-Pęgierska Redakcja • Aleksandra Żdan Korekta • Mirosława Szymańska Edytor wersji elektronicznej • Tomasz Zajbt Przygotowanie wersji elektronicznej • Marcin Fabijański Weryfikacja wersji elektronicznej • Justyna Mrowiec

ISBN 978-83-7773-597-8 ISBN 978-83-8151-484-2 (ePub) ISBN 978-83-8151-485-9 (mobi)

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji.

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]

Projekt współfinansowany przez Unię Europejską

O, jakże cichy był dom, gdy ojciec odszedł w mrok.

(Sen i ciemność, Georg Trakl)

Każdego z nas, bez względu na to, czym jest i co robi, odepchną szorstko i każdy z nas stanie się widmem zdanym tylko na siebie…

(Suterena, Thomas Bernhard)

1

Wszyst­ko by­ło­by ina­czej, gdy­bym zdo­łał po­wścią­gnąć od­ra­zę, po­my­śla­łem.

Przez opusz­czo­ne ża­lu­zje wi­dzia­łem słoń­ce. Utra­ci­ło całą moc i te­raz – nie­zdol­ne, by pra­żyć – zni­ka­ło wśród ga­łę­zi gaju oliw­ne­go, któ­ry roz­cią­gał się aż po żwir Val­da­no­su, a po­tem da­lej do Kru­ču i Utje­hy – za­tok wy­peł­nio­nych pla­żo­wi­cza­mi, któ­rzy zde­cy­do­wa­ni byli po­zwo­lić swo­im cia­łom na wchło­nię­cie do ostat­ka kan­ce­ro­gen­nych pro­mie­ni, za­nim wró­cą do do­mów i na spa­lo­ną skó­rę wy­le­ją pod­rób­ki dro­go­cen­nych per­fum, za­ło­żą swo­je wy­zy­wa­ją­ce stro­je, po czym po­bie­gną do wy­peł­nio­nych grzmie­niem tur­bo­fol­ku dys­ko­tek i ka­wiar­nia­nych ogród­ków peł­ni wia­ry, że tej nocy po­ło­żą się na cu­dzym cie­le rów­nież na­zna­czo­nym opa­rze­nia­mi trze­cie­go stop­nia, że po­sią­dą, a po­tem za­po­mną ja­kąś ludz­ką isto­tę po­dob­ną do sie­bie.

Po­cząt­ko­wo by­łem zde­cy­do­wa­ny po­le­żeć jesz­cze przez ja­kiś czas, ale mu­sia­łem wstać, bo smród potu był nie do wy­trzy­ma­nia. Po­kój wy­cho­dzi na za­chód, po­my­śla­łem, dla­te­go pod wie­czór jest w nim go­rą­co jak w hu­cie. Przez całe po­po­łu­dnie słoń­ce bije w ścia­ny. I na­wet gdy prze­klę­te zaj­dzie, jego cie­pło wy­peł­za z mu­rów. Ścia­ny ema­nu­ją tym ża­rem przez całą noc. Od kie­dy za­miesz­ka­li­śmy w tym domu, od kie­dy pierw­szy raz po­ło­ży­łem się w tym łóż­ku – pocę się. Bu­dzę się o trze­ciej nad ra­nem i na­tych­miast mu­szę wstać, bo po­dusz­ka i prze­ście­ra­dło są mo­kre od potu i śmier­dzą, w do­dat­ku śmier­dzą nie­wy­obra­żal­nie, po pro­stu nie do wy­trzy­ma­nia. Bu­dzę się w środ­ku nocy i mu­szę wstać, moje wła­sne cia­ło prze­pę­dza mnie z łóż­ka. To była ka­ta­stro­fal­na de­cy­zja, wy­brać wła­śnie ten po­kój na sy­pial­nię. Pew­ne­go dnia wnie­śli­śmy do nie­go łóż­ko, sza­fę i pół­ki, i wła­śnie tego dnia, choć zro­zu­mie­my to do­pie­ro póź­niej, na­sze mał­żeń­stwo się skoń­czy­ło. Nic nie mo­gło prze­trwać nocy w tym po­ko­ju, a już na pew­no nie coś tak kru­che­go, tak po­zba­wio­ne­go ży­cia jak nasz zwią­zek.

