Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ameryka zrujnowanych przedmieść, zdezelowanych samochodów, podupadających knajp. Czego szuka młody mężczyzna w heroinie, alkoholu, przygodnych znajomościach? Jedenaście opowiadań układa się w swoistą mikroopowieść. Proza Johnsona jest oszczędna, a zarazem liryczna i pełna obrazów o niezwykłej intensywności.
"Pisał na zupełnie innym poziomie niż my wszyscy. Prawdziwy mistrz". Zadie Smith
"Bóg, w którego mógłbym uwierzyć, miałby jego głos i poczucie humoru". Jonathan Franzen
"Największy poeta wśród autorów opowiadań od czasów Hemingwaya". George Saunders
"Opisywał najdziksze oblicze Stanów. Nie ma drugiego takiego jak on". Philip Roth
"Był i będzie jednym z naszych najmocniejszych pisarzy. Amerykański na wskroś". Don Delillo
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 108
Wypadek autostopowicza
Dwóch mężczyzn
Wyjście za kaucją
Dundun
Robota
Ostry dyżur
Brudne gody
Ten drugi
Promocja na barze
Pewną ręką w szpitalu Seattle General
Beverly Home
Strona redakcyjna
Cover
Tekst
Prawa autorskie
Dla Boba Cornfielda
When I’m rushing on my run
And I feel just like Jesus’ son…
Lou Reed, Heroin
Akwizytor, który dzielił się ze mną alkoholem i kimał za kółkiem… Czirokez zaimpregnowany burbonem… VW – wielka bańka haszyszowego dymu sterowana przez jakiegoś studenta…
…I pewna rodzina z Marshalltown, która zaliczyła zderzenie czołowe z facetem jadącym z Bethany w stanie Missouri na zachód i kompletnie go zabiła…
…Wstałem przemoczony do suchej nitki od spania w ulewnym deszczu i nie do końca przytomny za sprawą tej trójki, którą wymieniłem – akwizytora, Indianina i studenta, bo każdy z nich dał mi prochy. Stanąłem przy wjeździe na autostradę, ale nawet nie liczyłem na podwózkę. Po co w ogóle było zwijać śpiwór, skoro i tak byłem zbyt mokry, żeby ktokolwiek wpuścił mnie do samochodu? Owinąłem się nim jak peleryną. Ulewa smagała asfalt i bulgotała w koleinach. Miałem żałosną gonitwę myśli. Akwizytor dał mi pigułki, po których czułem się, jakby coś przeżarło mi żyły. Bolała mnie szczęka.
Każdą kroplę deszczu znałem po imieniu. Przeczuwałem wszystko, co miało się zdarzyć. Jeden taki oldsmobile jeszcze nie zaczął zwalniać, a wiedziałem już, że się przy mnie zatrzyma, a gdy usłyszałem słodkie głosy rodzinki w środku, wiedziałem, że podczas tej burzy czeka nas wypadek.
Miałem to gdzieś. Powiedzieli, że zawiozą mnie aż do celu.
Mężczyzna i jego żona posadzili dziewczynkę z przodu obok siebie, a niemowlaka zostawili z tyłu ze mną i moim ociekającym posłaniem. „Nie licz na to, że dam gaz do dechy – zapowiedział mężczyzna – w końcu wiozę żonę i dzieci”.
To właśnie wy – pomyślałem. Zwinąłem śpiwór, oparłem o drzwi po lewej stronie i zasnąłem. Miałem gdzieś, czy żyję, czy umarłem. Dziecko leżało na siedzeniu obok. Miało z dziewięć miesięcy.
…Ale zanim do tego doszło, w tamto popołudnie wparowaliśmy z akwizytorem jego bryką do Kansas City. Odkąd wziął mnie na stopa gdzieś w Teksasie, narodziło się między nami groźne, cyniczne braterstwo. Zjedliśmy cały pojemniczek amfetaminy, którą miał z sobą, i co jakiś czas zjeżdżaliśmy z międzystanowej po kolejne pół litra canadian cluba i worek lodu. Jego samochód miał białą skórzaną tapicerkę, a w drzwiach cylindryczne szklane uchwyty na kubki. Facet powiedział, że da mi przenocować u siebie w domu, ale najpierw musi się spotkać z jedną znajomą.
Szare chmury Środkowego Zachodu przypominały gigantyczne mózgi. Zjechaliśmy z autostrady jakby niesieni prądem, lecz zaraz ugrzęźliśmy w korkach na wjeździe do Kansas City. Gdy tylko zwolniliśmy, cała magia wspólnej podróży prysła. Typ bez przerwy nawijał o swojej dziewczynie.