Dwa lata po­ci­łem się, bu­dzi­łem prze­ra­żo­ny odo­rem wła­sne­go cia­ła, go­dzi­na­mi po­pi­ja­łem kawę na bal­ko­nie i przed świ­tem po­now­nie za­sy­pia­łem na chwi­lę w sa­lo­nie na ka­na­pie. Wy­koń­czo­ny bez­sen­no­ścią tu­li­łem ją na po­wi­ta­nie, gdy się bu­dzi­ła. Dwa lata pró­bo­wa­łem zro­zu­mieć, co jest nie w po­rząd­ku, dla­cze­go wszyst­ko po­szło nie tak, jak trze­ba, dwa lata sta­ra­łem się wy­tę­żać ro­zum, wy­czer­pa­ny bez­sen­no­ścią i nie­za­do­wo­le­niem, któ­re wy­peł­ni­ło ten dom. Przez dwa lata nie uda­wa­ło mi się na­wet my­śleć. Dwa ta­kie lata i wszyst­ko się skoń­czy­ło. Ode­szła. Po­wie­dzia­ła dłu­żej nie mogę i ode­szła. W tej sa­mej chwi­li pa­dłem na łóż­ko, w któ­rym jesz­cze tej nocy w na­szym ry­tu­ale hi­po­kry­zji po­wie­dzie­li­śmy so­bie na­wza­jem ko­cham cię. Pa­da­jąc, za­sną­łem. Obu­dzi­łem się ob­la­ny po­tem, jak za­wsze. Na­praw­dę ode­szła. To była moja pierw­sza myśl, gdy otwo­rzy­łem oczy. Już jej nie było. Łóż­ko na­dal śmier­dzia­ło mną.

Wsta­łem. Pra­wie ucie­kłem z łóż­ka. Za­mkną­łem za sobą drzwi z po­sta­no­wie­niem, że z tego po­ko­ju ni­g­dy wię­cej nic nie wyj­dzie. Po­wlo­kłem się do kuch­ni i po­sta­wi­łem na ga­zie wodę na kawę. Po­tem bie­giem wró­ci­łem do po­ko­ju i na wszel­ki wy­pa­dek dwu­krot­nie prze­krę­ci­łem klucz w drzwiach. Mógł­bym coś prze­czy­tać, po­my­śla­łem. W koń­cu mógł­bym coś prze­czy­tać, po­wie­dzia­łem do sie­bie; to już dwa lata, jak nie czy­tam nic poza kro­ni­ką po­li­cyj­ną w ga­ze­tach. In­te­re­su­ją mnie już tyl­ko kro­ni­ka po­li­cyj­na i książ­ki o se­ryj­nych mor­der­cach. Po­cią­ga­ją mnie jesz­cze je­dy­nie nie­skry­wa­ne prze­ja­wy nie­go­dzi­wo­ści, nie mam już siły na her­me­neu­ty­kę zła, to już mam za sobą. Dłu­żej nie mogę wy­trzy­mać tro­pie­nia go w co­dzien­nym ży­ciu, jak to się mówi, zwy­kłych lu­dzi. Za­miast tego wy­bie­ram jego wul­gar­ne ma­ni­fe­sta­cje. Czło­wiek za­bił trzy­dzie­stu lu­dzi i za­ko­pał ich pod do­mem – z tym jesz­cze mogę się mie­rzyć. Ale co­dzien­ne zło­śli­wo­ści, ale stłam­szo­ne pra­gnie­nia i tani spryt lu­dzi, któ­rych spo­ty­kam, przez któ­rych pa­trzę, jak­by ich nie było, kie­dy zwra­ca­ją się do mnie jak do ślep­ca, prze­ko­na­ni, że mnie prze­chy­trzy­li, że zro­bi­li ze mnie idio­tę i spra­wi­li, że uwie­rzy­łem w to, że mają do­bre in­ten­cje – to już nie na moje siły.

Tego ran­ka ga­ze­ty pi­sa­ły: Zjadł go na jego proś­bę. Kro­ni­ka po­li­cyj­na przy­to­czy­ła we­so­łą opo­wieść o Ar­mi­nie Me­ive­sie, ka­ni­ba­lu z Nie­miec. Oby­wa­tel Me­ives swe­go cza­su, pi­sa­ły ga­ze­ty, przy­stał do ka­ni­ba­li­stycz­nej wspól­no­ty w in­ter­ne­cie. Lu­dzie są stwo­rze­nia­mi to­wa­rzy­ski­mi: gro­ma­dzą się, gdy się ro­dzą, gro­ma­dzą się, kie­dy idą do woj­ska, żeby się uczyć za­bi­jać inne isto­ty ludz­kie, gro­ma­dzą się, gdy chcą się pa­rzyć, dla­te­go wstę­pu­ją w związ­ki mał­żeń­skie, zrze­sza­ją się, w koń­cu, tak­że wte­dy, kie­dy chcą zjeść jed­ni dru­gich. Me­ives zna­lazł miej­sce, w któ­rym zbie­ra­ją się brat­nie du­sze. Chciał zjeść czło­wie­ka i zwie­rzył się z tego przy­ja­cio­łom z ka­ni­ba­li­stycz­nej wspól­no­ty. Na­pi­sał ogło­sze­nie. Od­po­wie­dzia­ło mu czte­ry­stu lu­dzi, któ­rzy chcie­li być zje­dze­ni. I sta­ło się: zjadł jed­ne­go z nich. Ten zaś, jak się zda­je, miał szcze­gól­ne wy­ma­ga­nia: za­żą­dał, żeby, za­nim zo­sta­nie za­bi­ty, ra­zem ze swo­im do­bro­czyń­cą Me­ive­sem mógł przy­go­to­wać ostat­nią wie­cze­rzę i zjeść wła­sny pe­nis. Do­bry Me­ives chciał speł­nić jego ży­cze­nie, ale – po po­cząt­ko­wym en­tu­zja­zmie – zgo­dzi­li się, że ko­la­cja jest nie­ja­dal­na. Wte­dy ochot­ni­ko­wi zro­bi­ło się nie­do­brze i za­czął się mo­dlić do Ojca, któ­ry jest w nie­bie. Me­ives, o któ­rym le­ka­rze orze­kli, że jest nor­mal­ny, oświad­czył, że w mo­dli­twie nie brał udzia­łu, po­nie­waż nie wie, kto jest jego oj­cem: Bóg czy Dia­beł, dla­te­go nie było dla nie­go ja­sne, czy po­wi­nien się mo­dlić do Boga czy Dia­bła – tak było na­pi­sa­ne w ga­ze­cie. Po mo­dli­twie Me­ives za­bił go­ścia i nie­co póź­niej zjadł, na­gry­wa­jąc całe zda­rze­nie ka­me­rą.

Zdej­mu­ję z pół­ki Zie­mię ja­ło­wą Elio­ta, wy­da­nie, któ­re po­da­ro­wa­ła nam przy­ja­ciół­ka w na­sze pierw­sze lato w tym domu. Przez cały paź­dzier­nik tam­te­go roku, któ­ry był desz­czo­wy, przez cały paź­dzier­nik, któ­ry ska­zał nas na po­byt w domu, po­nie­waż z po­wo­du desz­czu, któ­ry nie prze­sta­wał pa­dać, na­sze spa­ce­ry po gaju oliw­nym sta­ły się nie­moż­li­we, przez cały paź­dzier­nik sta­ra­li­śmy się urze­czy­wist­nić idyl­lę z fil­mów kla­sy B. Sie­dzie­li­śmy w fo­te­lach w na­szym sa­lo­nie, pod­czas gdy w na­szym ko­min­ku trza­skał ogień. Sie­dzie­li­śmy i czy­ta­li­śmy Elio­ta. Ja czy­ta­łem na głos, ona słu­cha­ła. Wte­dy ją ko­cha­łem, tak jak ko­cha­łem ją za­wsze. Wte­dy nie mo­głem wy­trzy­mać wię­cej, tak jak ni­g­dy nie mo­głem wy­trzy­mać wię­cej. Wte­dy zde­cy­do­wa­łem, że jed­nak idę da­lej, tak jak za­wsze de­cy­du­ję, że wszyst­ko bę­dzie szło da­lej. Spra­wy ni­g­dy nie prze­pa­da­ją prze­ze mnie ani nie uda­ją się dzię­ki mnie. One za­wsze to­czą się obok mnie. Ja się tyl­ko do­sto­so­wu­ję. W dzie­ciń­stwie wy­obra­ża­łem so­bie ży­cie jako pu­sty­nię, przez któ­rą kro­czę tak, żeby ni­cze­go nie zmą­cić, tak żeby nie zo­sta­wić żad­ne­go śla­du. Kie­dy znik­nę, niech nie zo­sta­nie po mnie ani jed­no od­bi­cie sto­py na pia­sku, po­piół z ani jed­ne­go ogni­ska, któ­re roz­pa­li­łem, ani je­den szkie­let zje­dzo­ne­go prze­ze mnie zwie­rzę­cia, ani jed­na na­po­tka­na prze­ze mnie ka­ra­wa­na, ani je­den pień w oa­zie, w któ­rym wy­ry­łem swo­je ini­cja­ły, ani jed­na ko­bie­ta w wio­sce, przy któ­rej ro­śnie moje dziec­ko. Tyl­ko prze­sze­dłem, tak że nikt nie za­uwa­żył, tak że nikt nie bę­dzie mógł po­wie­dzieć: ten był. Tak my­śla­łem wte­dy, tak my­ślę i dzi­siaj. Ale tak nie zro­bi­łem. Oże­ni­łem się. Wzią­łem żonę i ru­szy­łem, żeby po­dró­żo­wać bez śla­dów. Na koń­cu ona po­wie­dzia­ła dłu­żej nie mogę i ode­szła, zro­bi­ła to, cho­ciaż to samo mo­głem zro­bić ja, ale nie zro­bi­łem, po­wie­dzia­ła to ona, bo jest sil­niej­sza ode mnie.