– Lubię ją, chyba nawet kocham – ale mam dwójkę dzieci i żonę, a to oznacza zobowiązania. A przede wszystkim kocham swoją żonę. Otrzymałem dar miłości. Kocham swoje dzieci. Kocham wszystkich swoich krewnych. – Kiedy tak gadał, poczułem się smutny i opuszczony. – Mam niewielką łódkę, pięć metrów. I dwa samochody. A w ogródku miejsce na basen.
Swoją dziewczynę zastał w pracy. Prowadziła sklep z meblami, i tam go zgubiłem.
Chmury utrzymały się aż do nocy. Potem zrobiło się ciemno i nie widziałem, jak zbiera się na burzę. Kierowca volkswagena, student, ten, który upalił mnie haszyszem, wysadził mnie tuż za miastem dokładnie w chwili, kiedy się rozpadało. Mimo całego spidu, którego się nabrałem, byłem zbyt otumaniony, żeby ustać na nogach. Położyłem się w trawie przy zjeździe i obudziłem w środku kałuży, która utworzyła się dookoła.
A później, jak już mówiłem, spałem na tylnym siedzeniu, a oldsmobile – tej rodziny z Marshalltown – zasuwał w deszczu i rozchlapywał wodę. Śniło mi się, że patrzę na wylot przez powieki, a mój puls odmierza sekundy. W tamtych czasach międzystanowa przez zachodnie Missouri była w większości zaledwie dwupasmówką. Z przeciwka nadjechała półciężarówka. Kiedy mijała nasz samochód, oślepił nas rozbryzg wody, któremu towarzyszył wściekły hałas, jak podczas przejazdu przez myjnię automatyczną. Wycieraczki stawały dęba i kładły się w poprzek szyby – bez większych rezultatów. Byłem wyczerpany i po godzinie zapadłem w jeszcze głębszy sen.
Cały czas wiedziałem, co się wydarzy. I nic nie mogły zmienić żywiołowe protesty, którymi obudzili mnie mężczyzna i jego żona:
– O nie!
– NIE!
Cisnęło mną o tył przedniego siedzenia tak mocno, że fotel aż pękł. Zaczęło rzucać mną po kabinie. Ciecz, w której od razu rozpoznałem ludzką krew, tryskała wszędzie i obryzgała mi twarz. Kiedy wszystko się skończyło, z powrotem znalazłem się na tylnym siedzeniu. Uniosłem się i rozejrzałem dookoła. Przednie światła nie działały. Chłodnica wydawała z siebie jednostajny syk. Oprócz tego nie słyszałem nic. Na ile mogłem stwierdzić, tylko ja byłem przytomny. Kiedy wzrok przywykł mi do ciemności, zobaczyłem niemowlę, które leżało na plecach obok mnie, jak gdyby nic się nie stało. Miało otwarte oczy i łapało się rączkami za policzki.
Po minucie kierowca, który leżał na kółku, wyprostował się i spojrzał na nas. Miał pokancerowaną twarz, całą we krwi. Na sam widok aż zęby bolały – ale kiedy się odezwał, nie brzmiało, jakby je sobie wybił.
– Co się stało?
– Mieliśmy wypadek – odparł.
– Dziecko ma się dobrze – stwierdziłem, choć nie miałem pojęcia, jak się ma.
Obrócił się do żony.
– Janice – powiedział. – Janice, Janice!
– Wszystko z nią w porządku?
– Ona nie żyje! – zawołał, szarpiąc ją jak oszalały.
– Żyje – teraz dla odmiany ja byłem gotów wszystkiemu zaprzeczyć.
Dziewczynka też żyła, ale była ogłuszona. Pochlipywała przez sen. Mężczyzna dalej potrząsał żoną.
– Janice! – wrzeszczał.
Kobieta jęknęła.
– Żyje – powtórzyłem, gramoląc się z samochodu, i uciekłem.
– Nie chce się obudzić – dobiegły mnie jego słowa.
Stałem na zewnątrz w środku nocy, a na rękach z jakiegoś powodu trzymałem dziecko. Musiało nadal padać, ale nic nie pamiętam, jeśli chodzi o pogodę. Teraz zauważyłem, że zderzyliśmy się z drugim samochodem na dwupasmowym moście. Woda pod nami ginęła w ciemnościach.
Gdy podszedłem do drugiego samochodu, usłyszałem zgrzytliwy metaliczny charkot. Z otwartych drzwi pasażera wystawał ktoś jakby zawieszony za kostki na trapezie. Uderzenie w bok tak bardzo zmiażdżyło samochód, że w środku nie było miejsca nawet dla nóg tego kogoś, a co dopiero dla ciała kierowcy czy innych pasażerów. Poszedłem dalej.