Naj­okrut­niej­szy mie­siąc to kwie­cień, twier­dził Eliot. Ale on nie żył na czar­no­gór­skim wy­brze­żu i jego współ­o­by­wa­te­le nie bo­ga­ci­li się na wy­naj­mie po­koi. Nie wi­dział tu­ry­stów, któ­rzy jak hor­dy Hu­nów wjeż­dża­ją do jego spo­koj­ne­go mia­sta i prze­mie­nia­ją je w ol­brzy­mi bar­ba­rzyń­ski park roz­ryw­ki, nie po­czuł jak to jest, kie­dy prze­strzeń ży­cio­wa kur­czy się do gra­nic przy­do­mo­we­go po­dwór­ka, po­nie­waż każ­de wyj­ście na uli­cę ozna­cza prze­bi­ja­nie się przez mro­wi­sko ob­cych ciał, brzyd­kich, ha­ła­śli­wych i ob­ję­tych skur­czem he­do­ni­stycz­nej po­go­ni za przy­jem­no­ścią, co za­wsze zmu­sza mnie, abym w pa­nicz­nej uciecz­ce, sta­le roz­glą­da­jąc się na boki, bo nie­bez­pie­czeń­stwo czy­ha wszę­dzie, wró­cił do krę­gu swo­jej wła­sno­ści od­dzie­lo­nej wy­so­kim par­ka­nem od resz­ty świa­ta, któ­rą po­sied­li nie­zna­ni i strasz­ni lu­dzie. Naj­okrut­niej­szy mie­siąc, stwier­dzam, to sier­pień.

Wy­da­je mi się, że to Al-Gha­za­li po­wie­dział, że nie­bo oto­czo­ne jest cier­pie­niem, pod­czas gdy pie­kło oto­czo­ne jest przy­jem­no­ścia­mi. Wi­dzia­ne z góry, ze wzgó­rza i lasu, gdzie stoi mój dom, mia­sto, w któ­rym żyję, wy­glą­da la­tem jak pie­kło. Bo tu­ry­sty­ka to sprze­daż przy­jem­no­ści. Za­praw­dę: czło­wiek w mie­ście tu­ry­stycz­nym oto­czo­ny jest przy­jem­no­ścia­mi. Al-Gha­za­li ma ra­cję: je­stem w pie­kle, bo ota­cza­ją mnie przy­jem­no­ści. Ma też ra­cję Sar­tre, kie­dy mówi, że pie­kło to inni. Ich przy­jem­ność jest moim pie­kłem.

Dzwo­ni te­le­fon. Sły­szę głos przy­ja­cie­la, mówi, że wła­śnie do­stał z Ame­ry­ki film Can­ni­bal Ho­lo­caust na DVD. Co to jest, py­tam go. Film o eks­pe­dy­cji fil­mow­ców, któ­ra nad Ama­zon­ką tra­fia na ple­mię ka­ni­ba­li, mówi on. Obie­cu­ją­cy po­czą­tek, co się dzie­je da­lej, py­tam. Nic, mówi przy­ja­ciel, przez resz­tę fil­mu lu­do­żer­cy ich zja­da­ją. Fir­ma, w któ­rej ku­pi­łem film, na­zy­wa się Grind Ho­use i spe­cja­li­zu­je się w sprze­da­ży naj­bar­dziej nie­mo­ral­nych, szo­ku­ją­cych i obrzy­dli­wych fil­mów wszech cza­sów, po­wie­dział mój przy­ja­ciel nie bez za­chwy­tu. Wy­obraź so­bie, co wi­dzę w ich ka­ta­lo­gu: wśród bo­ga­tej ofer­ty fil­mów, w któ­rych pod­da­je się lu­dzi naj­strasz­niej­szym mę­kom, a więc gwał­ci się ich, kroi, ćwiar­tu­je i zja­da, ta fir­ma ma też dział bez prze­mo­cy wo­bec zwie­rząt. Ro­zu­miesz, krzy­czy w słu­chaw­kę. Ro­zu­miem, ce­dzę przez zęby. Czy ro­zu­miesz, krzy­czy, oni się mar­twią, żeby wiel­bi­cie­lom ka­ni­ba­li­zmu nie zro­bi­ło się nie­do­brze, gdy zo­ba­czą mar­twe zwie­rzę­ta. Oba­wiam się, że ro­zu­miem, mó­wię.