Z daleka błysnęły reflektory. Ruszyłem w stronę wjazdu na most i jedną ręką machałem do zbliżajcego się samochodu, a drugą przyciskałem do siebie dziecko.
Duża półciężarówka zgrzytała biegami, redukując prędkość. Kierowca opuścił szybę, a ja krzyknąłem:
– Był wypadek. Jedź po pomoc.
– Nie dam rady tu zawrócić – odpowiedział.
Wpuścił mnie z dzieckiem do środka i po prostu siedzieliśmy w kabinie i patrzyliśmy na oświetlone reflektorami wraki.
– Nikt nie przeżył?
– Nie mam pojęcia, kto przeżył, a kto nie – przyznałem.
Nalał sobie kawy z termosu i wyłączył wszystkie światła oprócz postojowych.
– Która godzina?
– Hm, jakieś piętnaście po trzeciej – odrzekł.
Sądząc po jego zachowaniu, najwyraźniej zgadzał się co do tego, że najlepiej będzie nic nie robić. Czułem ulgę i łzy w oczach. Wcześniej myślałem, że może wypadałoby jakoś zareagować, ale wolałem nie wiedzieć, w jaki sposób.
Kiedy nadjechał ktoś z naprzeciwka, stwierdziłem, że powinienem z nim pogadać.
– Potrzymasz dziecko? – spytałem kierowcę ciężarówki.
– Lepiej ty się nim zajmij – powiedział. – To chłopak, nie?
– Chyba tak – odparłem.
Kiedy przechodziłem, mężczyzna zwisający z wraku samochodu wciąż żył. Przystanąłem, pooswajałem się trochę z jego fatalnym stanem, i upewniłem, że nic nie mogę zrobić. Charczał głośno i paskudnie. Krew pieniła mu się na ustach przy każdym oddechu. A tych niewiele mu zostało. Ja o tym wiedziałem, a on nie. I pojąłem, jak bezdennie żałosne jest ludzkie życie na tym świecie. Nie chodzi mi o to, że wszyscy umrzemy. Chodzi o to, że on nie mógł mi powiedzieć, o czym śni, a ja nie mogłem mu wyjaśnić, co się dzieje naprawdę.
Niedługo po obu stronach mostu utworzyły się dwie długie kolumny samochodów, światło reflektorów wokół dymiących szczątków przywoływało klimat nocnego meczu, a karetki i radiowozy przeciskały się między autami, przez co powietrze pulsowało od kolorów. Z nikim nie rozmawiałem. Oto mój sekret: w jednej chwili z przewodniczącego tej tragedii stałem się anonimowym obserwatorem wraków skąpanych we krwi. Jakiś policjant dowiedział się, że byłem jednym z pasażerów i spisał moje zeznanie. Pamiętam tylko, że polecił mi: „Proszę zgasić papierosa”. Przerwaliśmy rozmowę, żeby popatrzeć, jak ładują umierającego do karetki. Jeszcze żył i śnił swój niecenzuralny sen. Krew płynęła z niego strugami. Jego nogami wstrząsały drgawki, a głowa uderzała o podłoże.
Ze mną wszystko było w porządku, no i nic przedtem nie widziałem, ale policjant i tak musiał mnie przesłuchać i zabrać do szpitala. Gdy wchodziliśmy pod zadaszenie nad wejściem na szpitalny oddział ratunkowy, z jego krótkofalówki dobiegła wiadomość, że tamten mężczyzna umarł.
Stałem na wykafelkowanym korytarzu, przyciskając mokry śpiwór do ściany, i rozmawiałem z facetem z miejscowego zakładu pogrzebowego.
Lekarz podszedł i poradził mi, żebym zrobił sobie rentgen.
– Nie.
– Teraz jest najlepszy moment. Jeśli coś wyjdzie później…
– Nic mi nie jest.
Korytarzem nadeszła żona zmarłego. Była wspaniała, płomienna. Nie wiedziała jeszcze, że jej mąż nie żyje. A myśmy wiedzieli. Właśnie dlatego miała nad nami taką władzę. Lekarz zaprowadził ją do gabinetu na końcu korytarza. Spod zamkniętych drzwi promieniała tafla blasku, jak gdyby wewnątrz – na drodze jakiegoś zdumiewającego procesu – poddawano kremacji diamenty. Co za płuca! Krzyknęła, jak mógłby krzyknąć orzeł. Cudownie było móc usłyszeć coś takiego! Od tej pory wciąż gonię za tym uczuciem.
– Nic mi nie jest – dziwię się, że wymówiłem te słowa. Ale zawsze miałem skłonność do okłamywania lekarzy, jak gdyby dbanie o zdrowie sprowadzało się do tego, żeby ich oszukać.
Kilka lat później, kiedy przyjęto mnie na odwyk w Seattle General Hospital, obrałem ten sam kurs.