Po tym wszyst­kim sta­ło się ja­sne, że nie mogę czy­tać. Za­wsze zda­rzy się coś, co mnie w ostat­niej chwi­li po­wstrzy­ma przed czy­ta­niem. Do czy­ta­nia i w ogó­le ja­kie­go­kol­wiek wy­sił­ku du­cho­we­go, ko­niecz­ny jest czas wol­ny. Gdy­bym się nie nu­dził, ni­g­dy ni­cze­go bym nie na­pi­sał. Na­dal się nu­dzę, jak za­wsze, ale już od ja­kie­goś cza­su nie mogę so­bie przy­po­mnieć, dla­cze­go w ogó­le mia­ło­by być waż­ne, że­bym czy­tał albo pi­sał, z ja­kie­go po­wo­du mia­ło­by być waż­ne, że­bym, jak to się mówi, roz­wi­jał się du­cho­wo. Re­zy­gnu­ję z czy­ta­nia i włą­czam kom­pu­ter.

Nie uda­je mi się na­wią­zać po­łą­cze­nia z in­ter­ne­tem. Dial-up wciąż mnie od­rzu­ca. Cen­tra­la te­le­fo­nicz­na jest prze­cią­żo­na, my­ślę, ty­sią­ce tu­ry­stów ro­dem z Ko­so­wa wła­śnie te­raz wy­sy­ła­ją wia­do­mo­ści swo­im ro­dzi­nom w za­chod­nich kra­jach, z któ­rych przy­je­cha­li i w któ­rych zdo­by­li mar­ne gro­sze, któ­ry­mi sza­sta­ją la­tem, w cza­sie dwu­ty­go­dnio­we­go urlo­pu, przy­no­szą­ce­go im je­dy­nie fru­stra­cję. Bo cho­ciaż cho­dzą dum­ni jak pa­wie, choć mają mło­de dziew­czy­ny z Peci, któ­rym za­wró­ci­li w gło­wach swo­imi sta­ry­mi, dzie­się­cio­let­ni­mi mer­ce­de­sa­mi i zło­ty­mi łań­cu­cha­mi, to smród klo­ze­tów, któ­re cze­ka­ją na nich, na swo­ich czy­ści­cie­li, smród klo­ze­tów Mo­na­chium, Sztok­hol­mu i Gra­zu wciąż jesz­cze trwa w ich noz­drzach. Te­raz wró­ci­li z pla­ży i w po­cie czo­ła dzwo­nią i wy­sy­ła­ją ma­ile, pcha­ni po­trze­bą ko­mu­ni­ko­wa­nia się, nie­pi­śmien­ni lu­dzie, któ­rzy każ­de sło­wo wy­da­ją z sie­bie w bó­lach rów­nych po­ro­do­wym.

Du­szę się z po­gar­dy i znie­cier­pli­wie­nia, ze wstrę­tu ogar­nia­ją­ce­go mnie tak cał­ko­wi­cie i fa­tal­nie, jak świę­tych, po­dob­no, ogar­nia mi­łość. Po­trzeb­ny mi wi­dok prze­strze­ni, wi­dok ko­ją­cej pust­ki prze­stwo­rzy, błę­ki­tu nie­zbru­ka­ne­go ludź­mi. Wy­bie­gam na bal­kon.