– Czy słyszy pan niezwykłe dźwięki lub głosy? – spytał lekarz.
– O Boże, pomocy, co za ból! – krzyczała wata w pudełkach.
– Niespecjalnie – odparłem.
– Niespecjalnie – powtórzył. – Co ma pan przez to na myśli?
– Nie jestem na to wszystko gotowy – odpowiedziałem. Tuż przed twarzą zatrzepotał mi żółty ptak, a przez mięśnie przebiegł skurcz. Rzucałem się jak ryba. Jak tylko zacisnąłem powieki, z oczodołów trysnęły mi łzy. Kiedy otworzyłem oczy, leżałem na brzuchu.
– Jakim cudem ta sala zrobiła się taka biała? – spytałem.
Mojej skóry dotykała śliczna pielęgniarka.
– To witaminy – oznajmiła i wbiła igłę.
Padało. Pochylały się ku nam gigantyczne paprocie. Las dryfował w dół wzgórza. Usłyszałem potok szemrzący wśród skał. A wy, śmieszni ludzie, oczekujecie, że wam pomogę.
Pierwszego poznałem w drodze powrotnej z imprezy w Domu Weterana. Odprowadzało mnie dwóch przyjaciół. Zapomniałem, że w ogóle tam ze mną poszli, no ale jednak. Po raz kolejny miałem ich obu dość. Nasza trójka spiknęła się na jakiejś błędnej zasadzie, wskutek jakiegoś zasadniczego nieporozumienia, które jeszcze się nie wyjaśniło, więc trzymaliśmy z sobą, gadaliśmy i włóczyliśmy się po barach. Takie fałszywe koalicje zwykle rozpadały się po dniu albo półtora, ale ta przetrwała ponad rok. Jakiś czas później jeden z nich został ranny, kiedy robiliśmy włam do apteki, a my podrzuciliśmy go całego we krwi pod drzwi szpitala. Trafił do aresztu i nasza więź prysła. Wprawdzie potem wpłaciliśmy za niego kaucję, a później wycofano wszystkie zarzuty, ale stało się – obnażyliśmy przed nim nasze tchórzliwe serca, a po czymś takim nie może już być mowy o przyjaźni.
Tamtego wieczoru w Domu Weterana przyparłem w tańcu pewną kobietę do wielkiego klimatyzatora, pocałowałem ją, rozpiąłem jej spodnie i wsunąłem w nie dłoń. Wcześniej była żoną mojego przyjaciela, ale to się skończyło jakiś rok temu. Zawsze liczyłem, że coś między nami będzie, ale jej facet, wredny, chudy, inteligentny typ, który budził we mnie kompleksy, wylazł zza tego urządzenia, spojrzał na nas krzywo, po czym kazał jej iść do samochodu. Bałem się, że koleś tak tego nie zostawi, ale zniknął tuż za nią. Przez resztę imprezy, przez każdą pozostałą sekundę, zastanawiałem się, czy nie wróci z kumplami, a dla mnie skończy się to czymś bolesnym i poniżającym. Miałem przy sobie pistolet, ale tak naprawdę nigdy go nie użyłem. Był tak tani, że gdybym pociągnął za cyngiel, na pewno wybuchłby mi w rękach, a to jeszcze gorsze upokorzenie. Ludzie, w moim wyobrażeniu faceci rozmawiający z kobietami, gadaliby potem: „Miał gnata, ale w ogóle go nie wyciągnął”. Piłem ile wlezie, aż w końcu kapela country przestała grać i zgasły światła.
Wsiedliśmy w trójkę do mojego małego zielonego volkswagena. Na tylnym siedzeniu zobaczyliśmy mężczyznę, o którym już mówiłem, tego pierwszego. Spał głęboko.
– Kto to jest? – spytałem swoich dwóch przyjaciół. Ale oni też nigdy przedtem go nie widzieli.
Dobudziliśmy go, usiadł prosto. Kawał chłopa, nie był aż tak wysoki, żeby wyrżnąć głową o sufit, ale za to bardzo szeroki, miał twarz bez wyrazu i włosy na jeża. Nie chciał wysiąść z samochodu.
Pokazał na swoje uszy i usta – miało to znaczyć, że nie słyszy ani nie mówi.
– Co się robi w takiej sytuacji? – spytałem.
– Ja wsiadam. Suń się – powiedział Tom do nieznajomego i usiadł obok niego z tyłu.
Richard i ja usiedliśmy z przodu. Wszyscy trzej obróciliśmy się do naszego nowego towarzysza.
Machnął ręką przed siebie i przyłożył policzek do złączonych dłoni, znaczy się: pora spać.
– Pewnie chce, żeby go podwieźć do domu – domyśliłem się.