Za­pa­dał zmierzch. Słoń­ce znów za­cho­dzi­ło za Stry­jo­wy Gaj Oliw­ny, jak na­zy­wa­li­śmy pa­gó­rek z dzie­siąt­ką ko­rze­ni drze­wek oliw­nych, te pięć­dzie­siąt hek­ta­rów chasz­czy peł­nych żmij i dzi­ków, któ­re za­sła­nia­ły nam wi­dok na mo­rze. Oj­ciec twier­dził, że wi­dział raz coś z tam­te­go świa­ta, tak się wy­ra­ził, jak spa­da­ło za ten pa­gó­rek. Ni­g­dy nie uda­ło mi się prze­ko­nać go, że to było słoń­ce. Od cza­su do cza­su sia­da­li­śmy po po­łu­dniu na ta­ra­sie i cze­ka­li­śmy na zmrok. W mil­cze­niu pa­trzy­li­śmy na słoń­ce, jak za­cho­dzi, jak gi­nie za syl­wet­ką wzgó­rza, któ­re za­wsze stoi po­mię­dzy mną a świa­tem. Kie­dy ja­sność ga­sła, oj­ciec wsta­wał i au­to­ry­ta­tyw­nie stwier­dzał: nie, ab­so­lut­nie, to nie było słoń­ce. Po­tem zni­kał w domu. I już tyl­ko dźwię­ki Ba­cha zdra­dza­ły, że wciąż jesz­cze ist­nie­je, że jak każ­de­go wie­czo­ru leży w mro­ku sy­pial­ni, spa­ra­li­żo­wa­ny de­pre­sją, któ­ra drę­czy go już dwa dzie­się­cio­le­cia.

Tego wie­czo­ru wzgó­rze pło­nę­ło. Za­miast świe­że­go wia­tru od mo­rza w moją twarz ude­rzył żar lasu w pło­mie­niach. Ogień znów znisz­czy cały trud ojca, po­my­śla­łem. Po każ­dym po­ża­rze po­li­cja ob­cho­dzi­ła te­ren, pró­bu­jąc zna­leźć ślad, któ­ry do­pro­wa­dził­by do spraw­cy. Ni­g­dy – czy trze­ba to mó­wić – ni­cze­go nie od­kry­to. Ani ka­wał­ka szkła, ani za­pał­ki, a co do­pie­ro śla­dów pi­ro­ma­na. Ni­g­dy nie od­kry­ją, kto pod­pa­la na­sze wzgó­rze, mó­wię wam, jak mo­gli­by to od­kryć, sko­ro ogień po­cho­dzi nie z tego świa­ta, po­wta­rzał oj­ciec.

Kie­dy wzgó­rze pło­nę­ło pierw­szy raz, on zro­zu­miał to jako znak od Boga. Całe moje ży­cie prze­szło, a ja na­wet nie spoj­rza­łem na gaj oliw­ny, któ­ry zo­sta­wił mi stryj. Te­raz gaju już nie ma. Jest tyl­ko mój obo­wią­zek wo­bec tej zie­mi. Tak po­wie­dział oj­ciec, skłon­ny do fa­ta­li­zmu, jak wszy­scy w tej osza­la­łej, prze­klę­tej ro­dzi­nie.

Ogro­dził całe wznie­sie­nie. Prze­dzie­rał się przez spa­lo­ny las, krok za kro­kiem, kru­szył ka­mie­nie i w ska­łę, jak w ser­ce wam­pi­ra, wbi­jał osi­no­we koł­ki. Po­tem na tych koł­kach za­wie­sił drut kol­cza­sty, ka­le­cząc so­bie przy tym dło­nie. Przez całe mie­sią­ce wra­cał do domu czar­ny od stóp do głów, jak gór­nik, któ­ry wła­śnie wy­szedł z naj­głęb­sze­go szy­bu. I tym w isto­cie był: gór­ni­kiem. Wszedł w ser­ce swo­ich wspo­mnień. Nie trze­bił le­śnej gę­stwi­ny – on prze­ko­py­wał się przez swo­je wnę­trze, kru­szył ka­mień, któ­ry go przy­gnia­tał, usu­wał la­wi­nę, któ­ra go za­sy­pa­ła i po­grze­ba­ła żyw­cem. Wra­cał do domu mo­kry i usmo­lo­ny aż do pew­ne­go dnia, w któ­rym ob­wie­ścił, że jego pra­ca jest skoń­czo­na. Dzie­dzic­two zo­sta­ło ogro­dzo­ne i oczysz­czo­ne. Ka­mien­ne mur­ki wznie­sio­ne, nowe drzew­ka oliw­ne za­sa­dzo­ne. Za­pro­wa­dził nas na ta­ras, mnie i mat­kę, i po raz nie wia­do­mo któ­ry po­ka­zał Stry­jo­wy Gaj Oliw­ny. Zro­dzi­łem go z pło­mie­ni, po­wie­dział mój oj­ciec.

2

3

Soundtrack do powieści Syn